Ziemia dyktatorów O ludziach, którzy ukradli Afrykę - ebook
Ziemia dyktatorów O ludziach, którzy ukradli Afrykę - ebook
Afryka - różne twarze dyktatury
Paul Kenyon przedstawia przejmujące losy afrykańskich krajów, w których po dekolonizacji do władzy doszli chciwi i bezlitośni despoci. Paranoidalny prezydent Gwinei Równikowej, uznający Hitlera za zbawcę Afryki, prowadzi krwawą kampanię terroru przeciwko własnemu narodowi. Oficer libijskiej armii, żyjący w namiocie z haremem żołnierek i kierujący swoim państwem jak rodzinnym interesem mafijnym. Ascetyczny, nieprzekupny przywódca Erytrei, który zamienił kraj pogrążony w permanentnym stanie wojennym w państwo więzienie.
To historia grabienia całego kontynentu, która bezustannie trwa do dzisiaj.
Frederick Forsyth
Michael Buerk
Paul Kenyon jest wielokrotnie nagradzanym brytyjskim dziennikarzem śledczym, producentem filmowym i dziennikarzem telewizyjnym. Pracuje jako korespondent dla BBC, relacjonując międzynarodowe konflikty, ze szczególnym uwzględnieniem kontynentu afrykańskiego. W 2009 roku został uhonorowany tytułem dziennikarza śledczego roku Royal Television Society za cykl filmów dokumentujących najniebezpieczniejszy szlak migracyjny przez Saharę. Jako pierwszy reporter obserwował w 2011 roku wojnę domową w Libii. Jest też laureatem prestiżowej Nagrody Brytyjskiej Akademii Filmowej.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8179-546-3 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wydawało się, że w tym miejscu nie ma żadnych szans na odkrycie szczątków praczłowieka: to było całkowite pustkowie pośród wulkanicznych skał i osadów rzecznej pradoliny na spalonych słońcem zboczach gór wschodniej Afryki. Wszystko spowijała jednolita szarość, ani skrawka zieleni, ani przebłysku wody, nic prócz rumowisk z prawieków planety. Chalachew Seyoum wdrapał się na strome osypisko i dotarł do osłoniętego od wiatrów skalnego tarasu. Był styczniowy ranek 2013 roku. Chalachew przyjechał do rodzinnej Etiopii jako członek zespołu antropologów z Uniwersytetu Stanowego Arizony, którzy prowadzili tutaj swoje poszukiwania. Od ponad dziesięciu lat nie znaleziono nic ciekawego na tych opustoszałych zboczach, lecz teraz, kiedy spojrzał w dół na wyblakłe kamienie pod stopami, dostrzegł coś, co wyróżniało się z otoczenia.
Z podłoża wystawał niewielki kawałek czegoś gładkiego w kolorze pumeksu, co wydawało się pochodzenia organicznego. Gdy się pochylił, aby dokładniej obejrzeć znalezisko, starając się nie uszkodzić kamieni po obu stronach, stwierdził, że wygląda to na kawałek kości: wąski, długości około ośmiu centymetrów i zakrzywiony niby kiwający palec. Seyoum pochylił głowę do samej ziemi i wtedy zobaczył po zewnętrznej stronie owego przedmiotu kilka szarych wypustek wielkości rzecznych pereł, ułożonych płasko w jednym rzędzie. Teraz już wiedział, co odnalazł, choć nie potrafił ocenić wieku.
Była to lewa część ludzkiej żuchwy z zachowanymi pięcioma zębami. Seyoum zaczął wołać kolegów.
W tym samym miejscu, co teraz Seyoum, siedział niegdyś człowiek i obserwował otwartą przestrzeń porośniętą trawą, na której pasły się zebry i dzikie świnie. Pewnie był to myśliwy w czasach, gdy zbocza gór pokrywała bujna zieleń, a w dolinach płynęły strumienie, dopóki gwałtowne zmiany klimatu i zderzenia płyt tektonicznych nie zamieniły tego regionu w jałowe pustkowie. W tamtej epoce ludzie nie umieli jeszcze sporządzać włóczni z gałęzi drzewa Curtisia. Polując, kryli się w wysokich trawach, aby niespodziewanie zaatakować swoją zdobycz kamieniami i kijami. Jeśli im się nie powiodło, szukali po jaskiniach pozostałości ofiar lampartów i lwów. Zdobyte mięso zjadali na surowo. Człowiek jeszcze nie nauczył się panować nad ogniem.
Ów fragment szczęki jest świadectwem przełomu w ewolucji, który dał początek rodzajowi ludzkiemu 2,8 miliona lat temu, krótko po tym, jak wyszliśmy z lasów i po raz pierwszy stanęliśmy w postawie wyprostowanej. Posiadacz odnalezionej szczęki i jego plemię to protoplaści każdego z nas, przeżuwający surowe mięso na łagodnych, urodzajnych zboczach wzgórz wschodniej Afryki. Cała reszta planety nie znała jeszcze rodzaju Homo. Ten kruchy kawałek kości najbardziej ze wszystkich znalezisk przybliżył nas do brakującego ogniwa, momentu w historii, w którym ludzie oddzielili się od swoich małpich przodków. Jest o 400 000 lat starszy od wszystkiego, co dotąd udało się odszukać w naszym rodowodzie. Uczeni nazwali swoje odkrycie LD 350-1. My jednak będziemy nazywać go Adamem.
Kiedy ludzie Adama powędrowali na Zachód, na porośnięte krzaczastą roślinnością tereny obecnej kotliny Kalahari i po deszczu późnego lata popijali wodę z kałuży, wśród ziarenek piasku, który pozostawał na ich dłoniach, zauważali lśniące kryształki. Gdy zatrzymywali się nad strumieniem, by spłukać kurz ze sztywnych włosów przypominających sierść szympansa, mogli dojrzeć na dnie połyskujące jak miedź żyłki iłu albo unoszone prądem drobinki złota. Pierwotny krajobraz afrykański obfitował w tego rodzaju cuda natury: osady cętkowanego boksytu, jeziorka różowe od sody śnieżnej i ściany wąwozów zabarwione rudą żelaza na kolor jaskrawopomarańczowy. Być może przystanęli na chwilę, by zanurzyć palce w lepkiej czarnej cieczy wypływającej z kamiennej ściany nad brzegiem morza – ropa wydobywała się na powierzchnię już przed milionami lat.
Kiedy Adam pożegnał się ze światem wśród etiopskich gór, miał nie więcej niż czterdzieści lat, a nad jego głową krążyły drapieżne ptaki. Kilka tysięcy lat później jego potomkowie, wypędzeni ze swego kraju przez niekończącą się suszę i wybuchy wulkaniczne, podjęli wielką wędrówkę, aby odkryć nowe ziemie poza obszarem Afryki. Ludzie zaczęli się rozpraszać po wszystkich zakątkach ziemi stosunkowo niedawno, zaledwie 70 000 lat temu. Jedna grupa przepłynęła cieśninę, zwaną dziś Bab al-Mandab, pomiędzy wschodnią Afryką a Półwyspem Arabskim, pokonując płytkie wody na wiosłowych tratwach powiązanych winoroślą. Inni udali się na północ, gdzie klimat był łagodniejszy, a ziemia bardziej urodzajna. Gdy drogę zamknęło im Morze Śródziemne, przez półwysep Synaj powędrowali na Bliski Wschód i opanowali tropikalne obszary Azji Centralnej. Jeszcze inni dotarli dużo dalej, aż do lodowych i śnieżnych pustkowi Północy, aby u szczytu globu przedostać się ze wschodnioazjatyckiej Arktyki do obu Ameryk. Gdziekolwiek jednak trafiali i osiedlali się ludzie, nic nie mogło dorównać skarbom natury, które pozostawili w Afryce.
W czasach, w których urodził się Adam, bogactwa tego kontynentu miały już za sobą długą historię, większość z nich powstała około 3,5 miliarda lat temu, gdy ziemia stygła i na roztopionych skałach tworzyła się skorupa. Diamenty wynurzały się na powierzchnię, kiedy jeszcze dinozaury pasły się pośród traw, a Afryka była połączona z Ameryką – 150 milionów lat temu. Wykrystalizowane w węglowym piecu tuż ponad płaszczem ziemskim, były z niezwykłą mocą wypychane przez wulkany diamentonośne, które ciskały je w jurajskie niebo na ponad kilometr wysokości. W połowie XIX wieku nasi najbardziej szanowani geologowie pokpiwali z teorii, że diamenty rozsiały się po świecie w wyniku wybuchu w głębi ziemi. Uważali, że te drogocenne klejnoty pochodzą ze złóż aluwialnych: że wypłukane z ziemi przez pradawne rzeki, przemieszczały się z mułem i iłem. Potem jednak zdarzyło się coś, co zmieniło wcześniejsze poglądy uczonych i wywołało niebywałą gorączkę diamentową.
Grupa poszukiwaczy, zwanych Czerwonymi Czapkami przemierzała jałowe, usiane skałami pustkowia południowej Afryki i bez większego przekonania zatrzymała się przy granicy brytyjskiej Kolonii Przylądkowej, aby dokładniej zbadać ten teren. Był rok 1871, w którym seria zyskownych znalezisk na brzegach rzek Vaal i Oranje przyciągnęła tu amatorów przygód z całego świata. Niektórzy bogacili się dzięki jednej, spektakularnej zdobyczy, większość wracała wyczerpana, nękana chorobami i bez grosza. Grupa Czerwonych Czapek zamierzała dołączyć do rzeszy pełnych nadziei śmiałków i nie miała ochoty rozpoczynać kopania „na sucho”, z dala od wody. Podczas postoju szef wyprawy Fleetwood Rawstorne, chcąc ukarać swojego kucharza za pijaństwo poprzedniej nocy, wysłał go, by zbadał wierzchołek niewielkiego pagórka, w języku afrikaans nazywanego kopje. W popołudniowym skwarze kucharz rozgarniał stopami pylistą ziemię na szczycie, aż w pewnej chwili poczuł pod butem coś twardego. Był to duży przezroczysty kamień. Kucharz zawołał pozostałych i w ciągu paru godzin znaleziono dużo więcej podobnych minerałów. Pagórek okazał się wierzchołkiem pierwszego z odkrytych przez człowieka wulkanów diamentonośnych. Przykrywał on diamentowy „komin”, sięgający 400 metrów w głąb, w którego wnętrzu rozsiane były diamenty jak rodzynki w cieście. Dziesiątki tysięcy poszukiwaczy z Europy i Ameryki ściągały do kopje. Region ogarnęła diamentowa gorączka. Teren, na którym znajdował się wulkan, był częścią farmy dwóch braci Burów, którzy zaczęli dzierżawić chętnym działki pod wykopy. Nazywali się de Beers.
Jako jeden z pierwszych, w październiku 1871 roku pojawił się osiemnastoletni Brytyjczyk w flanelowym ubraniu, z jasnymi włosami przyprószonymi drobnym pomarańczowym pyłem. Często widywano go, jak siedząc na odwróconym wiadrze nad powstającym wykopem, pilnuje robotników, czytając klasykę. Nazywał się Cecil Rhodes.
Po dwóch miesiącach wartość tygodniowego urobku sięgała 50 000 funtów, co w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze oznacza oszałamiającą kwotę 5,5 miliona funtów. W pobliżu odnaleziono trzy kolejne wulkany diamentonośne, wszystkie w promieniu trzech kilometrów. Odkrycia przewyższały wszystko, co widziano do tej pory. W ciągu roku bracia de Beers wyprzedali swój majątek i wyjechali. Cecil Rhodes pozostał i spekulując działkami, stopniowo wyeliminował konkurentów, a jego firma De Beers Consolidated Mines Ltd przejęła kontrolę nad wszystkimi trzema wulkanami, a wraz z nimi nad większością światowej produkcji diamentów. Nasuwało się jednak ważne pytanie: kto właściwie rządzi tym dawniej niechcianym i w znacznej części niezamieszkanym regionem? Suwerenność polityczna niewątpliwe zapewniłaby prawo do gospodarczej i politycznej dominacji. Granice w tym okresie były płynne, ale najbardziej uzasadnione roszczenia miała burska republika Transwalu. Brytyjska Kolonia Przylądkowa leżała 40 kilometrów na południe. Właściwie nie miała podstaw, by ubiegać się o te obszary, jej gubernator wysunął jednak pewien pomysł. A może ustanowić sąd arbitrażowy do rozstrzygnięcia tej kwestii? Na przewodniczącego wyznaczono Roberta Williama Keate’a, absolwenta Eton, grywającego w krykieta w barwach Uniwersytetu Oksfordzkiego i Anglii. Burowie z Transwalu mieli powody do nieufności. Wynik okazał się z góry przesądzony. W 1871 roku Keate przyznał pola diamentowe miejscowemu wodzowi nazwiskiem Nicholas Waterboer, który uprzednio potajemnie wyraził zgodę na przekazanie terytorium królowej Wiktorii. Brytyjski sekretarz kolonialny, lord Kimberley, który przybył świętować to wydarzenie, kazał wcześniej podwładnym zmienić lokalne nazwy miejscowe na angielskie, by mógł się poczuć bardziej swojsko. Młodzi ludzie z Urzędu Kolonialnego zrozumieli, o co chodziło. Kopalnia, jeśli lord Kimberley byłby tak łaskaw, zostanie nazwana Kimberley, taką samą nazwę otrzyma miasto. Nawet diamentonośne skały wulkaniczne naznaczono kolonialnym stemplem. Nazwano je kimberlitami i taką nazwę noszą do dziś.
Niebawem spory o Afrykę zaczęły się na poważnie, a ich kulminacją była słynna konferencja berlińska w latach 1884–1885, podczas której mocarstwa europejskie formalnie podzieliły między siebie kontynent. Po niej w krótkim czasie nastąpiła seria diamentowych odkryć: w Wolnym Państwie Kongu, należącym wówczas do Leopolda, króla Belgów, w Portugalskiej Afryce Zachodniej i w rządzonym przez Brytyjczyków Sierra Leone. Kilka kopalń diamentów założyła kierowana przez Cecila Rhodesa brytyjska Kompania Południowoafrykańska na terenie administrowanych przez niego osobiście kolonii Matabele i Maszona, których terytoria zostały w późniejszym okresie połączone, tworząc Rodezję Południową. Już znacznie później, począwszy od lat pięćdziesiątych XX wieku, spektakularnych odkryć dokonywano w brytyjskim protektoracie Beczuana i wówczas światowe rynki diamentów przeobraziły się po raz kolejny. Poszukiwania w tym regionie zaczęły się niezbyt efektownie, od analizy geologicznej dziesiątków wielkich kopców termitów na wysuszonych, niemal pozbawionych życia, połaciach pustyni Kalahari. Owady wkopywały się w głąb, szukając wilgotnej i lepkiej gliny, z której budowały swoje domy, ale po zbadaniu drobnych cząstek błota w wysokich stożkowatych budowlach okazało się, że są w nich ślady kimberlitu. Termity wyniosły na powierzchnię dowód, że gdzieś głęboko kryją się diamenty.