Ziemia obiecana - ebook
Ziemia obiecana - ebook
We wspomnieniach z czasu prezydentury Barack Obama przedstawia dzieje nieprawdopodobnej przemiany młodego, poszukującego własnej tożsamości człowieka w przywódcę wolnego świata. Ukazuje zarówno swoje polityczne dojrzewanie, jak i przełomowe momenty pierwszej kadencji swojej prezydentury, przypadającej na czasy dramatycznych zmian i zawirowań.
Barack Obama zaprasza czytelników do Gabinetu Owalnego i Sali Sytuacyjnej Białego Domu oraz zabiera ich w podróż do Moskwy, Kairu, Pekinu i wielu innych miejsc. Poznajemy tok jego myślenia, gdy organizuje swój gabinet, zmaga się z globalnym kryzysem finansowym i mierzy z Władimirem Putinem, spiera się z generałami o amerykańską strategię w Afganistanie, podpisuje reformę Wall Street, reaguje na niszczycielską eksplozję platformy wiertniczej Deepwater Horizon i zezwala na przeprowadzenie operacji Trójząb Neptuna, w której ginie Osama bin Laden.
To niezwykle osobista i autorefleksyjna opowieść o człowieku, który założył się z historią – zaangażowanym animatorze społecznym poddanym próbie światowej polityki. Obama otwarcie pisze o siłach, które w kraju i za granicą stały mu na drodze, oraz o tym, jak życie w Białym Domu wpłynęło na jego żonę i córki. Nie obawia się mówić o wahaniach i rozczarowaniach, jednak nigdy nie wątpi w słuszność swojego przekonania, że w ramach wielkiego, amerykańskiego eksperymentu zawsze możliwy jest postęp. Były prezydent Stanów Zjednoczonych przypomina, że demokracja nie jest darem z niebios – trzeba ją dzień po dniu wspólnie budować na fundamencie empatii i porozumienia.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3413-4 |
Rozmiar pliku: | 13 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
O, leć niestrudzenie,
Leć niestrudzenie,
Leć niestrudzenie,
W Ziemi Obiecanej trwa wielkie spotkanie.
Z afroamerykańskiej pieśni religijnej
Nie lekceważ naszych mocy;
Sięgnęliśmy
Po nieskończoność.
Robert Frost, Kitty Hawk
PRZEDMOWA
ZACZĄŁEM PISAĆ TĘ KSIĄŻKĘ KRÓTKO PO ZAKOŃCZENIU PREZYDENTURY, gdy wraz z Michelle po raz ostatni wsiedliśmy na pokład samolotu Air Force One i odlecieliśmy ku zachodowi słońca na długo odkładany urlop. W kabinie panował słodko-gorzki nastrój. Oboje byliśmy fizycznie i emocjonalnie wyczerpani – nie tylko trudami ośmiu minionych lat, lecz także nieoczekiwanym rezultatem wyborów, w wyniku których moim następcą został człowiek reprezentujący wartości diametralnie różne od wszystkiego, w co wierzyłem. Mimo wszystko po dotarciu do mety naszej części wyścigu czerpaliśmy otuchę z tego, że daliśmy z siebie wszystko – i chociaż nie byłem idealnym prezydentem i nie wszystkie przedsięwzięcia udało mi się zrealizować, pozostawiałem kraj w lepszej formie, niż go zastałem. Przez miesiąc Michelle i ja spaliśmy do późna, jedliśmy leniwe obiady, chodziliśmy na długie spacery, pływaliśmy w oceanie, wspominaliśmy, odbudowywaliśmy naszą przyjaźń, ponownie odkrywaliśmy miłość i szykowaliśmy się do drugiego, mniej burzliwego aktu z nadzieją, że będzie równie satysfakcjonujący. A kiedy byłem gotów wrócić do pracy i z piórem w ręku usiąść przed notesem (wciąż lubię pisać odręcznie, bo komputer moim nawet najbardziej wstępnym szkicom nadaje pozór wykończenia, a z niewydarzonych myśli robi atrapę schludnych zdań), miałem już w głowie jasny zarys książki.
Moim najważniejszym zamiarem było uczciwe przedstawienie czasu swojego urzędowania – nie tylko udokumentowanie najważniejszych wydarzeń, do których doszło za moich kadencji, czy opisanie istotnych postaci, z którymi się zetknąłem, lecz także zrelacjonowanie politycznych, gospodarczych i kulturowych tendencji kształtujących wyzwania, przed jakimi stanął mój rząd, oraz wyborów, których dokonywałem wraz ze swoim sztabem. Chciałem, żeby czytelnik na tyle, na ile to możliwe, mógł faktycznie poczuć, jak to jest być prezydentem Stanów Zjednoczonych. Zależało mi na uchyleniu drzwi i pokazaniu czytelnikom, że prezydentura, mimo towarzyszącej jej władzy i celebry, to w gruncie rzeczy wciąż po prostu praca, że w rządzie federalnym zasiadają normalni ludzie, a mężczyźni i kobiety wykonujący swoje obowiązki w Białym Domu codziennie doświadczają takich samych momentów satysfakcji, rozczarowań, zawodowych utarczek, porażek i drobnych sukcesów jak wszyscy inni. I wreszcie chciałem też opowiedzieć osobistą historię, która mogłaby zainspirować młodych do służby publicznej, bo moja kariera polityczna na dobre rozpoczęła się od poszukiwań własnego miejsca w świecie i rozplątywania pogmatwanej rodzinnej historii, jaką otrzymałem w spadku od ojca. Dopiero gdy włączyłem się w sprawę większą od siebie, zdołałem ostatecznie odnaleźć swoją wspólnotę i cel życia.
Zakładałem, że wystarczy mi jakieś pięćset stron i rok pracy.
Dziś mogę śmiało powiedzieć, że moje pisarskie przedsięwzięcie nie poszło dokładnie tak, jak planowałem. Mimo pierwotnych założeń książka puchła i obejmowała coraz większy zakres spraw. To dlatego ostatecznie postanowiłem podzielić ją na dwa tomy. Jestem boleśnie świadomy tego, że bardziej utalentowany pisarz potrafiłby pewnie opowiedzieć tę samą historię zwięźlej (moje biuro w Białym Domu znajdowało się wszakże zaraz obok Sypialni Lincolna, gdzie w szklanej gablocie leży sygnowana kopia Przemowy gettysburskiej liczącej 272 słowa). Jednak ilekroć przystępowałem do pisania – czy to relacjonując pierwsze etapy kampanii, czy antykryzysowe działania mojej administracji, negocjacje z Rosjanami na temat kontroli zbrojeń atomowych albo czynniki prowadzące do arabskiej wiosny – po prostu nie potrafiłem się zmusić do zastosowania liniowej narracji. Przeważnie czułem, że podejmowane przeze mnie i innych ludzi decyzje powinienem opisać w pewnym kontekście, którego nie chciałem umieszczać w przypisach dolnych czy końcowych (nie znoszę przypisów). Nie zawsze byłem w stanie wyjaśnić powody własnego postępowania, po prostu przytaczając dane ekonomiczne czy opisując jakąś wyczerpującą odprawę w Gabinecie Owalnym, ponieważ czasem wpływała na nie rozmowa z nieznajomą osobą na szlaku kampanii, wizyta w szpitalu wojskowym albo nauka otrzymana w dzieciństwie od matki. W moich wspomnieniach wciąż pojawiały się też pozornie nieistotne szczegóły (wymykanie się w jakieś ustronne miejsce na wieczornego papierosa czy odprężająca gra w karty ze sztabowcami na pokładzie Air Force One), które pokazywały moje realne przeżycia z ośmiu spędzonych na stanowisku lat w sposób, w jaki żadna publiczna relacja nigdy by ich nie oddała.
Zmagałem się jednak nie tylko ze słowami na stronie. Nigdy nie przewidziałbym wydarzeń, które rozegrają się w ciągu trzech i pół roku od naszej ostatniej podróży najważniejszym rządowym samolotem. Dziś, gdy to piszę, kraj tkwi w szponach globalnej pandemii i towarzyszącego jej kryzysu gospodarczego: zmarło ponad 178 tysięcy Amerykanów, pozamykano wiele firm, miliony ludzi straciły pracę. W całym kraju przedstawiciele najróżniejszych warstw społecznych wylegli na ulice wzburzeni śmiercią wielu bezbronnych czarnych mężczyzn i kobiet zabitych przez policję. Najbardziej zaś chyba niepokojące jest to, że cała nasza demokracja wydaje się stać na krawędzi kryzysu spowodowanego rywalizacją dwóch fundamentalnych, przeciwstawnych wizji Ameryki i tego, czym być powinna. Kryzysu, w którym podzielone społeczeństwo przepełnia gniew oraz podejrzliwość i w którym dochodzi do erozji norm instytucjonalnych, systemowych zabezpieczeń, a nawet zgody co do podstawowych faktów, choć dawniej zarówno Republikanie, jak i Demokraci uważali te rzeczy za oczywiste.
Podobne spory nie są, rzecz jasna, niczym nowym. Pod wieloma względami zawsze definiowały życie Amerykanów. Są wpisane w te same dokumenty założycielskie, które głoszą równość wszystkich ludzi, a zarazem niewolnika uznają za trzy piąte człowieka. Znajdują wyraz w naszych najwcześniejszych uzasadnieniach sądowych, jak wtedy, gdy naczelny sędzia Sądu Najwyższego bezpardonowo wyjaśnił Rdzennym Amerykanom, że ich plemiona nie mogą posiadać ziemi, bo organ narodu, który ich podbił, nie będzie rozpatrywał słusznych roszczeń podbitego ludu. Spór ten uwidocznił się na polach bitewnych Gettysburga i Appomattox, lecz także w salach Kongresu, na moście w Selmie, w kalifornijskich winnicach i na ulicach Nowego Jorku. Angażował wojska, ale częściej związkowców, sufrażystki, bagażowych Pullmana, działaczy studenckich, fale imigrantów i aktywistów LGBTQ uzbrojonych jedynie w transparenty, ulotki albo dobre buty do maszerowania. U sedna tej przewlekłej walki leży proste pytanie: czy zależy nam, by rzeczywistość Ameryki dorastała do jej ideałów? A jeśli tak, czy faktycznie wierzymy, że wartości takie jak: samorządność i wolność indywidualna, równość szans i jednakowe prawa, należą się każdemu? Czy raczej wolelibyśmy, żeby – de facto, jeśli nie de iure – zarezerwowane były dla garstki uprzywilejowanych?
Wiem – są tacy, którzy chcieliby wreszcie zrezygnować z mitów, twierdząc, że nawet pobieżne spojrzenie zarówno na historię Ameryki, jak i nagłówki w dzisiejszej prasie dowodzi, iż ideały naszego narodu zawsze przesuwały się na dalszy plan, gdy do głosu dochodziło pragnienie podboju i niewolenia, utrwalanie systemu rasowych kast i żarłoczny kapitalizm, a udawać, że jest inaczej, to brać udział w od początku ustawionej grze. Muszę wyznać, że gdy podczas pisania książki rozmyślałem o własnej prezydenturze i wszystkim, co nastąpiło po niej, zadawałem sobie czasem pytanie, czy tej prawdy, jak ją widzę, nie głosiłem nazbyt ostrożnie lub czy nie postępowałem i nie wypowiadałem się zbyt powściągliwie, przekonany, że jeśli będę się odwoływał do tego – jak powiedział Lincoln – co w nas anielskie, zyskam większą szansę poprowadzenia Ameryki tam, dokąd nam obiecywano.
Nie potrafię sobie odpowiedzieć na to pytanie. Wiem jednak, że wciąż nie jestem gotowy odrzucić wizji Ameryki jako kraju perspektyw – i to nie tylko dlatego, że leży mi na sercu dobro przyszłych pokoleń Amerykanów, lecz także całej ludzkości. Wierzę, że obecna pandemia to zarówno objaw nieustannego marszu w stronę połączonego świata, jak i przeszkoda na jego drodze. Marszu, podczas którego ludy i kultury będą się siłą rzeczy ze sobą zderzać. W takim świecie, świecie spod znaku globalnych sieci dostaw, natychmiastowych przepływów kapitału, mediów społecznościowych, ponadnarodowych siatek terrorystycznych, zmiany klimatu, masowych migracji i wzrastającej złożoności, musimy nauczyć się ze sobą żyć i współpracować w atmosferze wzajemnego szacunku, inaczej zginiemy. Świat przygląda się Ameryce – jedynemu mocarstwu w dziejach zamieszkanemu przez ludzi pochodzących z każdego zakątka planety i należących do wszystkich ras, wyznań i kultur – by się przekonać, czy nasz demokratyczny eksperyment się powiedzie. Czy zdołamy dokonać tego, co nie udało się żadnemu innemu narodowi. Czy naprawdę będziemy potrafili dorosnąć do własnych ideałów.
Nadal tego nie wiemy. Gdy ukaże się ten pierwszy tom moich wspomnień, znać już będziemy wynik wyborów prezydenckich w Stanach, i choć uważam, że stawka nie mogłaby być wyższa, wiem, że żadne pojedyncze głosowanie nie rozstrzygnie trwającego sporu. Jeśli nie tracę nadziei, to dlatego, że wierzę we współobywateli – zwłaszcza tych z młodszego pokolenia, dla których przekonanie o równej wartości wszystkich ludzi jest czymś oczywistym i którzy wcielają w życie zasady, jakie rodzice i nauczyciele co prawda im wpajali, lecz chyba sami nigdy do końca w nie nie wierzyli. Tę książkę kieruję przede wszystkim do nich – jest zaproszeniem, by ponownie przemodelowali świat i za pomocą ciężkiej pracy, determinacji oraz wielkiej dozy wyobraźni urządzili Amerykę w zgodzie z tym, co w nas najlepsze.
Sierpień 2020PRZYPISY
W polskim wydaniu nie udało nam się ich jednak uniknąć – nie jest ich wiele, objaśniają specyficzne amerykańskie realia, dla wygody czytelnika zostały umieszczone u dołu strony i wszystkie pochodzą od tłumacza.
Eagle Scout – najwyższe odznaczenie w amerykańskim ruchu skautowskim.
Program rządowy rozpoczęty w Stanach w latach sześćdziesiątych XX wieku w celu ułatwienia osobom pochodzącym z mniejszości etnicznych (później także kobietom) dostępu do edukacji i pracy m.in. przez obniżanie kryteriów na egzaminach wstępnych lub rezerwowanie stałej liczby miejsc dla osób z grup defaworyzowanych.
Pierwsza poprawka do Konstytucji Stanów Zjednoczonych, uchwalona w 1789 roku, zakazuje ograniczania wolności słowa, prasy, religii i zgromadzeń.
W większości stanów przed wyborami na szczeblu stanowym i federalnym wyborcy muszą się zarejestrować w urzędzie na dwa do czterech tygodni przed wyborami, co prowadzi do obniżenia frekwencji wśród osób z grup defaworyzowanych. Dopiero od 1993 roku istnieje wiele ułatwień związanych z rejestracją, w tym w niektórych stanach możliwość rejestracji w chwili głosowania lub przez internet.
Jesse Jackson (ur. 1941) – działacz i sławny lider ruchu praw obywatelskich, pastor baptystyczny. W 1984 i 1988 roku, jako drugi po Shirley Chisholm Afroamerykanin w historii Stanów, ubiegał się o nominację partyjną Demokratów w wyborach prezydenckich.
John Lewis (1940–2020) – ważny lider ruchu praw obywatelskich, prezes Studenckiego Komitetu Walki bez Użycia Przemocy (SNCC) w czasie Marszu na Waszyngton, członek Izby Reprezentantów z ramienia Demokratów przez 17 kadencji od 1986 roku.
Andrew Young (ur. 1932) – aktywista obywatelski, pastor, kongresmen, ambasador przy ONZ, burmistrz Atlanty.
Julian Bond (1940–2015) – lider ruchu praw obywatelskich, współtwórca SNCC i Southern Poverty Law Center, dyrektor NAACP (1998–2008), polityk z Georgii i pisarz.
Pisownia słów „republikanie” i „demokraci” może się różnić na przestrzeni książki – a nawet jednego jej akapitu – w zależności od kontekstu. Czytelnikowi należy się zatem wyjaśnienie. Gdy mowa jest o partii politycznej, wówczas język polski wymaga postawienia wielkiej litery. Gdy natomiast chodzi o członków tej organizacji – stosujemy pisownię małą literą.