- W empik go
Zimno zimniej zbrodnia - ebook
Zimno zimniej zbrodnia - ebook
Zimno, zimniej, zbrodnia.
Chmielarz, Stachula, Ćwirlej, Wroński, Szczygielski, Rozenberg, Szolc i Ostaszewski, czyli śmietanka polskich autorów kryminałów w opowiadaniach ze zbrodnią w tle. Wszyscy nagradzani, każdy uwielbiany przez fanów. Łącznie sprzedali grubo ponad milion egzemplarzy swoich mrożących krew w żyłach historii. Prawdziwi mistrzowie gatunku.
Pusty las, krzyk i krew z opowiadania Anomalia Wojciecha Chmielarza, autora książek mrocznych i brutalnych, zderzają się w tym tomie ze swojską atmosferą peerelowskiego bankietu zakłóconego interwencją milicji obywatelskiej z anegdotycznej opowieści poznańskiego mistrza Ryszarda Ćwirleja. Zmęczony podkomisarz Rowicki Roberta Ostaszewskiego sąsiaduje tu z amatorem detektywem Herbertem Szadenem Marcina Wrońskiego. Możemy rozsmakować się w mrocznych retrospekcjach opowiadania Anny Rozenberg, dramatycznych napięciach thrillera Magdy Stachuli czy zagadkach szorstkiej historii pióra Izabeli Szolc, by w końcu zanurzyć się z perwersyjną przyjemnością w szaleństwie z Całunu Bartosza Szczygielskiego. A wszystko to w śnieżnej i mroźnej scenografii.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66630-97-0 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WSTĘP
Świeże i zaskakujące
Wstęp
Propozycja wydawnictwa Harde zaskakuje swoją wyjątkową świeżością i nowym konceptem tematycznym. _Zimno, zimniej, zbrodnia_, a więc źle, gorzej, najgorzej – mrożące krew w żyłach historie po pas zatopione w śniegu. Wbrew pozorom nie jest to jednak lektura chłodna i obojętna czytelniczo.
Otwierające książkę opowiadanie Wojciecha Chmielarza _Anomalia_ nie dość, że rozgrzewa czytelnika do czerwoności mistrzowsko budowanym napięciem, to jeszcze prezentuje nową twarz warszawskiego pisarza. Autor _Wampira_ mocno zaskakuje. W dość zwięzłej literacko formie gromadzi cały wachlarz emocji, które stają się udziałem głównej bohaterki tekstu. W krótkim czasie narracyjnym zagęszcza się fabularna układanka. Majowa śnieżyca, dom z nieznajomym, uwięzienie i… nic więcej zdradzić nie mogę. Mocna rzecz.
Jeśli Chmielarz w sposób nieprzewidziany buduje intrygę kryminalną, to równolegle Ryszard Ćwirlej, tradycyjnie dla siebie, burzy system mistrzowskim poziomem humoru. Jego opowiadanie _Nim wstanie dzień_ zawiera wszystko, z czego poznański pisarz słynie i dla czego jest kochany przez fanów. To perełka pełna dialogów, ciętej ironii i bogatego dowcipu sytuacyjnego. Także fabuła nie może być u niego zwykłą układanką poszczególnych scen. Pisarz uwielbia przecież elementy absurdu, które w połączeniu z PRL-owską rzeczywistością tworzą niepowtarzalną historię. Zagadka kryminalna wciąga więc, ale jeszcze silniej bawi.
Robert Ostaszewski w swoim opowiadaniu _Wadera_ proponuje spotkanie z klasyczną intrygą kryminalną, za którą stoi nie do końca typowa para śledczych – prywatny detektyw i policjantka na urlopie. Para, którą łączą nie tylko gorący romans, lecz także współpraca, to związek dwóch jakże różnych charakterów oraz odmiennych sposobów prowadzenia śledztwa. To najbardziej linearnie prowadzona narracja pośród wszystkich opowiadań w tomie. Pozwala czytelnikowi, próbującemu rozwiązać sprawę po swojemu, mierzyć się z zagadką kryminalną, co stanowi interesujące wyzwanie.
Anna Rozenberg w _Śnieżnoczerwonym_ proponuje odmienną historię fabularną, w której świat relacji międzyludzkich – rodzinnych, przyjacielskich, partnerskich – stanowi szaradę równie interesującą, co sprawa o charakterze kryminalnym. A pisarka, jak to ma w zwyczaju, wprowadza nas w tę sieć niezwykłych zależności z wielką wnikliwością psychologiczną i wrażliwością literacką. Tajemnice przeszłości kreują tu teraźniejszość. A dla fanów dodatkowym smaczkiem będzie występująca w opowiadaniu, w nieoczywistej roli, postać Davida Redferna.
Kolejną kobiecą autorką w tomie proponowanym przez wydawnictwo Harde jest Magda Stachula. Jej _Zapach poziomek_ z narracją prowadzoną z perspektywy głównej postaci – także kobiecej – jest zaskakująco mroczną historią z niecodziennie budowanym napięciem. Wydaje się, że z całego zbioru jest to opowiadanie najmroczniejsze i najbardziej paraliżujące czytelniczo. Wysokie góry, burza śnieżna i dramat bohaterów uwięzionych w pułapce. Wszystko napisane sugestywnie i przekonująco, rzecz literacko nie do przecenienia. To krótka forma literacka, która niesie moc rasowego thrillera psychologicznego.
Perspektywą kobiecą w swojej historii zaskakuje Bartosz Szczygielski. Jego opowiadanie zatytułowane _Całun_ stanowi fabularny pojedynek dwóch kobiet, kochanek tego samego mężczyzny, jednej zdradzonej przez drugą. Ale czy tylko przez tę jedyną? W tej narracji, w której emocje narastają z każdą stroną, łagodność przeplata się z chęcią zemsty, a walka o uczucie z szaleństwem. To opowiadanie jest swoistym zapisem napędzanej wariactwem miłości, która nie może mieć innej twarzy niż zbrodnia. Szczygielski osiągnął w swoim tekście nieosiągalne – tak jak szaleństwa doświadcza jedna z bohaterek, tak my, czytelnicy, czujemy, jakby rozpętywało się ono również w naszych głowach.
Na przekór wcześniejszej sytuacji opowiadanie Izabeli Szolc napisane jest z perspektywy męskiej. I to mocno męskiej. _Przyjemność jest zakazana_ to literacka prowokacja i eksperyment narracyjny z nieoczywistą fabułą. Pisarka nie oszczędza czytelnika, trzymając go w nieustannym napięciu. Prowokuje samczym punktem widzenia, tworząc przy tym nieoczywistą intrygę kryminalną. W tym opowiadaniu ważne jest nie tylko, gdzie i kiedy rzecz się dzieje, lecz jak i dlaczego. Spore wyzwanie intelektualne i obyczajowe, smakowity kąsek dla wytrawnych znawców literatury – nie tylko kryminalnej!
Pośród wszystkich opowiadań zebranych w tomie tekst autorstwa Marcina Wrońskiego zdaje się największą niespodzianką literacką. Odkrywa nową-starą twarz pisarza. Forma narracji, przyjęty język, umiejętność budowania żywych dialogów i plastycznych scen, to z pewnością znany i wypracowany przez lata styl lubelskiego autora. Rzeczywistość przedstawiona w tym opowiadaniu i fabularna układanka okazują się jednak całkowicie świeże. Takiego Wrońskiego większość czytelników nie zna! Gdy jeszcze dodam, że jest tu miejsce i na western, i na autoironiczne nawiązania, i na wizję przyszłości, to myślę, że nie będzie czytelnika, którego ta historia nie poruszy i nie wciągnie.
Zestaw opowiadań zebranych w tomie _Zimno, zimniej, zbrodnia_ zaskakuje różnorodnością i zaciekawia czytelniczo. Nie daje się przewidzieć ani zaszufladkować. Wyróżnia się wielobarwnością zaprezentowanych propozycji, jednogatunkowych, a jednocześnie tak odmiennych i posiadających piętno pisarskiego indywidualizmu. Każde opowiadanie jest bowiem perełką o niepowtarzalnym charakterze, naznaczoną sygnaturą wypracowanego warsztatu jakże różnych autorów. Jest też świetnym prezentem dla fanów wcześniejszych dokonań zaproszonych do tej edycji pisarzy, ale też okazją do poznania ich zupełnie nowych artystycznych pomysłów. _Zimno, zimniej, zbrodnia_ jest przyjemną i pasjonującą lekturą. Świetnie dopracowany zbiór najbardziej wymagającej literacko formy, jaką jest opowiadanie. Pomimo znanych nazwisk nieprzewidywalny i sprawiający czystą przyjemność obcowania z wyjątkowymi historiami fabularnymi. Warto poznać wszystkie tytuły i mieć na swojej półce kryminalnej tę pozycję wydawniczą.
Leszek Koźmiński
www.blog.kryminalnapila.plWOJCIECH CHMIELARZ. ANOMALIA
Wojciech Chmielarz
Anomalia
1.
Pieprzone globalne ocieplenie, pomyślała. Maj w górach, w polskich górach, nie w żadnych Himalajach, powinien wyglądać inaczej. Wyobrażała sobie soczyste, zielone, zalane słońcem polany. Powietrze drżące od świergotu ptaków, górskie ścieżki, którymi przebiegają małe sarny, zajączki i inne wybudzone ze snu zimowego… zwierzaki. Nie miała pewności, co tutaj żyje.
Zamiast tego od rana niebo zakrywała kołdra ciężkich chmur. Paskudnych i szarych, jakby wyrzygały się na nie swoimi dymami wszystkie fabryki z szesnastu województw. Było zimno, było mokro, a później zrobiło się jeszcze gorzej. Zaczął padać śnieg. Nie żaden przyjemny biały puszek jak z reklamy coca-coli, ale duże, nieforemne płatki przypominające kawałki nieudolnie wyrżniętego metalu. Wirowały przed nią dziko, białym tumanem, tak że ledwo widziała własną wyciągniętą rękę. Do tego natychmiast się topiły. Jej ubranie zupełnie przemokło. Szczękała zębami z zimna. Mięśnie na przemian tężały, żeby zaraz piec, jakby ktoś wlał w nie roztopiony ołów. Niepotrzebnie zeszła ze szlaku, wyrzucała sobie. Wydawało jej się jednak, że tak będzie szybciej. Zamiast wlec się od jednego znaczka do drugiego, szybko zejdzie w dolinę, odnajdzie najbliższą wioskę, a tam przystanek PKS. Straszliwie się pomyliła. Droga przed nią zmieniła się błyskawicznie w wypełnioną błotem, śliską rynnę, w którą raz po raz upadała, obijając sobie kości. Leśny dukt wił się, zakręcał, zmieniał kierunek, rozdzielał się, żeby zaraz znowu się połączyć, tak że wkrótce zupełnie straciła orientację i nie wiedziała, gdzie jest. Jedynym znakiem cywilizacji były równe stosy ściętych przez leśników drzew. Schowała się za jednym z nich na kilka minut w nadziei, że przeczeka śnieżycę, ale wkrótce zrozumiała, że prędzej zmieni się w cholerny sopel lodu, niż doczeka poprawy pogody, ruszyła więc przed siebie. Była coraz bardziej zdezorientowana, coraz bardziej przestraszona i coraz słabsza. Nagle zdała sobie sprawę, że płacze.
Nie tak to miało wyglądać.
Miało być ciepło. Miało być przyjemnie. Miało być słońce. Zwykła wiosenna górska wycieczka.
Pieprzone globalne ocieplenie. Ale mogła mieć żal tylko do siebie. Powinna to przewidzieć. Przecież tak było od kilku lat. Na Boże Narodzenie plucha, deszcz i błoto, na majówkę cholerne białe święta.
Dlaczego nikogo nie spotkała? Gdzie była jakaś straż leśna? Ktokolwiek, kto mógłby jej pomóc? Chociaż wskazać kierunek.
Całym jej ciałem wstrząsnął nagły dreszcz i po raz pierwszy pomyślała, że tutaj umrze. Przeraziło ją to. Nie mogła złapać tchu. Zabolało tak mocno, że na moment straciła równowagę, poślizgnęła się i upadła na ziemię w wilgotną, obrzydliwą, lodowatą breję. Przez chwilę tak leżała, z twarzą w śniegu, i wyła bezgłośnie.
Nie pamiętała, kiedy podniosła się z ziemi. W jaki sposób przeszła kolejne metry. A było ich chyba sporo. Kilkadziesiąt, może kilkaset, bo nagle zorientowała się, że stoi na otwartej przestrzeni. Śniegu zrobiło się jeszcze więcej, do tego raz po raz uderzał w nią z pełną bezwzględnością lodowaty wiatr. Buty ciążyły, jakby były zrobione z betonu. Plecak ściągał na ziemię.
W pewnym momencie, kiedy wiatr na moment rozwiał tumany, dostrzegła w oddali zabudowania. Samotną drewnianą chałupę otoczoną chylącym się ku ziemi płotem. Przedarła się do niej przez zawieję. Odnalazła furtkę. Siłowała się z nią przez chwilę. Dopiero po kilku sekundach dostrzegła ciemną, pordzewiałą zasuwę. Chwyciła ją zgrabiałymi palcami. Przesunęła i niemal runęła jak długa, kiedy furtka wreszcie ustąpiła.
Weszła na podwórko. Zerknęła w okna budynku. Wisiały w nich szare, długie firany, które musiały mieć milion lat. Nie dostrzegała żadnego światła, żadnego ruchu, niczego, co wskazywałoby na to, że dom jest zamieszkany. Przestraszyła się, że trafiła na opuszczone gospodarstwo. Że nie ma w środku nikogo, kto mógłby jej pomóc. Ale potem pomyślała, że nawet jeśli, to trudno. Po prostu włamie się do środka. Rozpali jakoś w piecu czy coś takiego. Ogrzeje się trochę. Odpocznie. Robiła w życiu już gorsze rzeczy.
Nagle kątem oka dostrzegła jakiś ruch. Odwróciła się niezgrabnie. W samą porę, żeby dojrzeć pędzący w jej stronę czarny kłąb pełen zębów i pazurów. Krzyknęła. Kłąb odbił się od ziemi, wyskoczył w jej stronę. Próbowała uciekać, ale zmęczone nogi zaplątały się jedna o drugą. Przerażający kłąb zastygł gwałtownie w pół ruchu, a potem spadł w dół, jak kamień, z przerażającym skomleniem – skończył się łańcuch. Pies błyskawicznie poderwał się w górę. Zaczął szczekać i kłapać zębami, próbując mimo wszystko ugryźć kobietę. Przez chwilę wydawało się, że wyrwie łańcuch z byle jak skleconej budy.
Usłyszała skrzypnięcie otwieranych drzwi domu, a potem coraz wyraźniejsze kroki.
– Spokój! – wrzasnął ktoś tuż nad nią.
I wtedy chyba straciła przytomność.
2.
Z tego, co działo się później, trochę pamiętała, trochę nie. Wszystko się rozmywało, rozjeżdżało. Do tego miała wrażenie, że jej ciało rozpada się na kawałki, traci wolę życia, energię. W śnieżycy, w zimnie i wilgoci coś w niej płonęło. Nie pozwalało odpuścić. Pchało do przodu. A w chwili, kiedy znalazła się w bezpiecznym miejscu, ten płomień zgasł.
Ale czy naprawdę była bezpieczna?
Mężczyzna był wielki, ale chudy. Jego bladą twarz okalały czarne włosy, długie na kilkanaście centymetrów, nierówno ścięte i tłuste. Nie tyle je zapuszczał, ile po prostu nie chodził do fryzjera. Broda nie miała nic wspólnego z dziełem wielkomiejskiego barbera. Długa, poskręcana, niechlujna. Miał na sobie gruby sweter i znoszone, poplamione spodnie.
Podniósł ją z ziemi, pomógł iść. Zaprowadził do domu i usadził przy stole. W kaflowej kuchni buzował ogień. Mężczyzna postawił czajnik na płycie.
– Jak się nazywasz? – zapytał.
– Kasia.
– Kasia – powtórzył głucho.
Chwilę później postawił przed nią obtłuczony, emaliowany, czerwony kubek wypełniony herbatą. Podziękowała. Wzięła pierwszy łyk. Potem kolejny, rozkoszując się uczuciem ciepła, które rozlewało się po jej ciele. Dopiero po chwili zorientowała się, że coś jest nie tak. To nie była zwykła herbata. Jej smak był inny, bardziej kwaskowaty, aromatyczny. Nie potrafiła go opisać. Poza tym napój palił ostro w przełyku. Zakręciło się jej w głowie. Podniosła wzrok. Mężczyzna stał z założonymi rękoma niedaleko kuchni i przyglądał się jej uważnie. Miała wrażenie, że uśmiecha się lekko. Żołądek ścisnął się jej ze strachu. Pomyślała, że powinna podziękować za herbatę i opuścić ten dom jak najszybciej. Nic dobrego jej tutaj nie spotka. Ale kiedy spróbowała wstać, poczuła, że siły zupełnie ją opuściły.
Zorientowała się, że już nie siedzi przy stole, ale leży w łóżku. Mężczyzna stał nad nią, chociaż jego kształt był niewyraźny i wydawał się falować, jakby otaczał go słup gorącego powietrza. Zaczął ją rozbierać. Nie był delikatny. Nawet nie próbował być. Szarpał, przerzucał ją, wyginał kończyny.
– Nie – wydobyła z siebie słaby głos.
Chciała się bronić, ale ledwo potrafiła unieść ramię. Poczuła jego ręce na swoim gołym ciele. Dotykał jej, macał szorstkimi, obrzydliwymi dłońmi. Traktował, jakby była jakimś przedmiotem, kawałkiem ciasta, który nic nie czuje.
– Nie – powtórzyła.
– Cicho…
Zbierało się jej na wymioty. Nie tylko żołądek, ale całe jej ciało skręcało się w odruchu czystego obrzydzenia. Zamknęła oczy i modliła się, żeby to wszystko skończyło się jak najszybciej.
Kiedy się obudziła, w pierwszej chwili nie miała pojęcia, gdzie się znajduje. Przeraziły ją odrapane, drewniane ściany upstrzone setkami drobnych dziur wydrążonych przez korniki, stare koce, pod którymi leżała, i miękka, obrzydliwa kołdra, przygniatająca ją swoim ciężarem. Wydawała się wypełniona nie pierzem, lecz ołowiem.
Spróbowała się podnieść, ale wszystkie mięśnie zawyły, jakby w ich włókna powbijano drobinki szkła. Wkrótce zdała sobie jednak sprawę, że nie tylko mięśnie stanowią problem. Jej ramiona znajdowały się w jakiejś dziwacznej pozycji. Ostrożnie przekręciła głowę i dostrzegła grube węzły liny, którą przywiązano ją do oparcia łóżka. Kopnęła kilka razy, odrzucając koce. Jej nogi również oplatał sznur.
Cała ona. Całe jej życie. Najpierw o mało co nie zabiła jej śnieżyca w maju, a teraz znalazła się w środku niczego, na łasce jakiegoś zboczeńca z tabletką gwałtu na podorędziu.
3.
Wołali na niego Włochaty tak długo, że już niemal zapomniał, jak naprawdę ma na imię. Trafił w góry przed wieloma, wieloma laty. Gdyby się skupił, pewnie udałoby mu się policzyć, kiedy to było. Ale po co? Upływ czasu był czymś, co przestało go interesować. Właściwie cały świat zewnętrzny mógłby przestać dla niego istnieć. Czasami, kiedy schodził na dół, do wsi, do sklepu, do knajpy, widział w telewizorze obrazki. Jakieś rządy się zmieniały, jakieś wojny wybuchały, ktoś umierał, ktoś się rodził, jakie to miało znaczenie, skoro wszystko w sumie zostawało takie samo?
Uciekł od tamtego życia w poszukiwaniu prostych prawd i zasad. Przez kilka miesięcy włóczył się po górach, przekraczając granicę w jedną i drugą stronę, aż pewnego dnia, późną jesienią, trafił na tę chatę, od dawna opuszczone gospodarstwo. Wprowadził się tam bez wielkiego zastanowienia. Pierwsza zima była cholernie trudna. Ściany były tak dziurawe, że wiatr hulał po pokojach jak po górskich halach. Włochaty dwa razy prawie zamarzł, zanim udało mu się uszczelnić największe dziury. Przeczyścił komin, zaczął palić w piecu i zdobył cieplejsze ubrania. Ludzie z okolicy patrzyli na niego podejrzliwie, ale ponieważ nikomu nie robił kłopotu, szybko się do niego przyzwyczaili. Kiedy potrzebował pieniędzy, najmował się do pracy w okolicznych gospodarstwach lub u leśników. Potrafił harować, był spokojny, prawie nie pił, a przede wszystkim – nie kłócił się o pieniądze, więc nie narzekał na brak roboty. Latem zbierał jagody i inne leśne owoce, jesienią grzyby. Wodę brał ze studni. Przez cały rok zastawiał sidła i wnyki. Łapały się w nie zające, sarny, lisy, a kilka razy nawet dziki. Wystarczyło. Parę lat temu kupił starą strzelbę od siwowłosego dziada, który nie miał już sił, żeby ją podnieść. Włochaty kilka razy wybrał się na polowanie, ale wkrótce sobie odpuścił. Broń ciążyła na ramieniu, zdawała się go zawłaszczać, odgradzać od lasu. Nie podobało mu się to. Strzelbę jednak zatrzymał. Nie miał żadnych przyjaciół, ale też żadnych nie potrzebował. Przygarnął tylko psa, typowego wiejskiego kundla, który miał trafić w worze do jeziora.
Kobieta wyłoniła się z majowej śnieżycy, wielkiej i srogiej, jakby to był środek zimy. Ale Włochaty widział już takie załamania pogody w górach. Przychodziło gwałtowne ochłodzenie, trwało dzień lub dwa, potem wiosna wracała. Nie wiedział, skąd Kaśka się tutaj wzięła. Jego chata znajdowała się z dala od wszelkich szlaków turystycznych. Dziewczyna musiała z jakiegoś zejść, żeby się tutaj dostać. Ale na turystkę też nie wyglądała. Kiepskie buty, zwykłe adidasy, dżinsowe spodnie, bawełniana bluza z kapturem, niezbyt ciepła. Żadnej czapki, żadnych rękawiczek, szalika. Nawet porządnej kurtki nie miała.
Zaprowadził ją do domu. Była blada jak trup. Tak samo blady był Oskar, kiedy zaćpał się na śmierć jeszcze w latach osiemdziesiątych. Włochaty pamiętał jego białą twarz i strzykawkę leżącą tuż obok rozwartej dłoni na brudnej podłodze meliny. Właściwie to widział ją każdej nocy. Dręczyła go w snach.
Usadził kobietę na krześle. Przygotował jej napar z polnych ziół, do którego dolał wódki, żeby ją rozgrzać. Nie było tego dużo, ale tyle wystarczyło, żeby odpłynęła. Zaniósł ją do łóżka. Zdjął przemoczone ubranie. Nasmarował jej ciało spirytusem, a potem przykrył kocami i kołdrą.
Przyniósł z dworu jej plecak, przemoczony jak reszta rzeczy, ale porządny. Położył go na stole. Przez chwilę mu się przeglądał, z kubkiem naparu w dłoniach, wreszcie otworzył. Zaczął wyjmować zawartość. Już pierwsza rzecz go zdziwiła. Kurtka. Żadna turystyczna, ale porządna. Dlaczego jej nie założyła? Dlaczego przedzierała się przez śnieżycę w samej bluzie? Zaraz pod nią telefon komórkowy. Przesunął palcem po ekranie. Nie potrafił zdjąć blokady, ale dostrzegł zdjęcie, które ustawiono jako tapetę. Mężczyzna, blondyn o pociągłej twarzy i starannie wymodelowanych włosach. Ramieniem obejmował kobietę, w niczym nieprzypominającą jednak Kaśki. Włochaty podszedł do łóżka. Przystawił telefon do twarzy kobiety i raz jeszcze wyświetlił zdjęcie. Były w podobnym wieku, ale nic poza tym.
Wrócił do plecaka, by dalej w nim grzebać. Kolejnym przedmiotem, jaki wyciągnął, był portfel. Otworzył go. W środku znalazł prawo jazdy, dowód osobisty, trochę pieniędzy. Kobieta na zdjęciu w dokumentach była tą z fotografii w telefonie. Nazywała się Aneta.
Dlaczego nieznajoma miała przy sobie telefon i portfel innej kobiety? Wziął kurtkę, do tej pory zwiniętą w kulę. Rozprostował ją. Potrząsnął. Na podłogę wypadł kolejny portfel. Włochaty odrzucił kurtkę i kucnął. Ten sam zestaw. Dokumenty i trochę pieniędzy. Tym razem zdjęcie w dowodzie przedstawiało Kaśkę. Ale widniało przy nim inne imię – Sylwia.
Dlaczego go okłamała?
Wyprostował się. Popatrzył na kurtkę. Jego wzrok po raz pierwszy zatrzymał się na wielkiej krwawej plamie na samym jej środku.
4.
Przyniósł z warsztatu kawał sznura. Związał kobiecie ręce i nogi. Na wszelki wypadek, gdyby obudziła się pod jego nieobecność. Wyciągnął swój stary, znoszony plecak. Spakował do niego kilka kanapek, termos z naparem, latarkę. Ubrał się ciepło. Odpiął psa.
Razem wyszli na drogę. Śnieg przestał już padać, temperatura mocno spadła. Biała pokrywa ciągle się utrzymywała. W głowie Włochatego wyświetlała się mapa okolicy. Wszystkie górskie drogi, ścieżki i ścieżynki. Miejsca, gdzie zastawił wnyki. Zastanawiał się, skąd mogła przyjść kobieta. Postanowił ruszyć w górę, w stronę wejścia na szlak.
Pies szedł spokojnie u jego boku. Włochaty nie kłopotał się nadawaniem mu imienia. Zwierzę na moment przystanęło, żeby wysikać się na śnieg, a Włochaty wykorzystał ten moment na zapalenie papierosa.
Wędrówka była nieprzyjemna, ale niespecjalnie męcząca. Całymi dniami potrafił włóczyć się po okolicy, jeśli była taka potrzeba.
Postój zrobił po ponad godzinie. Usiadł na obalonym drzewie. Wypił trochę ziołowego naparu. Wyciągnął kanapkę. Zjadł jedną połowę, drugą dał psu.
Gdy dotarł do szlaku, zapadła już noc. Zastanawiał się, co dalej. Uznał, że kobieta schodziła ze szczytu. Zaskoczyła ją śnieżyca, więc postanowiła pójść skrótem. Po drodze zabłądziła. Gdyby dopiero wchodziła na szczyt, to w analogicznej sytuacji powinna była po prostu zawrócić. Poszedł więc w górę.
Przeszli już około kilometra szlakiem, gdy nagle pies zaczął gorączkowo szczekać. Wyraźnie chciał iść w dół zbocza, stromą doliną wyrzeźbioną przez przepływający nieopodal strumyczek, ale zatrzymał się po kilku krokach. Mężczyzna, przyświecając sobie latarką, schodził, ostrożnie stawiając kroki. Było ślisko. Ziemia raz po raz obsuwała mu się spod nóg, kamienie i stwardniałe grudy śniegu wpadały do strumienia. Pies podążał za nim, powarkując cicho.
Włochaty szukał czegoś, co mogło wywołać niepokój psa. Znalazł to kilkanaście metrów dalej. Spory kształt, nieudolnie przykryty chaotycznie ułożonymi gałęziami świerków. Podszedł tam, odgarnął gałęzie i w świetle latarki ujrzał zwłoki.
Kobieta miała rozbitą czaszkę, a jej twarz była twarzą dziewczyny ze zdjęcia w telefonie.
5.
_A może to wszystko to był tak naprawdę szczęśliwy zbieg okoliczności_, pomyślała niespodziewanie Sylwia. W sumie łatwo będzie sprzedać wszystkim historyjkę o tym, jak na szlaku napadł je jakiś zboczeniec. Anetę zabił, ją zaprowadził pod przymusem do domu, a potem wykorzystał. Chryste, przez cały czas martwiła się, co będzie, jeśli zostanie złapana, a tu nagle wszystko się tak pięknie układa. Bo decyzja o zabiciu Anety była dość spontaniczna. To znaczy: w pewnym sensie. Bo faktycznie włamała się na jej konto facebookowe. Z prywatnych wiadomości do koleżanki dowiedziała się, że skoro Michał jedzie w delegację za granicę, to Aneta wyskoczy na weekend w góry, żeby pooddychać świeżym powietrzem. Pojechała więc za nią, ale nie miała sprecyzowanego planu. Do tego wszystko się od razu posypało. Straciła ją z oczu już na dworcu. Niby znała planowaną trasę Anety, poszła więc po prostu w góry. Po wielogodzinnej, męczącej wędrówce była padnięta, miała gigantyczne odciski na stopach, a Anety nawet nie spotkała! Pogodziła się już z myślą, że wróci do domu z niczym. I przez kolejne tygodnie będzie musiała wysłuchiwać opowieści Michała, że on by z nią zawsze i wszędzie, ale ma żonę i nie może, bo ta żona ma pieniądze i w ogóle rozwód tyle kosztuje, a poza tym kredyt. Sylwia nie do końca rozumiała, skąd te problemy. Ona kochała jego, on kochał ją. Tyle razy to powtarzał. Jakoś by sobie poradzili. Rozumiała za to jedno – gdyby nie było Anety, nie byłoby problemu.
Spotkała ją na szlaku, kiedy się już właściwie poddała. Tamta po prostu nagle się pojawiła, też schodziła w kierunku miasteczka. Sylwia ją dogoniła. Przez chwilę szły właściwie krok w krok. Zamieniły nawet kilka słów, ale Aneta wyraźnie czuła się nieswojo. Jakby czegoś się domyśliła. I to mimo że nic o Sylwii nie wiedziała. Michał bardzo się starał utrzymać ich związek w tajemnicy. To bolało, bo byłoby naprawdę fajnie, gdyby mogli komuś o sobie powiedzieć. Komukolwiek. Albo wyjść na wspólny lunch. Nawet bez dotykania i pocałunków. Po prostu zjeść razem posiłek. Tego też jej odmawiał. Spotykali się tylko u niej w mieszkaniu albo w pokojach hotelowych. Ale żona i tak coś przeczuwała. Kobiety mają ten szósty zmysł.
W pewnym momencie Aneta się zatrzymała. Przy strumieniu. Nachyliła się, żeby napić się wody. Chyba miała nadzieję, że pozbędzie się w ten sposób Sylwii, która sobie wtedy pójdzie dalej, i będzie mogła kontynuować swoją samotną wędrówkę. Ale Sylwia wyczuła swoją szansę. Jeśli nie teraz, to kiedy? Podniosła więc leżący nieopodal kamień i w momencie, kiedy Aneta nabierała wody w złączone dłonie, rąbnęła ją z całej siły w głowę.
Potem zwlokła ciało ze szlaku. Ukryła je razem z plecakiem Anety w niewielkiej dolince strumienia. Przykryła gałęziami świerku, żeby nie było widać z drogi. Zmachała się przy tym straszliwie. Była cała spocona. Zabrała portfel i komórkę ofiary, żeby utrudnić identyfikację ciała. Popełniła tylko jeden błąd. Robiła to wszystko w kurtce, która była teraz cała poplamiona krwią. Sylwia ściągnęła ją więc, zwinęła w kłębek i schowała do plecaka. Planowała wyrzucić ją gdzieś po drodze razem z portfelem i komórką.
A potem zaczął padać śnieg i wszystko się posypało.
Teraz przyszedł czas na kolejną zmianę planu. Wrobi w to wszystko tego dziwaka, który ją uwięził. Podrzuci mu telefon i portfel Anety. Opowie policji przekonującą historyjkę. Wyjdzie przy tym na bohaterkę, która uciekła groźnemu zboczeńcowi. Tylko najpierw musi się uwolnić. No i wymyślić, co powie Michałowi. Jak wytłumaczy mu, że znalazła się na szlaku razem z Anetą. Ale uznała, że coś wykombinuje. Jest przecież sprytna. Da sobie radę.
Na szczęście ten wariat nie przywiązał jej nóg do łóżka. Dzięki temu dała radę się podciągnąć i lekko podnieść. Zaczęła kręcić głową, wyginać szyję na różne sposoby, aż wreszcie dosięgnęła celu i zacisnęła zęby na krępującym ją sznurze. Smakował kurzem i brudem tak intensywnie, że zebrało się jej na wymioty. Stłumiła jednak ten odruch i dalej gryzła linę. Kawałki sznura wchodziły jej w usta, drażniły dziąsła. Wkrótce zaczęły boleć ją szczęki, a na języku poczuła lepki, nieprzyjemny smak własnej krwi. Przerywała co kilka minut, odpluwała i wracała do pracy. Co kilkanaście minut szarpała rękoma, próbując rozerwać sznur. Udało się dopiero wtedy, kiedy właściwie nie czuła już nic oprócz przeraźliwego bólu w szczękach i kiedy ruszały się jej chyba wszystkie zęby. Ale lina w końcu pękła, a ona była wolna.
Oswobodziła nogi. Zrzuciła z przegubów resztki sznura i wstała z łóżka. Podeszła do drzwi. Przez długi moment stała cicho, upewniając się, że dom jest pusty. Potem przeszła do drugiego pomieszczenia. Było tam trochę cieplej niż u niej, ale ogień w piecu ledwie się tlił. Dorzuciła kilka drew. Nie znalazła żadnego zlewu, tylko dzban z wodą. Przepłukała usta, pozbywając się paskudnego smaku sznura.
Początkowo planowała po prostu zabrać swoje rzeczy i uciekać. Znajdzie najbliższy posterunek policji, o wszystkim opowie, a oni przyjadą tutaj i aresztują człowieka, który ją uwięził. Teraz jednak pomyślała, że działając w ten sposób, może dużo skomplikować. Facet będzie miał swoją opowiastkę, niekoniecznie pasującą do jej narracji. Policja zacznie w tym grzebać i nie wiadomo czego się dokopie. Lepiej nie ryzykować. Wszystko byłoby dużo łatwiejsze, gdyby ten dupek nie żył. W ten sposób ona stałaby się jeszcze większą bohaterką. Samotnie stawiła czoło groźnemu psychopacie, który zabił już jedną kobietę.
To dobry pomysł, uznała. Żeby go zrealizować, potrzebowała broni. Zaczęła przeszukiwać chatkę. Znalazła młotek, obcęgi, inne narzędzia, ale nie czuła się z nimi wystarczająco pewnie. Potem w jej ręce wpadły noże. Przez chwilę się nad nimi zastanawiała, lecz nie do końca ją przekonały. Ostre i porządne, ale facet był wielki. Miał dłuższe ramiona od niej. Nie była pewna, czy uda się go zabić od razu, a jeśli będą walczyć, to różnie może się to skończyć. Szukała więc dalej. I znalazła. W skrzyni pod oknem. Zawinięta w szmatę leżała tam strzelba. A obok pudełko z nabojami. Sylwia nie wiedziała jednak, jak użyć broni. Obracała ją w dłoniach, w końcu odłożyła na bok i wróciła do noży. Ale strzelba kusiła. Mocno kusiła.
Na krześle przy stole leżał jej plecak. W bocznej kieszeni odnalazła swój telefon. Odblokowała, sprawdziła, czy ma zasięg. Miał. Jedną kreskę, ale zawsze. Połączyła się z internetem. Odpaliła YouTube’a i wpisała w wyszukiwarkę: „how to use shotgun”.
6.
Wracał do domu roztrzęsiony i przerażony. Nie wiedział, co robić, jak postąpić. Tłukło mu się po głowie, że powinien zawiadomić policję. Ale bał się tego. Przez całe życie ich unikał. Tak jak wówczas, gdy zaćpał się Oskar. Wyszedł wtedy. Po prostu. Nikogo nie zawiadomił, żadnej policji, żadnego pogotowia. I tak by zresztą Oskara nie uratowali. Ale Włochaty nawet do jego dziewczyny nie zadzwonił. Nawet do matki. Przez całe życie go to gryzło. Po prostu uciekł. Wypisał się z tego świata i tyle. Jasne, po drodze nie było łatwo. Zaliczył jeden „turnus” w Monarze. Potem kolejny, w innym mieście. Ale w końcu go wyczyścili, a on trafił w te góry. Co teraz? Próbował sobie wszystko ułożyć w głowie. Znalazł na szlaku martwą kobietę, a morderczyni była teraz u niego w domu. Zawiadomi policję – i co dalej? Będą pytać. Będą go przesłuchiwać, roztrząsać wszystko. Przestraszył się nagle, że zaczną dociekać, skąd się tu wziął, co robi, z czego żyje. Może nawet każą mu się wynieść z chałupy. A on lubił swoje życie. Swoją chatę. Swojego psa. Ciszę wokół. Odnalazł tu spokój. I nagle już wiedział, co zrobi: wróci do domu, uwolni tę kobietę. Nakarmi, jeśli będzie trzeba. Wskaże drogę do najbliższego przystanku PKS i będzie się modlił, żeby nigdy nie zobaczyć jej ponownie.
Ta martwa kobieta to nie była jego sprawa. To nie było jego życie.
Przyśpieszył kroku.
Wrócił kilka godzin po zmroku. Przywiązał psa do budy. Podszedł do chałupy. Kiedy tylko otworzył drzwi, natychmiast poczuł, że coś jest nie tak. Rzeczy były porozrzucane. Inaczej ustawione. Niepokój chwycił jego wnętrzności i ścisnął mocno, jakby chciał mu wyrwać flaki z brzucha.
A potem ujrzał wymierzone w siebie stalowe oczy strzelby i usłyszał huk.
7.
Uciekł!
Nie wiedziała, jak mogło do tego dojść. Stał przecież naprzeciwko niej, wyraźnie widziała jego sylwetkę. Twarz była ukryta w cieniu. Nie miała pewności, czy to na sto procent on. Zawahała się na ułamek sekundy, nie więcej. Tyle wystarczyło. Żałowała. Trzeba było nacisnąć spust, kiedy tylko się pojawił.
Teraz go goniła. Nie było to trudne. Mimo ciemności wyraźnie widziała na śniegu jego ślady. Obok głębokich zagłębień rozlewały się ciemne, nierówne plamy. A więc jednak go postrzeliła!
Popędziła dalej. Zwolniła, kiedy zagłębiła się w las. Facet był ranny, ale nie miała pewności, jak bardzo. Czy stanowi zagrożenie, czy nie. Obawiała się zasadzki. Nie mogła teraz tego zawalić.
Szła szybko, ale ostrożnie. Z palcem wciąż na spuście strzelby, rozglądając się na boki, unikając nisko zwieszających się gałęzi.
Nagle go zauważyła. Siedział na ziemi, plecami oparty o pień drzewa. Dyszał ciężko, głowę miał spuszczoną. Spojrzenie wbijał w dłoń, którą przyciskał do prawej strony brzucha. Nie była nawet pewna, czy zauważył jej obecność.
Sylwia uśmiechnęła się pod nosem, a potem wbrew sobie zachichotała. Mężczyzna nie zareagował. Przez chwilę miała nadzieję, że nie żyje. Ale nie. Powoli podniósł wzrok. Chyba na nią spojrzał. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale potem głowa znowu opadła mu na pierś.
Odetchnęła z ulgą. Raz jeszcze się uśmiechnęła i nagle zrobiło się jej niezwykle lekko na duszy. Teraz już wszystko będzie dobrze. Zabije tego cholernego zboczucha, który macał ją, kiedy nie miała szans się obronić. Dobrze mu tak. Nie wiadomo, ile kobiet wcześniej skrzywdził. Jeśli będzie miała szczęście, to w jego piwnicy policja znajdzie kilka szkieletów zaginionych turystek. Będzie sławna! Zwali na niego zabójstwo Anety. Tej dziwki już nie będzie, więc Michał się jej oświadczy! To znaczy, najpierw pogrzeb i żałoba, ale wytrzyma te dwa, trzy miesiące. Potem oświadczyny i ślub. Urodzi mu dwójkę dzieci i będą żyć długo i szczęśliwie.
Trzeba tylko dobić tego zboczonego skurwiela.
Zrobiła krok w jego kierunku.
Usłyszała szczęk żelaza i nagle coś z niewiarygodną siłą zacisnęło się na jej nodze. Niesamowity ból płomieniem ogarnął całe jej ciało. Trzasnęły paskudnie łamane kości.
Krzyknęła. Padła na ziemię. Strzelba wymsknęła jej się z dłoni.
Huk.
8.
Potrzaski.
Sam je zakładał. Dokładnie wiedział, gdzie są. A ten był największy ze wszystkich, na dziki. Ogromna stalowa bestia ze spiczastymi zębami, które sam naostrzył tak, że bez trudu przecinały nawet najgrubszą skórę.
Włochaty siedział pod drzewem. Bolało go wszystko jak cholera. Ciepła krew płynęła spomiędzy palców. Patrzył spod półprzymkniętych powiek na leżącą kobietę. Jedna jej noga tkwiła w pułapce. Podczas upadku strzelba wyleciała jej z rąk i wypaliła. Drobiny śrutu wyrwały jej kawał mięsa z ramienia. Przypominało teraz krwawą miazgę.
Kobieta wyszeptała coś, czego nie usłyszał. Widział tylko, jak poruszają się jej usta. Może prosiła o pomoc. Ale pomoc nie nadejdzie. We wsi pewnie usłyszeli wystrzały, jednak nikt się nimi nie zainteresuje. Tutaj co najmniej połowa mieszkańców kłusowała. Huki po nocy nikogo już nie dziwiły. Ludzie zamykali tylko drzwi do domów i upewniali się, że wszyscy domownicy są w środku.
Pomyślał, że może i udałoby mu się dotrzeć do chałupy. Był osłabiony, ale gdyby się postarał, zacisnął zęby, mógłby dać radę.
Tylko po co?
Przypomniał sobie tamten dzień, kiedy przyćpali z Oskarem. Siedzieli naprzeciwko siebie, kompot zaczynał krążyć w ich żyłach i odlatywali. A właściwie jedynie on odlatywał, bo siedzący naprzeciwko Oskar umierał. Włochaty tylko patrzył i nie robił nic, podczas gdy z kumpla ulatywało życie.
Teraz było tak samo. On i ta kobieta. Naprzeciwko siebie. Umierający.
Właściwie to nic nie czuł. Tylko senność. Wiedział, że noc będzie zimna. Jeśli tylko zamknie oczy, nigdy więcej się nie obudzi.
Kobieta jęknęła cicho, jakby płakała.
Uśmiechnął się do niej. Chciał ją pocieszyć. Powiedzieć, żeby się nie przejmowała. Żeby się nie bała. Że podobno to nie boli. Otworzył usta, ale nie był w stanie wydobyć z siebie głosu.
Proste życie. Prosta śmierć. Zawsze tylko tego chciał, pomyślał, i znalazł w tym dużo pociechy.
Zamknął oczy.
Ostatnią rzeczą, jaką usłyszał, był jęk kobiety.
Ostatnią myślą było to, że psa szkoda. Nie będzie się miał nim kto zająć.
Smutek był ostatnią rzeczą, którą poczuł.