Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zimno zimniej zbrodnia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 lutego 2022
Ebook
42,99 zł
Audiobook
42,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zimno zimniej zbrodnia - ebook

Zimno, zimniej, zbrodnia.

Chmielarz, Stachula, Ćwirlej, Wroński, Szczygielski, Rozenberg, Szolc i Ostaszewski, czyli śmietanka polskich autorów kryminałów w opowiadaniach ze zbrodnią w tle. Wszyscy nagradzani, każdy uwielbiany przez fanów. Łącznie sprzedali grubo ponad milion egzemplarzy swoich mrożących krew w żyłach historii. Prawdziwi mistrzowie gatunku.

Pusty las, krzyk i krew z opowiadania Anomalia Wojciecha Chmielarza, autora książek mrocznych i brutalnych, zderzają się w tym tomie ze swojską atmosferą peerelowskiego bankietu zakłóconego interwencją milicji obywatelskiej z anegdotycznej opowieści poznańskiego mistrza Ryszarda Ćwirleja. Zmęczony podkomisarz Rowicki Roberta Ostaszewskiego sąsiaduje tu z amatorem detektywem Herbertem Szadenem Marcina Wrońskiego. Możemy rozsmakować się w mrocznych retrospekcjach opowiadania Anny Rozenberg, dramatycznych napięciach thrillera Magdy Stachuli czy zagadkach szorstkiej historii pióra Izabeli Szolc, by w końcu zanurzyć się z perwersyjną przyjemnością w szaleństwie z Całunu Bartosza Szczygielskiego. A wszystko to w śnieżnej i mroźnej scenografii.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66630-97-0
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

LESZEK KOŹ­MIŃ­SKI. ŚWIEŻE I ZASKA­KU­JĄCE
WSTĘP

Świeże i zaska­ku­jące

Wstęp

Pro­po­zy­cja wydaw­nic­twa Harde zaska­kuje swoją wyjąt­kową świe­żo­ścią i nowym kon­cep­tem tema­tycz­nym. _Zimno, zim­niej, zbrod­nia_, a więc źle, gorzej, naj­go­rzej – mro­żące krew w żyłach histo­rie po pas zato­pione w śniegu. Wbrew pozo­rom nie jest to jed­nak lek­tura chłodna i obo­jętna czy­tel­ni­czo.

Otwie­ra­jące książkę opo­wia­da­nie Woj­cie­cha Chmie­la­rza _Ano­ma­lia_ nie dość, że roz­grzewa czy­tel­nika do czer­wo­no­ści mistrzow­sko budo­wa­nym napię­ciem, to jesz­cze pre­zen­tuje nową twarz war­szaw­skiego pisa­rza. Autor _Wam­pira_ mocno zaska­kuje. W dość zwię­złej lite­racko for­mie gro­ma­dzi cały wachlarz emo­cji, które stają się udzia­łem głów­nej boha­terki tek­stu. W krót­kim cza­sie nar­ra­cyj­nym zagęsz­cza się fabu­larna ukła­danka. Majowa śnie­życa, dom z nie­zna­jo­mym, uwię­zie­nie i… nic wię­cej zdra­dzić nie mogę. Mocna rzecz.

Jeśli Chmie­larz w spo­sób nie­prze­wi­dziany buduje intrygę kry­mi­nalną, to rów­no­le­gle Ryszard Ćwir­lej, tra­dy­cyj­nie dla sie­bie, burzy sys­tem mistrzow­skim pozio­mem humoru. Jego opo­wia­da­nie _Nim wsta­nie dzień_ zawiera wszystko, z czego poznań­ski pisarz sły­nie i dla czego jest kochany przez fanów. To perełka pełna dia­lo­gów, cię­tej iro­nii i boga­tego dow­cipu sytu­acyj­nego. Także fabuła nie może być u niego zwy­kłą ukła­danką poszcze­gól­nych scen. Pisarz uwiel­bia prze­cież ele­menty absurdu, które w połą­cze­niu z PRL-owską rze­czy­wi­sto­ścią two­rzą nie­po­wta­rzalną histo­rię. Zagadka kry­mi­nalna wciąga więc, ale jesz­cze sil­niej bawi.

Robert Osta­szew­ski w swoim opo­wia­da­niu _Wadera_ pro­po­nuje spo­tka­nie z kla­syczną intrygą kry­mi­nalną, za którą stoi nie do końca typowa para śled­czych – pry­watny detek­tyw i poli­cjantka na urlo­pie. Para, którą łączą nie tylko gorący romans, lecz także współ­praca, to zwią­zek dwóch jakże róż­nych cha­rak­te­rów oraz odmien­nych spo­so­bów pro­wa­dze­nia śledz­twa. To naj­bar­dziej line­ar­nie pro­wa­dzona nar­ra­cja pośród wszyst­kich opo­wia­dań w tomie. Pozwala czy­tel­ni­kowi, pró­bu­ją­cemu roz­wią­zać sprawę po swo­jemu, mie­rzyć się z zagadką kry­mi­nalną, co sta­nowi inte­re­su­jące wyzwa­nie.

Anna Rozen­berg w _Śnież­no­czer­wo­nym_ pro­po­nuje odmienną histo­rię fabu­larną, w któ­rej świat rela­cji mię­dzy­ludz­kich – rodzin­nych, przy­ja­ciel­skich, part­ner­skich – sta­nowi sza­radę rów­nie inte­re­su­jącą, co sprawa o cha­rak­te­rze kry­mi­nal­nym. A pisarka, jak to ma w zwy­czaju, wpro­wa­dza nas w tę sieć nie­zwy­kłych zależ­no­ści z wielką wni­kli­wo­ścią psy­cho­lo­giczną i wraż­li­wo­ścią lite­racką. Tajem­nice prze­szło­ści kreują tu teraź­niej­szość. A dla fanów dodat­ko­wym smacz­kiem będzie wystę­pu­jąca w opo­wia­da­niu, w nie­oczy­wi­stej roli, postać Davida Red­ferna.

Kolejną kobiecą autorką w tomie pro­po­no­wa­nym przez wydaw­nic­two Harde jest Magda Sta­chula. Jej _Zapach pozio­mek_ z nar­ra­cją pro­wa­dzoną z per­spek­tywy głów­nej postaci – także kobie­cej – jest zaska­ku­jąco mroczną histo­rią z nie­co­dzien­nie budo­wa­nym napię­ciem. Wydaje się, że z całego zbioru jest to opo­wia­da­nie naj­mrocz­niej­sze i naj­bar­dziej para­li­żu­jące czy­tel­ni­czo. Wyso­kie góry, burza śnieżna i dra­mat boha­te­rów uwię­zio­nych w pułapce. Wszystko napi­sane suge­styw­nie i prze­ko­nu­jąco, rzecz lite­racko nie do prze­ce­nie­nia. To krótka forma lite­racka, która nie­sie moc raso­wego thril­lera psy­cho­lo­gicz­nego.

Per­spek­tywą kobiecą w swo­jej histo­rii zaska­kuje Bar­tosz Szczy­giel­ski. Jego opo­wia­da­nie zaty­tu­ło­wane _Całun_ sta­nowi fabu­larny poje­dy­nek dwóch kobiet, kocha­nek tego samego męż­czy­zny, jed­nej zdra­dzo­nej przez drugą. Ale czy tylko przez tę jedyną? W tej nar­ra­cji, w któ­rej emo­cje nara­stają z każdą stroną, łagod­ność prze­plata się z chę­cią zemsty, a walka o uczu­cie z sza­leń­stwem. To opo­wia­da­nie jest swo­istym zapi­sem napę­dza­nej wariac­twem miło­ści, która nie może mieć innej twa­rzy niż zbrod­nia. Szczy­giel­ski osią­gnął w swoim tek­ście nie­osią­galne – tak jak sza­leń­stwa doświad­cza jedna z boha­te­rek, tak my, czy­tel­nicy, czu­jemy, jakby roz­pę­ty­wało się ono rów­nież w naszych gło­wach.

Na prze­kór wcze­śniej­szej sytu­acji opo­wia­da­nie Iza­beli Szolc napi­sane jest z per­spek­tywy męskiej. I to mocno męskiej. _Przy­jem­ność jest zaka­zana_ to lite­racka pro­wo­ka­cja i eks­pe­ry­ment nar­ra­cyjny z nie­oczy­wi­stą fabułą. Pisarka nie oszczę­dza czy­tel­nika, trzy­ma­jąc go w nie­ustan­nym napię­ciu. Pro­wo­kuje sam­czym punk­tem widze­nia, two­rząc przy tym nie­oczy­wi­stą intrygę kry­mi­nalną. W tym opo­wia­da­niu ważne jest nie tylko, gdzie i kiedy rzecz się dzieje, lecz jak i dla­czego. Spore wyzwa­nie inte­lek­tu­alne i oby­cza­jowe, sma­ko­wity kąsek dla wytraw­nych znaw­ców lite­ra­tury – nie tylko kry­mi­nal­nej!

Pośród wszyst­kich opo­wia­dań zebra­nych w tomie tekst autor­stwa Mar­cina Wroń­skiego zdaje się naj­więk­szą nie­spo­dzianką lite­racką. Odkrywa nową-starą twarz pisa­rza. Forma nar­ra­cji, przy­jęty język, umie­jęt­ność budo­wa­nia żywych dia­lo­gów i pla­stycz­nych scen, to z pew­no­ścią znany i wypra­co­wany przez lata styl lubel­skiego autora. Rze­czy­wi­stość przed­sta­wiona w tym opo­wia­da­niu i fabu­larna ukła­danka oka­zują się jed­nak cał­ko­wi­cie świeże. Takiego Wroń­skiego więk­szość czy­tel­ni­ków nie zna! Gdy jesz­cze dodam, że jest tu miej­sce i na western, i na auto­iro­niczne nawią­za­nia, i na wizję przy­szło­ści, to myślę, że nie będzie czy­tel­nika, któ­rego ta histo­ria nie poru­szy i nie wcią­gnie.

Zestaw opo­wia­dań zebra­nych w tomie _Zimno, zim­niej, zbrod­nia_ zaska­kuje róż­no­rod­no­ścią i zacie­ka­wia czy­tel­ni­czo. Nie daje się prze­wi­dzieć ani zaszu­flad­ko­wać. Wyróż­nia się wie­lo­barw­no­ścią zapre­zen­to­wa­nych pro­po­zy­cji, jed­no­ga­tun­ko­wych, a jed­no­cze­śnie tak odmien­nych i posia­da­ją­cych piętno pisar­skiego indy­wi­du­ali­zmu. Każde opo­wia­da­nie jest bowiem perełką o nie­po­wta­rzal­nym cha­rak­te­rze, nazna­czoną sygna­turą wypra­co­wa­nego warsz­tatu jakże róż­nych auto­rów. Jest też świet­nym pre­zen­tem dla fanów wcze­śniej­szych doko­nań zapro­szo­nych do tej edy­cji pisa­rzy, ale też oka­zją do pozna­nia ich zupeł­nie nowych arty­stycz­nych pomy­słów. _Zimno, zim­niej, zbrod­nia_ jest przy­jemną i pasjo­nu­jącą lek­turą. Świet­nie dopra­co­wany zbiór naj­bar­dziej wyma­ga­ją­cej lite­racko formy, jaką jest opo­wia­da­nie. Pomimo zna­nych nazwisk nie­prze­wi­dy­walny i spra­wia­jący czy­stą przy­jem­ność obco­wa­nia z wyjąt­ko­wymi histo­riami fabu­lar­nymi. Warto poznać wszyst­kie tytuły i mieć na swo­jej półce kry­mi­nal­nej tę pozy­cję wydaw­ni­czą.

Leszek Koź­miń­ski
www.blog.kry­mi­nal­na­pila.plWOJ­CIECH CHMIE­LARZ. ANO­MA­LIA

Woj­ciech Chmie­larz

Ano­ma­lia

1.

Pie­przone glo­balne ocie­ple­nie, pomy­ślała. Maj w górach, w pol­skich górach, nie w żad­nych Hima­la­jach, powi­nien wyglą­dać ina­czej. Wyobra­żała sobie soczy­ste, zie­lone, zalane słoń­cem polany. Powie­trze drżące od świer­gotu pta­ków, gór­skie ścieżki, któ­rymi prze­bie­gają małe sarny, zajączki i inne wybu­dzone ze snu zimo­wego… zwie­rzaki. Nie miała pew­no­ści, co tutaj żyje.

Zamiast tego od rana niebo zakry­wała koł­dra cięż­kich chmur. Paskud­nych i sza­rych, jakby wyrzy­gały się na nie swo­imi dymami wszyst­kie fabryki z szes­na­stu woje­wództw. Było zimno, było mokro, a póź­niej zro­biło się jesz­cze gorzej. Zaczął padać śnieg. Nie żaden przy­jemny biały puszek jak z reklamy coca-coli, ale duże, nie­fo­remne płatki przy­po­mi­na­jące kawałki nie­udol­nie wyrżnię­tego metalu. Wiro­wały przed nią dziko, bia­łym tuma­nem, tak że ledwo widziała wła­sną wycią­gniętą rękę. Do tego natych­miast się topiły. Jej ubra­nie zupeł­nie prze­mo­kło. Szczę­kała zębami z zimna. Mię­śnie na prze­mian tężały, żeby zaraz piec, jakby ktoś wlał w nie roz­to­piony ołów. Nie­po­trzeb­nie zeszła ze szlaku, wyrzu­cała sobie. Wyda­wało jej się jed­nak, że tak będzie szyb­ciej. Zamiast wlec się od jed­nego znaczka do dru­giego, szybko zej­dzie w dolinę, odnaj­dzie naj­bliż­szą wio­skę, a tam przy­sta­nek PKS. Strasz­li­wie się pomy­liła. Droga przed nią zmie­niła się bły­ska­wicz­nie w wypeł­nioną bło­tem, śli­ską rynnę, w którą raz po raz upa­dała, obi­ja­jąc sobie kości. Leśny dukt wił się, zakrę­cał, zmie­niał kie­ru­nek, roz­dzie­lał się, żeby zaraz znowu się połą­czyć, tak że wkrótce zupeł­nie stra­ciła orien­ta­cję i nie wie­działa, gdzie jest. Jedy­nym zna­kiem cywi­li­za­cji były równe stosy ścię­tych przez leśni­ków drzew. Scho­wała się za jed­nym z nich na kilka minut w nadziei, że prze­czeka śnie­życę, ale wkrótce zro­zu­miała, że prę­dzej zmieni się w cho­lerny sopel lodu, niż doczeka poprawy pogody, ruszyła więc przed sie­bie. Była coraz bar­dziej zdez­o­rien­to­wana, coraz bar­dziej prze­stra­szona i coraz słab­sza. Nagle zdała sobie sprawę, że pła­cze.

Nie tak to miało wyglą­dać.

Miało być cie­pło. Miało być przy­jem­nie. Miało być słońce. Zwy­kła wio­senna gór­ska wycieczka.

Pie­przone glo­balne ocie­ple­nie. Ale mogła mieć żal tylko do sie­bie. Powinna to prze­wi­dzieć. Prze­cież tak było od kilku lat. Na Boże Naro­dze­nie plu­cha, deszcz i błoto, na majówkę cho­lerne białe święta.

Dla­czego nikogo nie spo­tkała? Gdzie była jakaś straż leśna? Kto­kol­wiek, kto mógłby jej pomóc? Cho­ciaż wska­zać kie­ru­nek.

Całym jej cia­łem wstrzą­snął nagły dreszcz i po raz pierw­szy pomy­ślała, że tutaj umrze. Prze­ra­ziło ją to. Nie mogła zła­pać tchu. Zabo­lało tak mocno, że na moment stra­ciła rów­no­wagę, pośli­zgnęła się i upa­dła na zie­mię w wil­gotną, obrzy­dliwą, lodo­watą breję. Przez chwilę tak leżała, z twa­rzą w śniegu, i wyła bez­gło­śnie.

Nie pamię­tała, kiedy pod­nio­sła się z ziemi. W jaki spo­sób prze­szła kolejne metry. A było ich chyba sporo. Kil­ka­dzie­siąt, może kil­ka­set, bo nagle zorien­to­wała się, że stoi na otwar­tej prze­strzeni. Śniegu zro­biło się jesz­cze wię­cej, do tego raz po raz ude­rzał w nią z pełną bez­względ­no­ścią lodo­waty wiatr. Buty cią­żyły, jakby były zro­bione z betonu. Ple­cak ścią­gał na zie­mię.

W pew­nym momen­cie, kiedy wiatr na moment roz­wiał tumany, dostrze­gła w oddali zabu­do­wa­nia. Samotną drew­nianą cha­łupę oto­czoną chy­lą­cym się ku ziemi pło­tem. Przedarła się do niej przez zawieję. Odna­la­zła furtkę. Siło­wała się z nią przez chwilę. Dopiero po kilku sekun­dach dostrze­gła ciemną, pordze­wiałą zasuwę. Chwy­ciła ją zgra­bia­łymi pal­cami. Prze­su­nęła i nie­mal runęła jak długa, kiedy furtka wresz­cie ustą­piła.

Weszła na podwórko. Zer­k­nęła w okna budynku. Wisiały w nich szare, dłu­gie firany, które musiały mieć milion lat. Nie dostrze­gała żad­nego świa­tła, żad­nego ruchu, niczego, co wska­zy­wa­łoby na to, że dom jest zamiesz­kany. Prze­stra­szyła się, że tra­fiła na opusz­czone gospo­dar­stwo. Że nie ma w środku nikogo, kto mógłby jej pomóc. Ale potem pomy­ślała, że nawet jeśli, to trudno. Po pro­stu wła­mie się do środka. Roz­pali jakoś w piecu czy coś takiego. Ogrzeje się tro­chę. Odpocz­nie. Robiła w życiu już gor­sze rze­czy.

Nagle kątem oka dostrze­gła jakiś ruch. Odwró­ciła się nie­zgrab­nie. W samą porę, żeby doj­rzeć pędzący w jej stronę czarny kłąb pełen zębów i pazu­rów. Krzyk­nęła. Kłąb odbił się od ziemi, wysko­czył w jej stronę. Pró­bo­wała ucie­kać, ale zmę­czone nogi zaplą­tały się jedna o drugą. Prze­ra­ża­jący kłąb zastygł gwał­tow­nie w pół ruchu, a potem spadł w dół, jak kamień, z prze­ra­ża­ją­cym skom­le­niem – skoń­czył się łań­cuch. Pies bły­ska­wicz­nie pode­rwał się w górę. Zaczął szcze­kać i kła­pać zębami, pró­bu­jąc mimo wszystko ugryźć kobietę. Przez chwilę wyda­wało się, że wyrwie łań­cuch z byle jak skle­co­nej budy.

Usły­szała skrzyp­nię­cie otwie­ra­nych drzwi domu, a potem coraz wyraź­niej­sze kroki.

– Spo­kój! – wrza­snął ktoś tuż nad nią.

I wtedy chyba stra­ciła przy­tom­ność.

2.

Z tego, co działo się póź­niej, tro­chę pamię­tała, tro­chę nie. Wszystko się roz­my­wało, roz­jeż­dżało. Do tego miała wra­że­nie, że jej ciało roz­pada się na kawałki, traci wolę życia, ener­gię. W śnie­życy, w zim­nie i wil­goci coś w niej pło­nęło. Nie pozwa­lało odpu­ścić. Pchało do przodu. A w chwili, kiedy zna­la­zła się w bez­piecz­nym miej­scu, ten pło­mień zgasł.

Ale czy naprawdę była bez­pieczna?

Męż­czy­zna był wielki, ale chudy. Jego bladą twarz oka­lały czarne włosy, dłu­gie na kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów, nie­równo ścięte i tłu­ste. Nie tyle je zapusz­czał, ile po pro­stu nie cho­dził do fry­zjera. Broda nie miała nic wspól­nego z dzie­łem wiel­ko­miej­skiego bar­bera. Długa, poskrę­cana, nie­chlujna. Miał na sobie gruby swe­ter i zno­szone, popla­mione spodnie.

Pod­niósł ją z ziemi, pomógł iść. Zapro­wa­dził do domu i usa­dził przy stole. W kaflo­wej kuchni buzo­wał ogień. Męż­czy­zna posta­wił czaj­nik na pły­cie.

– Jak się nazy­wasz? – zapy­tał.

– Kasia.

– Kasia – powtó­rzył głu­cho.

Chwilę póź­niej posta­wił przed nią obtłu­czony, ema­lio­wany, czer­wony kubek wypeł­niony her­batą. Podzię­ko­wała. Wzięła pierw­szy łyk. Potem kolejny, roz­ko­szu­jąc się uczu­ciem cie­pła, które roz­le­wało się po jej ciele. Dopiero po chwili zorien­to­wała się, że coś jest nie tak. To nie była zwy­kła her­bata. Jej smak był inny, bar­dziej kwa­sko­waty, aro­ma­tyczny. Nie potra­fiła go opi­sać. Poza tym napój palił ostro w prze­łyku. Zakrę­ciło się jej w gło­wie. Pod­nio­sła wzrok. Męż­czy­zna stał z zało­żo­nymi rękoma nie­da­leko kuchni i przy­glą­dał się jej uważ­nie. Miała wra­że­nie, że uśmie­cha się lekko. Żołą­dek ści­snął się jej ze stra­chu. Pomy­ślała, że powinna podzię­ko­wać za her­batę i opu­ścić ten dom jak naj­szyb­ciej. Nic dobrego jej tutaj nie spo­tka. Ale kiedy spró­bo­wała wstać, poczuła, że siły zupeł­nie ją opu­ściły.

Zorien­to­wała się, że już nie sie­dzi przy stole, ale leży w łóżku. Męż­czy­zna stał nad nią, cho­ciaż jego kształt był nie­wy­raźny i wyda­wał się falo­wać, jakby ota­czał go słup gorą­cego powie­trza. Zaczął ją roz­bie­rać. Nie był deli­katny. Nawet nie pró­bo­wał być. Szar­pał, prze­rzu­cał ją, wygi­nał koń­czyny.

– Nie – wydo­była z sie­bie słaby głos.

Chciała się bro­nić, ale ledwo potra­fiła unieść ramię. Poczuła jego ręce na swoim gołym ciele. Doty­kał jej, macał szorst­kimi, obrzy­dli­wymi dłońmi. Trak­to­wał, jakby była jakimś przed­mio­tem, kawał­kiem cia­sta, który nic nie czuje.

– Nie – powtó­rzyła.

– Cicho…

Zbie­rało się jej na wymioty. Nie tylko żołą­dek, ale całe jej ciało skrę­cało się w odru­chu czy­stego obrzy­dze­nia. Zamknęła oczy i modliła się, żeby to wszystko skoń­czyło się jak naj­szyb­ciej.

Kiedy się obu­dziła, w pierw­szej chwili nie miała poję­cia, gdzie się znaj­duje. Prze­ra­ziły ją odra­pane, drew­niane ściany upstrzone set­kami drob­nych dziur wydrą­żo­nych przez kor­niki, stare koce, pod któ­rymi leżała, i miękka, obrzy­dliwa koł­dra, przy­gnia­ta­jąca ją swoim cię­ża­rem. Wyda­wała się wypeł­niona nie pie­rzem, lecz oło­wiem.

Spró­bo­wała się pod­nieść, ale wszyst­kie mię­śnie zawyły, jakby w ich włókna powbi­jano dro­binki szkła. Wkrótce zdała sobie jed­nak sprawę, że nie tylko mię­śnie sta­no­wią pro­blem. Jej ramiona znaj­do­wały się w jakiejś dzi­wacz­nej pozy­cji. Ostroż­nie prze­krę­ciła głowę i dostrze­gła grube węzły liny, którą przy­wią­zano ją do opar­cia łóżka. Kop­nęła kilka razy, odrzu­ca­jąc koce. Jej nogi rów­nież opla­tał sznur.

Cała ona. Całe jej życie. Naj­pierw o mało co nie zabiła jej śnie­życa w maju, a teraz zna­la­zła się w środku niczego, na łasce jakie­goś zbo­czeńca z tabletką gwałtu na podo­rę­dziu.

3.

Wołali na niego Wło­chaty tak długo, że już nie­mal zapo­mniał, jak naprawdę ma na imię. Tra­fił w góry przed wie­loma, wie­loma laty. Gdyby się sku­pił, pew­nie uda­łoby mu się poli­czyć, kiedy to było. Ale po co? Upływ czasu był czymś, co prze­stało go inte­re­so­wać. Wła­ści­wie cały świat zewnętrzny mógłby prze­stać dla niego ist­nieć. Cza­sami, kiedy scho­dził na dół, do wsi, do sklepu, do knajpy, widział w tele­wi­zo­rze obrazki. Jakieś rządy się zmie­niały, jakieś wojny wybu­chały, ktoś umie­rał, ktoś się rodził, jakie to miało zna­cze­nie, skoro wszystko w sumie zosta­wało takie samo?

Uciekł od tam­tego życia w poszu­ki­wa­niu pro­stych prawd i zasad. Przez kilka mie­sięcy włó­czył się po górach, prze­kra­cza­jąc gra­nicę w jedną i drugą stronę, aż pew­nego dnia, późną jesie­nią, tra­fił na tę chatę, od dawna opusz­czone gospo­dar­stwo. Wpro­wa­dził się tam bez wiel­kiego zasta­no­wie­nia. Pierw­sza zima była cho­ler­nie trudna. Ściany były tak dziu­rawe, że wiatr hulał po poko­jach jak po gór­skich halach. Wło­chaty dwa razy pra­wie zamarzł, zanim udało mu się uszczel­nić naj­więk­sze dziury. Prze­czy­ścił komin, zaczął palić w piecu i zdo­był cie­plej­sze ubra­nia. Ludzie z oko­licy patrzyli na niego podejrz­li­wie, ale ponie­waż nikomu nie robił kło­potu, szybko się do niego przy­zwy­cza­ili. Kiedy potrze­bo­wał pie­nię­dzy, naj­mo­wał się do pracy w oko­licz­nych gospo­dar­stwach lub u leśni­ków. Potra­fił haro­wać, był spo­kojny, pra­wie nie pił, a przede wszyst­kim – nie kłó­cił się o pie­nią­dze, więc nie narze­kał na brak roboty. Latem zbie­rał jagody i inne leśne owoce, jesie­nią grzyby. Wodę brał ze studni. Przez cały rok zasta­wiał sidła i wnyki. Łapały się w nie zające, sarny, lisy, a kilka razy nawet dziki. Wystar­czyło. Parę lat temu kupił starą strzelbę od siwo­wło­sego dziada, który nie miał już sił, żeby ją pod­nieść. Wło­chaty kilka razy wybrał się na polo­wa­nie, ale wkrótce sobie odpu­ścił. Broń cią­żyła na ramie­niu, zda­wała się go zawłasz­czać, odgra­dzać od lasu. Nie podo­bało mu się to. Strzelbę jed­nak zatrzy­mał. Nie miał żad­nych przy­ja­ciół, ale też żad­nych nie potrze­bo­wał. Przy­gar­nął tylko psa, typo­wego wiej­skiego kun­dla, który miał tra­fić w worze do jeziora.

Kobieta wyło­niła się z majo­wej śnie­życy, wiel­kiej i sro­giej, jakby to był śro­dek zimy. Ale Wło­chaty widział już takie zała­ma­nia pogody w górach. Przy­cho­dziło gwał­towne ochło­dze­nie, trwało dzień lub dwa, potem wio­sna wra­cała. Nie wie­dział, skąd Kaśka się tutaj wzięła. Jego chata znaj­do­wała się z dala od wszel­kich szla­ków tury­stycz­nych. Dziew­czyna musiała z jakie­goś zejść, żeby się tutaj dostać. Ale na turystkę też nie wyglą­dała. Kiep­skie buty, zwy­kłe adi­dasy, dżin­sowe spodnie, baweł­niana bluza z kap­tu­rem, nie­zbyt cie­pła. Żad­nej czapki, żad­nych ręka­wi­czek, sza­lika. Nawet porząd­nej kurtki nie miała.

Zapro­wa­dził ją do domu. Była blada jak trup. Tak samo blady był Oskar, kiedy zaćpał się na śmierć jesz­cze w latach osiem­dzie­sią­tych. Wło­chaty pamię­tał jego białą twarz i strzy­kawkę leżącą tuż obok roz­war­tej dłoni na brud­nej pod­ło­dze meliny. Wła­ści­wie to widział ją każ­dej nocy. Drę­czyła go w snach.

Usa­dził kobietę na krze­śle. Przy­go­to­wał jej napar z polnych ziół, do któ­rego dolał wódki, żeby ją roz­grzać. Nie było tego dużo, ale tyle wystar­czyło, żeby odpły­nęła. Zaniósł ją do łóżka. Zdjął prze­mo­czone ubra­nie. Nasma­ro­wał jej ciało spi­ry­tu­sem, a potem przy­krył kocami i koł­drą.

Przy­niósł z dworu jej ple­cak, prze­mo­czony jak reszta rze­czy, ale porządny. Poło­żył go na stole. Przez chwilę mu się prze­glą­dał, z kub­kiem naparu w dło­niach, wresz­cie otwo­rzył. Zaczął wyj­mo­wać zawar­tość. Już pierw­sza rzecz go zdzi­wiła. Kurtka. Żadna tury­styczna, ale porządna. Dla­czego jej nie zało­żyła? Dla­czego prze­dzie­rała się przez śnie­życę w samej blu­zie? Zaraz pod nią tele­fon komór­kowy. Prze­su­nął pal­cem po ekra­nie. Nie potra­fił zdjąć blo­kady, ale dostrzegł zdję­cie, które usta­wiono jako tapetę. Męż­czy­zna, blon­dyn o pocią­głej twa­rzy i sta­ran­nie wymo­de­lo­wa­nych wło­sach. Ramie­niem obej­mo­wał kobietę, w niczym nie­przy­po­mi­na­jącą jed­nak Kaśki. Wło­chaty pod­szedł do łóżka. Przy­sta­wił tele­fon do twa­rzy kobiety i raz jesz­cze wyświe­tlił zdję­cie. Były w podob­nym wieku, ale nic poza tym.

Wró­cił do ple­caka, by dalej w nim grze­bać. Kolej­nym przed­mio­tem, jaki wycią­gnął, był port­fel. Otwo­rzył go. W środku zna­lazł prawo jazdy, dowód oso­bi­sty, tro­chę pie­nię­dzy. Kobieta na zdję­ciu w doku­men­tach była tą z foto­gra­fii w tele­fo­nie. Nazy­wała się Aneta.

Dla­czego nie­zna­joma miała przy sobie tele­fon i port­fel innej kobiety? Wziął kurtkę, do tej pory zwi­niętą w kulę. Roz­pro­sto­wał ją. Potrzą­snął. Na pod­łogę wypadł kolejny port­fel. Wło­chaty odrzu­cił kurtkę i kuc­nął. Ten sam zestaw. Doku­menty i tro­chę pie­nię­dzy. Tym razem zdję­cie w dowo­dzie przed­sta­wiało Kaśkę. Ale wid­niało przy nim inne imię – Syl­wia.

Dla­czego go okła­mała?

Wypro­sto­wał się. Popa­trzył na kurtkę. Jego wzrok po raz pierw­szy zatrzy­mał się na wiel­kiej krwa­wej pla­mie na samym jej środku.

4.

Przy­niósł z warsz­tatu kawał sznura. Zwią­zał kobie­cie ręce i nogi. Na wszelki wypa­dek, gdyby obu­dziła się pod jego nie­obec­ność. Wycią­gnął swój stary, zno­szony ple­cak. Spa­ko­wał do niego kilka kana­pek, ter­mos z napa­rem, latarkę. Ubrał się cie­pło. Odpiął psa.

Razem wyszli na drogę. Śnieg prze­stał już padać, tem­pe­ra­tura mocno spa­dła. Biała pokrywa cią­gle się utrzy­my­wała. W gło­wie Wło­cha­tego wyświe­tlała się mapa oko­licy. Wszyst­kie gór­skie drogi, ścieżki i ście­żynki. Miej­sca, gdzie zasta­wił wnyki. Zasta­na­wiał się, skąd mogła przyjść kobieta. Posta­no­wił ruszyć w górę, w stronę wej­ścia na szlak.

Pies szedł spo­koj­nie u jego boku. Wło­chaty nie kło­po­tał się nada­wa­niem mu imie­nia. Zwie­rzę na moment przy­sta­nęło, żeby wysi­kać się na śnieg, a Wło­chaty wyko­rzy­stał ten moment na zapa­le­nie papie­rosa.

Wędrówka była nie­przy­jemna, ale nie­spe­cjal­nie męcząca. Całymi dniami potra­fił włó­czyć się po oko­licy, jeśli była taka potrzeba.

Postój zro­bił po ponad godzi­nie. Usiadł na oba­lo­nym drze­wie. Wypił tro­chę zio­ło­wego naparu. Wycią­gnął kanapkę. Zjadł jedną połowę, drugą dał psu.

Gdy dotarł do szlaku, zapa­dła już noc. Zasta­na­wiał się, co dalej. Uznał, że kobieta scho­dziła ze szczytu. Zasko­czyła ją śnie­życa, więc posta­no­wiła pójść skró­tem. Po dro­dze zabłą­dziła. Gdyby dopiero wcho­dziła na szczyt, to w ana­lo­gicz­nej sytu­acji powinna była po pro­stu zawró­cić. Poszedł więc w górę.

Prze­szli już około kilo­me­tra szla­kiem, gdy nagle pies zaczął gorącz­kowo szcze­kać. Wyraź­nie chciał iść w dół zbo­cza, stromą doliną wyrzeź­bioną przez prze­pły­wa­jący nie­opo­dal stru­my­czek, ale zatrzy­mał się po kilku kro­kach. Męż­czy­zna, przy­świe­ca­jąc sobie latarką, scho­dził, ostroż­nie sta­wia­jąc kroki. Było śli­sko. Zie­mia raz po raz obsu­wała mu się spod nóg, kamie­nie i stward­niałe grudy śniegu wpa­dały do stru­mie­nia. Pies podą­żał za nim, powar­ku­jąc cicho.

Wło­chaty szu­kał cze­goś, co mogło wywo­łać nie­po­kój psa. Zna­lazł to kil­ka­na­ście metrów dalej. Spory kształt, nie­udol­nie przy­kryty cha­otycz­nie uło­żo­nymi gałę­ziami świer­ków. Pod­szedł tam, odgar­nął gałę­zie i w świe­tle latarki ujrzał zwłoki.

Kobieta miała roz­bitą czaszkę, a jej twarz była twa­rzą dziew­czyny ze zdję­cia w tele­fo­nie.

5.

_A może to wszystko to był tak naprawdę szczę­śliwy zbieg oko­licz­no­ści_, pomy­ślała nie­spo­dzie­wa­nie Syl­wia. W sumie łatwo będzie sprze­dać wszyst­kim histo­ryjkę o tym, jak na szlaku napadł je jakiś zbo­cze­niec. Anetę zabił, ją zapro­wa­dził pod przy­mu­sem do domu, a potem wyko­rzy­stał. Chry­ste, przez cały czas mar­twiła się, co będzie, jeśli zosta­nie zła­pana, a tu nagle wszystko się tak pięk­nie układa. Bo decy­zja o zabi­ciu Anety była dość spon­ta­niczna. To zna­czy: w pew­nym sen­sie. Bo fak­tycz­nie wła­mała się na jej konto face­bo­okowe. Z pry­wat­nych wia­do­mo­ści do kole­żanki dowie­działa się, że skoro Michał jedzie w dele­ga­cję za gra­nicę, to Aneta wysko­czy na week­end w góry, żeby pood­dy­chać świe­żym powie­trzem. Poje­chała więc za nią, ale nie miała spre­cy­zo­wa­nego planu. Do tego wszystko się od razu posy­pało. Stra­ciła ją z oczu już na dworcu. Niby znała pla­no­waną trasę Anety, poszła więc po pro­stu w góry. Po wie­lo­go­dzin­nej, męczą­cej wędrówce była pad­nięta, miała gigan­tyczne odci­ski na sto­pach, a Anety nawet nie spo­tkała! Pogo­dziła się już z myślą, że wróci do domu z niczym. I przez kolejne tygo­dnie będzie musiała wysłu­chi­wać opo­wie­ści Michała, że on by z nią zawsze i wszę­dzie, ale ma żonę i nie może, bo ta żona ma pie­nią­dze i w ogóle roz­wód tyle kosz­tuje, a poza tym kre­dyt. Syl­wia nie do końca rozu­miała, skąd te pro­blemy. Ona kochała jego, on kochał ją. Tyle razy to powta­rzał. Jakoś by sobie pora­dzili. Rozu­miała za to jedno – gdyby nie było Anety, nie byłoby pro­blemu.

Spo­tkała ją na szlaku, kiedy się już wła­ści­wie pod­dała. Tamta po pro­stu nagle się poja­wiła, też scho­dziła w kie­runku mia­steczka. Syl­wia ją dogo­niła. Przez chwilę szły wła­ści­wie krok w krok. Zamie­niły nawet kilka słów, ale Aneta wyraź­nie czuła się nie­swojo. Jakby cze­goś się domy­śliła. I to mimo że nic o Syl­wii nie wie­działa. Michał bar­dzo się sta­rał utrzy­mać ich zwią­zek w tajem­nicy. To bolało, bo byłoby naprawdę faj­nie, gdyby mogli komuś o sobie powie­dzieć. Komu­kol­wiek. Albo wyjść na wspólny lunch. Nawet bez doty­ka­nia i poca­łun­ków. Po pro­stu zjeść razem posi­łek. Tego też jej odma­wiał. Spo­ty­kali się tylko u niej w miesz­ka­niu albo w poko­jach hote­lo­wych. Ale żona i tak coś prze­czu­wała. Kobiety mają ten szó­sty zmysł.

W pew­nym momen­cie Aneta się zatrzy­mała. Przy stru­mie­niu. Nachy­liła się, żeby napić się wody. Chyba miała nadzieję, że pozbę­dzie się w ten spo­sób Syl­wii, która sobie wtedy pój­dzie dalej, i będzie mogła kon­ty­nu­ować swoją samotną wędrówkę. Ale Syl­wia wyczuła swoją szansę. Jeśli nie teraz, to kiedy? Pod­nio­sła więc leżący nie­opo­dal kamień i w momen­cie, kiedy Aneta nabie­rała wody w złą­czone dło­nie, rąb­nęła ją z całej siły w głowę.

Potem zwlo­kła ciało ze szlaku. Ukryła je razem z ple­ca­kiem Anety w nie­wiel­kiej dolince stru­mie­nia. Przy­kryła gałę­ziami świerku, żeby nie było widać z drogi. Zma­chała się przy tym strasz­li­wie. Była cała spo­cona. Zabrała port­fel i komórkę ofiary, żeby utrud­nić iden­ty­fi­ka­cję ciała. Popeł­niła tylko jeden błąd. Robiła to wszystko w kurtce, która była teraz cała popla­miona krwią. Syl­wia ścią­gnęła ją więc, zwi­nęła w kłę­bek i scho­wała do ple­caka. Pla­no­wała wyrzu­cić ją gdzieś po dro­dze razem z port­felem i komórką.

A potem zaczął padać śnieg i wszystko się posy­pało.

Teraz przy­szedł czas na kolejną zmianę planu. Wrobi w to wszystko tego dzi­waka, który ją uwię­ził. Pod­rzuci mu tele­fon i port­fel Anety. Opo­wie poli­cji prze­ko­nu­jącą histo­ryjkę. Wyj­dzie przy tym na boha­terkę, która ucie­kła groź­nemu zbo­czeń­cowi. Tylko naj­pierw musi się uwol­nić. No i wymy­ślić, co powie Micha­łowi. Jak wytłu­ma­czy mu, że zna­la­zła się na szlaku razem z Anetą. Ale uznała, że coś wykom­bi­nuje. Jest prze­cież sprytna. Da sobie radę.

Na szczę­ście ten wariat nie przy­wią­zał jej nóg do łóżka. Dzięki temu dała radę się pod­cią­gnąć i lekko pod­nieść. Zaczęła krę­cić głową, wygi­nać szyję na różne spo­soby, aż wresz­cie dosię­gnęła celu i zaci­snęła zęby na krę­pu­ją­cym ją sznu­rze. Sma­ko­wał kurzem i bru­dem tak inten­syw­nie, że zebrało się jej na wymioty. Stłu­miła jed­nak ten odruch i dalej gry­zła linę. Kawałki sznura wcho­dziły jej w usta, draż­niły dzią­sła. Wkrótce zaczęły boleć ją szczęki, a na języku poczuła lepki, nie­przy­jemny smak wła­snej krwi. Prze­ry­wała co kilka minut, odplu­wała i wra­cała do pracy. Co kil­ka­na­ście minut szar­pała rękoma, pró­bu­jąc roze­rwać sznur. Udało się dopiero wtedy, kiedy wła­ści­wie nie czuła już nic oprócz prze­raź­li­wego bólu w szczę­kach i kiedy ruszały się jej chyba wszyst­kie zęby. Ale lina w końcu pękła, a ona była wolna.

Oswo­bo­dziła nogi. Zrzu­ciła z prze­gu­bów resztki sznura i wstała z łóżka. Pode­szła do drzwi. Przez długi moment stała cicho, upew­nia­jąc się, że dom jest pusty. Potem prze­szła do dru­giego pomiesz­cze­nia. Było tam tro­chę cie­plej niż u niej, ale ogień w piecu led­wie się tlił. Dorzu­ciła kilka drew. Nie zna­la­zła żad­nego zlewu, tylko dzban z wodą. Prze­płu­kała usta, pozby­wa­jąc się paskud­nego smaku sznura.

Począt­kowo pla­no­wała po pro­stu zabrać swoje rze­czy i ucie­kać. Znaj­dzie naj­bliż­szy poste­ru­nek poli­cji, o wszyst­kim opo­wie, a oni przy­jadą tutaj i aresz­tują czło­wieka, który ją uwię­ził. Teraz jed­nak pomy­ślała, że dzia­ła­jąc w ten spo­sób, może dużo skom­pli­ko­wać. Facet będzie miał swoją opo­wiastkę, nie­ko­niecz­nie pasu­jącą do jej nar­ra­cji. Poli­cja zacznie w tym grze­bać i nie wia­domo czego się doko­pie. Lepiej nie ryzy­ko­wać. Wszystko byłoby dużo łatwiej­sze, gdyby ten dupek nie żył. W ten spo­sób ona sta­łaby się jesz­cze więk­szą boha­terką. Samot­nie sta­wiła czoło groź­nemu psy­cho­pa­cie, który zabił już jedną kobietę.

To dobry pomysł, uznała. Żeby go zre­ali­zo­wać, potrze­bo­wała broni. Zaczęła prze­szu­ki­wać chatkę. Zna­la­zła mło­tek, obcęgi, inne narzę­dzia, ale nie czuła się z nimi wystar­cza­jąco pew­nie. Potem w jej ręce wpa­dły noże. Przez chwilę się nad nimi zasta­na­wiała, lecz nie do końca ją prze­ko­nały. Ostre i porządne, ale facet był wielki. Miał dłuż­sze ramiona od niej. Nie była pewna, czy uda się go zabić od razu, a jeśli będą wal­czyć, to róż­nie może się to skoń­czyć. Szu­kała więc dalej. I zna­la­zła. W skrzyni pod oknem. Zawi­nięta w szmatę leżała tam strzelba. A obok pudełko z nabo­jami. Syl­wia nie wie­działa jed­nak, jak użyć broni. Obra­cała ją w dło­niach, w końcu odło­żyła na bok i wró­ciła do noży. Ale strzelba kusiła. Mocno kusiła.

Na krze­śle przy stole leżał jej ple­cak. W bocz­nej kie­szeni odna­la­zła swój tele­fon. Odblo­ko­wała, spraw­dziła, czy ma zasięg. Miał. Jedną kre­skę, ale zawsze. Połą­czyła się z inter­ne­tem. Odpa­liła YouTube’a i wpi­sała w wyszu­ki­warkę: „how to use shot­gun”.

6.

Wra­cał do domu roz­trzę­siony i prze­ra­żony. Nie wie­dział, co robić, jak postą­pić. Tłu­kło mu się po gło­wie, że powi­nien zawia­do­mić poli­cję. Ale bał się tego. Przez całe życie ich uni­kał. Tak jak wów­czas, gdy zaćpał się Oskar. Wyszedł wtedy. Po pro­stu. Nikogo nie zawia­do­mił, żad­nej poli­cji, żad­nego pogo­to­wia. I tak by zresztą Oskara nie ura­to­wali. Ale Wło­chaty nawet do jego dziew­czyny nie zadzwo­nił. Nawet do matki. Przez całe życie go to gry­zło. Po pro­stu uciekł. Wypi­sał się z tego świata i tyle. Jasne, po dro­dze nie było łatwo. Zali­czył jeden „tur­nus” w Mona­rze. Potem kolejny, w innym mie­ście. Ale w końcu go wyczy­ścili, a on tra­fił w te góry. Co teraz? Pró­bo­wał sobie wszystko uło­żyć w gło­wie. Zna­lazł na szlaku mar­twą kobietę, a mor­der­czyni była teraz u niego w domu. Zawia­domi poli­cję – i co dalej? Będą pytać. Będą go prze­słu­chi­wać, roz­trzą­sać wszystko. Prze­stra­szył się nagle, że zaczną docie­kać, skąd się tu wziął, co robi, z czego żyje. Może nawet każą mu się wynieść z cha­łupy. A on lubił swoje życie. Swoją chatę. Swo­jego psa. Ciszę wokół. Odna­lazł tu spo­kój. I nagle już wie­dział, co zrobi: wróci do domu, uwolni tę kobietę. Nakarmi, jeśli będzie trzeba. Wskaże drogę do naj­bliż­szego przy­stanku PKS i będzie się modlił, żeby ni­gdy nie zoba­czyć jej ponow­nie.

Ta mar­twa kobieta to nie była jego sprawa. To nie było jego życie.

Przy­śpie­szył kroku.

Wró­cił kilka godzin po zmroku. Przy­wią­zał psa do budy. Pod­szedł do cha­łupy. Kiedy tylko otwo­rzył drzwi, natych­miast poczuł, że coś jest nie tak. Rze­czy były poroz­rzu­cane. Ina­czej usta­wione. Nie­po­kój chwy­cił jego wnętrz­no­ści i ści­snął mocno, jakby chciał mu wyrwać flaki z brzu­cha.

A potem ujrzał wymie­rzone w sie­bie sta­lowe oczy strzelby i usły­szał huk.

7.

Uciekł!

Nie wie­działa, jak mogło do tego dojść. Stał prze­cież naprze­ciwko niej, wyraź­nie widziała jego syl­wetkę. Twarz była ukryta w cie­niu. Nie miała pew­no­ści, czy to na sto pro­cent on. Zawa­hała się na uła­mek sekundy, nie wię­cej. Tyle wystar­czyło. Żało­wała. Trzeba było naci­snąć spust, kiedy tylko się poja­wił.

Teraz go goniła. Nie było to trudne. Mimo ciem­no­ści wyraź­nie widziała na śniegu jego ślady. Obok głę­bo­kich zagłę­bień roz­le­wały się ciemne, nie­równe plamy. A więc jed­nak go postrze­liła!

Popę­dziła dalej. Zwol­niła, kiedy zagłę­biła się w las. Facet był ranny, ale nie miała pew­no­ści, jak bar­dzo. Czy sta­nowi zagro­że­nie, czy nie. Oba­wiała się zasadzki. Nie mogła teraz tego zawa­lić.

Szła szybko, ale ostroż­nie. Z pal­cem wciąż na spu­ście strzelby, roz­glą­da­jąc się na boki, uni­ka­jąc nisko zwie­sza­ją­cych się gałęzi.

Nagle go zauwa­żyła. Sie­dział na ziemi, ple­cami oparty o pień drzewa. Dyszał ciężko, głowę miał spusz­czoną. Spoj­rze­nie wbi­jał w dłoń, którą przy­ci­skał do pra­wej strony brzu­cha. Nie była nawet pewna, czy zauwa­żył jej obec­ność.

Syl­wia uśmiech­nęła się pod nosem, a potem wbrew sobie zachi­cho­tała. Męż­czy­zna nie zare­ago­wał. Przez chwilę miała nadzieję, że nie żyje. Ale nie. Powoli pod­niósł wzrok. Chyba na nią spoj­rzał. Otwo­rzył usta, jakby chciał coś powie­dzieć, ale potem głowa znowu opa­dła mu na pierś.

Ode­tchnęła z ulgą. Raz jesz­cze się uśmiech­nęła i nagle zro­biło się jej nie­zwy­kle lekko na duszy. Teraz już wszystko będzie dobrze. Zabije tego cho­ler­nego zbo­czu­cha, który macał ją, kiedy nie miała szans się obro­nić. Dobrze mu tak. Nie wia­domo, ile kobiet wcze­śniej skrzyw­dził. Jeśli będzie miała szczę­ście, to w jego piw­nicy poli­cja znaj­dzie kilka szkie­le­tów zagi­nio­nych tury­stek. Będzie sławna! Zwali na niego zabój­stwo Anety. Tej dziwki już nie będzie, więc Michał się jej oświad­czy! To zna­czy, naj­pierw pogrzeb i żałoba, ale wytrzyma te dwa, trzy mie­siące. Potem oświad­czyny i ślub. Uro­dzi mu dwójkę dzieci i będą żyć długo i szczę­śli­wie.

Trzeba tylko dobić tego zbo­czo­nego skur­wiela.

Zro­biła krok w jego kie­runku.

Usły­szała szczęk żelaza i nagle coś z nie­wia­ry­godną siłą zaci­snęło się na jej nodze. Nie­sa­mo­wity ból pło­mie­niem ogar­nął całe jej ciało. Trza­snęły paskud­nie łamane kości.

Krzyk­nęła. Padła na zie­mię. Strzelba wymsknęła jej się z dłoni.

Huk.

8.

Potrza­ski.

Sam je zakła­dał. Dokład­nie wie­dział, gdzie są. A ten był naj­więk­szy ze wszyst­kich, na dziki. Ogromna sta­lowa bestia ze spi­cza­stymi zębami, które sam naostrzył tak, że bez trudu prze­ci­nały nawet naj­grub­szą skórę.

Wło­chaty sie­dział pod drze­wem. Bolało go wszystko jak cho­lera. Cie­pła krew pły­nęła spo­mię­dzy pal­ców. Patrzył spod pół­przy­mknię­tych powiek na leżącą kobietę. Jedna jej noga tkwiła w pułapce. Pod­czas upadku strzelba wyle­ciała jej z rąk i wypa­liła. Dro­biny śrutu wyrwały jej kawał mięsa z ramie­nia. Przy­po­mi­nało teraz krwawą mia­zgę.

Kobieta wyszep­tała coś, czego nie usły­szał. Widział tylko, jak poru­szają się jej usta. Może pro­siła o pomoc. Ale pomoc nie nadej­dzie. We wsi pew­nie usły­szeli wystrzały, jed­nak nikt się nimi nie zain­te­re­suje. Tutaj co naj­mniej połowa miesz­kań­ców kłu­so­wała. Huki po nocy nikogo już nie dzi­wiły. Ludzie zamy­kali tylko drzwi do domów i upew­niali się, że wszy­scy domow­nicy są w środku.

Pomy­ślał, że może i uda­łoby mu się dotrzeć do cha­łupy. Był osła­biony, ale gdyby się posta­rał, zaci­snął zęby, mógłby dać radę.

Tylko po co?

Przy­po­mniał sobie tam­ten dzień, kiedy przy­ćpali z Oska­rem. Sie­dzieli naprze­ciwko sie­bie, kom­pot zaczy­nał krą­żyć w ich żyłach i odla­ty­wali. A wła­ści­wie jedy­nie on odla­ty­wał, bo sie­dzący naprze­ciwko Oskar umie­rał. Wło­chaty tylko patrzył i nie robił nic, pod­czas gdy z kum­pla ula­ty­wało życie.

Teraz było tak samo. On i ta kobieta. Naprze­ciwko sie­bie. Umie­ra­jący.

Wła­ści­wie to nic nie czuł. Tylko sen­ność. Wie­dział, że noc będzie zimna. Jeśli tylko zamknie oczy, ni­gdy wię­cej się nie obu­dzi.

Kobieta jęk­nęła cicho, jakby pła­kała.

Uśmiech­nął się do niej. Chciał ją pocie­szyć. Powie­dzieć, żeby się nie przej­mo­wała. Żeby się nie bała. Że podobno to nie boli. Otwo­rzył usta, ale nie był w sta­nie wydo­być z sie­bie głosu.

Pro­ste życie. Pro­sta śmierć. Zawsze tylko tego chciał, pomy­ślał, i zna­lazł w tym dużo pocie­chy.

Zamknął oczy.

Ostat­nią rze­czą, jaką usły­szał, był jęk kobiety.

Ostat­nią myślą było to, że psa szkoda. Nie będzie się miał nim kto zająć.

Smu­tek był ostat­nią rze­czą, którą poczuł.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: