Zimowanie. Moc odpoczynku i wyciszenia, kiedy wszystko idzie nie tak - ebook
Zimowanie. Moc odpoczynku i wyciszenia, kiedy wszystko idzie nie tak - ebook
WYDANIE SPECJALNE BESTSELLEROWEJ KSIĄŻKI AUTORSTWA KATHERINE MAY, KTÓRĄ POKOCHAŁO TYSIĄCE POLSKICH CZYTELNIKÓW
„Piękna książka o tym, że można zanurzyć się w zimie, a nie tylko ją wytrzymać.”
– Natalia de Barbaro
Kojąca i medytacyjna opowieść o przeżywaniu życiowych zim.
Czasami zimowanie przychodzi stopniowo, niekiedy spada na nas przerażająco szybko. Za każdym razem jest jednak nieuniknione. Chociaż lubimy sobie wyobrażać, że życie może być wiecznym latem, jego zim nie da się uniknąć.
Zimowanie to spędzanie czasu w chłodzie. To jałowy okres w życiu, kiedy czujemy się odrzuceni, zablokowani na drodze rozwoju, zepchnięci do roli outsidera. Może być skutkiem choroby albo jakiegoś istotnego wydarzenia, jak śmierć kogoś bliskiego, rozpad związku, utrata pracy lub narodziny dziecka.
Łatwo wtedy o poczucie, że wpadło się w dziurę między światami.
Katherine May zaprasza nas w przemieniającą podróż po życiowych zimach. Odwołuje się do własnych trudnych doświadczeń, a także obserwacji świata przyrody i przykładów z literatury. Czerpie inspiracje z wielu źródeł, jak: obrzędy związane z grudniowym przesileniem, sen zimowy koszatki, twórczość C.S. Lewisa i Sylvii Plath, pływanie w lodowatej wodzie czy cykl życia pszczół.
Ta książka pomaga zrozumieć, że życie nie przebiega linearnie, ale opiera się na cykliczności. Niczym najlepsza przyjaciółka uczy spokojnej i mądrej reakcji na trudności, afirmacji autentyczności i prawdziwej troski o siebie. Pokazuje, jak przejść przez zimę, żeby przygotowała nas na lato.
„Tak piękna i uzdrawiająca jak zima sama w sobie”. – Elizabeth Gilbert, autorka „Jedz, módl się, kochaj”
„Przepiękna.” – Cheryl Strayed, autorka „Dzikiej drogi”
„Cudowna. (…) May jest bystrą obserwatorką kryzysów emocjonalnych”. – „The New York Times”
„Pełna spokoju odmowa życia w pędzie”. – „The Guardian”
„May wnosi poetyckie spojrzenie i niespodziewany ładunek komediowy do pełnego magii celebrowania tych pór roku, kiedy wszystko obumiera”. – „The Observer”
„Pięknie napisane połączenie dziennika i filozoficznych rozważań (…). May daje nam tak bardzo potrzebne pocieszenie i przypomina, że każda pora roku kiedyś się kończy”. – „Booklist”
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8467-8 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niektóre zimy nadchodzą w pełnym słońcu. Ta zaczęła się w słoneczny dzień w początkach września, tydzień przed moimi czterdziestymi urodzinami.
Świętowałam z przyjaciółmi na plaży w Folkestone, mieście, które wbija się w kanał La Manche, jakby chciało sięgnąć w stronę Francji. Był to początek dwóch tygodni wypełnionych obiadami i drinkami – miałam nadzieję, że dzięki nim uniknę organizacji większego przyjęcia i bezpiecznie wejdę w kolejną dekadę życia. Zdjęcia z tamtego dnia dzisiaj wydają się absurdalne. Upojona poczuciem własnej ważności, fotografowałam nadmorskie miasteczko grzejące się w cieple babiego lata. Staroświecka z wyglądu pralnia samoobsługowa, którą minęliśmy w drodze z parkingu. Pastelowe betonowe domki plażowe wzdłuż wybrzeża. Nasze dzieci, skaczące razem przez fale, usiłujące pływać w niewiarygodnie wręcz turkusowym morzu. Miska lodów o oryginalnym smaku, które jadłam, gdy dzieci się bawiły.
Nie ma żadnych zdjęć mojego męża, H. Nic specjalnie dziwnego – zazwyczaj uwieczniam raz za razem mojego syna Berta albo morze. Niezwykła jest za to dziura w dokumentacji fotograficznej od tego popołudnia do chwili, kiedy dwa dni później powstało zdjęcie H. na szpitalnym łóżku, usiłującego zmusić się do uśmiechu do obiektywu.
Już w tym idyllicznym nadmorskim miasteczku H. skarżył się na kiepskie samopoczucie. Nie wydawało się to specjalnie niepokojące – odkryłam, że obecność małego dziecka w rodzinie sprowadza do domu niekończący się ciąg zarazków, powodujących bóle gardła i wysypki, zatkane nosy i bóle brzucha. H. nawet szczególnie nie narzekał. Jednak po obiedzie, którego nie mógł zjeść, poszliśmy na plac zabaw na szczycie klifów. H. zniknął na chwilę. Ja zrobiłam zdjęcie Bertowi bawiącemu się w piaskownicy, z pękiem wodorostów przyczepionym do spodni niczym ogon. Kiedy H. wrócił, powiedział mi, że wymiotował.
Pamiętam, jak jęknęłam: „O nie!”, starając się, by zabrzmiało to współczująco, a jednocześnie w głębi ducha utyskując, jaki to kłopot. Trzeba będzie skrócić nasz dzień nad morzem i wracać do domu, a potem H. pewnie będzie musiał dobrze się wyspać. Trzymał się za brzuch, ale w tych okolicznościach nie wydawało się to szczególnie niepokojące. Nie spieszyło mi się do wyjazdu i pewnie dało się to zauważyć, bo wyraźnie pamiętam nagły szok, gdy nasz przyjaciel – jeden z najstarszych, z którym znamy się jeszcze ze szkoły – dotknął mojego ramienia, mówiąc:
– Katherine, H. jest chyba naprawdę chory.
– Serio? – zdziwiłam się. – Tak myślisz? – Rzuciłam okiem na H. i zobaczyłam, jak się krzywi, a jego twarz lśni od potu. Oznajmiłam, że pójdę po samochód.
Kiedy dojechaliśmy do domu, wciąż nie wydawało mi się, że może to być coś gorszego niż zwykła grypa żołądkowa. H. położył się do łóżka, a ja próbowałam znaleźć jakieś zajęcie dla Berta, skoro odebrano mu okazję spędzenia popołudnia na plaży. Jednak gdy dwie godziny później H. zawołał mnie na górę, zobaczyłam, że się ubiera.
– Chyba muszę pojechać do szpitala – powiedział.
Byłam tak zaskoczona, że parsknęłam śmiechem.
H. siedział na plastikowym krześle w poczekalni z wenflonem w ręce i wyglądał jak kupka nieszczęścia. Pełno tam było graczy rugby podziwiających swoje połamane palce, podpitych typów z pokaleczonymi twarzami, a także przygarbionych w fotelach inwalidzkich starszych ludzi, których opiekunowie nie chcieli zabrać z powrotem do domów opieki. Berta podrzuciłam sąsiadom i obiecałam, że odbiorę go za kilka godzin, jednak już wkrótce pisałam esemesa z pytaniem, czy mógłby u nich przenocować. Gdy zostawiłam H. w szpitalu, było już po północy, a jego wciąż nie zabrano na oddział.
Pojechałam do domu, ale nie spałam. Kiedy wróciłam rano, okazało się, że H. się pogorszyło. Ledwo kojarzył, co się wokół niego dzieje, i miał wysoką gorączkę. Powiedział, że ból narastał przez noc, lecz teraz był najgorszy, a pielęgniarki akurat się zmieniały, więc nikt nie mógł mu podać leków, które przyniosłyby ulgę. A potem pękł mu wyrostek. Poczuł, jak to się stało. Wrzasnął z bólu, a siostra oddziałowa nakrzyczała na niego, że zachowuje się niegrzecznie i zawraca głowę. Pacjent z sąsiedniego łóżka musiał się podnieść i stanąć w jego obronie. Odezwał się do nas przez zasłony, mówiąc: „W okropnym stanie go zostawili, biedaka”.
Nadal nie było żadnych oznak działania. H. był przerażony.
Potem i mnie ogarnęło przerażenie. Miałam poczucie, że stało się coś groźnego i strasznego, gdy nie było mnie w pobliżu. I nadal trwało – pielęgniarki i lekarze w moim odczuciu snuli się, jakby uważali, że człowiek powinien po prostu pozwalać swoim wnętrznościom pękać bez jęknięcia. Nagle poczułam, że mogę go stracić. Wyraźnie potrzebował mieć przy sobie kogoś, kto będzie go bronił, więc tym właśnie się zajęłam. Twardo tkwiłam na posterunku, ignorując godziny wizyt, a kiedy ból stał się nie do zniesienia, chodziłam za siostrą oddziałową, póki mu nie pomogła. Zazwyczaj jestem zbyt skrępowana, by zamówić pizzę, ale to było co innego. To była kwestia „ja kontra oni”, cierpienie mojego męża przeciw ich sztywnym procedurom. Nie zamierzałam ustępować.
Tego wieczoru wyszłam o dziewiątej i dzwoniłam co godzinę, aż H. dotarł bezpiecznie na salę operacyjną. Nic mnie nie obchodziło, że zawracam głowę. Potem leżałam, nie śpiąc, aż go przywieźli z powrotem na salę i usłyszałam, że wszystko jest z nim w porządku. Później i tak nie mogłam zasnąć. W takich chwilach sen sprawia wrażenie spadania – człowiek zanurza się w luksusową czerń tylko po to, żeby zostać z niej gwałtownie wyrwanym, po czym rozgląda się po otaczającej go ciemności, jakby był w stanie dostrzec jakąś zapowiedź, jakiś omen w tej niespokojnej nocy. Ale mogłam tu znaleźć jedynie moje własne lęki: nieznośny fakt cierpienia H. i przerażenie, że będę musiała sobie radzić bez niego.
Trwałam na posterunku przez cały tydzień, między odprowadzaniem dziecka do szkoły a odbieraniem go z niej. Byłam przy H., gdy chirurg z czymś w rodzaju podziwu wyjaśniał zakres infekcji. Byłam przy nim, targana niepokojem, gdy temperatura uparcie nie chciała mu spaść, a saturacja krwi wrócić do normy. Pomagałam mu w powolnych spacerach po oddziale i patrzyłam, jak potem zasypia, czasami wręcz w pół zdania. Przebierałam go w czyste ubrania i przynosiłam mu malutkie porcje jedzenia. Usiłowałam złagodzić strach Berta przed ojcem, podłączonym do tylu drutów, rurek i popiskujących maszyn.
Gdzieś w środku tej katastrofy otworzyła się nagle wolna przestrzeń. Były długie godziny spędzane na jazdach z domu do szpitala i z powrotem, na siedzeniu przy łóżku H., gdy drzemał, czekaniu w stołówce podczas lekarskich obchodów. Moje dni były jednocześnie pełne napięcia i luzu – ciągle musiałam gdzieś być, przytomna i czujna, ale jednocześnie stałam się zbędna, byłam intruzem. Dużo czasu spędziłam na rozglądaniu się wokół, zastanawianiu się, co robić, podczas gdy mój umysł gorączkowo usiłował skategoryzować wszystkie te nowe doświadczenia, znaleźć dla nich kontekst.
I w tej przestrzeni stało się nagle coś, co nieuchronnie musiało się wydarzyć. Już od jakiegoś czasu moje życie ulegało naporowi dziwnego, niepowstrzymanego huraganu i to był tylko kolejny z jego skutków. Zaledwie tydzień wcześniej zrezygnowałam z pracy wykładowczyni akademickiej z nadzieją na znalezienie lepszego życia gdzieś z dala od permanentnego stresu i zgiełku związanych ze współczesną uczelnią. A właśnie teraz brałam urlop opiekuńczy, akurat w najgorętszych tygodniach na początku semestru. Nie było wątpliwości, że nadużywam cierpliwości wszystkich, ale też nie było nikogo innego, kto mógłby cały ten bałagan ogarnąć.
Co więcej, właśnie wydałam pierwszą od sześciu lat książkę, a nad moją głową wisiał kolejny nieodległy termin. Mój syn niedawno wrócił do szkoły po wakacjach i dopadły mnie zwykłe macierzyńskie niepokoje co do jego umiejętności poradzenia sobie z wymaganiami w pierwszej klasie. Nadeszła zmiana, a wraz z nią pojawił się jej bliski krewniak – widmo śmierci – nie tyle pukając do moich drzwi, ile rozbijając je kopniakiem z wyjątkowo brutalną, nieliczącą się z niczym siłą.
W swoje trzydzieste urodziny niespodziewanie znalazłam się na stypie. Umówiłam się z przyjaciółką w pubie i wpakowałam się do środka, by odkryć, że jest zarezerwowany na stypę po irlandzkim pogrzebie. Wszyscy byli na czarno, w kącie grał zespół – dwie młode kobiety ze skrzypcami, śpiewające ludowe piosenki. Powinnam była oczywiście obrócić się na pięcie i natychmiast wyjść, ale obawiałam się, że przyjaciółka mnie nie znajdzie, poza tym padał deszcz. Pomyślałam, że jeżeli będę stać przy drzwiach, to nikt mnie nie zauważy. Właściwie to nie mam pojęcia, co mi strzeliło do głowy – każdy rozsądny człowiek wyszedłby i wysłał esemesa. Ale ja zostałam, myśląc, że takie już moje szczęście – przysłało mi swego rodzaju zapowiedź śmierci na zakończenie młodzieńczej dekady życia.
Zrobiło się jeszcze gorzej, kiedy dotarła moja przyjaciółka i okazało się, że jest niezwykle podobna do jednej z kobiet z zespołu, który tymczasem zszedł ze sceny. To nie była tylko moja opinia – rodzina zmarłego najwyraźniej brała ją za nieobecną już skrzypaczkę. Przyjaciółka była obejmowana, ściskano jej rękę i klepano po plecach, stanowczo się przy tym upierając, że musi zostać i napić się ze wszystkimi. Nie mając najmniejszego pojęcia, co się dzieje, i zakładając – jak się później dowiedziałam – że to tylko przejaw serdecznej irlandzkiej gościnności, przyjęła zaproszenie i zdołała nawet zbywać pytania o jej muzyczne talenty czymś, co sprawiało wrażenie skromności, a w rzeczywistości było stanowczym zaprzeczeniem. Udało nam się wyjść tylko dlatego, że miałyśmy bilety do teatru, stanowiące niepodważalny dowód na to, że musimy się znaleźć gdzie indziej.
Cały ten epizod miał w sobie coś z szekspirowskiej farsy wystawianej tylko dla mnie. Jednak z perspektywy czasu oceniam, że była to zabawna przygoda. Czterdzieste urodziny obchodziłam z H. świeżo wypuszczonym ze szpitala, a wszystkie urodzinowe celebracje odwołano. O dziesiątej wieczorem Bert zawołał mnie na górę i natychmiast na mnie zwymiotował. Trwało to do późna w nocy. Ale wtedy nie miało to już znaczenia, bo zdążyłam się odzwyczaić od snu. Coś już się nieodwołalnie zmieniło.
W tkaninie zwykłego świata są prześwity, które czasem się otwierają i wtedy wpada się przez nie gdzieś indziej. Gdzieś Indziej czas biegnie w innym tempie niż tu i teraz, gdzie funkcjonują wszyscy pozostali. Gdzieś Indziej ukrywają się duchy, które ludzie w prawdziwym świecie czasem tylko dostrzegają przelotnie kątem oka. Gdzieś Indziej istnieje z opóźnieniem, więc trudno jest dotrzymać kroku. Może wtedy i tak już stałam na krawędzi Gdzieś Indziej, ale teraz wpadłam tam, po prostu i dyskretnie, niczym kurz wpadający w szpary między klepkami podłogi. Zaskoczyło mnie, że właściwie czuję się tam jak w domu.
Zaczęła się zima.
Każdy czasem zimuje. Niektórym zdarza się to raz za razem.
Zimowanie to spędzenie jakiegoś czasu w chłodzie. To jałowy okres w życiu, kiedy człowiek jest odcięty od świata, czuje się odrzucony, odstawiony na bok, zablokowany na drodze rozwoju lub zepchnięty do roli outsidera. Może być skutkiem choroby albo jakiegoś wydarzenia, takiego jak strata kogoś czy narodziny dziecka. Może też wynikać z doznanego upokorzenia lub porażki. A może jest się w jakimś okresie przejściowym i chwilowo spadło się w dziurę między światami. Czasami zimowanie nachodzi nas stopniowo, towarzysząc przeciągającej się śmierci związku, powoli rosnącej odpowiedzialności wynikającej ze starzenia się rodziców, ubywającej kropla po kropli pewności siebie. Czasem jednak spada na nas przerażająco szybko, jak odkrycie pewnego dnia, że nasze umiejętności uważane są za nieistotne, firma, dla której od lat pracujemy, zbankrutowała albo partner zakochał się w kimś innym. Cokolwiek by je wywołało, zimowanie jest zazwyczaj niedobrowolne, samotne i bardzo bolesne.
A jednak jest również nieuniknione. Lubimy wyobrażać sobie, że życie może być wiecznym latem i tylko nas to nie dotyczy. Marzymy o równikowym środowisku, wiecznie blisko słońca, o niekończącym się, niezmiennym szczycie sezonu. Ale życie tak nie wygląda. Emocjonalnie mamy skłonność do nieznośnie upalnego lata i zimnych, mrocznych zim, do nagłych skoków temperatury, do światła i cienia. Nawet jeżeli dzięki niezwykłemu zbiegowi samokontroli i szczęśliwego trafu udałoby się nam zachować kontrolę nad własnym zdrowiem i szczęściem przez całe życie, i tak nie uniknęlibyśmy zimy. Nasi rodzice zestarzeliby się i umarli, przyjaciele zafundowali nam drobne zdrady, machinacje świata niechybnie wpłynęłyby na nasze życie. W końcu coś gdzieś byśmy zepsuli. Cichaczem nadeszłaby zima.
Młodo nauczyłam się zimować. Należałam do licznych dziewcząt w moim wieku, u których nie rozpoznano autyzmu, więc w dzieciństwie nieustannie towarzyszył mi chłód. Gdy miałam siedemnaście lat, dopadła mnie depresja tak silna, że unieruchomiła mnie na długie miesiące. Byłam przekonana, że tego nie przeżyję. Byłam przekonana, że nie chcę tego przeżyć. Ale gdzieś tam w głębi znalazłam zalążek woli życia i jego trwałość mnie zaskoczyła. Co więcej, przyniosła mi dziwny optymizm. Zima mnie oczyściła, otworzyła szeroko na świat. W tej całej bieli dostrzegłam okazję, by stworzyć siebie od nowa. Półprzepraszająco zaczęłam budować zupełnie inną osobę: taką, która czasami była nieuprzejma i nie zawsze robiła to, co należało, której wielkie, głupie serce sprawiało, że wydawała się wiecznie zraniona, ale także taką, która zasługiwała na to, by być tutaj, bo teraz miała coś do zaoferowania.
Przez lata opowiadałam każdemu, kto był gotów słuchać: „Miałam załamanie w wieku siedemnastu lat”. Większość ludzi reagowała zakłopotaniem, lecz niektórzy z wdzięcznością odkrywali, że moją i ich historię łączy wspólna nić. Tak czy inaczej, byłam głęboko przekonana, że o tych rzeczach należy rozmawiać i że ja, skoro nauczyłam się pewnych strategii, powinnam się nimi dzielić. Nie ocaliło mnie to przed zalaniem przez kolejne fale, ale za każdym razem niebezpieczeństwo stawało się mniejsze. Zaczęłam wyczuwać te moje zimowania – ich długość, zakres, ciężar. Wiedziałam, że nie trwają wiecznie. Wiedziałam, że muszę znaleźć sposób, jak przetrwać w miarę łagodnie do nadejścia wiosny.
Wiem, że takie moje zachowanie było wyraźnym zaprzeczeniem zasad uprzejmości. Te chwile, kiedy tracimy synchronizację z codziennym życiem, pozostają tabu. Nie uczy się nas, jak rozpoznać zimowanie ani jak uznać jego nieuniknioną naturę. Zamiast tego mamy skłonność do postrzegania go jako upokorzenia, czegoś, co należy starannie ukrywać, by nie zaszokować świata zbyt mocno. Wśród ludzi robimy dobrą minę do złej gry, a cierpimy w samotności. Udajemy, że nie dostrzegamy cudzego bólu. Każde zimowanie traktujemy jako wstydliwą anomalię, którą należy ukrywać albo ignorować. To znaczy, że zrobiliśmy tajemnicę z całkowicie zwyczajnego procesu, a przez to narzuciliśmy tym, którzy go przechodzą, status pariasów, zmuszając ich do wycofania się z codziennego życia, by ukryli własne niepowodzenie. Ale płacimy za to wysoką cenę. Zimowanie przynosi ze sobą najbardziej intensywne, najwięcej dające chwile ludzkiego doświadczenia, a mądrość można znaleźć właśnie w tych, którzy zimowali.
W naszym nieustannie pędzącym współczesnym świecie wciąż usiłujemy odsunąć nadejście zimy. Nie mamy odwagi nawet poczuć w pełni jej ukąszeń i pokazać, jakie są dla nas niszczące. Okazjonalne ostre zimowanie byłoby dla nas dobre. Musimy przestać wierzyć, że te okresy naszego życia są w jakiś sposób głupie, że są wyrazem braku odwagi, niedostatku siły woli. Musimy przestać je ignorować lub próbować się ich pozbyć. Są prawdziwe i czegoś od nas wymagają. Musimy się nauczyć wychodzić zimie na spotkanie.
Nie od nas zależy, czy nadejdzie zima, ale możemy wybrać _sposób_, w jaki przezimujemy.
Zaskakująca liczba powieści i bajek dzieje się wśród śniegu. Nasza znajomość zimy jest wpisana w dzieciństwo, jest czymś niemal wrodzonym. Wszystkie staranne przygotowania czynione przez zwierzęta w celu przetrzymania zimnych miesięcy bez jedzenia – hibernacja i migracja, drzewa gubiące liście – to nie przypadek. Zmiany zachodzące zimą są rodzajem alchemii, magią uprawianą przez zwyczajne stworzenia, by przeżyć.
Orzesznice gromadzące tłuszcz przed snem zimowym, jaskółki odlatujące do Południowej Afryki, drzewa płonące barwami w ostatnich tygodniach jesieni. Przeżycie hojnych miesięcy wiosny i lata to żadna sztuka, ale zimą możemy podziwiać w pełnej chwale zdolność natury do przetrwania w ciężkich czasach.
Rośliny i zwierzęta nie walczą z zimą, nie udają, że jej nie ma, i nie próbują żyć tak samo jak latem. Przygotowują się. Adaptują. Dokonują niezwykłych aktów metamorfozy, by pomogły im przetrwać. Zima to czas na wycofanie się ze świata, na maksymalne wykorzystanie skąpych zasobów, na dokonywanie aktów brutalnej skuteczności i usuwanie się z widoku – ale wtedy właśnie odbywa się transformacja. Zima nie jest śmiercią życiowego cyklu, jest jego tyglem.
Kiedy już przestaniemy tęsknić za latem, zima może być wspaniałą porą roku – świat zachwyca surowym pięknem, nawet chodniki błyszczą. Jest to czas na refleksję i rekonwalescencję, na powolną odnowę, na doprowadzenie domu do porządku.
Robienie tych wszystkich kompletnie niemodnych rzeczy – spowolnienie, danie sobie większej ilości wolnego czasu, zapewnienie sobie odpowiednio długiego snu, odpoczywanie – teraz staje się działaniem radykalnym, ale niezbędnym. To rozstaje dróg, które wszyscy znamy, moment, kiedy trzeba zrzucić skórę. Gdy się to zrobi, odsłaniają się wszystkie wrażliwe zakończenia nerwów, człowiek czuje się obolały i musi przez jakiś czas zająć się sam sobą. A jeżeli tego nie zrobi, cała ta skóra na nim stwardnieje na kamień.
To jeden z najważniejszych wyborów, jakich trzeba dokonać.