Zła siostra - ebook
Zła siostra - ebook
Bestseller „SUNDAY TIMES”.
Tasha zawsze pozostawała w cieniu swojej starszej siostry, Alice.
Kiedy Alice zdaje sobie sprawę, że Tasha ma problemy – nie ma pieniędzy, wychowanie dwójki dzieci jest pracochłonne – sugeruje, żeby zamieniły się na tydzień rolami. Alice i Kyle zostaną w skromnym domu Tashy, żeby zająć się bliźniaczkami, zaś Tasha i jej mąż Aaron będą się mogli odprężyć w weneckim apartamencie Alice.
Niestety, kilka dni po zamianie ról rozgrywa się tragedia. Tasha odbiera telefon i dowiaduje się, że Alice jest w szpitalu, a Kyle został zabity przez intruza, który pojawił się w nocy w domu Tashy. Policja uważa, że było to włamanie, które zakończyło się tragicznie.
Ale potem w skrzynce na listy pojawia się wiadomość „To miałaś być ty”.
Kto włamał się do domu Tashy tamtej nocy i dlaczego?
Czy rzeczywiście to Tasha jest celem?
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8357-851-4 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I tutaj właśnie wkraczam ja. Sprawię, że będziesz żałowała, że nie cieszyłaś się wszystkim, co miałaś. Że nie ceniłaś tego jak największego skarbu.
Bo ja zamierzam teraz odebrać ci to wszystko.1
TASHA
Sobota, 12 października 2019
Na dźwięk silnika samochodu podbiegam do okna wykuszowego wychodzącego na ulicę, ale to nie oni. Wpatruję się z niepokojem w zaciągnięte deszczowymi chmurami niebo. Wszystko zawsze wygląda znacznie lepiej w blasku słońca, a dzisiaj skromne wiejskie chatki naprzeciwko skryte są w cieniu i wyglądają nieatrakcyjnie. Zastanawiam się, co pomyśli sobie Kyle o tej wiosce. Na ścianie za rogiem ktoś wymalował graffiti – chociaż zdecydowanie nie jest to Banksy – a mężczyzna, który lubi biwakować przed wejściem do miejscowego parku, zawsze wykrzykuje sprośności. Centrum Chew Norton jest pełne pięknych budynków wpisanych do rejestru zabytków, brukowanych uliczek, drogich butików i pubów, ale już poza centrum, tu, gdzie my mieszkamy, kiedyś mieściły się zabudowania dla robotników. Mamy za to piękny widok z tyłu domu na duże jezioro i na wzgórza Mendip, chociaż o tej porze roku zazwyczaj są opatulone mgłą. W lecie natomiast jeziora znajdujące się tuż za wioską stanowią turystyczną atrakcję.
Powstrzymuję chęć ponownego wytarcia parapetu. Zamiast tego strzepuję kocią sierść z poduszki na fotelu.
– Tasha? – słyszę za plecami głos Aarona. Odwracam się i widzę go stojącego na środku pokoju z kubkami w dłoniach. Nadal ma na sobie swój kombinezon roboczy śmierdzący terpentyną. – Wyluzuj – mówi. – Myślałby kto, że ma nas odwiedzić członek rodziny królewskiej.
– To trudne. – Biorę jeden z kubków. To kawa, zbyt mocna. Można by pomyśleć, że po niemal osiemnastu latach wspólnego życia będzie pamiętał, że lubię słabą kawę z mlekiem.
– Alice przyjeżdżała tu mnóstwo razy – dodaje.
Tak, ale nie Kyle, myślę, chociaż nie mówię tego na głos. Aaron będzie się ze mnie jedynie nabijał za to, że chcę zrobić wrażenie na stosunkowo nowym mężu Alice. W moim mężu nie ma nic pretensjonalnego. Nigdy nie próbuje być kimś, kim nie jest. To godne podziwu, ale czasami również frustrujące.
– Co z tego, że nie mieszka w Chew Norton od prawie dwudziestu lat. Tak czy owak, tu się wychowała – mówi, jakbym jakimś cudem mogła o tym zapomnieć. – W końcu wasz dom rodzinny nie był dużo większy niż ten. – Opada na sofę, a ja próbuję się nie krzywić na widok zgniecionych poduszek, które przed chwilą poprawiałam.
Nasze gniazdo rodzinne znajdowało się w budynku dawnej plebanii, obok gotyckiego cmentarza, który zawsze uwielbiałam i na którym bawiłyśmy się z Alice między starymi, rozpadającymi się nagrobkami. Plebania była dwa razy większa niż dom, w którym teraz mieszkam, ale nie mówię tego. Nie wspominam również o tym, że imponująca willa Alice i Kyle’a jest przynajmniej trzykrotnie większa od naszej klitki.
– Nie mam pojęcia, czemu się tak denerwujesz. To był twój pomysł – mówi Aaron.
– Właściwie to Alice.
– Nie musiałaś się zgadzać. – Siorbie kawę. Nie jestem w stanie przełknąć mojej, więc odstawiam kubek na stolik kawowy. Moje uczucia oscylują między przerażeniem na myśl o tym, że nadjeżdżają, a ekscytacją tym, że ich zobaczę.
– Nie masz ochoty spędzić tygodnia w ich luksusowym weneckim apartamencie z widokiem na Canal Grande? – rzucam żartobliwie.
– Ach, a tego akurat nie powiedziałem, prawda? – Krzyżuje nogi w kostkach, jakby właśnie usadowił się na resztę popołudnia. Zero koncepcji czasu, jak to mawia ze śmiechem Viv, jego matka, zupełnie jakby było to powodem do dumy. – Kto nie chciałby zasmakować stylu życia twojej siostry? Poza tym nigdy nie byliśmy we Włoszech.
Kilka tygodni wcześniej skarżyłam się Alice przez telefon, że od czasu narodzin naszych bliźniaczych córek, Elsie i Flossie, Aaron i ja nigdy nie mamy czasu dla siebie. Mówiłam, że zbliża się kolejna rocznica ślubu, a my jak zwykle nie mamy niczego zaplanowanego, a wtedy Alice zaproponowała, żebyśmy zatrzymali się na tydzień w wakacyjnym mieszkaniu jej i Kyle’a w Wenecji. Aaron natychmiast się zapalił, zwłaszcza że musieliśmy zapłacić jedynie za bilety samolotowe, a mój mąż uwielbia dobre okazje.
Ja sama zaś przyłapałam się na myśli, że owszem, mogłabym być osobą, która relaksuje się w małych kafejkach nad kanałem, racząc się koktajlami albo spacerując beztrosko (i bez dzieci) po przestronnych galeriach i zachwycając się kolekcjami rzeźb. Wyobraziłam sobie siebie i Aarona opalonych, zrelaksowanych, całujących się na Ponte di Rialto, nagle cofniętych w latach i przebudzonych, jako ludzi, którymi byliśmy, kiedy zakochaliśmy się w sobie jako nastolatkowie: buntowniczy, zabawni i niewidzący poza sobą świata. Jednak mimo że myśl o pójściu w ślady mojej wytwornej siostry i jej męża na cały tydzień była bardzo zachęcająca, teraz, kiedy nadszedł czas wyjazdu, zaczęłam mieć wątpliwości. Po pierwsze, nigdy przedtem nie zostawiłam naszych niemal trzyletnich już córek na dłużej niż jedną noc, a po drugie, zwyczajnie nie potrafię sobie wyobrazić Alice i Kyle’a prowadzących życie prowincjuszy przez cały tydzień. Czy będą nas oceniać, podśmiewywać się z nas, kochając się w naszej wymiętej pościeli? Nie, jestem niesprawiedliwa. Bez względu na sukces i bogactwo, moja siostra nadal jest tą samą Alice.
– Chociaż muszę powiedzieć – Aaron rozgląda się po pokoju i kiwa aprobująco głową – że nasz domek nieźle wygląda.
To fakt. Nasz dom nigdy przedtem nie wyglądał tak schludnie – a przynajmniej nie od czasu przyjścia na świat bliźniaczek. Mimo to przyglądam się krytycznym wzrokiem – oczami Alice – drzwiom, które należałoby odmalować, drewnianej podłodze, która aż się prosi o olejowanie, brudnym odciskom palców na jasnoszarych ścianach i chodnikowi poszarpanemu przez naszego kremowego kota perskiego, Księżniczkę Sofię.
Przenoszę spojrzenie na Aarona, siedzącego na kanapie w brudnym kombinezonie.
– Może byś wziął prysznic, zanim przyjadą? – sugeruję.
Aaron był dzisiaj rano w pracy, w miejscowym warsztacie samochodowym, gdzie pracuje od piętnastu lat. Na policzku ma smugę oleju silnikowego, a pod paznokciami brud.
– No dobra, ale nie zamierzam się z nimi certolić, nieważne, jak bardzo są bogaci. – Wstaje i prostuje długie nogi, a potem dopija haustem kawę.
Poznaliśmy się, kiedy mieliśmy siedemnaście lat. Aaron terminował w warsztacie samochodowym, a ja uczyłam się w college’u w Bristolu systemu stenograficznego Teeline i pisania na maszynie metodą bezwzrokową. Alice, zaledwie trzynaście miesięcy młodsza, właśnie startowała na uniwersytecie. To pierwsza osoba z naszej rodziny, która zdecydowała się na studia. Jedyna. W dodatku w Oxfordzie. Aaron nigdy nie był pod wielkim wrażeniem wysokiego współczynnika inteligencji Alice ani jej zamożności. Nigdy nie miał kompleksu niższości i podziwiam go za to. Żałuję, że ja nie potrafię poczuć się tak samo.
Aaron otwiera usta, żeby coś powiedzieć, kiedy nagle słyszymy trzaśnięcie drzwiczkami samochodu i automatycznie oboje spoglądamy przez okno. Alice wysiada od strony pasażera z jaskrawopomarańczowego wozu sportowego. Wygląda oszałamiająco w kombinezonie z głębokim dekoltem i rudymi włosami ułożonymi w idealne fale opadające na ramiona.
Aaron gwiżdże cicho, podchodząc do okna. Najpierw myślę, że to oznaka podziwu w stosunku do Alice, która jest przecież upiększoną wersją mnie samej. Właśnie otwieram usta, żeby skarcić go, że jest seksistowską świnią, kiedy nagle wyrzuca z siebie:
– Ja pierdolę, to McLaren!
Nie mam pojęcia, czy rzeczywiście zgadł markę, ale wóz wygląda kosztownie – przyznaję, mimo że nigdy nie interesowały mnie samochody. Ważne jest tylko to, żeby dowiozły mnie z punktu A do punktu B. Zauważam, że ten tutaj ma jedynie dwa siedzenia. Bardzo fajny, ale niepraktyczny, kiedy przyjechało się zajmować dwojgiem małych dzieci. Dobrze, że wpisałam Alice jako drugiego kierowcę na ubezpieczeniu mojej starej hondy. Zanim jestem w stanie zareagować, Aaron porzuca kubek na parapecie i pędzi na zewnątrz. Wygląda komicznie w kombinezonie, który jest dla niego zdecydowanie za krótki. Obserwuję, wrośnięta w ziemię, jak mój mąż przytula Alice. Potem z samochodu, od strony kierowcy, wynurza się Kyle.
Poznałam go ponad cztery lata temu. Alice przedstawiła go mi i Aaronowi przy posiłku złożonym z sushi w jednej z luksusowych restauracji w Covent Garden. Wyglądał jak grecki bóg. Grecki bóg w modnych dżinsach i drogiej koszuli od Toma Forda (znałam markę tylko dlatego, że Aaron zapytał go, gdzie kupił tę koszulę). Trzy miesiące później Alice wyszła za Kyle’a w Las Vegas, w czasie wakacji, bez swoich przyjaciół i rodziny. Mama nigdy do końca jej tego nie wybaczyła.
Obserwuję przez okno, jak Aaron wsiada za kierownicę, a Kyle pochyla się, pokazując mu wszystkie gadżety. Nie umiem powstrzymać uczucia niechęci na widok tego przesadnego symbolu dostatku stojącego na naszej skromnej ulicy. Co sobie pomyślą sąsiedzi?
Oddycham głęboko i wychodzę z pokoju, akurat kiedy Alice, potykając się, przekracza próg i wchodzi na korytarz.
– Tutaj jesteś! – wykrzykuje, przyciągając mnie do siebie i przytulając. Otacza mnie chmura perfum. Potem moja siostra odsuwa mnie na odległość ramion i przygląda mi się oceniająco, a ja natychmiast czuję się bardzo nieodpowiednio ubrana, w mojej starej koszulce Nine Inch Nails i podartych dżinsach.
– Wyglądasz super – mówi Alice. – Zbyt długo się nie widziałyśmy.
Upłynęło przynajmniej sześć miesięcy.
Mam ochotę odpowiedzieć: „Cóż, gdybyś nie spędzała czasu, włócząc się po całym globie”, ale powstrzymuję się, bo zabrzmiałoby to chamsko, a ja nie chcę zepsuć nastroju tej chwili. Pomimo dzielących nas różnic zawsze byłyśmy sobie bliskie. Trochę mniej, od kiedy na horyzoncie pojawił się Kyle, ale to tylko dlatego, że oboje prowadzą bardzo intensywne życie i rzadko mamy okazję spędzić wspólnie czas.
– Cieszę się, że cię widzę – mówię. – Masz fajne jednoczęściowe wdzianko.
– Bella Freud – odpowiada, a ja kiwam potakująco głową, udając, że wiem, o czym mówi. Alice rusza za mną korytarzem do kuchni umieszczonej na tyłach domu. Tam siada przy drewnianym stole, umazanym dzięki bliźniaczkom zaschniętą farbą. Kuchnia jest długa, ale dość wąska, ledwie dało się tam upchnąć stół jadalny, który trzeba było przystawić do ściany. W pobliżu drzwi prowadzących na patio, tuż obok skrzyni z zabawkami bliźniaczek, wcisnęliśmy dwuosobową sofę. Oczywiście mebel jest znów cały pokryty sierścią Księżniczki Sofii, mimo że niedawno odkurzałam.
– Herbaty?
– O tak, poproszę. Strasznie chce mi się pić. A gdzie jest Elsie Else i Flossmeister? Nie mogę się doczekać spotkania. – Alice zawsze wymyśla dla wszystkich specjalne przydomki, zupełnie jakbyśmy byli DJ-ami albo członkami zespołu metalowego. Ja przez wiele lat byłam Tashatronem.
Włączam czajnik elektryczny.
– Mama Aarona, Viv, zabrała je dziś rano do parku. – Nie dodaję, że zorganizowałam to po to, żeby w spokoju wysprzątać dom. – Niedługo wrócą.
– Założę się, że bardzo urosły od ostatniego czasu. – Alice zawsze miała dobry kontakt z dziewczynkami, chociaż zarzeka się, że sama absolutnie nie chce mieć dzieci. – Stęskniłam się za moimi dzieciaczkami. Przywiozłam im prezenty.
Podarunki Alice zawsze są zbyt kosztowne. Kupuje je w małych pretensjonalnych butikach w Hampstead, a potem wkłada je do eleganckich toreb na prezenty, wyłożonych delikatnym papierem.
– Kyle zaraz przyniesie je z samochodu.
Zaparzam mocną herbatę i stawiam ją przed Alice.
– I co – zaczyna, kiedy odsuwam krzesło naprzeciwko niej i siadam przy stole. – Cieszysz się? Byliśmy w tamtym mieszkaniu w zeszłym tygodniu. To naprawdę fantastyczna pora roku na wyjazd. Jest ciszej niż w sierpniu, ale pogoda nadal jest letnia… przeważnie! No i te widoki. Bardzo romantyczne.
Alice i Kyle kupili mieszkanie we Włoszech w zeszłym roku. To ich pierwszy wakacyjny dom. Początkowo byłam zdziwiona, że wybrali Wenecję, ponieważ Alice zawsze mówiła, że chciałaby mieć drugi dom w Kornwalii. Wyjaśniła jednak, że Wenecja jest szczególnym miastem dla nich obojga, ponieważ właśnie tam Kyle się jej oświadczył.
– Tak, oczywiście… – odpowiadam.
Alice chyba słyszy niepokój w moim głosie, ponieważ mówi:
– Wiem, że to pierwszy raz, kiedy zostawiasz dziewczynki, ale naprawdę dobrze się nimi zajmiemy. Poza tym, w razie jakichkolwiek problemów, Viv mieszka kilka kroków stąd. Chociaż – wyciąga rękę i dotyka lekko moich palców – nie przewiduję żadnych problemów!
Oznacza to, że jeśli Alice potrafi utrzymać posadę biochemiczki w czołowej firmie biotechnologicznej, to z pewnością będzie umiała się zająć dwiema małymi dziewczynkami.
– Potrzebujecie tego z Aaronem – ciągnie. – Wiem, że nie było wam łatwo, zwłaszcza kiedy bliźniaczki były malutkie…
– Nie prowokuj mnie do opowiedzenia ci o urokach wychowywania dwulatek. – Śmieję się, żeby ukryć niepokój. To coś, w czym jestem dobra. Rzeczywiście, pierwsze miesiące po narodzinach naszych córek były bardzo trudne. Aaron nie mógł sobie pozwolić na więcej niż dwa tygodnie urlopu ojcowskiego, ale za to Viv okazała się absolutnym aniołem. Codziennie odwiedzała nas, żeby mi pomóc. Nie wiem, jak poradziłabym sobie bez niej, zwłaszcza że moja mama jest tak daleko. Z powodów finansowych wróciłam do pracy, kiedy dziewczynki skończyły roczek, chociaż nie chciałam ich zostawiać. Z drugiej strony, praca recepcjonistki w klinice stomatologicznej bardzo mi odpowiada. Viv zajmowała się dziewczynkami jeszcze do niedawna, zanim nie zaczęły uczęszczać do uroczego małego żłobka w bezpośrednim sąsiedztwie, dzięki czemu mogłam wydłużyć moje godziny pracy do pięciu przedpołudni tygodniowo. Wreszcie zaczynam czuć, że powoli wynurzamy się z klaustrofobicznego piekiełka tych pierwszych lat bycia rodzicami.
– Przyczepiłam ich harmonogram na lodówce – mówię. – Godzinę otwarcia żłobka, o której je odebrać. W zamrażarce są niektóre z ich ulubionych potraw… – Przerywam, widząc minę Alice. – O co chodzi?
– Przestań się zamartwiać. Nie spuszczę ich z oczu.
Oczy wypełniają mi się łzami – i oto powraca, zawieszona w powietrzu między nami, niewysłowiona, ale zawsze obecna: nasza rodzinna tragedia. Mrugam gwałtownie, odpędzając łzy, całkowicie zażenowana.
– Obiecujesz? – pytam słabym głosem.
Alice ściska mi dłoń.
Wierzę jej i mój niepokój już mnie tak nie przytłacza. Wiem, że tak naprawdę dziewczynki będą bezpieczne z Alice. Moja siostra jest jedyną osobą, która naprawdę mnie rozumie. Często zastanawiam się, czy przypadkiem prawdziwą przyczyną, dla której Alice nie chce mieć dzieci, może być Holly.
W tej samej chwili do kuchni wchodzi Aaron, a za nim Kyle z dwiema różowymi torbami na prezenty w rękach. Panowie nadal rozmawiają o samochodach, przebiegu i prędkościach maksymalnych. Alice puszcza moją dłoń, kiedy Kyle wciska się na ławę obok niej. Uśmiecha się do niego, kiedy czule gładzi ją po udzie. Alice i Kyle zawsze się dotykają, nawet publicznie ich palce zawsze znajdują siebie albo oboje siadają tak blisko siebie, że stykają się udami.
– Widać, że są świeżo po ślubie – powiedział Aaron, kiedy ostatnio odwiedziliśmy ich w marcu. W jego głosie usłyszałam gorycz, cień oskarżenia i tej samej nocy zainicjowałam seks, w ramach udowodnienia i jemu, i sobie samej, że nasz związek wcale nie jest nudny i banalny, że nadal potrafimy być spontaniczni i seksowni.
Czy Alice i Kyle nadal będą dążyli do stałego kontaktu fizycznego, kiedy już ich małżeństwo będzie miało tak długi staż, jak moje z Aaronem? Pewnie tak.
Kyle dostrzega moje spojrzenie i czym prędzej zrywa się od stołu, przypominając sobie o dobrych manierach.
– Tasha! Cudownie cię znów widzieć. – Podchodzi do mnie i ściska serdecznie. Pachnie tak ekscytująco. Odsuwa się. – Super miejsce do mieszkania. Chew Valley jest przepiękna. Ta zieleń, piękne jeziora, no i oczywiście rzeka. Cieszę się, że znów tu jestem.
Nigdy przedtem nas nie odwiedzał.
– Znasz te okolice?
– Tak, trochę. Miałem kiedyś dziewczynę z Chew Magna. Dawno temu, kiedy jeszcze studiowaliśmy na uniwersytecie w Bristolu, czasami przyjeżdżaliśmy do Chew Norton. – Chew Magna położone jest zaledwie kilka kilometrów stąd.
Zdaję sobie sprawę, jak niewiele wiem o Kyle’u. Nie jestem pewna, co powiedzieć, więc pytam go, czy chce się napić kawy.
– Z chęcią, dziękuję. Czarną bez cukru.
Aaron stoi, oparty o framugę drzwi, obserwując nas z rozbawieniem. Przyłapuję jego spojrzenie, a on unosi ciemne brwi.
– No dobra, chyba wezmę szybki prysznic. Nie skończyłem się jeszcze pakować.
– Typowy facet – rzuca żartobliwie Alice. – Zawsze zostawiają wszystko na ostatnią chwilę.
Aaron uśmiecha się szeroko i pokazuje jej środkowy palec. W odpowiedzi moja siostra wywala na niego język i wywraca oczami, spoglądając na mnie z udawaną desperacją, kiedy mój mąż wychodzi z kuchni.
W tej właśnie chwili przez drzwi na tyłach domu wpada do środka Viv, z rozwianym włosem, witając się radośnie od progu. Wprowadza Elsie i Flossie do kuchni. Dziewczynki zrzucają kalosze i podbiegają do mnie, wtulając się w moje nogi i wstydliwie zerkając na Alice i Kyle’a.
– Witajcie, moje śliczne. – Alice zrywa się od stołu, wyraźnie zachwycona widokiem ukochanych siostrzenic. Kyle wręcza swojej żonie torby z prezentami. Elsie, odważniejsza z sióstr, okręca sobie palec rudym kosmykiem włosów i odsuwa się ode mnie jako pierwsza. Daje się skusić prezentem – mięciutkim pluszowym króliczkiem – do wskoczenia na kolana cioci w ślicznym ubranku. Flossie przyłącza się do niej po chwili. Nie mija nawet kilka minut, a bliźniaczki zachowują się, jakby widziały ciocię i wujka zaledwie wczoraj. Flossie usadowiła się na kolanach Kyle’a. Ma jasną czuprynę i duże niebieskie oczy. Wygląda tak, jak wyobrażam sobie, że wyglądałaby Holly. Obserwuję moje córki i powoli ogarnia mnie mroczne uczucie, którego nie jestem w stanie odpędzić. To widmo mojej małej siostry i tego, co się z nią stało. Zawsze czai się w zakamarkach mojego umysłu. Aaron oczywiście wiedział o Holly, nawet zanim zaczęliśmy się widywać. Sprawa Holly Harper była w swoim czasie nagłaśniana przez krajowe wiadomości i nadal powraca w nich sporadycznie. Kilka lat temu, po śmierci taty i tuż przed moim zajściem w ciążę, moja mama nie mogła już dłużej znieść nazywania ją tragiczną Jeanette Harper i wyprowadziła się na francuską wieś.
– Chcesz, żebym jeszcze trochę została, złociutka? – pyta Viv, stojąc przy tylnym wyjściu i wyglądając jak piąte koło u wozu.
– Dzięki, Viv, ale myślę, że nie trzeba. Tym niemniej dałam Alice twój numer, w razie problemów.
– Nie to, że się jakichś spodziewam. – Alice spogląda na nas obie i uśmiecha się. Dostrzegam jednak jej buntowniczo wysunięty podbródek na sugestię, że mogłaby sobie nie poradzić. Alice nigdy nie zawodzi. W niczym.
Dwie godziny później wychodzimy z domu. Aaron ciągnie nasze bagaże do taksówki, a ja próbuję nie płakać na myśl o tygodniowej rozłące z moimi córkami. Nagle dostrzegam na chodniku przed naszą bramą symbol: małą gwiazdkę wyrysowaną niebieską kredą.
Nie zwracam na nią początkowo większej uwagi, uznaję bowiem, że to sprawka dzieci albo robotników. Dopiero później zdaję sobie sprawę z jej znaczenia.
Szkoda, że nie zrozumiałam tego wcześniej.
Bo wtedy być może byłabym w stanie ich ocalić.2
Do Wenecji przybywamy już po zmroku. W drodze zdążyliśmy się pokłócić dwa razy, dlatego że Aaron uparł się, że zna drogę (chociaż nigdy nie był w Wenecji) i poprowadził nas krętymi wąskimi uliczkami zupełnie nie tam, gdzie trzeba. W powietrzu wisi wilgotny zapach kanałów. Dostrzegam jedynie zwarty rząd budynków z łuszczącymi się ścianami w odcieniu ochry, musztardy i łososia, z zielonymi okiennicami i malutkimi balkonikami, na których wywieszone jest pranie. Jest tu bardziej obskurnie i przytłaczająco, niż się spodziewałam, i kiedy wdrapuję się po kolejnych schodach, idąc za Aaronem i ciągnąc za sobą walizkę, żałuję, że nie jestem w domu i nie oglądam Świnki Peppy, ułożona wygodnie na sofie z bliźniaczkami i kotem. Zupełnie nie pasuję do tego miejsca. Nigdy nie odczuwałam potrzeby podróżowania po świecie, do zwiedzania. Jestem domatorką. Nadal mieszkam w wiosce, w której się wychowałam. Nienawidzę tłumów i nadmiernego hałasu. Przyjazd tutaj potwierdził to, co zawsze wiedziałam w głębi duszy: nie jestem żądna przygód ani interesująca. Nie jestem Alice.
– Już niedaleko – rzuca Aaron przez ramię. Pod pachami ma duże plamy wilgoci. Pomimo późnej godziny panuje tu duża wilgoć, nawet w połowie października. Czuję, że dżinsy przylegają mi do skóry. Widzę, że mój mąż próbuje zachować optymizm i sprawić wrażenie, że doskonale wie, dokąd idziemy.
Zatrzymuję się dla zaczerpnięcia oddechu. W ustach mam sucho i czuję nieprzyjemny smak, jakbym połknęła całą popielniczkę petów. Pasek torebki wbija mi się boleśnie w bark.
– Poczekaj. Muszę odpocząć.
Aaron odwraca się do mnie. W dłoni trzyma telefon z otwartą aplikacją Google Maps.
– Według Googli to już za rogiem.
Mija nas stadko młodzieży rozmawiającej po włosku. Widzę, że Aaron też jest wkurzony, ale nie chce tego pokazać ani przyznać się, że się zgubiliśmy. To nie w jego stylu. Przeważnie jest człowiekiem wielkiej cierpliwości, ale nie lubi przyznawać się do błędów.
– To samo mówiłeś jakiś czas temu.
– Po prostu to trochę dalej, niż przypuszczałem, ale daj spokój, Tash, jesteśmy prawie na miejscu.
Nie miałam pojęcia, na jak wiele kanałów i krętych uliczek się tu natkniemy. Nie wiedziałam też, że taksówka może nas zawieźć tylko na parking zbiorowy. Powinniśmy wziąć taksówkę wodną, ale Aaron powiedział, że te za dużo kosztują.
– Żałuję, że spakowałam tyle rzeczy.
Aaron podchodzi do mnie bliżej.
– Posłuchaj, to już za rogiem. Daję słowo. – Uśmiecha się do mnie pokrzepiająco. – Plac Świętego Marka jest dość blisko.
Nie mam serca powiedzieć mu, że wcale tak tego nie odbieram i że na razie Wenecja zawodzi moje oczekiwania.
Aaron wyciąga do mnie rękę, a ja przypominam sobie, dlaczego zgodziłam się na tę wycieczkę. Obiecałam sobie, że będę bardziej odważna i ciekawa nowych miejsc, aby spróbować przywołać odrobinę naszej utraconej pasji i spontaniczności. Nie uprawialiśmy seksu od wielu miesięcy. Albo jesteśmy zbyt zmęczeni, albo jedna bliźniaczka (a czasem obie) postanawia wkraść się do naszego łóżka w środku nocy, a żadne z nas nie ma energii, żeby odesłać ją z powrotem do jej własnego pokoju. Musimy ponownie odnaleźć łączącą nas więź, spojrzeć na siebie jak na kogoś więcej niż tylko rodziców naszych dzieci. Musimy dobrze spędzić razem ten czas.
Biorę go za rękę i idziemy dalej w milczeniu. Aaron lekko mnie wyprzedza, przeprowadzając przez gromady spacerowiczów, robiących sobie zdjęcia na jednym z mostów. A potem nagle ulice wreszcie robią się znacznie bardziej interesujące; pojawiają się małe sklepiki i restauracje. W powietrzu czuję zapach pizzy i carbonary i burczy mi w żołądku. Jeszcze nie zjedliśmy obiadu, a jest już niemal dziewiąta wieczorem.
W końcu ulica otwiera się na ogromny, tętniący życiem plac otoczony majestatycznymi budynkami. Zatrzymuję się i rozglądam z podziwem. Tuż przed nami stoi zachwycająca budowla: z kopulastymi dachami i ścianami udekorowanymi sztukateriami i innymi rzeźbami. Alice potrafiłaby je nazwać, ale ja jestem w tym względzie zielona. Podświetlony budynek odznacza się złotymi i kremowymi płaszczyznami na tle czarnego nieba.
– Wreszcie! Jesteśmy na placu Świętego Marka, a to bazylika. Czyż nie piękna? – Aaron również nie jest fanem podróży, ale widać, że tym razem się przygotował. Uważam, że to słodkie z jego strony. Zdaję sobie sprawę, że mój mąż się stara.
– Zapierająca dech w piersi – odpowiadam szczerze. I nagle zapominam o odciskach, bolącym barku i o tym, że przez cały dzień zjadłam tylko małą paczkę Pringlesów w samolocie. Rozglądam się z podziwem, pławiąc się w przyjemnym cieple nocy, wszechobecnym zapachu jedzenia, brzęczeniu kieliszków i radosnych okrzykach dzieci goniących za gołębiami. Stoimy tak ze splecionymi dłońmi przez dłuższą chwilę, chłonąc krajobraz przed oczami.
– Mieszkanie Alice i Kyle’a jest tuż za rogiem. Podobno we włoskim pałacyku – mówi Aaron, spoglądając na telefon.
Naturalnie widziałam wcześniej zdjęcia ich apartamentu. Alice dumnie zaprezentowała mi je zaraz po kupnie. Jednak dopiero teraz, kiedy jestem na miejscu, zaczynam pojmować, jak niesamowita zapewne okaże się letnia przystań mojej siostry, i czuję, jak rozpala się we mnie płomień ekscytacji.
Ruszam za Aaronem przez plac, obok stadek gołębi, grupek turystów robiących sobie zdjęcia, mężczyzny grającego na akordeonie i artystów sprzedających swoje dzieła. Światła z otaczających plac budynków odbijają się w rozgrzanym chodniku. Teraz już bardzo chcę znaleźć się w apartamencie Alice i Kyle’a. Skręcamy w małą wybrukowaną uliczkę, uroczą, lecz bardzo cichą. I nagle docieramy do bramy z kutego żelaza, otwierającej się na budowlę wyglądającą na pałac włoski z rzymskimi kolumnami i schodami prowadzącymi do ogromnych drzwi wejściowych.
– Rany, to tutaj?
– Według mapy. – Aaron wkłada telefon do kieszeni i popycha skrzydło bramy, które otwiera się ze skrzypnięciem. Oczywiście mój mąż czuje potrzebę zażartowania, że brama wymaga naoliwienia. Wchodzimy do ogrodu przed budynkiem, mając wrażenie, że znaleźliśmy się w alternatywnym wszechświecie. Zachwycamy się fontanną i lśniącymi światełkami zainstalowanymi pomiędzy obłymi płytami chodnikowymi i przypominającymi różowe kocie oczy. Wciągamy walizki po schodach, a ja wyjmuję zestaw kluczy do ciężkich drzwi wejściowych, przekazany mi przez Alice.
– Ja pierniczę – wykrzykuje Aaron, kiedy wchodzimy do dużego holu z marmurową podłogą. Sufit pomalowany jest w błękity i beże, z pucułowatymi dziećmi owiniętymi w udrapowany materiał i wylegującymi się na chmurach. Patrzę na to wszystko z rozdziawioną buzią. Zaraz po wejściu do budynku uderza w nas chłodne powietrze. Na stole pośrodku holu stoi wazon z białymi kwiatami, rozsiewającymi wokół słodki zapach. – A to tylko przestrzeń komunalna.
Wybucham śmiechem.
– W końcu to pałac – mówię.
Przed nami widnieją przestronne schody. Mieszkanie Alice i Kyle’a jest na pierwszym piętrze.
– Mają tutaj windę? – pyta Aaron.
Rozglądam się, ale widzę jedynie marmurowe filary, jedwabną tapetę i drobiazgowo wykonane sztukaterie.
– Nie wygląda na to.
Na pierwszym piętrze widzimy tylko troje drzwi. Alice i Kyle mieszkają pod numerem dwa. Przekręcając klamkę i wchodząc do środka, jestem pełna niecierpliwego wyczekiwania.
Witają nas ogromne okna wyglądające na Wielki Kanał i kopulasty dach budynku, który, jak oznajmia Aaron po sprawdzeniu w przewodniku turystycznym, należy do bazyliki Santa Maria della Salute.
Strategicznie umieszczone dwie duże białe kanapy (mogłam się domyślić, że Alice wybierze biel; ja nie potrafię nawet przechodzić jednego dnia w białej bluzce bez umazania jej czymś) pozwalają na podziwianie widoków w całej pełni. Wypolerowany na wysoki połysk owalny stół zajmuje większą część pokoju jadalnego, z którego przechodzi się do urokliwej kuchni narożnej z kremowymi meblami i mosiężnymi uchwytami. Aaron chwyta mnie za rękę i razem wchodzimy do sypialni. Zastajemy tam łoże z baldachimem i (co mnie rozśmiesza, chociaż nie okazuję tego) jedwabną pościel w odcieniu ciemnego różu! Oczywiście. Nie oczekiwałam niczego innego.
– Spójrz, mamy nawet taras – wykrzykuje Aaron, puszczając moją rękę i podchodząc do dużych drzwi francuskich. Przekręca kluczyk tkwiący w zamku i otwiera je na oścież. – O mój Boże, kochanie. To jest po prostu… nie mam słów…
Kochanie. Od narodzin bliźniaczek bardzo rzadko zwracał się do mnie w ten sposób.
Czuję, że w gardle wyrasta mi gula. Mam wrażenie, że znalazłam się na planie jakiegoś wspaniałego filmu. Niezdolna wykrztusić słowa, ruszam za Aaronem na zewnątrz, na drewniany taras, akurat kiedy obok przepływa gondola. Czuję, że łzy spływają mi po policzkach i jednocześnie zaczynam się śmiać.
– Wszystko okej? – pyta Aaron łagodnym głosem, obejmując moje ramiona i przyciągając do siebie.
Jestem w stanie odpowiedzieć jedynie skinięciem głowy. Wtulam się w męża i stoimy tak, wdychając wieczorne powietrze i wpatrując się w gwiazdy rozsiane na aksamitnym niebie, przy akompaniamencie lekkiego pluskania wody obmywającej brzegi kanału.
Oczywiście tej nocy uprawiamy seks. To mieszkanie zostało stworzone do takich rzeczy. I tym razem nie jest to pospieszny seks w stylu „szybko, zróbmy to, zanim wejdą tu dziewczynki”. Nastrojem wracamy do czasów, kiedy oboje mieliśmy po dwadzieścia parę lat, zanim jeszcze w naszym życiu pojawił się ciągły stres, wymagająca praca, bezsenne noce – innymi słowy zanim dorwała nas szara rzeczywistość dorosłego życia. Zaraz po powrocie do apartamentu po kolacji zjedzonej w restauracji ruszamy prosto do sypialni – a kiedy nagi Aaron układa się na mnie, z szokiem konstatuję, że moje myśli krążą wokół obrazu Kyle’a kochającego się z Alice w tym samym łóżku.
Następnego poranka budzimy się, widząc deszcz za oknem, ale nic nie jest w stanie zgasić naszego entuzjazmu. W czasie gdy Aaron bierze prysznic, ja postanawiam nas rozpakować. Otwieram gigantyczne szafy. Jedna część najwyraźniej należy do Kyle’a – czuję zapach jego perfum. Druga, znacznie większa, została zajęta przez moją siostrę. Nigdy nie gustowałyśmy w tym samym stylu ubioru – ja preferuję zwykły podkoszulek i dżinsy – ale teraz z lubością przeciągam dłonią po kosztownych materiałach: lejącym się jedwabiu, lekkim jak piórko szyfonie i miękkiej bawełnie. Z wahaniem odwracam się do łóżka, żeby wyciągnąć z walizki moją dżinsową sukienkę, która wydaje się nagle sztywna i brzydka. Przychodzi mi do głowy, że skoro mam prowadzić przez tydzień życie Alice, dlaczego nie spróbować ubierać się jak ona? Na pewno nie miałaby nic przeciwko temu. Alice jest niezwykle hojna i zawsze taka była, od dzieciństwa. Z radością oddawała mi dodatkowe herbatniki lub ostatnią paczkę chipsów. Kiedy pojechała na szkolną wycieczkę do Amsterdamu, przywiozła mi milusiego zajączka Miffy, którego kupiła za własne kieszonkowe.
Waham się. Czy noszenie ubrań Alice nie będzie dziwne? Spoglądam na dżinsową sukienkę, która w porównaniu z eleganckimi kreacjami Alice wydaje się zupełnie nie na miejscu w tym olśniewającym apartamencie. Przecież siostry zawsze pożyczają swoje ubrania, tłumaczę sobie. Wrzucam moją sukienkę z powrotem do walizki i zaczynam przebierać w rzeczach Alice, w końcu wyciągając granatowo-białą zwiewną bawełnianą sukienkę. Alice jest kilka centymetrów wyższa ode mnie i szczuplejsza, z wyraźniej zaznaczoną talią (pewnie dzięki temu, że nie spędziła dziewięciu miesięcy, nosząc w sobie bliźnięta), ale sukienka pasuje na mnie doskonale. Obracam się przed pełnowymiarowym lustrem, zachwycona sposobem, w jaki krój sukienki sprawia, że mój biust wygląda na większy, a brzuch na znacznie bardziej płaski. Z naszymi długimi rudymi włosami i zielonymi oczami mogłybyśmy uchodzić za bliźniaczki, do czego Alice zawsze podchodzi z niejaką melancholią. Nasza mama powiedziała jej kiedyś, że ciąża z Alice była bliźniacza, ale jeden płód uległ wchłonięciu.
– Innymi słowy zjadłam moje rodzeństwo – zażartowała Alice po zrelacjonowaniu mi owej rozmowy. Mimo nonszalanckiego tonu wiem, że czasem zastanawia się, jak by to było mieć bliźnią siostrę. Bardzo egoistycznie, cieszę się, że „bliźniak” Alice nie przetrwał. Wątpię, czy gdyby stało się inaczej, byłybyśmy sobie tak bliskie. Może mama w ogóle nie zdecydowałaby się na urodzenie mnie. Potem jednak myślę o Holly i wiem, że to nieprawda.
Z zamyślenia wyrywa mnie Aaron, wychodzący z łazienki z ręcznikiem na biodrach.
– Rany – mówi, widząc mnie. – Nie pamiętam tej sukienki. Jest nowa? Wygląda na drogą.
– To sukienka Alice – tłumaczę.
– Ach, to wszystko wyjaśnia. – Marszczy czoło. – A nie będzie miała nic przeciwko temu…?
– Oczywiście, że nie. Chodź – mówię, sięgając do jednej z szuflad Alice i wyciągając z niej kaszmirowy sweterek w delikatnym kolorze różowej pianki cukrowej. Nie mogę się również powstrzymać przed pożyczeniem jednej z torebek: od Gucciego, w kolorze bladej kości słoniowej. W końcu mój zniszczony plecak zdecydowanie nie pasowałby do mojego stroju. – Pospiesz się i ubierz. Mamy przed sobą sporo zwiedzania.
W ubraniach Alice czuję się jak zupełnie inna osoba. Założyłam nawet sandały na paseczki, które znalazłam w pudle na obuwie na dnie szafy. Zazwyczaj wybieram czarne ciuchy i kiedy nie muszę nosić mojego brzydkiego granatowego wdzianka recepcjonistki stomatologicznej, trzymam się głównie dżinsu. W rzeczach Alice czuję się jednak lżejsza, szczęśliwsza, w jakiś sposób ożywiona, wesoła, jakby kolory i lekkość tych strojów przesączały się przez moją skórę, wypełniając mnie radością. Nigdy nie zdawałam sobie sprawy, że ubrania mogą mieć na człowieka taki wpływ.
Tymczasem przestało padać i wreszcie wyjrzało słońce, które odbija się teraz w wodach kanału. Aaron chwyta mnie za rękę i ruszamy do małej kafejki ulicznej, z widokiem na most Rialto, żeby tam zjeść brunch. Jest w niej mnóstwo klientów, ale szybko pojawia się kelner w oficjalnym stroju i prowadzi nas do dwuosobowego stolika. Ulicą płynie nieustający strumień ludzi. Wybiegający z budynku restauracji do ogródka kelnerzy prześlizgują się sprawnie między nimi, unosząc tace z potrawami wysoko nad głowę. Wyjmuję komórkę z designerskiej torebki Alice.
– Przestań gapić się w telefon – karci mnie Aaron, zauważając to. – Dziewczynkom nic nie jest. Twoja siostra potrafi dać sobie radę. Przestań się martwić. Poza tym moja mama mieszka…
– …za rogiem, wiem! Po prostu Alice nie odzywała się do mnie dziś rano, to wszystko. – Zeszłej nocy moja siostra napisała do mnie esemesa z pytaniem, czy dojechaliśmy bez problemów, i poinformowała mnie, że bliźniaczki są już w łóżkach.
– Pamiętaj, że tutaj jest godzina wcześniej.
– A w ogóle to przygadał kocioł garnkowi. Widziałam, jak wcześniej sprawdzałeś swoją komórkę.
Aaron odchyla się na oparcie krzesła i uśmiecha się szeroko. Jest bardziej zrelaksowany niż ostatnimi czasy. Zawsze był wyluzowanym człowiekiem, jednak zauważyłam w nim jakieś napięcie, które stara się przede mną ukrywać, ale czasem wypływa ono na wierzch, kiedy zaczyna być drażliwy w stosunku do Elsie i Flossie. Ciężko pracuje w warsztacie – kocha tę robotę i grzebał w samochodach, od kiedy był nastolatkiem – ale ponieważ jest to ciężka praca fizyczna, często wraca do domu wyczerpany.
– Sprawdzałem tylko wynik wczorajszego meczu Bristol Roversów – tłumaczy z uśmiechem. – A teraz zamów coś. – Rzuca mi kartę dań. Niechętnie odkładam telefon i biorę ją do ręki. – I żadnych rozmów o dzieciach. Nic im nie jest.
Zastanawiam się, o czym w takim razie będziemy konwersować.
Na początku nie zauważam tego mężczyzny. Jestem zbyt zajęta przeglądaniem menu, a uliczka, na której znajduje się restauracja, jest pełna ludzi. Kiedy w pewnym momencie podnoszę wzrok, dostrzegam go, stojącego przed lokalem, z jedną nogą zgiętą i stopą opartą o łuszczący się tynk na ścianie. Nieznajomy spogląda prosto na mnie. W pierwszym momencie mi to pochlebia – mężczyzna ma około trzydziestki i jest przystojny w ten surowy, niebezpieczny sposób, który zawsze uważałam za atrakcyjny. Spod rękawa podkoszulka wystaje tatuaż w postaci czaszki ludzkiej. Potem nagle dostrzegam jego minę. Jest intensywna i nieprzyjazna. Jego wzrok przesuwa się ze mnie na Aarona i z powrotem na mnie. Nieznajomy pali papierosa i kiedy nasze spojrzenia się spotykają, nie odwraca oczu. Spuszczam wzrok, wpatrując się w moje nogi.
Kiedy ponownie go podnoszę, mężczyzna wpatruje się w Aarona, zupełnie nieświadomego, że jest obserwowany, i całkowicie zajętego kartą dań. Potem nieznajomy przenosi uwagę na mnie i mówi coś bezgłośnie, powoli i wyraźnie, chociaż nie jestem w stanie zrozumieć jego słów. Odwracam się i spoglądam za siebie, myśląc, że być może zna ludzi siedzących przy stoliku obok, ale oni rozmawiają i zaśmiewają się z czegoś, zupełnie nie zwracając uwagi na dziwnego obserwatora. Ogarnia mnie niepokój.
Mój mąż, radośnie nieświadomy mojego stanu, sugeruje kolejne dania z menu.
– Co powiesz na bruschettę z pomidorem i mozzarellą? – pyta. – Albo z szynką i oliwkami? Tylko wiesz, że nie lubię tych dużych zielonych… Tash? – Opuszcza kartę, kiedy nie odpowiadam.
– Nie patrz teraz, ale na ulicy, przy ścianie stoi jakiś facet i cały czas się gapi.
Aaron mruży swoje orzechowe oczy i widzę, że za chwilę odwróci głowę, żeby spojrzeć w kierunku nieznajomego.
– Powiedziałam, nie patrz w tamtą stronę – syczę. – Przed chwilą powiedział do mnie coś bezgłośnie.
– Zignoruj go. Wątpię, żeby mówił do ciebie. Bo dlaczego miałby to robić? – Aaron koncentruje się ponownie na menu.
Faktycznie, dlaczego? Zerkam na sukienkę, którą mam na sobie – sukienkę Alice.
– Może się mu podobam – rzucam żartem.
Aaron odrzuca głowę do tyłu i wybucha śmiechem. Zbyt głośnym jak na mój gust.
– Hej, to wcale nie jest aż takie śmieszne.
– Przepraszam. – Stara się uspokoić. – Oczywiście, że mu się podobasz. Jesteś piękna. – Mruży oczy.
– Tak lepiej, ale mógłbyś nie dorzucać do tego sarkazmu.
Aaron opiera kartę dań na stole.
– Wiesz dobrze, że bardzo mi się podobasz. Czy nie udowodniłem tego ostatniej nocy? I dzisiejszego poranka?
– Och, przestań. Facetom niewiele potrzeba, żeby chcieli uprawiać seks.
Wygląda na skrzywdzonego. Właśnie zamierza coś odpowiedzieć, kiedy przerywa nam nadejście kelnera.
Aaron zaczyna zamawiać, a ja tymczasem zerkam w stronę przeciwległego budynku, ale nieznajomego mężczyzny już tam nie ma.
Ciąg dalszy w wersji pełnej