- W empik go
Zła wróżba. Tom 1 - ebook
Zła wróżba. Tom 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 325 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Klucz żurawi ciągnie od morza, – wysoko po nieba błękicie, przegrywając dziką muzyką swej pielgrzymce.
Czy może wieści przynoszą, z dalekich krain, ojczyźnie mogił i spróchniałych krzyżów?…..
Oj! nie wesołe, – smutne, rozpaczliwe być muszą: bo się zniżając ku ziemi, w coraz żałośniejszą wpadają nótę.
Szerokie skrzydła długie po mogiłach zaścieliły cienie i usiadło stado skrzydlate, wśród szumiących traw, – chowając posmutniałe głowy… Niemać nadziei, – biedna Ukraino!
Jak okiem zajrzeć, łany złote się kołyszą rozwiewając woń ciepłą, rozkoszną do koła, – jak okiem zajrzeć, od krzyża do krzyża, – od mogiły do mogiły ciągnie się trakt szeroki, tatarski.
Za ruczajem, za mostkiem, dwie wierzby ogromne, dziurawe, – jak strażnice stepu stoją, wieści oczekując z naddnieprzańskich wichrów;
szumią liśćmi – ponuro, szorstko. Pod niemi ognisko z rozpalonych burzanów roznosi dym cierpki i osmala zwieszone, zielone gałęzie.
Kilkoro nagich, jakby z bronzu ulanych dzieciaków – rozpala ognisko, – opodal namiot szary, w pasy czarne, w łaty ogromne sine i dziury, na drągach wsparty, urąga się słońcu – wichrom i dalekim burzom, zawieszonym gromami i przestrachem – po nad wspaniałemi niewoli gmachami.
Z cieni namiotu wyzierają twarze ostre – czarne, lśniące, – migają ogniste spojrzenia z po za gęstych brwi; a z za jaskrawych zawojów smugi włosów kruczych po bronzowych szyjach, po zczerniałych łachmanach wiszą, – to się w długie zwijają kędziory.
Nie ukraińskiej to ziemi synowie, – nie ukraińskich stepów wichrami i słońcem osmolone ich lica…..
Czy w cieniach odwiecznych, świętych brzegów Gangesu, – czy w nad nilowych tajemniczych puszczach – nie dość jest łez i pieśni tęsknych, żałośnych, – żeście po nie, taborem aż w zadumane Wernyhory stepy zajrzeli?…
Wiatr wieje po polach, roznosząc po kurhanach wieść dawną i pieśń przebrzmiałą – o proroczym kozaku.
Wy drogą ciągniecie, skrzypiąc wozami i budzicie zdrzemnięte w mogiłach prochy dawnych bohaterów; – one wam prawią starych dziejów skazki – a wy, mijacie spokojnie nie rozumiejąc, dlaczego wiatr ziębi niegościnnie rozpalone czoła wasze.
Idźcie! – po siołach, dworach, futorach, ogniste czarownice, wróżcie, z rąk, z czoła, ze spojrzeń, z bicia serca – przyszłość, natchnione tajemniczym mogił rozhoworem ……II.
Już słońce – za góra, za lasem – jeszcze przez gałęzie, przez liście złoci się, czerwieni, za chwilę za widnokrąg się schowa.
Kurz po drodze się wznosi i śpiew daleki, przeciągły, snuje się dźwięczny po polach – łąkach, po rzece.
Po nad rzeką skały drzemią, mchem porosłe. Wyżej nieco na kamiennem wzgórzu wieżyczka wyjrzała w błękit – z po za wieńca drzew i kwiatów; – obok niej ściany pałacyku, terasy, balkony winem i powojem obrosłe. Wszystko przejrzało się w ciemnych Bohu falach, złocistem odbiciem zachodu.
Łódka przemknęła cicho, pierzchliwie, – a za nią jaskółka musknęła wodę skrzydełkiem i przeleciała – i dwa kręgi się zatoczyły po wody przezroczu, – spotkały się, – zadrzały, – rozeszły i zmąciły zwierciadło i promienne w niem skał, drzew i domku odbicie.
Na balkonie, w mirty, pomarańcze i cytryny strojnym, siedzi kilka osób, – drugie chodzą, rozmawiają. – W tem, z krzaczku bzu, czy róży zerwał się motylek, w tęczowe ubrany skrzydełka, – po nad kwiatki, trawę i na balkon wzleciał.
– Ach! motylek mamo! – krzyknęło dziewczątko śliczne, zeskakując z kolan pięknej i młodej kobiety i pogoniło za motylkiem – po terasie, z terasy po wschodach, na kwiaty, na murawę… Nagle, – krzyknęło dziecię przeraźliwie. Czy upadła!?– Wypadek jaki? – Zerwała się przestraszona matka, a za nią szybko zbiegło do ogrodu towarzystwo całe.
– Zosiu! – co ci jest? – wołała matka, biorąc na ręce dziewczynkę. – Mów co ci jest? Czyś upadła – skaleczyła się?
– Ach! manio patrz! – kto to taki? – szepnęło dziecię płaczliwie, tuląc się do matki i pokazując ku drzew gęstwinie.
W tej chwili z ciemnej alei, ostatniemi promieniami słońca z tyłu oświecona, – w ogromnym turbanie, schylona ukazała się jakby fantastyczne nocy zjawisko, młoda jeszcze cyganka. Wiatr rozwiewał jej długie, krucze, w nieładzie spadające włosy, – a z po za fałdów różnobarwnych łachmanów, rozchylając je, ukazywał uwieszone na plecach, dwie małe – czarne główki, dwie pary ognistych i ciekawych spojrzeń.
Towarzystwo całe wstrzymało się zdziwione – cyganka zbliżyła się i wyciągnęła rękę chudą, żylastą wołając o jałmużnę – i w tej chwili z za turbana, z po za włosów gęstych splotów, ukazały się cztery rączki małe, wyciągnięte i piszczący, cichy, w ciszy się rozległ niemowlęcy płacz.
– Dajcie mi co panowie! – wy tacy bogaci, to musicie być dobrzy, – dla moich dzieci dajcie! Nam się jeść chce, – ja za to wam dobrze powróżę; – a z wróżby mojej wy sobie nie żartujcie, nic śmiejcie się! – bo ja wiele wiem…. może więcej jak powiedzieć chcę – Dajcie! dajcież mi coś, – parę groszy…..
– Nie bój się Zosiu, – to cyganka uboga – rzekła młoda kobieta, stawiając dziewczynkę na ziemi. – Masz ten pieniądz, daj jej, ona ci podziękuje.
Dziewczątko spojrzało w lice matki bojaźliwie i otworzyło ogromne czarne oczęta – i jakby w tem spojrzeniu odwagę znalazło: wstrząsnęło w złote pukle nastrzępioną główkę i pobiegło ku cygance, z pieniądzem w ręku.
– Na ci to od mamy.
– Dziękuję ci panienko, – niech ci Bóg i mamie da zdrowia i szczęścia. A może pozwolisz powróżyć, – co? Ja ci ciekawe rzeczy co kiedyś będą opowiem… – mówiła cyganka biorąc czarną dłonią maleńką Zosi rączkę.
– No dobrze, dobrze, powróż jej powróż! – przerwała młoda matka, przystępując ku niej.
– Mama wasza pozwala, – to można, nie bój się, – daj pannuniu rączkę – daj! – I to mówiąc cyganka, – wzięła maleńką rączkę dzieciny, – odwróciła dłonią ku jasności zachodzącego słońca, – patrzyła długo, długo, – zżymnęła się po chwili, – drgnęła, – wypuściła rękę małej i zakryła sobie oczy. Nagle jakby z dum dalekich, do siebie przyszła, – wyprostowała się i patrząc prosto, badawczo, pałającą źrenicą, w oczy młodej kobiety.
– Nie tyle szczęścia co w hroszach! * ) – krzyknęła chropowatym, metalicznym głosem.– Oj! na płacz wam pannuniu – na płacz…. oj! to tak będzie, całe wasze młode życie, – śl ozy – ślozy, – wieczne ślozy **) i śmierć! – ginąc już w cieniach ogrodu, wołała wróżka; – a echo dziwnie, po drzewach, – powietrzu, – obłokach roznosiło złowrogie jej słowa.
– Idź precz! – ty nocny ptaku złowrogi, – poczwaro przeklęta! – Co ci moje dziecię zawiniło, że mu taką straszną przepowiadasz przyszłość!– Ach! precz, – precz, – furyjo!!… – drzącym głosem blada, – przerażona zawołała matka, tuląc do siebie dziewczątko, – które się rozpłakało, przestraszone ponuremi słowy, ruchy, oczyma i postacią czarnej cyganki.
–-
*) h rosze: pieniądze.
**) ślozy : łzy.3.
Chmury z tyłu nadchodzą, gromami ciężarne – sine, czarne, ogniste, – pną się jedna na drugą kłębami, – ścierają, się, – zaświecą błyskawicą, otwierając otchłanie krwawe, – niepojęte, tajemnicze.
Huczy grzmot, w dalekie rozchodząc się echa, – jakby huk dział daleki – błyskawiczny, dźwięczny szczęk oręży, – wrzawa bitew, gwałtów, tętentu….. a chmury się schodzą „ siwe, zimne, mrozem ziejące z północy; – czarne, płomieniste, wulkanicznem popychane tchnieniem z zachodu, z południa, – a wszystkie wicher zapędza na naszę biedną ziemię,–targa niemi, syczy w nich, huczy, – roztrzęsa po nad mogiłami biednej Polski i ziemią spłakaną zda się zatrzęsie – i w jej rozpadlinach wszystko piorunami i gradem zagrzebie……..
W powietrzu jakiś ruch – niepokój; drzewa, trawy czegoś smutne, ponure, złowrogie – jakby tajemnicę chowały, – tajemnicę życia, czy śmierci?… Wicher powiał, zaszeleściały z nim liście sucho i umilkły – schyliły się ku ziemi gałęzie. Czy się zdradzić tajemnicę boją, – czy się topór zbliża, co je ściąć ma zimnem ostrzem – i one czują, że już lecą, giną i w nicość zapadają?……
Taki szept w powietrzu i na obłokach posępny, jakby przez nie blady goniec śmierci przeleciał – zostawując próżnię i przestrach za sobą.
Po drodze włóczą się podróżni i pieszo i konno. Na każdej twarzy zagadka, niepewnemi rysuje się ruchy. Zmęczeni pieszą wędrówką, siadają nad rowem pod krzyżem – oglądając się obłąkanemi oczyma do koła. Przejeżdża powóz w cwał, w kurzu cały; – w nim przez tumany pyłu rysują się blade twarze i ogniste badawcze źrenice……
Tam! dalej, po drodze zbliża się brzęczący szereg, skutych do drąga zbrodniarzy, – pot się z nich leje i kurz czarnemi szlaki na twarzach osiada. Przed nimi i za nimi, na koniach kozacy z nahajkami w rękach stąpają – powolnie, nucąc przez zęby i fajki naddońskie dumki.
Jadący w powozie zbladł bardziej, zajrzawszy w przelocie w oczy zbrodniarzom, – zakrył oczy ręką i usunął snę w głąb powozu. I podróżny pieszy znikł na trakcie, – czy w rowie, – czy w czaharach bliskich, – bo nikogo już nie widać, – prócz szarego nieba, – prócz drzew nasępionych i dalekiego gdzieś po drodze kurzu.
Dzień przechodzi, – po mogiłach wiatr wzdycha, świszczy – otrząsając z traw wysokich płacz wieczoru. Słońce się do snu kładzie ogromne, – z po za chmur żegnając niebo i ziemię ognistym pocałunkiem; – po nieba sklepieniu – po obłokach rozpryskanych, zda się ogniem i krwią wypisywać, w pamięć niebu, – gwiazdom, – ziemi – rok 1863!……4.
Głos organów drzący, wtóruje pieśniom ludu, przepełniającego wnętrze świątyni. – Śpiew, z początku lękliwy, słaby, wzmaga się coraz i hymn pełny – dźwięczny odbił się o zasępione wysokie sklepienia. O! zapewne przebił skorupę z głazu i – wielki, potężny przez obłoki i przez nieba lazurową kopułę przeleciał – przebrzmiał i u gwiaździstych podwoi skonał – modlitwą, z ran ludu wysączoną… – Lud śpiewał „Boże coś Polskę” –
Ścisk był wielki, – ksiądz prześpiewał nieszpory, – wonny dym ofiarny rozwijał się jak pobożne marzenie, – cienie wieczoru zstępowały ze ścian i sklepień malowanych i zasiadały w kątach kościoła jakby duchy spowiedniki – szepcząc pacierze w pomrok upowite.
Lud wychodził, – cisnął się do krzyża, do wody święconej, w której z za drzwi ostatni dnia połysk drgając się przezierał.
Wśród ludu – spojrzenia błyskają, badawcze, długie, dzikie, w około. To jakieś inne spojrzenia – nie korne, pobożne, jakby wśród owczarni, wilcze żarłoczne źrenice. Lud się posuwa i oczy się te posuwają – i czoła płytkie, i twarze blade, w których one utkwiono – i kołnierze czerwone policyjantów rysują się wśród tłumu samotnie; – samotnie, bo choć ścisk wielki, – koło nich próżnia nierówna, – to krągła, popychana, – to w zygzak rozwarta, – strachem czy wzgardą…
Lud wyszedł. – Już prawie pusto w kościele, – tylko babki krzyżem leżące, szepczą pacierz – lub zakonnik przejdzie cicho, przesuwając brzęczącą medalikami koronkę. – Lampa mignie światełkiem w czerwonem naczyniu, – błyśnie wysoko po sklepieniach i kopule, oświeci uśmiechnięte twarze aniołów i świętych i zgaśnie, utonie w złocistych filarach, świecznikach i ramach ołtarza.
W ławkach pod amboną, czy uśpiona jeszcze jedna została osoba, czy w modlitwy zachwycie nie słyszy stąpania odźwiernego i szczęku poruszanych w chodzie kluczów?
Odźwierny staruszek, kaszlnie głośno, przeciągle – echo się kilkakrotnie rozejdzie, rozbije po ścianach ponurych, a on dalej idzie, – zamykać dom Boży.
Przy ołtarzu, pod filarem, stoi mężczyzna wysoki. Zaledwie rysuje się w ciemnościach postać jego, – modli się gorąco, wznosząc wzrok swój ku wysokości ołtarza, – ku BogaRodzicy. – Nareszcie przykląkł, pochylił czoło, westchnął głęboko i zwrócił się ku wyjściu. – Wtenczas powstała w ławce siedząca kobieta, przeżegnała się i szybkim zbliżyła się krokiem ku niemu.
– Stanisławie, Stanisławie! – szepnęła z cicha, dotykając się ramienia mężczyzny.
– To ty Zofio! – tak późno, – chodźmy, bo już zamykają kościół. – I podając jej rękę, zbliżył się ku drzwiom, które już starzec zamykał.
– A! jeszcze otwierać! widzicie ich! Co to, nie mogliście wpierw wyjść! – mnie staremu tak ciężko, te żelaziwa odejmywać! – mruczał stary otwierając.
– No, to ja ci panie Andrzeju pomogę – rzekł młodzieniec, odpychając ciężkie, okute podwoje.
– Ach! to pan Pułkownik! Przepraszam, przepraszam bardzo – kłaniając się przerwał staruszek, z poczciwym uśmiechem dobrej znajomości. – Dobranoc Państwu – dobranoc! – I zasunął rygle za sobą – i słychać było, jak za drzwiami mruczał półgłosem pacierze.
– Stanisławie, ja cię chciałam jeszcze raz widzieć, – tak mi smutno, okropnie; chociaż masz być jutro i jutro dzień dla mnie taki szczęśliwy, ale dla nas wszystkich jutro to tak jak grób straszne, jak wieczność długie i niepewne. – O! wracaj prędko, wracaj Stasiu – mówiła kobieta na krużganku kościoła.
Na niebie czerwona łuna zachodu płonęła, po niej złote wiatr rozpędzał chmurki. – I w tem świetle zarysowały się rysy młodej kobiety i młodzieńca. – Z bladego lica, z wysokiego czoła, po którem krucze falowały włosy, myśli się rwały, – ogniste – wielkie. Długi wąs czarny spadał mu po twarzy, kryjąc silnie zarysowano usta. – W całej postawie, w twarzy, w ruchach, jak w zwierciedle odbijała się siła woli, – wytrwałość, męztwo.
Szafirowem, łagodnem, czułem okiem zajrzał w piękną twarz kobiety; – a ona oczy czarne, piękne, duże, ale tęskne, łzawe, rozkochane utkwiła w spojrzeniu mężczyzny. Z pod czarnego kapelusza, lśniące, złote wyzierały włosy, krnąbrne, swawolne, bo z wiatrem igrały po twarzy bladej i ustach koralowych, muskały je i – czoło młodziana niesforne dotknęły! – Jakby go z natłoku ciężkich rozbudziły myśli, – bo się wzruszył, przycisnął wiotką dziewczyny kibić do piersi swój, pocałował ją czule i kilkakroć w czoło.
– Zosiu, nie smuć się, bądź spokojną, – nie miej dziwnych przeczuć, wszystko będzie dobrze i jutro, i później, później; – czy rozumiesz mnie Zosiu, Zosiu później……
Tu mężczyzna z kolei zasmucił się i westchnął.
– No, służę ci mój aniołku; odprowadzę cię do bramy, do powozu; czas nagli, muszę jechać; – już tam na mnie dawno czekają; – do jutra więc! – szepnął z cicha, przyciskając do ust jej małą rączkę.
– Ach! do jutra, – do widzenia się Stasiu mój, – przyjeżdżaj!…..
Młodzieniec wysoki wszedł w szereg splątanych domostw i wkrótce znikł wśród wozów, sklepów i przekupniów.
Długo za odchodzącym nieruchomie patrzała kobieta, nareszcie gdy znikł, wsiadła do powozu, samotnio u bramy kościelnej, czekającego na nią i również znikła w ciemnościach ulic i gwarze miasta.5.
Światła stopniowo się zapalają w oknach kamienic, w sklepikach, u siedzących na środku rynku pod parasolami, w budach przekupek; – odbijają się czerwonawem światłem w błocie i kałużach, po których jadą, potrącają się przejezdni, chłopi, żydowskie budy, dorożki i pojazdy. – Krzyk, wrzawa, szwargotanie całej ludności żydowstwa, żyjącej w błocie, w norach cuchnących, ciemnych, zapadłych, skąd wyłażą wybladli, rozczochrani, wpółnadzy na świat, na żer, za zyskiem – za groszem.
Po rynku przechodzą jak mary ciemne postacie z latarkami w ręku, bryzgając po błocie łapciami. A wszyscy lecą w rozmaite strony, szybko, wołając na przekupniów, to na jadących.
To stolica żydowstwa, błota – bogactwa, nędzy i oszustwa. To Berdyczów, rozbudzony w wieczór po szabasie.
Pierwsza gwiazda pokazała się na niebie,
– pierwsze światło w oknie domostwa. Kabe uderzył o drzwi bóżnicy młotkiem i na to hasło, jakby z letargu długiego trawienia, podniósł się potwór w swem brudnem łożysku, – ziewnął, plusknął się w błocie, – zasyczał i ruszył się w krąg – po zdobycz, po pastwę.
– Hej! z drogi! – krzyczał woźnica do jadącego naprzeciw dorożkarza.
– A czy ty oczów nie masz, że nie widzisz, iż się ruszyć nie można! – odparł ze złością żydek. – Z przeciwnej strony zajechała bryczka z czterma końmi i zatamowała przejazd, – a tu nowe pojazdy, – wszyscy razem krzyczą, łają, przeklinają, lecz stać muszą, zanim się otworzy wśród tłumu droga.
– A! to pan hrabia! – jak się pan ma?
– czy dawno? – zawołał na bryczce siedzący jegomość do stojącego naprzeciw powozu.
– A! to pan Heliodor, – brawo! – wyzierając z powozu wykrzyknął mężczyzna jeszcze młody, lecz chudy, mizerny i mały. – Tylko co przyjechałem i jadę na wieczór do pani Augustowej; – a pan co porabia?
– Ja także jadę na wieczór, – to się spotkamy – partyjka będzie.
– Do widzenia więc! – Do widzenia!
W tej chwili miejsce się zrobiło i powóz i bryczka ruszyły po błocie i wkrótce zatrzymały się na rynku przed ogromną kamienicą rzęsisto oświeconą.