- W empik go
Zła wróżba. Tom 2 - ebook
Zła wróżba. Tom 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 323 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po ziemi polskiej – po niebie polskiém przeleciała burza, – tysiąc gromów w nią uderzyło – i przeszły – przehuczały, zostawując za sobą ciężkie echa i czerwoną łunę krwi i pożarów.
Z lasów ciemnych Horynia – z szumnych borów nadwiślańskich dochodziły bitew wrzawy, ryjąc bruzdy głębokie, niezgojone boleści w sercach rodaków.
Głuchnąć poczęły echa siół i łąk dalekich, gdzieniegdzie jeszcze wstrząśnie obłokami huk działa – tętent pierzchających cieni i krzyk konania….. Walka ustała, skonała w niemocy ducha!…..
Rozbitków z tej burzy chwytano umierających z głodu, po polach – po lasach i spędzano w półnagich razem, w ciemne nory etapów.
fortece się napełniały. Po nad niemi powietrze nabrzmiewało jękiem ofiar, łzami rozpaczy – i skargą…..
W tych zakątkach polskiej ziemi wiecznie niebo szare – i wiecznie po nad niém wyją wichry…..
* * *
Z Wołynia, z Podola i Ukrainy do kijowskiej fortecy zwożono podejrzywanych o udział w powstaniu: obywateli, kobiety i schwytanych na polach bitew powstańców.
Rząd na kraj pełną garścią wściekłe rzucił robactwo, by go do reszty, do kości ztoczyło: płatnych szpiegów od sztuki, od donosu, od krzywej przysięgi.
Wielki majątek, kapitały, zamożność, żeby najniewinniéj, już same przez się były przyczyną kompromitacyi, uwięzienia. Ogromne sumy szły w ręce oprawców, na okup rodzin, ofiar i majątków; a grubiaństwo, rozpasanie,. nienawiść i bezprawie sędziów i Moskali doszły do niewidzianych granic, nawet za czasów Atyli i Gazny.
Pan August Sawiński gnił również od kilku miesięcy w kazamatach podziemnych fortecy, bez światła i powietrza, – nie będąc jeszcze dotąd wezwanym do sądu. Proces jego za sta – ranieni rodziny wrzucony w niezliczone pliki, przeznaczone do kolejnego przejrzenia, ciągle się odkładał – co niesłychanie kosztowało, – a z czego niższym urzędnikom łatwo było się wytłumaczyć: wielkim nawałom spraw i więźniów w śledztwie trzymanych.
Pani Jadwiga z panną Zofią zamieszkały w Kijowie dla popierania sprawy, a najbardziej dla odwlekania sądu, spodziewając się ze stolicy ułaskawień i – opamiętania się oprawców.
Marszałek zaś bardzo się z rzadka zjawiał do Kijowa – bojąc się skompromitowania swej osoby w obronie zięcia, – do czegoby go zapewne zmuszono.
Pani Jadwiga nudziła się niezmiernie w smutnym Kijowie i na rzadkich wieczorach i rautach w polskiem towarzystwie – gdzie tylko rozprawiano o niedoli kraju, o kajdanach, o przeszłém powstaniu i o tom, co się działo w murach fortecy. A panna Zofija, odczytywała po całych dniach i nocach listy Stanisława; schylona nad krosienkami lub książką, taiła przed matką ciche łzy boleści lub oparta w oknie, marzyła o ubiegłych chmurnych, lecz ciepłych ukochanych dniach i o przyszłości bez świtu, bez promieni….. beznadziei. Stanisław bowiem tułał się długo za granicą, bez dowództwa, bez chwały, bez chleba; aż schwytany gdzieś w Ga – licyi – wepchniętym został w spleśniałe mury więzienia. I odkąd za nim zawarły się bramy jozefsztadzkiej fortecy, – jakby wedle słów poety: „ Wszelkie życie i wszelka wieść, w otchłań bez-„denną się zapadły”; – ani listu od niego, ani wiadomości o nim od innych osób, już od dwóch miesięcy nikt nie miał.
Jak więc widzimy, było się czego i smucić i płakać i boleć.38.
Choć zimno okrutne i wiatr dmie z północy pędząc z po za Dniepru tuman śnieżnej zawiei; przed dom jednak rzęsisto oświecony marszałka szlachty zajeżdża powóz za powozem – karety i sanki z dzwonkami. – Zajechała kareta przed krużganek – lokaj zeskoczył z kozła, drzwiczki otworzył, weszły dwie damy otulone w futrach i znikły w światła strumieniach. – A woźnica, raczej do bryły śniegu niż do człowieka podobny – odjechał, – zawrócił końmi i stanął w rzędzie powozów, – mrucząc na swój los, na ciężką służbę – w noc – w wicher i mróz trzaskający.
– Sophie ma cher, – na miłość Boską, bądźże w lepszym humorze, nie zapominaj, że tyle osób na ciebie będzie patrzeć. – Pierwszym obowiązkiem młodej kobiety jest się podobać; inaczej na cóż bywać w świecie, na co się ubierać, stroić. – Wierzaj mi, mon enfant, że smutek szpeci ciebie okropnie – mówiła jedna z dwóch dam, po wielkich wschodach wstępujących.
– Ależ mamo, – ja tego przezwyciężyć nie mogę – i nikt się temu dziwić nie będzie, bo wszyscy wiedzą przyczynę moich smutków. Zdaje mi się, że przy tylu naszych nieszczęściach, wesołość, dziwnie – bardzo dziwnie – by odbijała.
– Ależ, nie rozumiesz mnie! – Właśnie żeby te nieszczęścia usunąć, to trzeba być ładną, miłą – czarującą – taką, jaką ty jesteś, gdy zechcesz. Nie zapomnij, że los twego ojca w ręku tych ludzi, których spotkasz tu u marszałka. – Twoja młodość, twoja piękność – poruszyć, rozczulić ich może i oni mogą…..
– Ach! mamo, co też mama mówi, – czyż to są ludzie? – czyż oni serca mają? – To są zwierzęta drapieżne, bez czci i wiary oprawcy; – a kobieta, która by chciała, do nich powierzchownością tylko swą przemówić na hańbę, na pośmiewisko narazić się może. – A chociaż są to płazy tylko – jednak pewną jestem, że wesołość moja w ich obecności, gdy ojciec mój jęczy w kajdanach – a on…
– Przestań już, przestań, Zosiu. – Mogliby nas usłyszeć; – bądź jednak w dobrem usposobieniu, proszę cię – szepnęła prędko już we drzwiach salonu pani Jadwiga, układając twarz swą do przyjemnego uśmiechu na widok mnóstwa osób, zalegających ogromne salony, oświecone a giorno.
Pan marszałek Olejkowicz – gospodarz domu, wyskoczył na przywitanie dam, ujrzawszy je z samego końca sali; w zapędzie swoim potknął się o fotel – mało nie upadł, •– trącił dalej jakiegoś jenerała starego, wyczernionego wysznurowanego; – ten o mało w proch się nie rozwiał od uderzenia; – nareszcie na środku Bali spotkał się nosem w nos z jakimś nowo przybyłym jegomością – i nie pytając: – kto? co? jak? po co? – porwał go w swe objęcia, wycałował, wyściskał. – Miły mój panie, – kochanieńku! – proszę do mojej żony! – I wracając kilka kroków, postawił przybysza przed marszałkową:
– Prezentuje ci pana Sosnowicza….
– Ależ przepraszam marszałka – ja jestem Grzybowski! – przerwał jegomość.
– Ach! Boże mój! Boże mój! – miły kochanieńku, przepraszam, przepraszam, – nie mam głowy dziś, – ja się omylił, – ja się oszybił, ach! strach jak się oszybił!…. – I rzucił się znowu w objęcia gościa i począł całować, ściskać – przepraszać, aż się przybyłemu słabo zrobiło.
Temi więc zatrzymany przeszkodami marszałek, nie mógł panią Jadwigę i Zofię przywitać, aż dopiero przy drugim końcu salonu. Dogonił ich jednak, wycałowawszy ich ręce do syta, wprowadził do drugiego salonu i usadowił wśród grona dam i mężczyzn otaczających fortepian.
Koło fortepianu siedział mężczyzna młody jeszcze, lecz blady, wymokły: uosobienie złego użycia młodości, – złych żądz niepohamowanych ofiara. – Brzdąkał po klawiszach, dobierając akordów, którym przez zęby ochrypłym wtórował głosem. – Wśród tego brzdąkania, czasami, z niechcenia spozierał po salonie – wzdychał, wąsa pokręcał i głową w takt ruszał melancholijnie.
Na około niego i fortepianu siedzące kobiety wzdychały i szeptały między sobą – spoglądając na spłowiałego wirtuoza: – Oh! qu'il est int é intr é ssant39.
Wkrótce koło pani Jadwigi – a raczej koło Zofii zebrało się kilku mężczyzn: oficerowie w mundurach, adjutanci, generałowie, – prześcigali się w dygusach, sadząc się na komplementa i nieżałując bazyliszkowych spojrzeń pięknej Polce; zachęcając ja, do tańców, zabaw i opiewając rozkosze nowego Babylonu, mroźnej Cara stolicy. – I Polacy się zbliżali, zcicha jej szepcząc słowa pociechy i nadziei.
Zofia tego wieczora śliczną była – stokroć piękniejszą w swym smutku. – Blada jej twarz przy czarnej sukni – w świetle lamp i kryształów nabierała coś z wejrzenia alabastrowych posągów, a z ócz jej ogromnych, szafirowych, wyglądała cała poezyja, cała troska zranionego serca i zbolałej duszy.
Rozumie się – Zosia śpiewała – i chociaż zgrzybiały młodzieniec fałszywie jej do śpiewu wtórował – śpiewka jednak żałosna, polska – mazurek jakiś Szopena, współczucie obudził w tych, co go pojęli, a oklaski w tłumie wywołał.
Od chwil kilku siedziała Zosia samotnie, gdy przybiegł marszałek, ciągnąc za sobą drugiego mężczyznę.
– Śmiem pani prezentować – mego przyjaciela, kochanego pana Pokątowicza; artysta malarz – talent ogromny! – w ielikolepny . – giganticzny! – Ach! panie kochanieńku – miłaszku, bracie, ja jest wielki amator – bardzo wielki amator malowidła!….. – zawołał marszałek, ściskając już przy Zofii Pokątowicza i oddalając się szybko na spotkanie jakiejś urzędodowej orderami okrytej figury.
– Zbyt dobry dziś dla mnie marszałek, – nie tak to zawsze bywa – rzekł Pokątowicz do Zofii; – zaawansowałem na Rafaela z bazgracza I konopisca – jak mnie dni temu kilka na obiedzie nazywał. Po napoleońska z żołnierza na jenerała!
– Tousles grands hommes, ont cela de commun …..– przerwała Zosia z uśmiechem.
– Oh! ma pani słuszność. O! bo marszałek jest wielki – bardzo wielki….. lis, – podfarbował futerko, deszcz spadł w postaci trudnych przejść politycznych, – obmył i odkrył praw – dziwą rudą postać chytrego zwierzątka. Ale mniejsza o to. Ja od dawna życzyłem serdecznie sobie poznać panią; – bo najprzód wiele o niej słyszałem, – a powtóre przyjacielem byłem i jestem niezachwianym Stanisława.
– A! to w takim razie, mógł się pan był obejść bez prezentacyi marszałkowskiej – zawołało dziewczę – któremu imię ukochane rumieniec szczęścia na twarzy wywołało.
– I tem bardziej, – dodał malarz – że jestem tymczasowym posiadaczem – czegoś bardzo drogiego dla pani.
– Czegoż – czego!? mów pan, zlituj się! – zawołała porywczo Zosia.
– Ach! pani, na miłość boską, mniej wzruszenia, – bo siebie i mnie zgubisz. Na nas patrzą – do koła słuchają,. Mocy więcej nad sobą, mam przy sobie list od niego – i oddam go pani, wsadzając ją, do powozu; – inaczej zauważanoby…..
– O! daj mi pan zaraz ten list, proszę, błagam pana. Od trzech miesięcy żadnych wiadomości! Mieć go przy sobie, będzie dla mnie wielkie szczęście! Daj go pan tak, żeby tego nikt nie spostrzegł! – wołała z cicha Zosia spozierając błagalnie, jak w cudowny obraz – w oczy Pokątowicza, który dłużej nie mógł się tym prośbom oprzeć.
– I owszem – pragnąłbym z całej duszy, ależ jak to zrobić? – No, niech pani wachlarz na ziemię opuści i chustkę – to może będzie można…..
Nim dokończył tych słów – już wachlarz z chustką leżał na ziemi. Wachlarz nieco dalej się potoczył ze skutkiem i wywołał za sobą cały rój ugrzecznionej młodzieży. Nie mógł go więc Pokątowicz dostać, jednak zręcznie w chustkę list owinął i podał go Zosi – której ręka zadrzała, uczuwszy papier. Wachlarz w podskoku zdobył jakiś zdobywca warszawskich kościołów i oddał go z wdzięcznym uśmiechem Zofii, uderzając w ukłonie ostrogami.
– Dziękuję panu z całej duszy – rzekła Zosia do Pokątowicza, chowając chustkę wraz z listem do kieszeni. – Teraz do mego szczęścia tego tylko brakuje – żeby się ten wieczór prędko skończył……
– Czego sobie i pani życzę! – bo cóż może być nudniejszego nad to towarzystwo – wystrojone, wyprostowane, – z uśmiechem na twarzy, a ze łzami i żółcią w sercu; – z pochlebstwem i czułością na ustach, a z zemstą i pogardą płonącą w oku i w duszy? – Cóż może być ohydniejszego, boleśniejszego nad tę maskaradę, nad ten fałsz i obłudę – idące z sobą na wyścigi!? – O! – niech pani pa – trzy, jak ten książę polski – starzec, gnie się prawie do nóg generałom moskiewskim; – jak na nim ten stary huzarski mundur, którym tak się szczyci, jak liberyja kata wygląda! – O ! hańba tobie starcze, wielkiej przeszłości zgnilizno – twe czoło ze spiżu, w dziedziczne laury twych przodków wielkich ustrojone, chylić jak niewolnik pod batem, przed tymi dorobkowiczami z krwi bezbronnych i grabieży twoich braci powstałych. – Jak ci z nich który rękę uściśnie, to się czerwienisz z radości i gniesz we dwoje z pokory i poddaństwa, a gdy który z twych rodaków przemówi do ciebie, to się prostujesz, kręcisz wąsa, głowy zadzierasz i bąkniesz jakieś słowo łamanym językiem. – Co by na to hetman Jerzy, – najwaleczniejszy twój protoplasta, gdyby z grobu wstał – powiedział?– O! drugi raz w grób by się położył, przeklinając wyrodka!…..
– Ciszej, ciszej – panie Pokątowicz; – czyś pan zapomniał, gdzie jesteśmy? – przerwała szybko Zofia, cisnąc za rękę artystę – któremu w zapale oczy się iskrzyły i na wybladłą, chorą twarz żywy wystąpił rumieniec.
– Eh! pani – ja sobie mało co z tego robię; – jestem biedny i chory, – nic nie mam, – nic w świecie nie znaczę, – to dla tego mogę sobie więcej niż inny pozwolić, bo się na mnie oprawcy nie złakomią; – mieli by tylko próżny ambaras. – Fortece i bezemnie pełne; – za to, żeby tam być, trzeba płacić drogo; – to też dziś tylko bogatych chwytają.
– A! a! – niech też pani patrzy, co marszałek wyrabia!….… – ukazując ku drzwiom salonu, zawołał Pokątowicz.
W tej chwili – w drzwiach wchodowych ukazał się kościotrup wyczerniony i wyróżowany w jeneralskim mundurze, otoczony kilku oficerami różnego wieku i dostojeństwa. – Marszałek rozmawiający w gronie mężczyzn, gdy go ujrzał, rozsunął gwałtownie obiema rękoma zgromadzonych, wrzeszcząc na całe gardło: „Rozstąpcie się moi mili! – Ależ panowie rozstąpcie się! Generał gubernator wszak idzie! – Na miłość Boską rozstąpcie się!” – I rzucił się jak z procy ku drzwiom witać niskiemi aż do ziemi ukłonami dygnitarza.
Obrzydły czynownik ledwo skinął mu głową, przeszedł sztywno, coś pod nosem mrucząc, i wsunął się pomiędzy krynoliny, porozpieranych na sofach dam moskiewskich.
– Czy widzisz pan – że Bezak mu nawet ręki nie podał!? – szepnęła Zosia.
– A! to by był za zbyt wielki honor! – Ci panowie do tego przyzwyczajeni. – Dziś był wielce łaskaw, bo się raczył skłonić, – to dobry znak, – musiał ze sto dekretów do katorznych robót podpisać i tyleż majątków skonfiskować – inaczej byłby w złym humorze.
– Proszę pana, kto jest ten pan, co się, ku nam zbliża?
– Ten oto, z obłąkanemi oczyma – w okularach, z głową całą ufryzowaną, w lokach, nastrzępioną?…..
– Tak jest i ten drugi obok niego, co się tak zawzięcie od dwóch godzin na mnie patrzy – jakbym cudownym była obrazem?
– Ten pierwszy, to jest hrabia Fitzer – Frytzer, – wielki archeolog – wielki Polak, wielki wydawca – wielki patryota, póki to nic nie kosztuje; – słowem wielki Jezuita – kandydat do klasztoru Bonifratrów i to w krótkim czasie. – Ten drugi, to hrabia Mieczysław Młynowicz – człowiek wielkiego rodu, – lecz małych sił, – to też udźwignąć imienia swego nie może, – ale zdaje się, że dał za wygrane i borykać się z ciężarem nie myśli. W ogóle trzyma się prawidła owej zdrowej filozofii: że ponieważ już na jego szczęście ktoś wpierw proch wymyślił, – to on o to sobie głowy łamać nie będzie…..
Gdy Pokątowicz tych słów domawiał, zbliżył się ku niemu hrabia Fitzer – Frytzer i podając mu rękę z pośpiechem zawołał:
– Witam! witam! – jak zdrowie pana – dawno już, bardzo dawno nie widzieliśmy się.
– A – już przeszło rok, na Forum-Romanum – czy gdzieś na dziedzińcu watykańskim, ostatnią razą panie hrabio. – Jakże literatura i dawno dzieje dopisują częściej pracy?
– Nie źle, nie źle, bo choć to niewdzięczna rzecz dla kraju dziś pracować, gdy wszystko chyli się i łamie – jednak wewnętrzne uczucie dopełnionego obowiązku pociesza mnie i zachęca; non e vero caro mio?
– Si non e vero, e hen trovato – uśmiechając się odpowiedział Pokątowicz.
– Ale – ale, à propos, czy pan herby maluje? – zapytał hrabia szybko, udając że ostatnich słów malarza nie słyszał, wykręcając się w stronę ślicznej twarzyczki Zofii, wypukłemi z pod okularów oczami.
– Nigdy nie malowałem – odpowiedział na to pytanie nieco zdziwiony artysta.
– Czy być może!? – Co za zgroza! – Niech się pan weźmie do archeologii – ot, razem ze mną; – ja właśnie szukam kollaboratora, któryby malować umiał. – Nic nie ma na świecie wygodniejszego nad archeologiją; – siedzieć w pokoju – wojażować, mieć po różnych miejscach swych pisarzy, którzy szperają, szukają, piszą i układają dzieła całe, tomy – in folio na przepysznym papierze! – a na nich imię hrabiego Fitzera – Frytzera et Compagnie (jeżeli na przykład z panem) – ogromnemi literami jako autora wydrukowane! – Dzienniki na wszystkie strony sławę trąbią „ literaci laury zasługi plotą, i nieukom je w ręce dają – żeby nas niemi uwieńczyli…… Prawda nie źle? – co? – choć to trochę kosztuje, – ale jakaż w życiu przyjemność darmo nam przychodzi? Namyśl się pan, to później o tem pogadamy!
To rzekłszy wielki historyk zakręcił się na pięcie i znikł szybko w tłumie.
– A otóż i pan Targowicki; – oto ton mały, pękaty – rzekł Pokątowicz, ukazując witającą się z marszałkiem figurę.
To wielki, sławny gastronom. – Il a mit ses creamiers en Macedoine!…. A przy tem, wie pani, że to strasznej siły człowiek, – silniejszy daleko od króla Sasa!
– Czy być może?
– A tak, – niech mi pani wierzy. – August, złamał idąc o zakład jednego tylko talara, – a on bez zakładu przeszłych kontraktów miljon na raz przez pół przełamał!
– Ha, ha, ha, ha, – c'e st bien dit – bo były papierowe i nie jego! przerwał z po za krzesła Zofii miodowym głosem domyślny mar – szafek. – O! tak! trudną rzeczą – ludzką, chytrość spenetrować.
Tym czasem już podali kolacyją.
– Służę państwu, – rzekł marszałek.
– Widzi pan, jak to jest niebezpiecznie tak złośliwie mówić, i jak nas zręcznie marszałek podsłuchał!? – mówiła Zosia gdy marszałek odszedł.40.
Po kolacyi rozmowa nieco żwawsza się rozpoczęła – czy dla tego może, że ów Sylla moskiewski opuścił salony i bazyliszkowe jego spojrzenia w stronę Polaków przestały ciążyć umysłom; – czy tik może kilka kieliszków wina rozegrzały nieco zziębłe od mrozu i strachu głowy i serca mężczyzn jak również i dam? – Bo prawie wszyscy po ogromnych salach spacerować poczęli, żywo rozprawiając, giestykulując – śmiejąc się nawet.
– Je vous fais mes compliments Sophie; – śliczną dzisiaj jesteś! – przemówił naraz marszałek Wątróbski, biorąc z tyłu za rękę otoczonej młodzieżą Zofii.
– A! dziadunio! – jaka niespodzianka! zkądże tutaj!? – zawołała zdziwiona, ściskając z radością rękę marszałka.
– Dzisiaj przyjechałem, przed godziną – i dowiedziawszy się, że moja piękna wnuczka u marszałka Olejkowicza na wieczorze, – przyleciałem na skrzydłach – by złożyć hołd piękności i cnocie!
– Ach! jaki dziadunio galant – nikt się takim dziaduniem nie pochwali.
– A co! prawda!? – Ja raçe des hommes galants disparait! – dodał marszałek Wątróbski z emfazą, gładząc się po łysinie. – Ale gdzież jest pani Jadwiga – że jej nie widzę?
– W tamtym salonie, na sofie, rozmawia z jenerałem Sobaczkowem.
– A revoir donc, ma belle Sophie.
Pokątowicz tym czasem chodził od obrazów do obrazów, porozwieszanych od góry do dołu na ścianach salonu – i uśmiechał się ironicznie, czytając drukowane na złoconych ramach pompatyczne nazwiska: – Rembrandta, Van Dyc'ka, Rubensa, – Murilla, Velasqueza, ba! nawet i Rafaela oryginały!… przed dziesięcią, laty malowane.
– A co!? – panie kochanieńku, znawco, dobrodzieju! – moja galeryja nie na żarty. – Co? – ładna – hm? – zapytał marszałek przechodząc koło Pokątowicza.
– A! – bardzo ładna – a szczególnie w bardzo ładnych ramach, – odpowiedział malarz.
– A! – panie kochanieńku najmilejszy! to wszystko z Paryża, prosto z Paryża. Niech no pan pomiarkuje, co mnie sama dostawka kosztuje? – dodał marszałek odchodząc.
– O! pewno więcej niż obrazy – rzekł zcicha Pokątowicz i począł szukać oczyma Zofii po salonie. – Znalazł ją we framudze okna rozmawiającą z jakimś starym panem. Zofia ujrzała go również i skinęła rączką i główką, by się do niej zbliżył.
– Jestem na pani rozkazy – rzekł podchodząc.
– Prezentuję dziaduniowi przyjaciela Stanisława, który mi dziś list od niego przywiózł: pana Pokątowicza.
– Je suis chamie monsieur!…. – bąknął marszałek i podając zaledwie rękę kłaniającemu się artyście, szybko się oddalił.
– Widocznie niekorzystne wrażenie moja blada fizys sprawiła na szanownym dziadku pani – rzekł z uśmiechem siadając przy Zofii.
– Ale gdzież tam, tak się panu wydaje; musiał jakiś pilny interes do kogoś, tu w salonie znaglić go do tak szybkiego oddalenia się; – ja go znam, – on taki dobry! – Wszystko co mi jest miłem, bardzo go obchodzi…..
– O! to przyznam się pani, że chciałbym być nieco jej milszym, – ale nie mówmy o tem, to mała rzecz.
– Pan się obrazom przypatrywał, widziałam. – Marszałek zachęcał mnie wielce, abym podziwiała te arcydzieła, – ale ja się nie znam. Czy jest co pięknego?
– To są kopie z wielkich mistrzów. – Dobre kopie z arcydzieł są zawsze lepsze niż oryginały tuzinkowych malarzy; – lecz te są tak nędzne, tak koszlawiące pierwotną myśl i cechę mistrzów, że raczej wstręt do sztuki niż zamiłowanie wzbudzić mogą. – Dla tego nie radziłbym pani bardzo się im przypatrywać.
– Ja też ani myślę; – ale niech pan patrzy, – czego to marszałek taki zmęczony, zdyszany, cały spotniały? – Czy pan widzi?
– A cóż dziwnego! – Pani widzi ile osób? Wszystkich musiał wyściskać, wycałować na wszystkie boki – to nie lada robota! – Niech też pan spojrzy, – jak nasz wirtuoz, pan Goliszewski, lamentująco, tam, pod filarem oparty spogląda – w pozie DonŻuana czyhającego na zdobycz!?
– Ach! – widzę, widzę – i prawdziwie pojąć nigdy nie mogę – jak mogą kobiety kochać się na zabój w tej lalce wyżółkłej, – z wykrzywioną na cały świat miną?! – od – powiedziała Zosia, pogardliwą minkę robiąc usteczkami.
– O! – to też nie wszystkie kobiety z serca i z duszy do pani podobne. – Chague vilain trouve sa vilaine; – młode głupie lalki i stare rozpustnice lgną do niego, – bo dusza ich czegoś wyższego nie potrzebuje – i w obec człowieka uczuć wyższych, natury szlachetniejszej, czuła by się upokorzoną, – zarumienioną ze swój nicości. – Trzeba się dobrać, etre asa sauce. – Pan Goliszewski tylko co wrócił z Warszawy, czy z zagranicy, gdzie zostawił biedną żonę tego oto jenerała, – bez kawałka chleba, umierającą ze zgryzot w szpitalu…
– Ach! to okropne! – Ależ nie rozumiem, dla czego w tem ma być jego wina?
– A! to długa historyja – i nie pierwsza w jego życiu, to jego rzemiosło pani. – Oto rozkochał ją – wykradł ją od męża, a raczej jej brylanty i perły z nią razem – i….
– Ach! ach – rozumiem; – lecz czyż to być może? – Może to tylko złe języki tak mówią? – Takie rzeczy na świecie przecież bezkarnie dziać się nie mogą!?
– Jeszcze pani dotąd jedne tylko stronę zna życia; – jeszcze pani jest zbyt młodą; – lecz z czasem, z latami pozna pani bliżej ludzi, to się pani przekona – że co pani stąpi – to na płazy, et gare a vous! – bo ukąsi i umrze pani nędznie zdradzona, od tych którym najwięcej dobrego zrobiła.
W tej chwili koło Lowelasa przeszła a raczej przetoczyła się gruba dama, nie młoda, nie ładna, bogato ubrana w brylanty, złoto i koronki, oparta na ręku starego jenerała, okrytego orderami i ledwo nogami suwającego. Goliszewski zabójczo na nią spojrzał, westchnął i nieznacznie pod frakiem rękę na sercu położył. – Dama trochę się zczerwieniła, spojrzała na końce swoich trzewików – i przeszła dalej.
– Une nouvelle victime! – szepnął Pokątowicz.