Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Złamane życie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Złamane życie - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 973 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Dopiero pół roku życia miała Zosiunia, kiedy niańka, piękna dziewczyna w stroju wiejskim, z domu ją wynosiła na rękach w dni pogodne, albo też usadowioną na wózeczku pchała przed sobą w kierunku któregoś ze zbiorników dziatwy warszawskiej.

To śliczne bobo, omatulone jedwabistymi kołderkami, poduszeczkami, strojne w białą, aksamitną czapeczkę, w płaszczyk obramowany bieluchnym puszkiem, wielkimi oczkami wpatrywało się w świat Boży, a wyciągało nieraz pulchniutkie rączęta do ludzi i do przeróżnych rzeczy. Któż tam wie, co się takiemu maleństwu podobało w danej chwili?

— Zosiunia pójdzie hajty! — mawiała zwykle na wychodnym niańka, a dziecina nadzwyczajnie lubiła jasny, słońcem zalany świat, ulice z mnóstwem przewijających się ludzi i koników i piesków — wszystko w ruchu nieustannym.

Oh, jakże się rwały jej oczka do tych pięknych wystaw sklepowych, gdzie tyle przedmiotów różnobarwnych, różnokształtnych, mieniących się, błyszczących! Wcześnie nauczyła ją niańka oceniać co jest ,,caca”. Dziewczynka wybornie wie- działa, że jej zawsze na tych przechadzkach bywało tak dobrze, przyjemnie; więc trzepotała rączkami na samo wspomnienie „hajty” i często paluszkiem ukazywała niani już drzwi, już czapeczkę, płaszczyk, wózek, aby w ten sposób wyrazić gorące pragnienie: „Zosiunia chce iść hajty!” Nie miała takiej pyzatej buzi jak inne dzieci w jej wieku: wątlutka, bardzo mało ciałka na niej — warszawskie dziecko. A ogromnie się podobała ludziom już w tych niemowlęcych latkach. Kto tylko przechodził mimo, a wzrok zatrzymał na dziecinie, której oczka szafirowe i tu i tam strzelały, przystawał zaraz na chwilę i dawał się słyszeć:

— „Jakaż to piękna dziewczynka!” U wielu nie ma prawdy w takich zachwytach nad dziećmi. Maleńkie biedactwo, utrudzone odbytą podróżą, nawałem odebranych wrażeń, zasnęło częstokroć w swoim wózeczku, albo na rękach niańki i śpiące powracało do domu. Wtedy także zatrzymywali się ludzie po drodze i jeden za drugim powtarzał:

— „Prześliczne dziecko!” Byli i ciekawi, którzy wybadywali nianię, zaczepiali ją nieraz w Saskim Ogrodzie, pytając:

— Czyja jest ta śliczna dziewczynka? Uśmiechała się wówczas strojna niańka i z pewną dumą odpowiadała:

— To córeczka państwa Różańskich z Marszałkowskiej.

Zaczęła stawiać pierwsze kroki młodziutka kobieta, a coraz to „buch”. Któż by zdołał policzyć wszystkie takie upadki? Następował potem płacz taki bolesny, tak szczerze rzewny, że w życiu póź- niejszym mało która kobieta, po daleko istotniejszych upadkach, umie tak istotnie, prawdziwie i z całego serca szczerze łzy ronić. Każdy zna ową błogą epokę życia, w której maleńki człowiek bez wielkich wysiłków umysłu dzieli wszystkie rzeczy na dwie klasy: jedne z nich nazywają się „be” albo „bla”, inne — ,,caca”. Był w domu „ciucia”, pies Raptus, „caca”, niby też to wielki hałaśnik, złośnik, krzykacz i szczekacz nadzwyczajny, a w gruncie rzeczy poczciwość chodząca, najzacniejsza pod słońcem psia dusza na służbie u państwa.

Dziewczynka mogła mu po głowie chodzić, po ogonie deptać, ile jej się podobało, drzeć go za uszy, za kudły, kopać, popychać, ciągnąć za ogon. Żeby się też ten pies kiedykolwiek skrzywił, warknął, wyszczerzył zęby, okazał najmniejszą niecierpliwość. Cacany, nieoceniony Raptusisko, chociaż rudy, kudłaty i z powodu pcheł wypędzany z pokoju. Zupełnie co innego bieluchny jak mleko, z łagodnymi a jednak figlarnymi, bursztynowymi oczkami kotek Kiciuś, zwany przez skrócenie Kici.

Ten gotów był przez cały dzień swawolić, zwyczajnie — młody kociak. Skrawek jaki, lada szmatkę chwytał w łapki, brał w pyszczek, dopiero podrzucał, szalał, igrał, a nie, to się zabawiał ogonem Raptusa — pękać ze śmiechu, co on wyrabiał.

Zosiunia bardzo lubiła głaskać miękką jak jedwab siartkę Kiciusia, a rzadko kiedy udawało jej się dostać w rączki tego nadzwyczajnego swawol- nika, który szybko biegał, zręcznie skakał z krzesełka na krzesełko, a czasami w szalonym rozpędzie wspinał się po firance tak zwinnie, jak wiewiórka po pniu drzewa.

Razu jednego — nigdy niezapomniane zdarzenie — dziewczynka i kotek znajdowali się sam na sam w pokoju; ona go poczęła rączką głaskać, pieszczotliwie szczebiotać do niego, a Kiciuś jakoby z figlów pac ją łapką i na rączce po łokieć obnażonej wydrapał pazurkami długie, czerwone rysy, które kilka kropli krwi puściły.

Głośno i gorzko zapłakała Zosiunia, zaniosła się od łkania, a łzy jak perły staczały się wzdłuż noska, prosto w buzię.

Mama, tatuś, niania i ktoś tam jeszcze z gości wpadają na krzyk taki, patrzą: — Zosiunia podrapana. Więc, jak kto umie, pociesza dziecko:

— Kiciuś be, zrobił Zosiuni bubu! Nie płacz, mój skarbie, nie płacz, prędko się zagoi!

Uspakajała się niby, ale co spojrzała na skrwawioną rączkę, ogarniała ją na nowo żałość, wybuchała szlochaniem i poprzez łzy, oczkami pełnymi żalu, wyrzutu, spoglądała ku Kiciusiowi, który teraz podwinął ogonek pod siebie, przysiadł pod kanapą w głębi i zdawał się spokojnie wyczekiwać, co też będzie z tego wszystkiego. Przecież nie tylko podrapanie ją bolało: ona kochała Kiciusia i po raz pierwszy w życiu doznała srogiego zawodu, spotkała się z brakiem wzajemności.

— Jakaż to śliczna dziewczynka! — poszepnął gość jej tatusiowi, gdyż istotnie śliczna była w tych łzach i w cierpieniu.

I zawsze tak mówili lub myśleli ci, którzy ją uspakajali, kiedy „zrobiła buch”, nosek sobie stłukła, oparzyła paluszek przy świecy, straszne „gaga”, albo ją znowu Kiciuś podrapał. Nareszcie nauczyła się zupełnie dobrze chodzić, pięknie jej urosły ciemne włoski, nabrały blasku wielkie szafirowe oczka, kiedy na imieniny dostała pierwszą lalkę, której dała imię Maniusia, a uważała ją za swą córeczkę. Bardzo ładna, milutka, była ta Maniusia, blondynka, ubrana w różową sukienkę, w biały muślinowy fartuszek i w niebieskie paciorki na szyi. Zosiunia sadzała lalkę na maleńkim krzesełku, sama przyklękała przed nią i całymi godzinami prowadziła rozmowy ze swoją kochaną córeczką. Co tam bywało nieraz tkliwych pieszczot, poważnych przestróg, rad zdrowych, nauk moralnych! Mateczka nosiła Maniusię na rączkach, układała ją w łóżeczku, lulała do snu, rano i wieczór odmawiała z nią paciorek, ubierała, rozbierała. Nic lepszego nad te nauki, co je lalka odbierała, aby zostać grzeczną: — „Wiem, mój skarbie, że mamy usłuchasz, a kiedy urośniesz, będę miała z ciebie pociechę, wyjdziesz na bardzo, bardzo dobrą panienkę!”

Ale tymczasem nie Maniusia tylko Zosiunia podrastała, a ludzie już coraz częściej powtarzali z zachwytem:

— Jakież to piękne dziewczę!

Chadzała z boną i z matką do Saskiego Ogrodu i tam od czasu do czasu bawiła się z dziećmi w gry różne. Ile razy grano w ptaszka i śpiewano: „A ja sobie stoję w kole i wybieram kogo wolę!”

— zawsze wybierano Zosiunię. Wszystkie dzieci, odwiedzające Saski Ogród, znały ją doskonale, a każdy chłopczyk, kiedy z przechadzki wrócił do domu, pamiętał wybornie, że ta śliczna, wesoła i dobra dziewczynka, którą wybrał w ptaszku, nosi imię Zosiunia.

Skończyła już cztery lata, kiedy jakoś pod koniec zimy zachorowała niebezpiecznie. Najprzód rozpaliło ją, główka bolała, oczka dziwnie błyszczały. Mama więc czym prędzej ułożyła jedynaczkę w łóżeczku, a zaniepokojony tatuś sam co tchu pobiegł po lekarza. Dwie lalki miała już wtedy, i nowa lalka, brunetka w pąsowej sukni, miała imię Tecia, na pamiątkę pewnej przyjaciółki z Saskiego Ogrodu. Otóż, mama położyła w łóżeczku obok Zosiuni także Tecię i Maniusię. Cóż, kiedy chora dziewczynka nie miała teraz chęci do niczego. Raz jeden tylko spojrzała tkliwym wzrokiem na obie swe córeczki i zapytała z niepokojem:

— Mamusiu, prawda, że one nie są chore?

Potem już nic nie mówiła, ale w duszy myślała sobie: — „Biedne moje córeczki, co by one robiły, gdyby im mama umarła?... Same jedne sieroty pozostałyby na świecie”. Ta myśl tak ją nawet wzruszyła, że przez jakiś czas miała brylanciki łez w oczach.

Jednakże Zosiunia rozumiała to już wtedy, że grzeczna dziewczynka nie powinna płakać, ażeby nie zasmucać rodziców, i prędko niepostrzeżenie otarła swe łezki.

Niebawem nadszedł lekarz. Zosiunia bardzo się go bała, bo, chociaż bardzo dobry był człowiek, zapisywał jej czasem takie jakieś przykre lekarstwo, że ani sposób przełknąć — brr! Jedną ręką wziął ją za rączkę, w drugiej ręce trzymał zegarek, na który patrzył uważnie i liczył uderzenia pulsu; założył jej termometr pod paszkę, wyjął, obejrzał — wszystko to robił ze spokojem, powagą.

Bóg jeden wie tylko, co u takiego człowieka w głowie. „Oj, biednam ja — myślała Zosiunia, — pan doktor niezawodnie zapisze mi dzisiaj bardzo przykre lekarstwo, a potem wszyscy będą nalegali: — Zażyj Zosiuniu, zażyj kochanko!... Okropność!”

Lekarz widział ogromny niepokój mamusi, tatusia i dlatego ich uspakajał; chciał też — być może — pogłaskać oboje rodziców po sercu i rzekł:

— Jakież to śliczne, jakie dobre dziecko!

Trzeciego dnia potem wiedziano już, że Zosiunia choruje na szkarlatynę i każdy jej żałował:

— Biedne dziecko, taka ciężka choroba!

Przez jakie trzy tygodnie lekarz codziennie bywał w domu, ponieważ przebieg choroby był bardzo groźny. Zdarzały się nawet takie chwile, że dziewczynka o świecie nic a nic nie wiedziała. Jeżeli wówczas otwarła oczka, widziała przy sobie rodzicielską parę, bacznie wpatrzoną w ukochane dziecko, życie którego wisiało może na włosku. Dziewczynka znowu zamykała oczka, a główka jej wtedy majaczyła dziwne rzeczy i na żadną rozumną myśl zdobyć się nie umiała.

Choroba taka straszliwie zmogła Zosiunię. Wychudła, wynędzniała, leżała biedactwo na łóżeczku, przyodziana w bieluchną koszulkę i zaledwie zdołała otwierać usteczka, ażeby na postawione pytanie dać odpowiedź „tak” czy „nie”. Litość brała patrzeć na to schorzałe dziecko. Również i wtedy każdy, kto przychodził odwiedzić chorą, mówił z uwielbieniem:

— Aniołek piękności i dobroci!

Istotnie, była piękna, bardzo dobra w tym swoim cierpieniu. Ludzie spostrzegali jej wdzięki i przymioty; ale o swym cierpieniu tylko ona sama wiedziała.

Choroba przechodziła z niezmiernym uporem. Zosiunia niby to zdrowa już była, a i tak ciągle jeszcze wisiała nad nią groza następstw owej strasznej dla dzieci szkarlatyny. Osłabionej, prawie bezsilnej dziewczynce musiano nieustannie dodawać otuchy:

— Skoro się Zosiunia z łóżeczka podźwignie, a doktor pozwoli wychodzić z domu, pójdziemy zaraz do sklepu z zabawkami pana Wiśniakowskiego i tam córeczka wybierze sobie, co jej się tylko spodoba.

W ten sposób przemawiał do niej tatuś i dopiero opowiadał, jakie to są zabawki w owym bogatym sklepie:

— Jest tam laleczka wzrostu dwuletniej dziewczynki, a trzyma ona zajączka na kolanach; jest królik jak śnieg biały, z czerwonymi oczkami, w przednich łapkach dzierży marchewkę, wpycha ją sobie w pyszczek i zajada, aż mu się uszy trzęsą; jest pajac z dzwoneczkami u wysokiej czerwonej czapki, u kaftana złotem wyszywanego; ma on w obu rękach błyszczące, metalowe talerzyki, również z dzwoneczkami — i w tak uzbrojone dłonie klaszcze do taktu nieustannie: raz, dwa, trzy; jest znowu kotek, istny portret naszego Kiciusia: bieluteńki, z żółtymi oczkami — rzekłbyś, rodzeni bracia; jest i piesek bardzo ładny, chociaż wcale niepodobny do Raptusa. Są tam śliczne, różnobarwne piłki, baloniki, żołnierze — piechota i konnica, krówki i cielątka, konie i źrebięta, kury z kurczętami, naczynia i sprzęty kuchenne, meble do pokoiku lalki. Zosiunia będzie mogła urządzić sobie całe gospodarstwo.

— Żeby to tatuś był taki dobry, sprawił laleczki dla Maniusi i Teci! One biedne, nie mają się z kim bawić... Jakie książeczki z bajeczkami i obrazkami także by im się przydały, dopóki ja choruję, — mówiła Zosiunia słabiutkim głosem, słuchając tych opowiadań z żywym zajęciem.

Nieraz tatuś mówił, a ona zasypiała i widziała we śnie obraz sklepu z zabawkami jeszcze daleko piękniejszymi niż te, o których jej tyle opowiadano.

— Ah, żebym ja to jak najprędzej mogła wyzdrowieć! — marzyła sobie, a kiedy do niej przyszedł lekarz, zapytywała błagalnym głosem z prośbą w spojrzeniu: — Czyby mi pan nie pozwolił wstać jutro z łóżeczka? Ja bym chciała tylko na godzinkę wyjść z domu... To niedaleko, panie doktorze! Zna pan pewnie ten sklep na Królewskiej? Jak mamę kocham, zrobią wszystko, co pan każe, żeby się nie zaziębić!

— Oho, Zosiuni, widzę pilno! Chcielibyśmy chodzić, a nie możemy się na nóżkach utrzymać. Dobrze, dobrze, zobaczymy! Któż tam wie, co jutro będzie?

Przez cały tydzień codziennie z nią tak gawędził, a potem zastrzegł, że dziewczynka wstać nie może. Jak to po szkarlatynie, pojawiła się nowa choroba, która Zosiunię na długo zatrzymała w łóżeczku.

II.

Cierpienia Zosiuni przewlokły się uparcie i pozostawiły ślady w umysłowym przygnębieniu dziecka, któremu nauka przychodziła później ze znaczną trudnością. Nigdy już żadne cacka nie sprawiały jej istotnego zadowolenia; nie okazywała też popędu do zabaw, nie wybuchała wesołością pełną swobody, jak różne inne dzieci w jej wieku. Zrobiła się niezmiernie poważna, przytem — łagodna, potulna, cicha. Rodzice jej, bardzo zamożni mieszczanie warszawscy, niczego nie skąpili dla dziecka i szczerze pragnęli dać tej jedynaczce jak najstaranniejsze wychowanie, chociaż swoją drogą — zjawisko u nas zwykłe — nie wiedzieli, na czym mianowicie polega wychowanie kobiety. Otóż, wzięto do domu nauczycielkę, kobietę wiele umiejącą i dobrą, ale przesadnie gorliwą w spełnianiu swoich obowiązków, sumienną w najwyższym stopniu, wymagającą od uczennicy za wiele. Panna Aniela miała wprawdzie dużo cierpliwości i nauczała dziewczynkę z usilnością godną uznania; mimo to jednak Zosiunia nie robiła postępu w tych naukach, w których myślenie odgrywa główną rolę. Ha, bo wymagano od niej za dużo! Oh, ta nieszczęśliwa aryt- metyka, ileż łez kosztowała nieraz naszą bohaterkę !

Dziewczynka bowiem kochała, szanowała swoją nauczycielkę, przejęła od niej pracowitość, zamiłowanie obowiązku, a tu jej umysł nie dopisywał, a tu panna Aniela miała za mało pobłażliwości. Uczennica zalewała się w cichości łzami, ile razy jej przyszło na własną rękę rozwiązywać jakieś przytrudne zadanie arytmetyczne; ale czyż w takim razie łzy kiedy komu co pomogły?... Słyszała ona była, że dobry i wszechmogący Bozia może oświecić umysł ludzki, jeżeli Go człowiek o to błaga, do modlitwy się ucieka. Przecież dziecko umie się prawdziwie szczerze modlić. Cóż, kiedy Pan Bóg w mądrości Swej niezbadanej postanowił oświecać tylko te umysły, które obdarzył zdolnościami. Bardzo, o bardzo nieszczęśliwa była nasza Zosiunia, ponieważ własnym chęciom nigdy nie zdołała sprostać, ponieważ pracą i cierpliwością nie mogła zastąpić braku zdolności! A jakaż ona była piękna, kiedy — zatopiona w modlitwie, z rączkami złożonymi, klęczała przy swym łóżeczku, nad którym wisiał krzyż Zbawiciela! Nikt nie podziwiał tego najwyższego wdzięku Zosiuni, ponieważ zawsze w samotności tylko tak się modliła.

Surowa nauczycielka traciła niekiedy cierpliwość i wtedy w głosie jej dawał się odczuwać przykry wyrzut:

— Moja Zosiu, ja tu z tobą daremnie czas tracę, widzę, że cię niczego nie nauczę!

Słowa takie nie były bynajmniej grochem, rzucanym na ścianę: bolały one nadzwyczajnie uczennicą, chociaż jej nic a nic nie dodawały zdolności. Z porządku rzeczy, w tą sprawą wdawali się czasem i rodzice:

— Dokładaj starań, bądź uważniejszą na lekcji! Pamiętaj, że człowiek, jeżeli tylko chce, wszystko może!

Trudno wypowiedzieć większą niedorzeczność.

— Biedni rodzicie, biedna panna Aniela! — myślała sobie dziewczynka. — Ileż utrapień mają ze mną! Doprawdy, jestem dla nich bardzo niedobra.

A ona była najbiedniejsza i doznawała największych utrapień. Żywiła niezachwiane przekonanie, że brak zdolności umysłowych pochodzi na czysto z jej własnej winy i stawała się przeto coraz smutniejsza, coraz bardziej przygnębiona. Jednego dnia rano matka rzekła:

— Zosiuniu, od dziś rozpoczniesz lekcje muzyki! Pamiętaj dokładać starań!

— Bardzo dobrze, moja mamusiu! Tylko, czy ja się też to kiedy grać nauczę?

— Jedynie od ciebie zależy, moje dziecko; powiedz sobie: „chcę, muszę”, a nauka pójdzie.

Po południu zjawił się nauczyciel i rozpoczął z Zosiunią lekcje muzyki na fortepianie. Już w jaki miesiąc potem oświadczył, że uczennica ma niezaprzeczenie zdolności do muzyki. Nabrała otuchy, ożywiło ją to niezwykle i czuła się szczęśliwą, kiedy podczas lekcji słyszała z ust nauczyciela słowa „dobrze”, albo i — „bardzo dobrze”.

Swoją drogą szły w dalszym ciągu lekcje z panną Anielą, a jednocześnie — z nauczycielem muzyki: pierwsze po dawnemu, zwykle niedobrze, drugie coraz lepiej i lepiej. Częstokroć zalewała się łzami po ukończeniu pierwszych, znajdowała jednak pociechę w drugich.

— Potrzeba tylko jak najwięcej ćwiczeń, moja panienko! Codziennie po parę godzin grywać, a będzie zupełnie dobrze.

Tak zawsze na odchodnym powtarzał nauczyciel muzyki.

Grywała, ponieważ jej to sprawiało zadowolenie; ale im dłużej siedziała przy fortepianie, tym gorsze powodzenie miewała na lekcjach z panną Anielą. Zaczęła nabierać zamiłowania do muzyki, co się stawało przeszkodą, tamującą nabytki wiedzy. Wnet po główce Zosiuni snuć się jęły teraz jakieś melodie, w uszach brzmiały dźwięki, które napełniały duszę dziewczęcia i z duszy się wyrywały. Wszystko to nie dopuszczało do umysłu ani arytmetyki, ani gramatyki, geografii itd. Panna Aniela już z mocną goryczą uskarżała się na zacofanie i całkowite zaniedbanie umysłowych zdolności uczennicy, a coraz częściej odwoływała się do pośrednictwa rodziców.

— Ja sobie nie umiem dać rady z Zosią! Niech ją państwo oddadzą w ręce jakiej innej więcej energicznej nauczycielki! Wyczerpałam wszystkie środki i przekonałam się, że nic zrobić nie mogę.

Upominała więc najprzód mamusia, a za mamusią — tatuś:

— Moje dziecko, nie róbże nam też wstydu! Inne dziewczynki w twoim wieku bardzo dużo już umieją, wyprzedziły cię w naukach. Wezwij Boga na pomoc, Zosiuniu, przyłóż się szczerze do pracy.

Z główką smutnie na dół zwieszoną, z łezkami skruchy na rzęsach, wysłuchiwała dziewczynka rodzicielskich uwag i w duszy postanawiała:

— Dłużej tak być już nie może, ja koniecznie muszę się poprawić!

Atoli postanowieniom takim siły jej nie zdołały zadosyć uczynić i Zosiunia nazajutrz z minką zgnębioną znowu zasiadała do lekcyj z panną Anielą a kończyła tę lekcje, zalewając się łzami, ponieważ otrzymała naganę.

Dramat to dosyć zwykły w dziejach wychowania, niewysłowiona męczarnia dla uczennicy i nauczycielki. Obeszło by się bez tego, gdyby od dzieci wymagano tyle tylko, ile wymagać można i należy. Wysilała się dziewczynka na przygotowania, a zawsze — tenże sam rezultat; nic więc dziwnego, że dziecko zwątpiło o sobie i ręce mu opadały. Kiedy się kładła spać, chowała książkę pod poduszką, a rano, jak tylko przetarła oczka, brała się zaraz do książki. Jeżeli wychodziła na przechadzkę, to zawsze miała przy sobie jakąś książkę, jakiś zeszyt i, chodząc, od czasu do czasu odczytywała lekcję. Blada, wychudła, skrzywiona z niezadowolenia twarz panny Anieli zawsze jej stała w myśli. Nawet w marzeniach sennych Zosiunia częstokroć trzęsła się ze strachu, gdy jej się ukazało widmo o dwu szarych, bystrych oczach, uzbrojonych szkłami, gdy przemówiło ostrym, przenikliwym i opryskliwym głosem. Coś jadowitego było w tych oczach zimnych, w tym surowym głosie. Uczennica jednak nie śmiała nigdy źle myśleć o swej nauczycielce i często sobie powtarzała w duszy:

— Jestem bardzo niedobra dziewczyna. Z mojej przyczyny ileż zmartwień ma biedna panna Aniela.

Przebyta szkarlatyna, a następnie taki tryb wychowania, pozostawiły niezatarty ślad w fizycznym i duchowym organizmie Zosiuni. Za to lekcje muzyki, chociaż się do nich czasem i nie przygotowała należycie, odbywała z powodzeniem daleko lepszym, czuła, że jej bardzo łatwo z palców spływa to, co tkwi w duszy. Szczęście człowieka uszlachetnia jego pracę także.

Wcześnie już zrozumiała tajemnicę muzyki, polegającą na tym, ażeby nastrój duszy własnej umieć przelać w dźwięki instrumentu i w takiej pieśni bez słów wyrażać swe uczucia. Kto ją widział grającą, zupełnie oddaną swej pracy, prawie zachwyconą tym, co robiła, nie mógł od niej oczu oderwać i mimowolnie wykrzykiwał:

— Jakaż ona piękna!

Była istotnie piękna, ponieważ znalazła sobie rozkoszne niebo i tam się chroniła po doznanych zawodach. Minęły szczęśliwe lata, w których lalki zabawiają dziewczynkę — wyrosła. Jakiś nieszczery, przymuszony uśmiech pojawiał się na jej ustach; rysy twarzy były bardzo piękne, tylko — nieruchome, przypominające spokój po- sągów kamiennych, Toteż ludzie zwracali ku niej pytające spojrzenia:

— Dziewczę w pierwszej wiośnie życia i jak kwiat piękne, czemuż tak smutnie wygląda?

Przecież są na świecie dziewczęta, którym życie bynajmniej nie w rozkoszy upływa, a one jednak promienieją szczęściem i szczęście dokoła siebie rozsiewają.

Spoglądamy na te cudne kwiaty, pysznie ku słońcu zwrócone, doświadczamy na ich widok ukojenia w swych troskach i ma się chęć zawołać: „Szczęśliwa młodość!”

Nasza Zosiunia nie była taką, nie zwracała się z pogodnym uśmiechem do słońca, które życie daje. Piętnasty rok liczyła i była jak wiotka lilijka, kiedy mamusia jej bardzo ciężko zachorowała, podległa jednej z tych strasznych chorób, co to częstokroć długo się wloką, a nie ma na nie żadnego lekarstwa — nieuleczalny rak. Ogromne strapienie dla rodziny.

Pan Różański i domownicy zupełnie potracili głowy, kiedy ta cierpiąca kobieta wiła się w bólach i cały dom napełniała jękami.

Córka wówczas nie pozwalała się nikomu w niczym wyręczać i na jeden krok nie odstępowała ukochanej mamusi. Każdy jęk, każdy wykrzyk schorzałej matki, jak ostry nóż przeszywał serce dobrej dzieweczki. Czasami uśmierzały się nieco te straszliwe cierpienia i wtedy pani Różańska ze łzami w oczach mawiała do męża:

— Istny anioł dobroci, nie dziecko, jest nasza Zosiunia!... Pamiętaj o niej, gdy ja umrę!

Lekarze prawie nie wychodzili z domu, codziennie odbywali narady, wykonywali operacje, zapisywali lekarstwa; ale choroba, chwilowo jakby wstrzymana, nieubłaganie rozwijała się z dnia na dzień, a koniec niezmiernie łatwo było przewidzieć: najstraszniejsza dla życia bakteria — śmierć.

Jakże gorące modły do Boga zanosiła teraz córka, błagając Go, aby w dobroci Swej nieskończonej cudownie powrócił zdrowie ukochanej mateczce. Tak spokojne, pozornie tak zimne rysy młodziuchnej dziewicy, pod wpływem wielkiego wzruszenia wyrażały wówczas tyle najtkliwszego uczucia, że, widząc ją zupełnie zatopioną w modlitwie, mimo woli miałeś chęć zawołać:

— Jakaż ona piękna!

Była piękna jak poezja.

Dla Różańskiej wybiła wreszcie ostatnia godzina i cierpieniami znękana kobieta oddała Bogu ducha. Wyleczyła ją śmierć, a w serce córki wbiła nowy cierń na życie. Nieprzebrane strumienie łez żalu, smutku, przelały oczka Zosiuni, a cień ponurej boleści napiętnował jej twarzyczkę.

Ubrana w żałobne suknie, z powiekami obrzękłymi od płaczu, chwiejna klęczała przed katafalkiem, strojnym w mnogie wieńce różnobarwnych kwiatów, okolonym przez płonące światła. Pewnych pogrzebów nie zapomina się przez całe życie. Oh, ona nie mogła w żaden sposób pogodzić się z myślą, że w tej oto trumnie spoczywają zwłoki martwej już najukochańszej mamusi! Ból jakiś niezmierny przytłaczał mózg, ściskał serce dziew- częcia, a coraz nowe zdroje łez gorzkich tryskały z oczu. Ci, którzy przybyli na pogrzeb nieboszczki, nie widzieli strasznie rozdartej duszy osieroconej Zosiuni, i podziwiali tylko cudownie piękną w smutku jej postać:

— Jakaż ona piękna! — mówiono, a mało komu przyszło do głowy pomyśleć: — Biedna, ona bardzo cierpi!

Obok ojca szła na cmentarz za trumną, łkanie dławiło jej gardło, łzy cały świat zasłoniły. Nastąpiła przykra chwila: kiedy zmarłą spuszczano już do grobu wtedy i Zosiunię zupełnie opuściły siły; omdlała, padła na ziemię. Otoczono ją, cucono, odprowadzano z troskliwością do powozu, a zajmowano się tylko jej wdziękami.

W szatach żałoby, noszonej po matce, dojrzała na pannę. Była doskonale piękna, jaśniała młodością i urodą, a jednak na jej licach widniał taki poważny smutek, że wyglądała jak dojrzała kobieta.

Po śmierci matki wszystkie trudy gospodarstwa w ojcowskim domu spoczywały już na głowie córki. Nigdy nie dozna zawodu mężczyzna, który w zachodach tego rodzaju polega na sercu prawdziwie dobrej kobiety. Tkliwą miłością otaczała drogiego tatusia, uprzedzała wszystkie jego zachcenia i upodobania, umiała zażegnywać troski, smutki. Sama niejednokrotnie szukała teraz rozrywki i pociechy w muzyce; ale gra jej zawsze tchnęła jakąś smętną rzewnością. Zwykle przelewała w dźwięki tyle smutku, tęsknoty, że — słuchając jej — trudno się było od łez obronić. Pa- trząc znowu na jej powagę w licach, na postać majestatyczną, miało się chęć zgiąć kolano, złożyć hołd, jakby królowej: „O, jakże piękną jesteś!” Bo wyglądała, niby święta jaka, z pięknego obrazu w życie przeniesiona.

Nie brakowało jej też wielbicieli. Wdzięki zewnętrzne, niepospolite przymioty duszy, w połączeniu ze spodziewanym znacznym posagiem, musiały pociągać wielu. Trudno opisywać wszystkich ubiegających się o rękę panny Różańskiej.

Dzieci, zrodzone w minionym pokoleniu i wychowane na bruku warszawskim — mówimy o płci męskiej, o „kawalerii”, — albo traciły majątek, zdobyty przez ojców, albo go pomnażały. Zarówno utracjusz jak dorobkiewicz są to typy oklepane, tylko że utracjusz warszawski, znany w gwarze miejscowej pod nazwą „facet”, jest postacią w najwyższym stopniu śmieszną.

Skończyła właśnie już lat siedemnaście, kiedy pewien młodzieniec, z kategorii tych, którzy grosz cenią i mnożą, wyznał jej swą miłość, a oświadczył się o rękę. Bynajmniej nie kochała tego pana Stefana, uważającego małżeństwo jako umowę, interes korzystny, o ile daje w ręce kapitał potrzebny do obrotów handlowych. Jednakże ojciec oceniał w nim zdolności kupieckie, wielką energię i sądził, że ten mianowicie związek małżeński może zapewnić Zosiuni szczęście.

— Słuchaj, Zosiu — mówił uroczyście, — jesteś teraz sierotą bez matki, a ja przecież nie powinienem spuszczać się na długotrwałość swego życia, gdy chodzi o przyszłość jedynego dziecka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: