Złe wychowanie Cameron Post - ebook
Złe wychowanie Cameron Post - ebook
Doceniana przez krytyków, pełna emocji powieść o miłości, przyjaźni, stracie i odkrywaniu swojej – nie tylko seksualnej – tożsamości. Cameron Post to dziewczyna taka jak ty. A jej historia to dowód na to, że jedyne życie, jakie warto wieść, to życie z podniesioną głową i na własnych warunkach.
Rodzice Cameron zginęli w wypadku wkrótce po tym, gdy ich córka pierwszy raz pocałowała… dziewczynę.
Teraz już nigdy nie dowiedzą się, że jest lesbijką. Jednak dorastanie w małym rolniczym miasteczku w USA, wśród religijnych konserwatystów, i bez tego nie byłoby łatwe. Cameron, trafiwszy pod opiekę bardzo wierzącej ciotki i staroświeckiej babci, wciąż eksperymentuje, ale stara się nie ujawniać prawdy o sobie. Jednak gdy przyjaźń z piękną i pociągającą Coley Taylor kończy się w bardzo nieoczekiwany sposób, długo skrywany sekret wychodzi na jaw.
Czy Boża Obietnica, chrześcijański ośrodek wychowawczy, do którego zostanie wysłana Cameron, pomoże jej – i innym wychowankom – w „oczyszczeniu się z grzechu”? A może nie da się wyplenić z nas tego, co stanowi część nas samych?
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67604-41-3 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tamtego popołudnia, gdy zginęli moi rodzice, byłam na małej złodziejskiej eskapadzie z Irene Klauson.
Mama i tata dzień wcześniej wybrali się na coroczny wakacyjny kemping nad jezioro Quake, przez co babcia od strony ojca przyjechała aż z Billings, aby się mną zająć. Nie musiałam jej zbyt długo przekonywać, żeby pozwoliła Irene zostać na noc.
– Za gorąco na wybryki, Cameron – stwierdziła babcia tuż po tym, jak się zgodziła. – Ale my, dziewczyny, czasem potrzebujemy się zabawić!
Była dopiero końcówka czerwca, a Miles City prażyło się w trzydziestodwustopniowym upale. Istny skwar, nawet jak na wschodnią Montanę. Było tak ciepło, że wiatr przypominał podmuch z ogromnej suszarki wiszącej nad miastem – posyłał w powietrze kurz i nasionka z ogromnych topoli, które unosiły się po szerokim, błękitnym niebie, a później opadały na pobliskie trawniki. Razem z Irene nazywałyśmy je letnim śniegiem, a czasami próbowałyśmy je łapać na języki.
Mój pokój znajdował się na zaadaptowanym strychu naszego domu przy Wibaux Street – miał dziwny kształt i wysoki strop, a latem zamieniał się w saunę. Na jednym z okien zainstalowano wentylator, jednak jedyne, co dawał, to fale gorącego powietrza zmieszanego z kurzem i co jakiś czas, zwykle wczesnym rankiem, powiew świeżo skoszonej trawy.
Rodzice Irene hodowali bydło w ogromnym gospodarstwie rolnym tuż przy drodze prowadzącej do Broadus, niedaleko zjazdu z autostrady stanowej nr 59. Prowadziła do niego pełna dziur droga, ciągnąca się między prażącymi się w słońcu polami byliny i różowymi wzgórzami z piaskowca. Klausonowie mieli klimatyzację. Ojciec Irene był naprawdę grubą rybą wśród hodowców bydła. Za każdym razem, gdy zostawałam u nich na noc, rankiem budziłam się z zimnym nosem. Oprócz tego w ich lodówce zamontowano kostkarkę do lodu, więc często wrzucałyśmy go sobie do szklanek z sokiem pomarańczowym i napojem imbirowym – nazywałyśmy to drinkiem.
W domu bez klimatyzacji trzeba było sobie radzić trochę inaczej. Najlepszym sposobem na schłodzenie się było zmoczenie koszuli w naprawdę zimnej wodzie. Potem należało ją wykręcić, ponownie namoczyć, wykręcić i dopiero wtedy nałożyć na siebie. Obydwie z Irene trzęsłyśmy się przy tym jak osiki; przypominało to wsuwanie się w nową warstwę lodowatej skóry. Schnące na dusznym nocnym powietrzu pełnym kurzu koszule nocne stawały się sztywne i ciężkie, jak kołnierzyki odświętnych koszul taty wykrochmalone przez babcię.
Około siódmej nad ranem temperatura sięgała już dwudziestu sześciu stopni. Obudziłyśmy się z grzywkami przyklejonymi do spoconych czół, śladami po poduszkach odciśniętymi na zarumienionych policzkach i zaschniętymi śpiochami w kącikach oczu. Babcia pozwoliła nam zjeść na śniadanie resztki ciasta z masłem orzechowym, podczas gdy sama stawiała pasjansa i co jakiś czas zza grubych szkieł w okularach rzucała okiem na huczące z telewizora powtórki serialu o Perrym Masonie. Co tu dużo mówić – uwielbiała oglądać kryminały. Jakoś przed jedenastą zawiozła nas swoim kasztanowym chevroletem bel air nad jezioro Scanlan. Zazwyczaj docierałam na trening pływacki rowerem, ale Irene nie przywiozła do miasta swojego. Przez całą drogę miałyśmy otwarte okna, ale auto i tak wypełniało duszne powietrze, więc czułyśmy się jak w saunie. Gdy to moja mama gdzieś nas podwoziła, zaciekle walczyłyśmy o przednie siedzenie, ale w samochodzie babci po prostu wskoczyłyśmy na tylną kanapę i udawałyśmy, że gramy w reklamie, a babcia robi za panią szofer. Z miejsca, w którym siedziałyśmy, widziałyśmy tylko tył jej głowy, burzę czarnych włosów po świeżo zrobionej trwałej.
Przejazd główną ulicą miasta zajął nam może z półtorej minuty (włączając w to zatrzymanie się na znaku stopu i dwóch skrzyżowaniach z sygnalizacją). Minęłyśmy sklep Kip’s Minute Market, gdzie sprzedawali lody na patyku i w porcjach tak dużych, że ledwo mieściły się do kubeczka, dalej zakłady pogrzebowe stojące jeden przy drugim, podążyłyśmy tunelem pod torami kolejowymi, a później trasą obok banków, których pracownicy zwykle częstowali nas cukierkami, gdy rodzice wpłacali pieniądze na swoje konta. Przejechałyśmy obok biblioteki, kina, kilku barów i parku – wszystkich tych miejsc charakterystycznych dla małych miasteczek. Tyle że te miejsca były nasze. A przynajmniej wtedy jeszcze lubiłam tak o nich myśleć.
– No dobrze, wróćcie do domu, jak tylko skończycie – oznajmiła babcia, zatrzymując się obok zbudowanego z pustaków domku ratowników i przebieralni, które wszyscy nazywali łaźnią. – Nie będziecie mi się włóczyć same po mieście. Naszykuję arbuza, a na lunch przegryziemy krakersy z serem.
Zatrąbiła na nas jeszcze, po czym ruszyła z powrotem w kierunku sklepu wielobranżowego Ben Franklin, w której miała zamiar kupić trochę włóczki do tych swoich nigdy niekończących się robótek szydełkowych. Dokładnie zapamiętałam tamten konkretny dźwięk klaksonu – pełen werwy i wigoru, jak powiedziałaby babcia. Wtedy po raz ostatni widziałam ją w tak dobrym nastroju.
– Co za świruuuuuska – stwierdziła Irene, przewracając dużymi, brązowymi oczami.
– Świruska? Ona? – rzuciłam, ale nie dałam przyjaciółce szansy na odpowiedź. – Jakoś nie miałaś nic przeciwko niej, gdy dawała ci ciasto na śniadanie. I to dwa kawałki!
– Co nie znaczy, że nie jest walnięta – odparowała, szarpiąc mocno za końcówkę ręcznika zarzuconego na moje ramiona. Smagnął mnie po nogach i upadł na beton.
– Dwa kawałki – powtórzyłam, podnosząc ręcznik z ziemi, a Irene parsknęła śmiechem. – Żarłoku nienażarty!
Wciąż chichotała, co rusz uciekając poza zasięg mojego ręcznika.
– Jest nienormalna, całkowicie walnięta, nadaje się do psychiatryka!
I tak się właśnie sprawy miały między mną a Irene – albo przyjaźniłyśmy się na zabój, albo kłóciłyśmy bez opamiętania. Wszystkie klasy, od pierwszej do szóstej, kończyłyśmy z najlepszymi wynikami. Podczas testów sprawnościowych przegrałam z nią w podciąganiu na drążku, ale za to w pompkach, przysiadach i sprincie na pięćdziesiąt metrów dosłownie wytarłam nią podłogę. Może i wygrała konkurs ortograficzny, ale to ja zdobyłam główną nagrodę na pikniku naukowym.
Pewnego dnia rzuciła mi wyzwanie, bym skoczyła do wody ze starego mostu przy Milwaukee Railroad. Zrobiłam to i uderzyłam głową o silnik samochodu, który zatonął kiedyś w tej błotnistej toni. Skończyło się to czternastoma wielgaśnymi szwami. W odpowiedzi wyzwałam Irene, by za pomocą siekiery ścięła znak „ustąp pierwszeństwa” przy Strevell Avenue – jeden z ostatnich, które stały jeszcze na drewnianych słupkach. Zrobiła to, tyle że później to ja go zgarnęłam, bo nie było mowy, żeby mogła zabrać go ze sobą na farmę.
– Moja babcia jest po prostu stara – oznajmiłam i zaczęłam skręcać ręcznik kolistymi ruchami. Chciałam zwinąć go na tyle ciasno, by zrobić z niego bicz, ale Irene szybko się połapała, co robię. Odskoczyła najdalej, jak tylko mogła, i zderzyła się z jakimś dzieciakiem w okularach pływackich, który właśnie skończył trening. Prawie straciła przy tym klapek, bo ześlizgnął jej się ze stopy i ledwo się trzymał na jednym palcu.
– Sorki – rzuciła, nie patrząc nawet na ociekającego wodą chłopca ani na jego matkę. Zrzuciła ze stopy klapek, posyłając go przed siebie, by utrzymać między nami jak największy dystans
– Jak wam nie wstyd, dziewczynki! Powinnyście uważać na młodszych!
Byłam najbliżej i wciąż wymachiwałam ręcznikiem, dlatego to mnie się dostało od matki chłopca. Nic nowego. Zawsze to ja dostawałam burę, gdy byłyśmy razem z Irene.
Chwilę później kobieta chwyciła okularnika za rękę, jakby rzeczywiście stała się mu jakaś krzywda.
– I nie powinnyście się wygłupiać na parkingu. – Odciągnęła syna na bok i ruszyła przed siebie szybciej, niż był w stanie przebierać nóżkami w sandałkach.
Znowu przerzuciłam sobie ręcznik przez ramię. Dopiero wtedy Irene zrównała się ze mną i razem obserwowałyśmy, jak kobieta pakuje dzieciaka do auta.
– Paskudna baba – stwierdziła przyjaciółka. – Co ty na to, żeby podejść bliżej i kiedy zacznie cofać, udawać, że cię potrąciła?
– Czy to kolejne wyzwanie? – spytałam, a Irene po raz pierwszy zabrakło odpowiedzi. Mimo że te słowa padły z moich ust, zalała mnie fala zażenowania. Sama nie wiedziałam, co powiedzieć. Obydwie pamiętałyśmy, co stało się poprzedniego dnia, zaraz po tym, jak moi rodzice wyruszyli nad jezioro Quake. Wspomnienie o tym buzowało między nami przez cały ranek, jednak żadna z nas nie poruszyła tego tematu.
Irene rzuciła mi wtedy wyzwanie, żebym ją pocałowała. Siedziałyśmy na stryszku na siano na farmie jej rodziców i popijałyśmy piwo korzenne, odpoczywając po tym, jak pomagałyśmy panu Klausonowi naprawiać płot. Przez większą część dnia urządzałyśmy sobie zawody w różnych dyscyplinach. Udało jej się splunąć dalej ode mnie, za to ja zeskoczyłam ze stryszku prosto na kupę siana. Później zrobiła salto, skacząc z kilku postawionych na sobie skrzyń, więc stanęłam na rękach i wytrzymałam tak przez czterdzieści pięć sekund w połowie roznegliżowana, bo opadła mi koszulka. Przy mojej twarzy dyndał wisiorek w kształcie połowy serduszka. Drugą część miała Irene. Zdobyłyśmy je we wrotkarni. Przez to, że wisiorki były wykonane z taniego metalu, zostawiały nam na szyjach zielone ślady, które na szczęście przy naszej opaleniźnie nie były zbytnio widoczne.
Udałoby mi się ustać na rękach jeszcze dłużej, gdyby Irene nie zaczęła mnie szturchać w pępek.
– Spadaj – wykrztusiłam, po czym zwaliłam się prosto na nią. Parsknęła śmiechem.
– Tam, gdzie miałaś na sobie kostium, jesteś biała jak mąka – stwierdziła z twarzą tuż przy mojej. Jej buzia aż prosiła się o wepchnięcie w nią siana, toteż właśnie to zrobiłam.
Irene kaszlała i pluła przez dobre trzydzieści sekund; królowa dram jak zawsze lubiła się popisywać. Przez chwilę musiała wyskubywać sobie źdźbła zza aparatu na zęby, w którym jakiś czas temu zmieniła gumki na fioletowe i różowe. W końcu usiadła prosto i spoważniała.
– Pokaż jeszcze raz ślady po kostiumie.
– Po co? – zapytałam, ale i tak podnosiłam już koszulkę do góry, odsłaniając jasne paski przecinające ciemną skórę mojej szyi i ramion.
– To wygląda jak ramiączko od stanika – stwierdziła, po czym powoli przesunęła palcem wskazującym wzdłuż białej linii, wywołując gęsią skórkę na moich ramionach i nogach. Spojrzała na mnie i wyszczerzyła się. – Zaczniesz nosić stanik w tym roku?
– Pewnie tak – odpowiedziałam, chociaż dopiero co sama zobaczyła, że w ogóle go jeszcze nie potrzebuję. – A ty?
– Ano. – Jeszcze raz przesunęła palcem po tym samym miejscu. – W końcu idziemy do gimnazjum.
– Przecież nikt przy wejściu nie będzie sprawdzał, czy go masz – prychnęłam. Podobało mi się, jak muskała opuszkami moją skórę, ale jednocześnie obawiałam się tego, co to może oznaczać.
Chwyciłam garść siana i wpakowałam pod jej fioletową koszulkę z logo fundacji Jump Rope for Life. Wrzasnęła i od razu przeszła do kontrataku. Trwał on jednak tylko kilka minut, bo paskudny skwar na stryszku szybko pozbawił nas sił.
Oparłyśmy się o skrzynie i zaczęłyśmy na zmianę popijać ciepłe już piwo korzenne.
– W każdym razie myślę, że powinnyśmy trochę dorosnąć – stwierdziła Irene. – A przynajmniej zachowywać się dojrzalej. To w końcu gimnazjum.
Pociągnęła duży łyk piwa, a przez powagę w jej głosie odniosłam wrażenie, że gramy w jednym z seriali dokumentalnych, które zwykle oglądałyśmy po szkole.
– Co ty masz z tym gimnazjum? – zapytałam.
– Niedługo skończymy trzynaście lat. Będziemy już prawdziwymi nastolatkami – odpowiedziała, rozkopując stopą stóg siana, po czym dodała, nie odsuwając ust od butelki: – Będziesz nastolatką, a nawet nie umiesz się całować.
– Ty też nie, Irene – odparłam. – Myślisz, że z ciebie taka dziunia? – Celowo użyłam takiego słowa, by się obraziła.
Często zdarzało nam się grać w Clue, ale żadna z nas nie zdecydowała się nigdy na wybranie panny Scarlett. W naszej wersji tej planszówki na pudełku znajdował się pokój pełen antyków, a w nim różne postacie w dziwnych strojach z dawnej epoki. Każda z nich była osobnym zawodnikiem. Panna Scarlett leżała rozciągnięta na sofie niczym tygrysica – biuściasta laska w czerwonej sukience, trzymająca w dłoni papierosa na długiej fifce. Dla żartu nazwałyśmy ją „dziunią” i wymyślałyśmy różne historie na temat jej romansów z tłuściutkim wielebnym Greenem oraz nudnym pułkownikiem Mustardem.
– Nie musisz być dziunią, żeby się z kimś całować, głupku – prychnęła.
– A kogo niby masz tu w okolicy do całowania? – zapytałam, chociaż doskonale znałam odpowiedź. Na moment wstrzymałam oddech, czekając, aż coś powie. Ona jednak nie odezwała się ani słowem. Zamiast tego jednym łykiem dopiła piwo, po czym odstawiła butelkę na bok i delikatnie ją popchnęła. W milczeniu obserwowałyśmy, jak toczy się w kierunku pustej przestrzeni pomiędzy stogami siana. Szkło wydawało dziwnie pusty stukot, tocząc się po gładkiej drewnianej podłodze. Butelka dotarła do krawędzi, stoczyła się z niej i z ledwo słyszalnym pacnięciem opadła na siano znajdujące się na parterze.
Zerknęłam na Irene.
– Twój ojciec się wścieknie, kiedy ją tam zobaczy.
Dziewczyna odwzajemniła spojrzenie. Z poważną miną zbliżyła swoją twarz do mojej.
– Założę się, że mnie nie pocałujesz – stwierdziła, nie odwracając wzroku.
– To prawdziwe wyzwanie?
Skrzywiła się, jakby mówiła: „no raczej”, po czym skinęła głową na potwierdzenie.
Niewiele myśląc, pocałowałam ją, zanim miałybyśmy szansę to przegadać, zanim jej mama zdążyłaby nas zawołać, żebyśmy przyszły się odświeżyć przed obiadem. Okazało się, że nie trzeba zbyt wiele wiedzieć przed pierwszym pocałunkiem, bo ciało działa na zasadzie akcji i reakcji. Usta Irene były słone, a zarazem smakowały jak piwo korzenne, od czego zawirowało mi w głowie. Gdyby w tym pocałunku chodziło tylko o wyzwanie, nie różniłby się od żadnego innego wyzwania, jakie wcześniej sobie rzucałyśmy. Tyle że gdy po chwili oparłyśmy się o skrzynie, przy akompaniamencie osy bzyczącej nad strużką rozlanego piwa korzennego, Irene pocałowała mnie po raz kolejny. To nie była dalsza część wyzwania. A ja cieszyłam się, że to zrobiła.
Niedługo później jej mama zawołała nas na obiad. Kiedy odświeżałyśmy się nad dużą umywalką na ganku z tyłu domu, towarzyszyła nam dziwna nieśmiałość. Po spałaszowaniu ulubionych hot dogów z grilla (troszkę przypalonych i oblanych keczupem) i podwójnej porcji sernika na zimno z truskawkami na spodzie z precelków ojciec Irene odwiózł nas do miasta. We trójkę zajęliśmy kanapę w jego ciężarówce, a jedynym, co przerywało niezręczną ciszę między nami przez całą drogę do Cemetery Road na dalekim skraju Miles City, było trzeszczące radio ustawione na stacji KATL.
Gdy dotarłyśmy z powrotem do mojego domu, przez chwilę oglądałyśmy z babcią odcinek _Matlocka_, po czym wyszłyśmy do ogródka za domem. Przeszłyśmy po zroszonym trawniku pod katalpę, która aż uginała się od białych, dzwoneczkowatych kwiatów. W gęstym, upalnym powietrzu unosił się ich słodki zapach. Obserwowałyśmy, jak różowe i jasnofioletowe barwy wieczornego nieba powoli ustępują miejsca nocnej ciemności.
Wkrótce rozbłysły pierwsze gwiazdy, przywodzące na myśl neony nad wejściem do kina w śródmieściu.
– Myślisz, że wpadłybyśmy w tarapaty, gdyby ktoś się dowiedział? – spytała nagle Irene.
– Tak – odpowiedziałam natychmiast.
Wprawdzie nigdy nie usłyszałam od nikogo, że nie wolno mi się całować z dziewczynami, ale nie było takiej potrzeby. Sprawa była oczywista, to chłopcy całowali się z dziewczynami, tak było w naszej klasie, w telewizji, w filmach, wszędzie na świecie. Dziewczyny z chłopcami, koniec, kropka. Każda inna sytuacja byłaby dziwna. I mimo że zdarzało mi się widywać koleżanki w naszym wieku, które trzymały się za ręce albo pod ramię, mimo że niektóre z nich pewnie ćwiczyły razem całowanie, to wiedziałam, że to, co zaszło między mną a Irene, było czymś innym. Poważniejszym, bardziej dojrzałym, tak jak wcześniej wspomniała. To nie były tylko ćwiczenia. Nie do końca. A przynajmniej nie sądziłam, żeby to był jedyny cel. Nie podzieliłam się z nią jednak przemyśleniami, bo na pewno też miała tego świadomość.
– Dobrze nam idzie trzymanie buzi na kłódkę – stwierdziłam w końcu. – Przecież nie musimy nikomu mówić.
Irene nie odpowiedziała, a przez zapadający mrok nie do końca widziałam wyraz jej twarzy. Niewypowiedziane słowa zawisły w słodkim, gęstym powietrzu pomiędzy nami. Czekałam, aż coś powie.
– Okej, ale… – zaczęła, ale przerwała jej babcia, która zapaliła światło na tylnym ganku i stanęła w drzwiach.
– Czas do domu – oznajmiła. – Przed snem zjemy sobie jeszcze lody, co wy na to?
Odczekałyśmy w milczeniu, aż wejdzie z powrotem do środka i skieruje się w stronę kuchni.
– Ale co? – dopytałam szeptem, chociaż wiedziałam, że babcia pewnie i tak by nie usłyszała, nawet gdyby stała razem z nami w ogrodzie.
Irene nabrała powietrza w płuca. Nie umknęło mi to, mimo że zrobiła to cicho.
– Ale myślisz, że mogłybyśmy zrobić to jeszcze raz, Cam?
– Pod warunkiem że będziemy uważać – odpowiedziałam. Mimo mroku zauważyła zapewne, jak rumienię się przy tych słowach. Chociaż właściwie wcale nie musiała. Wiedziała. Ona zawsze o wszystkim wiedziała.
Sztuczny zbiornik wodny znany jako jezioro Scanlan był najlepszym, na co było stać Miles City, jeśli chodzi o miejskie kąpieliska. Wytyczono na nim dwa drewniane doki, oddalone od siebie o około czterdzieści pięć metrów, zgodnie z wymaganiami Światowej Federacji Pływackiej. Połowę jeziora otaczała plaża z brązowego piasku, którym wysypano też przynajmniej część dna zbiornika, żeby stopy kąpiących się nie grzęzły w mule. Co roku w maju miasto za pomocą ogromnej rury wypełniało puste koryto jeziora wodą z rzeki Yellowstone i całym rzecznym syfem, jaki zdołał się przedostać przez metalowe sito. Były to zazwyczaj ryby – małe sumy, flądry czy płotki, a także węże i te malusie, opalizujące ślimaczki, żywiące się kaczymi odchodami, które wywoływały u ludzi wysypkę, nazywaną często świądem pływaka. Znałam ją dobrze; małe czerwone kropki pokrywały tylną część moich nóg i niesamowicie piekły, zwłaszcza na cieniutkiej skórze pod kolanami.
Irene obserwowała mój trening z plaży. Zaraz po sytuacji na parkingu pojawił się trener Ted, co oznaczało koniec kombinowania. Chyba dopiero wtedy obydwie odetchnęłyśmy z ulgą. Podczas rozgrzewki co chwila zerkałam w jej stronę. Irene była kiepską pływaczką. Naprawdę kiepską. Ledwo potrafiła utrzymać się na wodzie, o zdawaniu testu na nurkowanie nawet nie było mowy, a zaliczenie go było wymagane do skoków z trampolin, znajdujących się przy krańcu doku, po prawej stronie plaży. Podczas gdy ja uczyłam się pływać, moja przyjaciółka spędzała wakacje na budowie ogrodzeń, poganianiu i znakowaniu bydła oraz pomaganiu sąsiadom z innych farm. Przez to, że każdą aktywność traktowałyśmy jak wyzwanie i często trudno nam było wyłonić zwycięzcę, jak rzep psiego ogona trzymałam się tego, że potrafiłam lepiej pływać, i zawsze, gdy przyjeżdżałyśmy razem nad Scanlan, popisywałam się, jak tylko mogłam. Raz za razem udowadniałam własną wyższość, na przykład przepływając kółeczko motylkiem albo skacząc do wody z dużej wysokości w pozycji łamanej.
Tym razem jednak nie chodziło już tylko o popisywanie się. Co jakiś czas uciekałam wzrokiem do Irene, bawiącej na plaży. Jej twarz skryta była w cieniu białej bejsbolówki, a dłonie zanurzone w piasku. Coś budowała. Widok przyjaciółki sprawiał mi ulgę. Kilka razy dostrzegła, że zatrzymuję się przy doku, więc machała do mnie, a ja odmachiwałam, czując przy tym dziwne podekscytowanie na samą myśl o sekrecie, jaki dzieliłyśmy.
Trener wkrótce zauważył moje rozkojarzenie. Tego dnia był w kiepskim humorze, więc kursował to tu, to tam, zanurzał się na niewielką głębokość, a niedługo później znowu stał przy krześle ratownika i pogryzał kanapkę z wątrobianką i cebulą. Za każdym razem, gdy po gwizdku nie dobiegłyśmy wystarczająco szybko do bloków startowych, dostawałyśmy od niego po tyłkach żółtą deską do pływania. Trener wrócił z Uniwersytetu w Montanie do rodzinnej miejscowości na wakacje. Był świeżo opalony, nasmarowany olejkiem, pachniał cebulą i wanilią. Wszyscy ratownicy znad Scanlan wręcz ociekali wanilią, bo odstraszała komary.
Większość moich koleżanek z drużyny pływackiej kochała się w Tedzie. Ja tymczasem po prostu chciałam być jak on – pić sobie zimne piwko po treningach, podciągać się na stanowisko ratownika bez konieczności korzystania z drabinki, mieć jeepa bez orurowania. Po prostu być szefem ratowników z przerwą między zębami.
– Przyprowadziłaś koleżankę na trening i zapomniałaś, po co w ogóle na niego przyszłaś? – spytał trener po tym, jak przepłynęłyśmy jakieś dziewięćdziesiąt metrów stylem dowolnym i nie spodobał mu się czas, który odczytał na zegarku. – Pojęcia nie mam, co przed chwilą zrobiłaś na ściance, ale to za cholerę nie był nawrót. Odbij się porządnie i przyłóż się do tego delfina pod wodą. Chcę widzieć oddech dopiero po co najmniej trzech ruchach. Trzech.
Dołączyłam do drużyny pływackiej, gdy miałam siedem lat, ale tak naprawdę zaczęłam sobie lepiej radzić dopiero w zeszłoroczne wakacje. W końcu udało mi się opanować oddychanie – nauczyłam się wypuszczać całe powietrze z płuc jeszcze pod wodą, odpowiednio przekręcać głowę i nie chlapać nadmiernie przy każdym wymachu ręką. Cytując Teda: „odnalazłam swój rytm”. Zajmowałam dobre miejsca w zawodach, więc teraz wymagał ode mnie więcej, a sprostanie jego wymaganiom było naprawdę trudne.
Po treningu ja i Ted ruszyliśmy na plażę. Otoczył mnie wtedy ciężkim, gorącym ramieniem, dociskając swoje włosy pod pachami do mojej nagiej skóry. To było obrzydliwe, przypominało dotykanie sierści jakiegoś zwierzęcia. Później śmiałyśmy się z tego razem z Irene.
– Jutro żadnych koleżanek, dobra? – stwierdził Ted na tyle głośno, by dotarło to też do niej. – Przez te dwie godziny masz myśleć tylko o pływaniu.
– Dobra – odparłam, nieco zażenowana tym, że przyjaciółka słyszała, jak mnie gani, mimo że daleko temu było do prawdziwego opieprzu.
Uśmiechnął się tym swoim typowym uśmiechem – delikatnym i przebiegłym, jak rysunkowy lis z pudełka z płatkami śniadaniowymi. Chwilę później potrząsnął mną lekko. Jego ramię było coraz cięższe.
– Dobra… co?
– Jutro będę myśleć tylko o pływaniu.
– Zuch dziewczynka – powiedział, przyciskając mnie do siebie tak, jak robią to trenerzy, po czym dumnym krokiem odszedł w stronę przymierzalni.
W tamtej chwili obietnica wydawała się całkiem łatwa do spełnienia. Musiałam tylko skupić się kolejnego dnia na pływaniu: nawrotkach i pilnowaniu podbródka przy delfinie. Bułka z masłem.
Po lunchu babcia włączyła powtórkę serialu _Napisała: Morderstwo_. Zwykle przysypiała jednak w trakcie odcinka, a Irene i ja już to kiedyś obejrzałyśmy, więc zostawiłyśmy ją śpiącą na rozkładanym fotelu. Przy każdym oddechu wydawała z siebie cichy świst, przypominający dźwięk, jaki wydają fajerwerki tuż przed wybuchem.
Gdy wyszłyśmy na zewnątrz, wspięłyśmy się na topolę rosnącą przy garażu, a po niej na jego dach, chociaż rodzice raz za razem powtarzali mi, bym tego nie robiła. Dach garażu pokryty był czarną papą, która pod wpływem ciepła zaczynała się topić, przez co przyklejały nam się do niej japonki. W pewnej chwili Irene nie mogła już unieść stopy i runęła do przodu, parząc sobie dłonie.
Kiedy zeskoczyłyśmy z powrotem na ziemię, podeszwy naszych butów były całe w lepkiej czarnej mazi. Czmychnęłyśmy przez ogród na ścieżkę, zatrzymując się tylko, by przyjrzeć się gniazdu os, zeskoczyć z ostatniego schodka werandy na chodnik i napić się wody głębinowej prosto z węża ogrodowego. Robiłyśmy wszystko, byle tylko nie rozmawiać o tym, co wydarzyło się między nami poprzedniego dnia w stodole, a co obydwie chciałybyśmy powtórzyć. Czekałam, aż Irene coś powie, wykona jakiś ruch, a jednocześnie wiedziałam, że ona czeka, aż zrobię to ja. Ta gra szła nam doskonale: mogłyśmy w nią grać przez resztę życia.
– Opowiedz mi jeszcze raz historię o twojej mamie i jeziorze Quake – poprosiła, opadając na rozkładany leżak i przerzucając swoje długie nogi przez plastikowe oparcie. Japonki, ciężkie od kleistej mazi, prawie zsuwały jej się z palców.
Chciałam usiąść po turecku obok niej, ale nagrzana od słońca kostka na werandzie oparzyła mnie w nogi, więc byłam zmuszona zmienić pozycję. Przyciągnęłam kolana do piersi i otoczyłam je ramionami. Musiałam zmrużyć oczy, by w ogóle spojrzeć na Irene, ale nawet wtedy widziałam tylko ciemny zarys postaci, bo słońce świeciło dokładnie z tamtej strony, kreśląc wyraźną poświatę dookoła jej głowy.
– Moja mama powinna była umrzeć w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym dziewiątym roku, podczas trzęsienia ziemi – zaczęłam, kładąc dłoń płasko na kostce, odcinając drogę obładowanej czymś czarnej mrówce.
– Nie tak zwykle zaczynasz – wytknęła mi przyjaciółka, pozwalając jednemu z klapków opaść na werandę. Próbowała pozbyć się też drugiego, czym tak wystraszyła mrówkę, że ta całkowicie zmieniła trasę.
– Proszę bardzo, możesz w takim razie opowiedzieć wszystko sama – odparłam, próbując nakłonić owada, by wspiął się na jeden z moich palców. On jednak zamarł w miejscu i poruszył się znowu dopiero po dłuższej chwili.
– No weeź – prosiła Irene. – Nie bądź taka, po prostu opowiedz tak, jak zwykle.
– Był sierpień, a moja mama wybrała się z dziadkami Wynton i ciotką Ruth na camping – zaczęłam jeszcze raz, najbardziej monotonnym głosem, na jaki było mnie stać, przeciągając przy tym każde słowo niczym pan Oben, znienawidzony przez wszystkich nauczyciel, który uczył nas w piątej klasie.
– Wiesz co, daruj sobie, jeśli masz zamiar opowiadać w ten sposób. – Irene próbowała złowić dużym palcem u stopy jeden z klapków, a ja zrobiłam jej na złość i odepchnęłam obydwa na tyle, by nie mogła do nich sięgnąć.
– No już, pani obrażalska, opowiem ci. Na jakiś tydzień rozbili obozowisko przy Yellowstone, a później mieli się przenieść nad Rock Creek. Tamtego popołudnia właśnie udało im się tam dojechać.
– Którego popołudnia? – dopytywała.
– Sierpniowego – odpowiedziałam. – Nie pamiętam, jaki to był dzień, chociaż pewnie powinnam. Babcia przygotowywała lunch, mama i ciocia Ruth jej pomagały, a dziadek rozkładał swój sprzęt do łowienia ryb.
– Przejdź do części z wędką – ponaglała przyjaciółka.
– Chciałabym, ale ciągle mi przerywasz – wytknęłam jej. – Mama zawsze powtarza, że gdyby dziadek zdążył chociaż raz zarzucić przynętę, to wszyscy zostaliby tam na wieki. W życiu by go nie namówiły, żeby się stamtąd ruszył. Wystarczyłoby, żeby zamachnął się ten jeden raz.
– Mam gęsią skórkę za każdym razem, gdy o tym słucham – stwierdziła Irene i wyciągnęła przed siebie ramię, by mi to udowodnić. Kiedy chwyciłam ją za rękę, przemknęła między nami iskra. Obydwie przypomniałyśmy sobie o tym, o czym nie rozmawiałyśmy. Natychmiast rozluźniłam uścisk.
– W każdym razie zanim dziadek ruszył nad strumyk, obok nich zatrzymała się jedna rodzina z Billings. Mama dobrze znała się z ich córką, Margot, i w sumie nadal się przyjaźnią. Fajna z niej babka. Postanowili wspólnie zjeść lunch, a później rodzice Margot przekonali moich dziadków, że warto zajechać do Virginia City i zostać tam na noc, bo w starym miejskim teatrze grają jakiś świetny program. Sami właśnie stamtąd wracali.
– I żeby się najeść na tym bufetowym czymś – dodała Irene.
– Tak, chodziło o szwedzki stół. Mama twierdzi, że dziadka przekonało jedzenie: ciasta, pulpety i inne takie. Mój tata twierdzi, że dziadek był prawdziwym łasuchem.
– Czy ta rodzina, z którą jedli lunch, przypadkiem kogoś nie straciła? – spytała, ściszając głos.
– Brata Margot. Pozostałym udało się wydostać – wyjaśniłam. Za każdym razem, gdy myślałam o tej historii, aż przechodziły mnie ciarki.
– Kiedy to się stało? – Irene zdjęła nogi z podłokietników i położyła je na ziemi, pochylając się ku mnie.
– Tego samego dnia, tylko później. Bliżej północy. Woda z jeziora Hebgen wdarła się na teren obozowiska i całkowicie je zalała. Nie miała jak stamtąd odpłynąć, bo jedyne ujście zatarasował jej wierzchołek góry, który oberwał się podczas tamtego trzęsienia ziemi.
– I tak powstało jezioro Quake – dokończyła za mnie przyjaciółka.
Przytaknęłam.
– Wielu turystów zostało pogrzebanych na jego dnie. I wciąż tam są, razem z samochodami, kamperami i różnymi kempingowymi rzeczami.
– Upiorna sprawa – stwierdziła Irene. – Pewnie teraz tam straszy. Naprawdę nie rozumiem, czemu twoi rodzice jeżdżą w to miejsce co roku.
– Taki mają zwyczaj. Mnóstwo ludzi wciąż tam obozuje.
Prawdę mówiąc, sama nie wiedziałam, po co tam jeżdżą, ale mama i tata powtarzali tę wycieczkę każdego lata, odkąd pamiętam.
– Ile lat miała wtedy twoja mama? – spytała mnie przyjaciółka, po czym wsunęła japonki na stopy i wstała. Wyciągnęła ramiona nad głową i przeciągnęła się, przez co mignął mi kawałek jej nagiego brzucha.
Szybko odwróciłam wzrok. To dziwne uczucie, które czułam za każdym razem, gdy przebywałam z Irene sam na sam, wezbrało we mnie niczym wypełniony helem balon.
– Dwanaście. Tyle, co my.
W końcu oddaliłyśmy się trochę od mojego domu. Bez żadnego konkretnego celu, po prostu postanowiłyśmy połazić sobie we dwie po okolicy. Była końcówka czerwca, więc na osiedlu porozstawiały się już stoiska z fajerwerkami. Co jakiś czas dzieciaki odpalały swoje łupy w ogródkach – zdradzał je głośny huk i dym unoszący się gdzieś nad wysokimi płotami. Tuż przy żółtym domu przy Tipperary nadepnęłam na kilka „diabełków”, które ktoś rozsypał po całym chodniku. Wydałam z siebie cichy pisk, gdy poczułam delikatne wybuchy pod podeszwami, a chwilę później rozległy się rechoty chłopaków z poobijanymi kolanami i ustami czerwonymi od oranżady w proszku, którzy przycupnęli na gałęzi drzewa, skryci między liśćmi.
– Nie pozwolimy wam przejść, dopóki nie pokażecie cycuszków! – krzyknął jeden z nich, pulchny dzieciak z piracką przepaską na jednym oku, na co reszta jego kolegów zgodnie zarechotała. Irene chwyciła mnie za dłoń, co wtedy nie wydało mi się dziwne, i zaczęłyśmy uciekać przed goniącą nas zgrają. Przebiegliśmy jakieś dwie przecznice, wrzeszcząc jak szaleni. W końcu ciężar plastikowych pistoletów i ośmioletni towarzysz, który powoli przebierał nóżkami, mocno spowolniły naszych oprawców. Pomimo upału dobrze było pobiegać, potrzymać się za ręce i zostawić w tyle te półnagie potworki.
Zdyszane i spocone wbiegłyśmy na popękany od słońca plac przed Kip’s Minute Market. Przeskakiwałyśmy po betonowych słupach parkingowych, aż Irene nagle stwierdziła, że ma ochotę na gumę truskawkową.
– Możemy kupić – odpowiedziałam, dając kolejnego susa. – Tata dał mi dychę, zanim pojechali. Prosił tylko, żeby nie mówić o tym mamie.
– To tylko paczka gum, nie możesz jej ukraść?
Już nieraz zdarzało mi się podbierać rzeczy z supermarketu, ale zawsze miałam w głowie jakiś plan. Irene czasami podsuwała mi listę rzeczy do zwędzenia, robiąc z tego wyzwanie. Wpisywała na nią na przykład żelki z lukrecji, długie i głośne przez zdradliwy, szeleszczący celofan, albo tubę pringlesów, która nieważne, gdzie się ją wsadziło, zawsze jakoś wystawała. Nie przepadałam za chowaniem rzeczy do plecaka, bo to było zbyt oczywiste. Nie czarujmy się, widok dziecka z plecakiem w alejce ze słodyczami mówi wszystko. Moją techniką było upychanie łupów pod ciuchy, zazwyczaj w spodnie. Tyle że nie robiłam tego już od jakiegoś czasu, odkąd skończyła się szkoła. No i ostatnim razem miałam na sobie bardziej odpowiednie ubranie: obszerną bluzę i dżinsy. Irene natomiast nigdy nie odważyła się wejść ze mną do środka. Ani razu.
– No dobra, ale i tak musimy coś kupić – odpowiedziałam. – Żeby nie było, że wchodzimy tam, kręcimy się i wychodzimy. A guma i tak jest tania.
Zazwyczaj płaciłam za kilka mordoklejek lub napój w puszce, tak żeby odwrócić uwagę od prawdziwej zdobyczy.
– No to ukradnijmy dwie gumy – oznajmiła Irene, próbując wyprzedzić mnie na kamiennym bloku. Nogi jej się poplątały, przez co musiałyśmy stanąć w idealnym bezruchu, inaczej obydwie spadłybyśmy na ziemię.
– Przecież mam pieniądze. Mogę je po prostu kupić.
– Lepiej kup nam piwo korzenne – stwierdziła, w końcu mnie wymijając.
– Stać mnie na dziesięć.
Kompletnie nie złapałam aluzji.
– Wczoraj wystarczyło nam jedno.
Dopiero wtedy do mnie dotarło. Sytuacja z wczorajszego popołudnia wracała do nas jak bumerang. Nie przyszła mi do głowy żadna cięta riposta, a Irene wbiła wzrok we własne palce u stóp, udając, że wcale nie powiedziała nic ważnego.
– Musimy się pospieszyć – powiedziałam w końcu. – Babcia nawet nie wie, że wyszłyśmy z domu.
W porównaniu z nagrzanym od słońca parkingiem wnętrze Kip’s wydawało się lodowato zimne. Przy ladzie stała Angie o gęstej brązowej grzywce oraz długich paznokciach, która układała właśnie paczki papierosów.
– Macie ochotę na lody, dziewczyny? – zapytała, wsuwając karton pall malli na odpowiednie miejsce.
– Nie – odpowiedziałyśmy jednocześnie.
– O, bliźniaczki? – wymamrotała, zapisując coś na liście produktów.
Obydwie z Irene miałyśmy na sobie krótkie spodenki i japonki i na tym kończyło się nasze podobieństwo, bo ona założyła koszulkę z krótkim rękawem, a ja bezrękawnik. Podczas gdy przyjaciółka z udawanym zainteresowaniem wczytywała się w etykietkę jakiegoś batonika, ja szybko wsunęłam dwie paczki gumy balonowej za gumkę od szortów. Opakowania były zimne w porównaniu z moją ciepłą skórą. Irene odłożyła batona i przeniosła wzrok na mnie.
– Cam, weźmiesz nam piwo korzenne? – spytała głośno.
– Jasne – odparłam, przewracając oczami i dodając bezgłośnie: „ruszyłabyś się sama”, po czym skierowałam się do lodówek stojących przy przeciwległej ścianie.
W rogach sklepu, pod sufitem, zawieszone były okrągłe lusterka, dzięki którym widziałam odbicie Angie – wciąż wykładała papierosy i w ogóle nie zwracała na nas uwagi. Kiedy chwyciłam butelkę z piwem korzennym, drzwi wejściowe zadzwoniły, oznajmiając pojawienie się kolejnego klienta. Znałam go, to był jakiś znajomy rodziców. W garniturze i krawacie wyglądał jak wracający z pracy biznesmen, chociaż było dopiero wczesne popołudnie.
Przywitał się z Angie, po czym ruszył do ogromnej lodówki z piwem, znajdującej się tuż obok mnie. Postanowiłam wyminąć się z nim w alejce z chipsami.
– Cameron Post – zagaił. – Jak tam? Nie psocisz za bardzo tego lata?
– Staram się – odpowiedziałam i nagle poczułam, że jedna z gum osuwa się nieco w moich spodniach. Jeśli ześlizgnęłaby się jeszcze bardziej, wypadłaby mi przez nogawkę prosto na podłogę, a kto wie, może nawet odbiłaby się od butów tego faceta. Chciałam jak najszybciej odejść, ale wciąż mnie zagadywał, mimo że w połowie zanurkował już w lodówce.
– Twoi rodzice pojechali nad jezioro Quake, co? – spytał, dzwoniąc wyciąganymi sześciopakami butelek. Teraz zauważyłam, jak pomięty był jego garnitur na plecach, pewnie od siedzenia w jednej pozycji przez pół dnia.
– Tak, wyjechali wczoraj – odpowiedziałam akurat w chwili, gdy Irene dołączyła do mnie w alejce z piwem.
– Mam już jedno – rzuciła przez zaciśnięte zęby, ale wciąż na tyle głośno, by znajomy rodziców mógł usłyszeć. Wykrzywiłam się do niej w odpowiedzi.
– I nie wzięli cię ze sobą? Pewnie żebyś nie wchodziła im w paradę? – Garniturek wychylił się z lodówki, odwrócił i dołożył sobie na stosik zakupów paczkę nachosów, po czym puścił do mnie oko.
– Na to wygląda – odpowiedziałam z udawanym uśmiechem, marząc o tym, żeby już sobie poszedł i przestał gadać.
– Dam znać twojej mamie, że widziałem cię z piwem korzennym, a nie czymś mocniejszym. – Uniósł do góry jeden z sześciopaków i wyszczerzył się odrobinę zbyt szeroko, po czym przeszedł na front sklepu. Poszłyśmy za nim, zatrzymując się to tu, to tam, udając, że zastanawiamy się, co jeszcze kupić.
Akurat chował gotówkę do portfela, gdy podeszłyśmy do kasy.
– Nic więcej nie kupujecie? – zapytał, kiwając brodą w kierunku piwa korzennego w mojej dłoni.
Przytaknęłam w odpowiedzi.
– Tylko jedno na was dwie.
– Tak, podzielimy się.
– Ja zapłacę – powiedział do Angie, podając jej jeden z banknotów, który wydała mu jako resztę. – Piwo korzenne przyda się do świętowania wakacji. Jeszcze nie wiedzą, jakie to szczęście, że je mają.
– Bez jaj – odparła sprzedawczyni, patrząc na nas spode łba, przez co Irene aż schowała się za moimi plecami.
Garniturek ruszył do wyjścia ze stukającymi o siebie sześciopakami, gwiżdżąc pod nosem _Brown Eyed Girl_.
– Dzięki! – zawołałyśmy za nim, ale chyba już nas nie usłyszał.
W alejce za supermarketem wsunęłyśmy sobie do ust kilka listków gumy i zaczęłyśmy je przeżuwać. Te pierwsze ruchy żuchwą zawsze były najtrudniejsze, bo guma była twarda od cukru i z każdym kolejnym zaciśnięciem szczęki zęby bolały nas coraz bardziej. Trzeba było się trochę napracować, żeby wydmuchać pierwszego balona. Po tym, jak wymarzłyśmy w sklepie, słońce przyjemnie ogrzewało nasze ciała. Poza tym aż nas nosiło od świadomości tego, co właśnie zrobiłyśmy.
– Nie do wiary, że ten typ zapłacił za nasze piwo – stwierdziła Irene, starając się zrobić balon z gumy, ale za bardzo się pospieszyła i wyszedł jej zaledwie mały bąbelek. – Nie wydałyśmy ani centa.
– To dlatego, że mamy takie szczęście – odpowiedziałam, starając się naśladować jego głos.
Parodiowałyśmy go przez całą drogę do domu, śmiejąc się i strzelając balony z gum, ale tak naprawdę wiedziałyśmy, że miał rację – rzeczywiście miałyśmy szczęście.
Zakopałyśmy się z Irene pod kołdrą na jej ogromnym łóżku. Pokój był zimny i ciemny, ale przykrycie cieplutkie, tak jak lubiłam. Od jakiejś godziny powinnyśmy były już spać, ale w ogóle nie mogłyśmy zasnąć. Cały czas rozmawiałyśmy o mijającym dniu i wymyślałyśmy, co zdarzy się w przyszłości. Nagle gdzieś z wnętrza domu rozległ się dzwonek telefonu – było już późno na rozmowy z kimkolwiek, ale z drugiej strony, byłyśmy u Klausonów, farmerów, to była letnia noc i czasami zdarzało się, że ktoś dzwonił w środku nocy.
– Pewnie gdzieś się pali – stwierdziła Irene. – Pamiętasz, ile pożarów wybuchało w zeszłym roku? Hempnelowie stracili wtedy chyba z siedemnaście hektarów pola. I Ernesta, tego ich czarnego labradora.
Powinnam była dzisiaj spać we własnym domu, ale kiedy pani Klauson przyjechała po południu po córkę, niedługo po akcji z supermarketem i gumą, spotkałyśmy się z nią na moim podjeździe i Irene od razu, zanim jeszcze jej mama zdążyła całkiem opuścić szybę w samochodzie, zapytała, czy mogłabym u nich przenocować. Z panią Klauson nigdy nie było problemu, zawsze miała uśmiech na twarzy i przeczesywała dłonią swoje ciemne kręcone włosy.
– Jeśli tylko macie na to ochotę, dziewczynki – odpowiedziała. Przekonała nawet moją babcię, która miała w planach tosty z tuńczykiem na kolację i przygotowała już dla naszej dwójki pudding pistacjowy, który chłodził się właśnie w lodówce. Wyglądał jak żywcem wyjęty z książki kucharskiej, z bitą śmietaną, połową kandyzowanej wiśni i posypką z orzeszków.
– Podrzucę jutro Cam na trening pływacki – zapewniła pani Klauson, stojąc w progu, podczas gdy ja pędziłam już schodami na górę, przygotowując w głowie listę tego, co muszę spakować: szczoteczka do zębów, koszulka do spania, kilka gum, które nam zostały.
– Żaden problem, cieszymy się bardzo, że dziewczynki się u nas bawią.
Nawet nie słuchałam odpowiedzi babci, bo wiedziałam, że muszę się zbierać.
To była idealna letnia noc, podobnie jak poprzednia. Obserwowałyśmy gwiazdy z naszej miejscówki w stodole. Dmuchałyśmy balony z gumy większe niż nasze głowy. Znów się całowałyśmy. Irene zbliżyła się do mnie i od razu doskonale wiedziałam, co chodzi jej po głowie, żadna z nas nie musiała mówić nawet słowa. Rzucała mi milczące wyzwania za każdym razem, gdy tylko odsuwałam się, by zaczerpnąć powietrza. Naprawdę pragnęłam tego, co robiłyśmy. Poprzednim razem stykały się tylko nasze usta. Teraz pamiętałyśmy też o dłoniach, chociaż żadna z nas nie była do końca pewna, co powinnyśmy z nimi robić. Była już noc, gdy wróciłyśmy do domu, upojone całym dniem i wspólnymi sekretami. Wciąż o tym dyskutowałyśmy, aż do chwili, gdy dotarły do nas dochodzące z kuchni ściszone głosy rodziców Irene, jakieś dziesięć minut po tym, jak rozległ się telefon. Pani Klauson brzmiała tak, jakby płakała, a jej mąż w kółko powtarzał coś uspokajającym głosem. Nie potrafiłam jednak wychwycić, co takiego.
– Ciiii – zbeształa mnie Irene, chociaż to nie ja szeleściłam kołdrą. – Nie rozumiem, o czym mówią.
Nagle jej mama odezwała się głośniej, tonem, którego nigdy wcześniej u niej nie słyszałam. Brzmiała dosłownie jakby rozpadała się na kawałeczki. Wciąż mówiła na tyle cicho, że nie potrafiłam wychwycić wszystkich słów, ale dotarło do mnie: „Odwieziemy ją rano, dopiero wtedy jej powiemy”.
W korytarzu rozległy się ciężkie kroki pana Klausona. Tym razem jego odpowiedź usłyszałyśmy dokładnie:
– Jej babcia zdecydowała, że mam od razu odwieźć ją do domu. Nie mamy tutaj nic do powiedzenia.
– Stało się coś naprawdę złego – stwierdziła Irene, ledwie szepcząc przy moim uchu.
Nie miałam pojęcia, co odpowiedzieć, więc po prostu milczałam.
Wiedziałyśmy, że niedługo rozlegnie się pukanie do drzwi. Kroki w korytarzu ucichły tuż przed wejściem do pokoju Irene, ale minęła jeszcze upiorna chwila, nim pan Klauson zastukał knykciami o drewno. Stał po drugiej stronie drzwi i kto wie, być może tak jak ja wstrzymywał oddech. Czasami wciąż zdarza mi się myśleć o nim i o tamtej chwili. O tym, że zanim zapukał, jeszcze miałam rodziców, a tuż po tym, jak to zrobił, już nie. Tata Irene też miał tego świadomość. To on musiał unieść dłoń pełną odcisków i pewnej gorącej lipcowej nocy o godzinie dwudziestej trzeciej po prostu odebrać mi najbliższych, a razem z nimi wakacje, piwo korzenne, skradzioną gumę i pocałunki. Roztrzaskać całe to dobre życie dwunastolatki, która myślała, że praktycznie wszystko już rozgryzła, a to, czego jeszcze jej się nie udało dowiedzieć, za jakiś czas pewnie by ogarnęła, o ile byłaby wystarczająco cierpliwa. Z Irene u boku.