- promocja
Zło w ciemności - ebook
Zło w ciemności - ebook
Ciemność niesie z sobą zagrożenia, których nie sposób zobaczyć ani przewidzieć.
Od czasu dramatycznych wydarzeń w Afganistanie Ryder Creed unika zmroku. Jednak zniknięcie nastolatka w Panhandle na Florydzie zmusza go do odłożenia na bok lęków i pomocy miejscowemu szeryfowi w poszukiwaniach. Tym bardziej, że Creed zna to dziecko.
Determinacja by złapać mordercę jest często silniejsza niż instynkt samozachowawczy.
Agentka Maggie O’Dell zostaje wezwana na miejsce zbrodni. Wszystko wskazuje, że to kolejna ofiara tego samego sprawcy polującego na bezdomnych. Morderca doskonale się ukrywa, ale w pewnym momencie popełnia błąd i następny atak wymyka mu się spod kontroli. O’Dell jest zmuszona do pościgu za uciekającym zabójcą. Miejsce, do którego zmierza trop, dla wszystkich okaże się zaskoczeniem.
Ścieżki zaginionego chłopca oraz mordercy ściganego przez Maggie się skrzyżują. Czy to na pewno zwykły zbieg okoliczności?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8342-878-9 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Piątek, 1 grudnia
Waszyngton, D.C.
Peter Gregory doskonale wiedział, w którym momencie jego życie uległo zmianie.
Tamten wypadek wrył się mu w pamięć i pogrążył duszę w ciemności. Wspomnienie wieczoru sprzed prawie dwudziestu lat notorycznie do niego powracało. Nie był w stanie tego kontrolować. Dosłownie wszystko mogło je przywołać. Barista, który zamiast zamówionej przez niego latte podał czarną kawę. Kierowca, który zajechał mu drogę. Bezdomny koczujący na chodniku. Wystarczył przypływ złości i jego umysł zbaczał z toru.
Przerażające obrazy były już na stałe wdrukowane w jego umysł. Rozbłyskały z pełną siłą, w jaskrawym technikolorze, jak początek filmu akcji. Tyle że w zwolnionym tempie. Widział wyraźnie każdy detal. Akcja się rozwijała, a gdy wreszcie dobiegła końca, znów wracała do początku, i tak w kółko.
Tamten wypadek sprzed dwudziestu lat nie dawał mu spokoju. Dręczył go, doprowadzał do szaleństwa. To przez niego stał się człowiekiem, którym był dzisiaj.
Stojąc na pogrążonym w ciemności rogu ulicy, Gregory patrzył na migające czerwone oraz zielone światła i słuchał przeraźliwego wycia syren.
Lubił ten chaos. Czuł w sobie wibracje betonu. Jego puls przyspieszył. Pomimo ziąbu dłonie i czoło zwilgotniały mu od potu. Z biegiem lat coraz bardziej go fascynowało, czemu jedni uciekają przed niebezpieczeństwem, podczas gdy inni wręcz przeciwnie.
Jego ojciec pobiegł w kierunku zagrożenia. A matka? Zaczęła uciekać od niego, pędząc samochodem najszybciej, jak się dało.
Widok służb, które pojawiły się na miejscu wypadku, podziałał na niego niemal kojąco. Wyciszał terkot w jego głowie, zatrzymywał obrazy. Miał nadzieję, że zobaczy coś jeszcze bardziej koszmarnego, co je zastąpi. A jeśli nic takiego nie znajdzie, może jego wyobraźnia zdoła coś stworzyć.
Przez cały ten czas napawał się chaosem niczym dużymi haustami świeżego, zimnego powietrza. Delektował się satysfakcją, że to jego dzieło. Przecież właśnie dzięki niemu pojawiły się tu wszystkie służby, policja i gapie… Tak, tylko dzięki niemu.
On tego dokonał.
A jednak, niezależnie od tego nowego chaosu, hydra złych wspomnień znów wystawiła głowę.
Tamten wieczór był ciemny, atramentowoczarne niebo nakłute tysiącami maleńkich gwiazd. Długa jazda do domu wydawała się nieskończona, zwłaszcza na tylnym siedzeniu. Cierpiał wtedy na chorobę lokomocyjną i ciemność tylko pogarszała jego samopoczucie.
Gdy się skupił, wciąż słyszał słowa kłócących się rodziców. Jego pamięć zwykle odtwarzała je cicho i jednostajnie, ich głosy nakładały się na siebie. Przynudzali bez końca. Tej części filmu nie mógł wyciszyć.
Jakiś hałas przywrócił jego uwagę do tu i teraz. Policjanci odepchnęli go razem z innymi gapiami, by zrobić miejsce dla ryczącej karetki. Gregory oparł się o ceglaną ścianę budynku, przygotowując się na falę mdłości, lecz było już za późno.
Ulice Waszyngtonu przysypał śnieg, ale Gregory czuł stęchłe powietrze Florydy wpadające przez samochodowe odpowietrzniki. Był wtedy chłopcem. Wśliznął się na tylne siedzenie, nie zwracając uwagi na okruchy ziemniaczanych chipsów i mokrą plamę, gdzie wylał wodę sodową. Mama będzie zła z powodu tej plamy, gdy jutro ją zobaczy. Ale tego wieczoru była zła na ojca.
Czemu ciągle brakuje im pieniędzy? I dlaczego ojca to nie obchodzi?
Tak długo, jak długo złościła się na ojca, nic innego się dla niej nie liczyło.
Gregory pamiętał, że zamknął oczy, choć tylko udawał, że śpi. Przez ostatnią godzinę rodzice nie zwracali uwagi ani na niego, ani na jego brata. To było super.
Ciemność połknęła auto. Na starej wiejskiej drodze nie było innych samochodów. Z obu stron rosły drzewa, wyglądało to, jakby jechali tunelem. Gregory lekko uniósł powieki, dość, by widzieć niebieskie światełka deski rozdzielczej. Wnętrze samochodu zalane niebieską poświatą przypominało statek kosmiczny.
W tamtym czasie wyobraźnia przenosiła go tam, gdzie tylko zechciał. Pamiętał, że ich stary samochód był dla niego smukłym statkiem kosmicznym wystrzelonym prosto w rozgwieżdżone niebo. Wyobrażał sobie, że podskakujące na drodze auto uderza w zbłąkane meteory, a nie wpada w wyboje. Twarz ojca była skąpana w błękicie świateł deski rozdzielczej, a gdy się krzywił, wyglądał jak czarny charakter z komiksu. Zdecydowanie nie jak kapitan statku kosmicznego.
Wciąż mrużąc oczy, Gregory zerknął na skuloną postać przyciśniętą do drzwi po drugiej stronie, obejmującą się rękami, z nogami na siedzeniu. Lada chwila zacznie płakać. Jego brat był beksą. Nie potrzebował wiele, a głównie nie znosił krzyku. Może myślał, że rodzice są na niego źli. Był małym dzieckiem. Skąd miał to wiedzieć?
Peter szybko na niego zerknął i w niebieskiej poświacie zobaczył drżącą wargę. Za moment nastąpi wybuch. A co było w tym wszystkim najgorsze? Rodzice wpadną w jeszcze większą złość. Zapomną, o co tak naprawdę się kłócili, i zaczną spierać się o to, które z nich doprowadziło syna do płaczu. Złotowłosego, ukochanego synka mamusi.
Zsunął się jeszcze niżej, ale nie tak nisko, żeby nie widzieć mijanego krajobrazu. Co by się stało, gdyby otworzył drzwi samochodu i wyśliznął się na zewnątrz? Pewnie by się uderzył, pewnie by bolało. Ale może tylko z początku, tak jak wtedy, kiedy spadł z roweru.
A właściwie z niego zleciał.
Podrapane kolana i łokcie się wyleczyły, choć do tej pory zostały paskudne blizny. Mama odetchnęła, że nie wybił sobie zębów, za to wściekała się, że przednie koło roweru się zgięło.
– Nie kupimy ci żadnych nowych rowerów ani zabawek, ani komputerów – powiedziała, gdy zdała sobie sprawę, że jego obrażenia nie wymagają wizyty na oddziale ratunkowym. Nieważne, że krwawił. – Potrafisz tylko wszystko psuć.
Ostatnie słowa bolały bardziej niż otarte do żywego mięsa kolano ze żwirem, który wbił się w krwawiącą ranę. Ile razy mogła go tak ranić słowami i wciąż spodziewać się, że nie załamie się pod ich ciężarem?
Wtedy właśnie zaczął myśleć o tym, żeby otworzyć drzwi samochodu. Co by powiedziała, gdyby z niego wypadł, potoczył się po jezdni i złamał rękę albo nogę? Mógłby się założyć, że pożałowałaby swoich podłych słów.
Choć na ulicy przed nim rozbrzmiały kolejne syreny, on czuł, jak jego palce, palce dziesięcioletniego chłopca, wymacują klamkę w drzwiach samochodu. Czy mógłby je otworzyć, podwinąć pod siebie nogi i wytoczyć się, jak to widział w filmach?
A gdyby złamał rękę?
Na tę myśl uśmiechał się jeszcze dwadzieścia lat później.
Czy rodzice poczuliby się bardzo winni? Czy tylko bardziej by się złościli, bo wtedy już na pewno musieliby z nim pojechać na oddział ratunkowy? Kosztowałoby to fortunę, a oni już kłócili się o pieniądze. Wyobrażał sobie białą kość, która przebiła skórę. Czy przyciągnęłaby ich uwagę? Czy skradłby dzięki temu kilka dni uwagi zazwyczaj poświęcanej Mickeyowi?
Matka miałaby sobie za złe, prawda?
Albo też powiedziałaby:
– Widzisz, ty zawsze wszystko psujesz i niszczysz.
Tamtej nocy nie otworzył drzwi samochodu. Zwyciężył tkwiący w nim mały tchórz. Wygrał ze zrodzoną w wyobraźni wielką ucieczką. Zerknął na brata i zrozumiał, że rodzice już dawno przestali się kłócić, bo jego warga już nie drżała, Mickey zamknął oczy, wyglądał, jakby spał. Zazdrościł bratu tej zdolności gwałtownego przejścia od łez do snu. Słowa nie zostawiły jeszcze na nim żadnych bolesnych śladów.
Czemu on tak nie potrafi?
Oczami wyobraźni zobaczył siebie jako dziesięciolatka w stalowej zbroi superbohatera: słowa odbijają się od metalu jak kule. Iskry zapalają wszystko wokół, ale żadna z nich nawet go nie tknie. W ogóle nic go nie tknie, nie grozi mu najlżejsze draśnięcie. Jest niezwyciężony, posiada moce, którym nikt nigdy nie sprosta. I sam decyduje, kogo zmiażdżyć, a kogo uratować.
Nagle samochód gwałtownie skręcił, do dziś czuł to niespodziewane szarpnięcie. Ojciec jechał łukiem drogi, gdy światła innego samochodu oślepiły ich przez przednią szybę. Na poboczu stała zaparkowana furgonetka.
– Ktoś tu utknął – powiedział ojciec i zwolnił, a potem zahamował. Zjechał na prawą stronę drogi, koła ślizgiem wjechały w błoto i trawę.
W tym momencie zaczął się horror jak z filmu. Wszystko działo się tak szybko, a jednak nawet dwadzieścia lat później jego pamięć zawsze odtwarzała to w irytującym zwolnionym tempie.
Ojciec otworzył drzwi, nie wyłączając silnika.
– Pewnie zabrakło im benzyny – stwierdził, wysiadając, i zostawił drzwi otwarte.
W niektórych wersjach jego wspomnienia matka protestowała.
Czasami słyszał jej krzyk.
Słyszał krzyki, ale nigdy nie był pewien, czy to Mickey krzyczy, czy może jednak matka. Był za to pewien, że kiedy mężczyzna stojący obok furgonetki zaczął uderzać ojca, nie mógł uwierzyć, że to dzieje się naprawdę.
To musi być jakaś gra.
A może ciemność igra z jego wzrokiem.
Później matka powiedziała oficerom policji, że ojciec dawał jej znaki i błagał, żeby odjechała. Wszyscy byli w niebezpieczeństwie. Ojciec chciał, żeby stamtąd uciekli. Żeby wezwali pomoc.
Gregory niczego takiego nie pamiętał.
Nie słyszał, żeby ojciec wołał coś do matki. Jakim cudem ona to słyszała? Skąd brało się jej przekonanie?
Jedno pamiętał wyraźnie – i za każdym razem w jego wspomnieniach ten moment wyglądał identycznie. To była chwila, gdy ostatni raz widział ojca przez tylną szybę. Nigdy nie zapomni wyrazu jego twarzy.
Zdziwienie? Szok? Ból? Wszystko razem. Ale przede wszystkim na twarzy ojca Gregory widział niedowierzanie. Po prostu ojciec nie mógł uwierzyć, że go tam zostawiają.
Gwizdek policyjny znów przywrócił go do teraźniejszości. Do zimnej ciemnej ulicy, na której zebrali się gapie. Ludzie, którzy to obserwowali tak samo jak on. Nocni gapie. Policja po raz kolejny kazała im się cofnąć, więc odsunął się od migających świateł.
Jeden z policjantów spojrzał prosto na niego, chociaż do głowy mu nie przyszło, że znalazł się tu z jego powodu. To Gregory odpowiadał za ten chaos, to on ich tu sprowadził w samym środku mroźnej ciemnej nocy.
Nadal potrafił czynić szkody.ROZDZIAŁ DRUGI
Hrabstwo Santa Rosa, Floryda
Ryder Creed miał złe przeczucie w związku z tą akcją poszukiwawczą.
Zaczęło się od ciarek wzdłuż kręgosłupa, po których włoski stawały mu na karku. Nie mógł tego ignorować nawet wtedy, gdy biegł, żeby dogonić psa. Już żałował, że nie przypiął Bolowi smyczy.
Szczupły zwinny pies przemykał między drzewami, pędząc w głąb lasu. Rhodesian ridgeback skakał i ślizgał się na długich nogach. Zwalniał tylko po to, żeby obwąchać krzaki. Oglądał się na Creeda wyłącznie w tym celu, by sprawdzić, czy opiekun za nim nadąża. Od czasu do czasu prychał, jakby mówił: Nie, to nie tu. Nie zatrzymywał się na długo, zaraz potem gnał dalej.
Creed starał się przynajmniej nie stracić go z oczu, co nie było wcale proste. Biegł, przydeptując kolczaste krzewy, które czepiały się dżinsów i groziły, że się potknie. Nie słyszał już szeryf Norwich ani jej zastępcy, którzy zostali w tyle.
Do diabła, nie słyszał nic prócz własnego walącego serca i swoich ciężkich kroków.
Kiedy się okazało, że chrzęst pod nogami to nie pęknięta gałązka, ale szkło, Ryder się przestraszył.
Łapy Bola.
Nie mylił się. Nie powinien był spuszczać psa ze smyczy. Znajdowali się na nieznanym mu terytorium.
Opadłe liście ledwie zakrywały porzucone w lesie śmieci. Butelki, puszki, plastikowe pojemniki na jedzenie na wynos. Kawałki betonu, zardzewiałą zmywarkę, fotel z podartą tapicerką – coraz więcej śmieci, które jednak nie powstrzymywały psa.
Potem nagle Creed stracił go z oczu.
– Bolo! – Wbrew swoim intencjom do jego głosu wkradła się panika.
Opiekun nigdy nie spuszcza psa ze smyczy na niebezpiecznym terenie, niezależnie od tego, jak bardzo sprawne i silne jest zwierzę. O czym on myślał?
Rozległ się pełen zaskoczenia pisk. Creed zatrzymał się w pół kroku.
Wstrzymał oddech, co nie było łatwe, kiedy tak ciężko dyszał i waliło mu serce.
Kolejny pisk.
A jednak ludzki, nie psi. Był o tym przekonany.
Nieważne. Jego puls jeszcze przyspieszył. Mrowienie na karku zamieniło się w ogień.
– Bolo, do nogi! – zawołał, choć wciąż nie widział psa.
Niedobrze.
Creed potknął się o porzuconą kuchenkę mikrofalową zaplątaną w gałęzie krzewu, ale złapał równowagę, nie upadł. Wyciągnął przed siebie ręce, trafiając w pień drzewa. Szew w boku kazał mu się zatrzymać. Rana kłuta po nie tak dawnym ataku nożem wciąż do końca się nie wygoiła. Pomimo walenia, które przeniosło się z piersi do głowy, usłyszał głos Hanny, swojej partnerki biznesowej:
– Rye, naprawdę nie rozumiesz, co to znaczy, że masz odpoczywać?
Za plątaniną gałęzi Creed dostrzegł materac balansujący na stercie śmieci. Po drugiej stronie stał Bolo na wprost mężczyzny, który ledwie przed chwilą poderwał się z brudnego materaca, a teraz całym ciałem przylgnął do ogromnego dębu.
– Bolo! – zawołał znów Creed. Głos uwiązł mu w gardle, kiedy wciągnął powietrze i starał się złapać oddech. – Bolo… do nogi.
Tak naprawdę nie była to poprawna komenda, pies nadstawił uszu, jakby czekał na tę właściwą. Przeniósł spojrzenie na opiekuna, nie zmieniając pozycji i wciąż pilnując swojego celu.
Za plecami Creed słyszał kroki i głosy. Szeryf Norwich i jej zastępca wreszcie ich dogonili. Mężczyzna przy drzewie stał nieruchomo z opuszczonymi wzdłuż ciała rękami i na lekko rozstawionych nogach. Wytrzeszczał oczy. Creed podejrzewał, że Bolo wyrwał go ze snu i śmiertelnie przeraził. Już zaczął litować się nad nieznajomym, gdy dojrzał, że ten lekko unosi rękę.
Jak mógł nie dostrzec noża w jego dłoni?
– Hej, spokój. Pies nie zrobi panu krzywdy. To pies poszukujący, nie policyjny.
– Co się dzieje?
To była Norwich. Creed słyszał, jak otworzyła kaburę.
– Niech pan rzuci nóż.
Mężczyzna go nie słuchał. W żaden sposób nie okazał, że jest świadomy ich obecności. Mierzył Bola wzrokiem, zastygły w bezruchu. Opierał się o drzewo. Potem nagle rzucił się naprzód, zaciskając palce na nożu.
Pies zaskowyczał. Creed puścił się pędem, skoczył nad materacem między psa a mężczyznę i pchnął go do tyłu. A on wylądował plecami na ostrokrzewie, lecz wciąż nie puszczał noża.
Creed z trudem uklęknął. Szew w boku kazał mu zaczekać. Bolo otarł się o niego, nosem podniósł jego rękę, sprawdzał go. Potem znów nadstawił uszu, przeniósł wzrok na mężczyznę, po czym zerknął na Creeda, jakby pytał: „Dać mu nauczkę?”.
– Nie, Bolo. Zostań.
Creed chwycił psa za kamizelkę. W pierwszej chwili chciał się przekonać, czy nóż go zranił, lecz ostatecznie zamiast tego złapał za uchwyt kamizelki i odciągnął psa na tyle daleko, żeby wiedział, że ma zostać na miejscu.
Bolo zachowywał się nadopiekuńczo wobec Creeda. Był szczupły, ale muskularny i silniejszy, niż wyglądał. Powalał na ziemię potężniejszych zawodników niż ten, a wszystko to w obronie swojego opiekuna. Zdawało się jednak, że do mężczyzny nic nie dotarło. Podniósł się niezgrabnie, patrząc na psa dzikim wzrokiem. Był gotów znowu się na niego rzucić.
Bolo zaczął mocno ciągnąć. Z jego gardła dobył się cichy warkot.
– Rzuć nóż! – krzyknęła Norwich.
Creed czuł za sobą zastępcę szeryfa. Kątem oka dojrzał służbowy rewolwer wymierzony w sam środek klatki piersiowej mężczyzny. Ten jednak wciąż ich ignorował.
– Rzuć nóż! Teraz – powiedziała Norwich, posuwając się do przodu.
Mężczyzna był młody, pewnie tuż po dwudziestce. Gęste, niesforne włosy opadały mu wokół głowy. Trudno było określić oryginalny kolor ziemistoszarego T-shirtu. W jego oczach było coś, co nie podobało się Creedowi. Rzucał wzrokiem dokoła i wracał spojrzeniem do Bola. On nie tylko został nagle wyrwany ze snu. Creed zastanawiał się, czy nie jest na haju, przez co mógł być jeszcze bardziej niebezpieczny.
– Nie chciałem nikogo skrzywdzić. Rzuciłem się na psa.
Creed już miał krzyknąć, że właśnie dlatego go powstrzymał, ale Norwich go uprzedziła.
– No cóż, ten pies jest funkcjonariuszem służb porządkowych – oznajmiła spokojnie, lecz stanowczo. Mężczyzna natychmiast przeniósł na nią uwagę, przez jego twarz przemknął cień niepokoju. – Atakowanie tego psa – podjęła – jest tym samym co atakowanie jednego z nas.
To nie była do końca prawda. Creed i Bolo nie należeli do policji. Byli niezależnymi kontrahentami zatrudnionymi do prowadzenia akcji poszukiwawczej. Ale po dziesiątkach wspólnych poszukiwań Creed wiedział, że szeryf Norwich traktuje jego i Bola jak członków swojego zespołu.
– Ten durny pies mnie zaatakował. Nikomu nie przeszkadzałem. Spałem sobie. On się na mnie rzucił. – Wskazał na niego nożem, jakby zapomniał, że wciąż ściska go w dłoni.
– Nie ruszaj się. – To znów była Norwich.
Creed zmienił pozycję, żeby chronić psa.
Dopiero kiedy Norwich wyszła naprzód, uświadomił sobie, że to nie mężczyźnie z nożem kazała się nie ruszać. Unosząc rękę, pokazała swojemu zastępcy, że ma zostać na miejscu. Za to ona trzymała broń w opuszczonej ręce, gotowa do strzału.
Zdawało się, że mężczyzna nie zwraca na to uwagi. Jeśli już, to jego niepokój wzrósł. Creed stał jakieś trzy metry od niego, więc łatwo mógł dostać kolejny cios nożem. Był dość blisko, żeby czuć zapach potu mężczyzny. Widział nerwowy tik prawej strony jego twarzy i drżenie palców zaciśniętych na rękojeści noża.
Gdyby nie martwił się o Bola, mógłby podciąć mężczyźnie nogi. Pies cały drżał, przepełniony tłumioną energią uderzał przednimi łapami o ziemię. Jego podejście było proste. Nie kombinował. Wskazywał Creedowi cel, jakby mówił: „Proszę, znalazłem to, czego szukałeś”.
Ale nie w tym wypadku. Ten mężczyzna nie był nastolatkiem, którego szukali. Teraz Creed żałował, że postawił ich w tym trudnym położeniu.
Potem nagle Bolo przechylił głowę. Jego ciało zesztywniało. Usłyszał zbliżające się zagrożenie, nim Creed je zauważył. A stało się to dopiero wtedy, kiedy w dali dojrzał poruszające się czubki wysokich traw.
Za mężczyzną z nożem. Za drzewem. Krzewy się rozchyliły. Rozległ się trzask gałązek. Coś biegło w ich stronę. I to szybko.ROZDZIAŁ TRZECI
– Szeryf Norwich! – zawołał Creed i wskazał ręką.
W pierwszej chwili Norwich niczego nie dostrzegła. Tymczasem trzask łamanych gałązek i szelest liści były coraz bliżej. Uniosła rękę z rewolwerem, kiedy ktoś krzyknął:
– Lufka, stój!
Niski, pełen niepokoju bas odbił się echem w leśnej głuszy.
– Proszę nie strzelać! – Mężczyzna, który krzyczał, był jeszcze niewidoczny, niczym cień przeciskał się między drzewami, wymachując rękami, jakby to pomagało mu posuwać się naprzód. Ale najwyraźniej był za daleko, żeby kontrolować sytuację.
– Bolo, siad i zostań – niemal szeptem powiedział Creed do psa, a Bolo go posłuchał. Zobaczył, że młody człowiek opuścił rękę z nożem i odwrócił się, żeby zobaczyć, co się dzieje.
Creed wyprostował się, patrząc na Norwich i jej zastępcę.
– To pewnie tylko pies.
Policjanci nie opuścili broni.
– Widziałam aligatora, który poruszał się tak szybko – powiedziała Norwich, przyjmując pozycję strzelecką.
– To Lufka! – zawołał młody mężczyzna. – Ten pies nikomu nie zrobi krzywdy. Nie tak jak wasz. – Potem zauważył ich broń i wytrzeszczył oczy. – Hej, chwileczkę! Nie strzelać!
Tymczasem Creed niezauważenie wysunął się naprzód.
– Panie Creed – zauważyła Norwich. – To nierozsądne.
– Luufka! Stój!
Wtedy trzask gałązek nagle ustał. Trawa i liście znieruchomiały, ale było to jakieś piętnaście metrów dalej. Za daleko, by Creed mógł coś zobaczyć.
W oddali wciąż dał się słyszeć męski głos, trzask gałęzi i trzepotanie skrzydeł podrywających się do lotu ptaków. Ale to coś, co przemykało przez krzaki, posłuchało go i przystanęło w bezruchu.
Czekało na głos mężczyzny.
Creed zerknął przez ramię na Bola. Duży pies nie wyglądał na zaniepokojonego. Spojrzał na miejsce, gdzie intruz się przed nimi schował. Przez krótki moment nawiązał kontakt wzrokowy z Creedem. Potem wrócił spojrzeniem do młodego mężczyzny z nożem, jakby mówił: „Tego musimy pilnować”.
Ale ten człowiek nie wydawał się teraz zagrożeniem. Przesunął się tylko po to, by wypatrywać właściciela Lufki, nie tracąc z oczu przedstawicieli policji.
– Stary Sully też nikogo nie skrzywdzi – powiedział do nich.
Creed musiał się z nim zgodzić. Właściciel Lufki znacząco zwolnił. Teraz ni to biegł, ni to się potykał. Wyciągnął przed siebie ręce, chwytał się drzew i odpychał się od pni, żeby posuwać się naprzód.
– Może bym panu uwierzyła, gdyby pan rzucił nóż – powiedziała Norwich.
– A wy schowacie broń?
Creed obejrzał się przez ramię. Bolo siedział spokojnie, nadal obserwował mężczyznę, ale już nie tak nerwowo.
Norwich też spojrzała na Bola, po czym spotkała się wzrokiem z Creedem. Powoli opuściła rękę z rewolwerem i powiedziała do swojego zastępcy:
– Wycofaj się, ale bądź w gotowości.
W końcu młody mężczyzna złożył nóż i wrzucił do kieszeni kurtki. W tej samej chwili Creed zwrócił uwagę na to, że dżinsowa kurtka była na niego za mała. Rękawy nie sięgały nadgarstków, naciągała się na plecach.
Spojrzał znów na Norwich i jej zastępcę, ale oboje skupili się na człowieku, który z trudem się do nich zbliżał.
– A kto to taki ten Sully? – spytała Norwich. Grzywka przykleiła jej się do spoconego czoła. Stalowosiwe włosy ściągnęła w koński ogon, który wystawał z tyłu czapki szeryfa hrabstwa Santa Rosa. Była szczupła i zwinna pomimo zawału, który dopadł ją pół roku temu, emanowała spokojem, ale i stanowczością. – To właściciel tej posesji?
– On jest tu dłużej. Ładnie się urządził – rzekł mężczyzna.
Nie odpowiedział na jej pytanie.
Norwich wymieniła spojrzenie z Creedem, który spodziewał się, że szeryf wzniesie oczy do nieba. Zachowała jednak obojętny wyraz twarzy zarówno wobec swojego zastępcy, jak i młodego mężczyzny. Obaj skupili uwagę na Sullym, podczas gdy Creed wpatrywał się w miejsce, gdzie zatrzymał się pies o imieniu Lufka.
Gdy Sully się zbliżał, Creed powstrzymywał uśmiech, rozpoznając znajome ruchy źdźbeł trawy, kiedy pies machał ogonem. Dojrzał podnoszący się grzbiet psa. Między pożółkłymi źdźbłami i czerwonym ostrokrzewem wychynął czarny nos. Zwierzę jednak wciąż czekało, poruszały się tylko trawy, tym szybciej, im bliżej znajdował się właściciel.
Sully przystanął, pochylił się i oparł dłonie o uda. Dyszał i łapał oddech. Białe jak pióra włosy przykleiły mu się do czaszki w miejscu, gdzie wcześniej miał kapelusz albo czapkę. Jego twarz, przecięta głębokimi zmarszczkami na czole i w kącikach oczu, wyglądem przypominała zniszczoną brązową skórę. Krzaczaste brwi były bardziej szare niż białe.
Creed nie był dobry w zgadywaniu czyjegoś wieku, ale Sully był starszy, niż się spodziewał. Kiedy podniósł głowę, prostując się, jego klatka piersiowa wciąż szybko unosiła się i opadała. Gdy powiódł po nich spojrzeniem, zdawało się, że ma jakiś problem z oczami, co prawdopodobnie było przyczyną jego niezbornego biegu.
– Lufka – odezwał się. – Chodź tu.
Pies posłusznie podszedł i w końcu wszyscy mogli mu się przyjrzeć. Okazało się, o dziwo, że brązowy kundel był jakieś trzydzieści centymetrów niższy od Bola.
Creed zgadywał, że to mieszaniec teriera, miał krótkie oklapłe uszy i szorstką sierść, na głowie sterczącą jak u człowieka, który dopiero wstał w łóżka. Była jeszcze jedna niespodzianka. Lufka okazała się suką.
Zdecydowanie przyciągnęła uwagę Bola, który bez sygnału od Creeda podszedł do niej i zaczął ją obwąchiwać. Dopiero po chwili Creed zdał sobie sprawę, że tak naprawdę nie chodziło o suczkę. Bolo zainteresował się kością, którą Lufka dumnie prezentowała, trzymając w zębach.
Sully też to zauważył.
– Znalazła ją dziś rano. – Wciąż łapał oddech. I znów sapnął, a jego klatka piersiowa poruszyła się pod znoszoną koszulą. – Paradowała z nią w kółko. Co się tu dzieje?
Bolo doprowadził ich do młodego mężczyzny z nożem, lecz jego nos nadal pracował. Poruszał się z wahaniem, obwąchując drugiego psa, już niezainteresowany swoim pierwotnym celem. Tak bardzo zbliżył się do Lufki, że aż na niego zawarczała.
– Będziemy mieć tu problem, panie Creed? – spytała Norwich.
Ale on na razie nie przerywał psu. Miał nadzieję, że nie będzie musiał interweniować. Bolo jeszcze parę razy wciągnął powietrze, po czym zawrócił i usiadł przy nogach swego pana. Wskazał nosem na kość w pysku Lufki, jednocześnie uderzając łapą o ziemię.
– Panie Sully, gdzie pański pies znalazł tę kość? – spytał Creed.
– Gdzieś w lesie. Wygląda mi na kość niedźwiedzia.
– Nie sądzę, że to kość niedźwiedzia. – Creed obejrzał się na Norwich i pokazał Bolowi, żeby się nie ruszał. – Bolo nie wskazuje zwierzęcych kości.
Widział, jak Norwich zastanawia się nad jego słowami, przenosząc wzrok z kości na Bola, a potem znów na Creeda. Zrozumiała, co miał na myśli.
– Więc co dokładnie on mówi? – spytał nieco zagubiony zastępca. Patrzył na swoją szefową i czekał na wyjaśnienie.
Creed odpowiedział za nią:
– Bolo tropi zaginionych ludzi, ale także zwłoki.ROZDZIAŁ CZWARTY
Waszyngton, D.C.
Agentka FBI Maggie O’Dell skręciła za róg i natychmiast poczuła na twarzy zimny powiew. Zapowiadało się, że spadnie więcej śniegu, ale w powietrzu czuło się jeszcze coś innego. Wiatr niósł ze sobą jakiś paskudny zapach. Przechodnie zasłaniali nosy rękami albo szalikami. Jak zwykle z krat w chodnikach unosiła się para, ale nie stąd płynął smród.
Pokazała odznakę policjantowi stojącemu przy pierwszej taśmie odgradzającej miejsce zbrodni.
– To ścieki? – spytała go, uniosła żółtą taśmę i przeszła pod nią.
– Kontener na śmieci. – Wskazał za siebie. – Miejska spycharka w niego uderzyła. Tak mocno, że przewróciła go na bok. – Zrobił minę i dodał: – W zeszłym tygodniu jedna z nich podniosła namiot, w którym wciąż ktoś był.
– Słyszałam.
– O’Dell! – Julia Racine zamachała do Maggie.
Detektyw już wyglądała na zdenerwowaną i zniecierpliwioną, a była dopiero dziesiąta rano. Ale taka była Racine. Maggie wiedziała, że ta jej opryskliwość w dużym stopniu była na pokaz. Nawet jej postawa – a stała z nogami rozstawionymi na szerokość ramion i z rękami splecionymi na piersi – sygnalizowała, że jest twarda jak skała. Właśnie kończyła rozmowę z młodym mężczyzną, który wyglądał, jakby dostał od niej reprymendę. Byłby pewnie wyższy niż Racine, gdyby się tak bardzo nie przygarbił, że uszami niemal dotykał szczupłych ramion, próbując w ten sposób ochronić się przed zimnem i śniegiem.
– Agentka specjalna O’Dell, a to detektyw Sheldon – przedstawiła ich sobie Racine.
Sheldon skinął głową Maggie, potem Racine, i rzekł:
– Natychmiast się tym zajmę. – Po czym udał się w stronę, z której Maggie właśnie przyszła.
– Czy ten kontener na śmieci ma coś wspólnego ze zbrodnią? – spytała Maggie. Smród wydawał się coraz gorszy.
– Dupek, który w niego walnął, znalazł ciało.
– Dupek? – Maggie uniosła brwi.
– Taa, wiem. To obrzydliwe, jak bardzo mój język zrobił się ugrzeczniony. Tak się dzieje, O’Dell, jak się poddajesz i mieszkasz z cudzym dzieciakiem. Mądrze zrobiłaś, rzucając swojego doktorka.
Racine miała na myśli doktora Benjamina Platta, choć on i Maggie nigdy nie byli w prawdziwym związku. Ben miał kiedyś córkę i szukał kobiety, która pragnęła mieć dzieci. Maggie tego nie planowała. Druga połówka Racine miała córkę. Maggie nie pamiętała imienia dziewczynki, za to wiedziała, że chodzi jeszcze do podstawówki.
– Czyli ma na ciebie dobry wpływ – podsumowała.
– Ma straszny wpływ. – Racine rozejrzała się i podjęła: – Jesteś kobietą i wiesz, jak jest ciężko, kiedy chcesz, żeby cię poważnie traktowali w tej robocie. A teraz ja przez nią mówię: „A niech to” albo „O mój Boże”. To normalnie nie w porzo.
– Myślę, że przeżyjesz.
– Słyszałam, że w twoim życiu pojawił się nowy facet.
Maggie i Racine nie przyjaźniły się, ale przez lata tyle razy współpracowały, że wiele je łączyło. Mimo to Racine uważała, że są przyjaciółkami. Maggie wolała zachować prywatne sprawy dla siebie.
Kiedy nie odpowiadała, Racine podjęła, jakby odpowiedź nie była wcale konieczna:
– Podobno zamieniłaś doktorka na tresera psów. – Spojrzała na Maggie z ukosa, po czym dodała: – Nie taki zły pomysł. – Racine, jak to ona, na tym nie poprzestała. – Słyszałam, że to niezłe ciacho.
Maggie chciała spytać, skąd Julia ma te informacje, ale w ten sposób tylko pokazałaby, że jest otwarta na drążenie tematu. A nie była. Na pewno nie z Racine.
– Prowadzisz tę sprawę? – spytała, wracając do tego, co ją tu sprowadziło.
– Tak, idzie w wariackim tempie. Dlatego mój szef chce się jej pozbyć.
Maggie domyślała się, że wariackie tempo to też nowa fraza.
– Ofiarą jest bezdomny?
– Nie bezdomny, O’Dell. Politycznie poprawnie mówi się o nich: „Nieposiadający domu” albo „Nieposiadający schronienia”. Brzmi lepiej? Kwestia gustu. O ile wiemy, mieszkał na ulicy. Policjanci wciąż rozmawiają z jego kolegami, a wyciągnąć coś od tych ludzi jest prawie niemożliwe. – Przerwała na moment. – Nawet jak już coś mówią, musimy być ostrożni. Doskonale kłamią. Poważnie, CIA powinno przeprowadzać rekrutację na ulicach. Gościa mogą zasztyletować w namiocie obok, a oni się zarzekają, że nic nie widzieli ani nie słyszeli. – Westchnęła ciężko. – Tak szczerze, to niektórzy z nich są tak naszprycowani albo pijani, że taka może być prawda. Nie są nawet podłączeni do rzeczywistości. A ci, którzy wciąż rozróżniają, co jest co, cholernie boją się w to mieszać.
Maggie powściągnęła uśmiech. Dziwnie było słuchać Racine, która nie przeklina tak soczyście jak dawniej.
– Możliwe, że nawet by tego nie zgłosili – kontynuowała detektyw. – Trzeba było tego gościa od koparki. Pewnie dlatego uderzył w ten kontener. Jest młody i trochę w szoku, bo nie przywykł do widoku trupów.
– Przez telefon powiedziałaś, że to drugi.
– Dziesięć dni temu. Trzy przecznice dalej. Podobne okoliczności zbrodni.
– Tamten też był bezdomny?
Racine przytaknęła i dodała:
– Wiem, święta to czas, kiedy budzą się fascynaci morderstw, ale, do diabła, nie spodziewałam się seryjnego mordercy.
– Co o nim wiesz? Jest jakieś nagranie sprzed tych dziesięciu dni? – Maggie przeniosła wzrok pod markizy małych sklepików mieszczących się na tej ulicy. Na jej końcu stał dwupiętrowy ceglany budynek. Zapisała sobie w pamięci, żeby sprawdzić, czy nie ma tam kamer monitoringu.
– Wstępne poszukiwania nie wskazały na nikogo podejrzanego czy przynajmniej na kogoś, kto jakoś zwracałby uwagę. Prawdę mówiąc, zaczęłam myśleć, że sprawca też może być bezdomny i niewykluczone, że również chory psychicznie. Na przykład zemsta za jakieś głupstwo? Zdarza się, jak wiesz. Każdy z nich ma jakieś rzeczy, ale nie chcą się nimi dzielić.
– Broń?
– Więcej niż jedna. Żadnej nie znaleziono. Ofiara z zeszłego tygodnia miała tępy uraz z tyłu głowy. Koroner powiedział, że wygląda to na młotek z główką kulistą. Ale nie to było przyczyną śmierci. Może uderzono go młotkiem, żeby stracił przytomność. Nie było żadnych obrażeń wskazujących na to, że się bronił. Został zasztyletowany nożem z dwustronnym ostrzem. Osiem do dwunastu centymetrów.
– To też się stało w nocy?
– Wczesnym rankiem. Koroner uważa, że nie umarł natychmiast, więc przypuszczalny czas zgonu to między północą a trzecią lub czwartą nad ranem.
– Nikt nie zauważył krwawiącego człowieka na ulicy?
– Nie, ale był w swoim namiocie. Taka prowizorka. Niebieski brezent narzucony na kartonowe pudła. Ktoś zauważył, jak próbował się z niego wyczołgać, i zadzwonił na dziewięćset jedenaście.
– A dzisiejsza ofiara?
– Naszym zdaniem spał oparty o latarnię obok kratki wentylacyjnej w chodniku, żeby mu było cieplej. Jakieś półtora metra od kontenera na śmieci. Taki sam sposób działania. Uderzony w tył głowy, a potem pchnięty nożem.
Maggie potoczyła wzrokiem dokoła. Samochody zaparkowane po tej stronie ulicy z pewnością ograniczały widok na kogoś, kto śpi na chodniku. Między jedno- i dwupiętrowymi ceglanymi budynkami mieszkalnymi znajdowały się nieduże lokale usługowe, między innymi studio paznokci, spożywczy, mała kawiarnia, i do wszystkich wchodziło się po paru betonowych stopniach. Niektóre miały markizy. Żaden nie posiadał drzwi wejściowych na poziomie chodnika. Inna sprawa, że w czasie, gdy doszło do zbrodni, żaden z nich nie był otwarty.
– Powiedz mi coś o ofiarach – poprosiła Maggie.
– To mężczyźni. Ten po trzydziestce, poprzedni starszy, może czterdziestoparolatek. Żadnych dokumentów, odciski palców nigdzie nie zostały odnotowane. Żadnych śladów w NamUS.
NamUS to krajowy system osób zaginionych i niezidentyfikowanych z terenu całych Stanów Zjednoczonych.
Racine wskazała na miejsce, gdzie wciąż pracowała ekipa techników kryminalistyki, i dodała:
– Ten gość z dzisiejszego ranka został tam znaleziony, był zawinięty. Jak mówiłam, niedaleko kontenera na śmieci.
Ale ciało już zabrano. Maggie żałowała, że Racine nie zadzwoniła wcześniej. Obejrzenie miejsca zbrodni z ciałem o wiele bardziej by jej pomogło.
– Jest tu gdzieś w pobliżu schronisko dla bezdomnych?
– Gdzie ty żyjesz, O’Dell? Schroniska dla bezdomnych nie są w stanie się utrzymać. Poza tym wielu z tych ludzi nie przestrzega żadnych reguł. Higiena osobista, trzeźwość czy szukanie Jezusa to nie są ich priorytety. Miasto systematycznie przegania tych ludzi z ulic, więc pojawiają się gdzie indziej. Nawet nie zaczynaj.
Maggie stwierdziła, że musi to z siebie wyrzucić:
– Czemu do mnie nie zadzwoniłaś, zanim zabrali ciało?
– Hej, mam rozkazy, żeby posprzątać, i to szybko. Nie jestem pewna, czy władze bardziej wkurzyły się kolejnym zamordowanym bezdomnym, czy przewróconym kontenerem na śmieci. Kiedy wspomniałam, żeby zadzwonić do federalnych, bo mamy tu podobne sytuacje, dosłownie usłyszałam, jak szef odetchnął z ulgą.
– Mój zespół musi dostać wszystkie dowody, jakie zebraliście, łącznie z dzisiejszymi.
– Jasna sprawa, z przyjemnością przekażę ci wszystko, czego potrzebujesz. Więc mogę mu powiedzieć, że jesteś na pokładzie?
– Pod jednym warunkiem.
– Jakim?
– Jak tylko dowiesz się czegoś nowego, natychmiast do mnie dzwonisz.
– Nie ma sprawy.
– Mówię poważnie, Racine. Powinnam tu być, zanim zabraliście ciało z miejsca zbrodni.
– Masz rację. Mój błąd. – Uniosła ręce, jakby się poddawała.
Maggie nie mogła się nie zastanowić, czy to jakiś nowy gest, którego nauczyła się od córki partnerki, jakby uczyła się nowego języka.
– Detektyw Racine! – zawołał jeden z policjantów. Był w kombinezonie ochronnym i stał w środku sterty śmieci. – Chyba coś znaleźliśmy.
Natychmiast tam ruszyły, a kiedy zbliżyły się do policjanta, Maggie dojrzała plastikową torbę, którą trzymał w ręce. Była na tyle otwarta, by dostrzec znajdujący się w niej skrawek materiału. Krew wyglądała na świeżą. Pełne dno sugerowało, że w torbie jest więcej rzeczy.
– No, to ciekawe. Naprawdę myślał, że nie przejrzymy zawartości pojemnika na śmieci? – spytała Racine.
– Może nie dziś – odparł policjant. – Kontener był pełny. Właściciel tej małej kawiarni powiedział, że zwykle odbierają śmieci przed dwunastą w południe. Gdyby je zabrali przed naszym przyjazdem, znalezienie ich byłoby koszmarem.
– Myślisz, że zabójca o tym wiedział? – Racine spytała Maggie z poważną miną, która wyrażała nadzieję, że agentka FBI nie bez powodu pojawiła się tu wczesnym rankiem.
Maggie zerknęła na nią, skupiając wzrok głównie na foliowej torbie zwisającej z ręki policjanta.
– Mógł wiedzieć i to wykorzystać. Albo…
– Albo co?
– Albo po prostu miał to gdzieś. – Instynkt podpowiadał Maggie, że tak właśnie było.
– Tak czy owak – podjęła Racine – wygląda na to, że ten młody dupek, który wjechał w kontener na śmieci, przyniósł nam farta.