Zło ze wschodu - ebook
Zło ze wschodu - ebook
Zło przyciąga zło. Jeden grzech przeciera szlak kolejnym.
Każdy czas niesie własne wyzwania a każde miejsce ma swoje tajemnice - jedne fascynujące, inne groźne, niektóre niebezpieczne. A także takie, których nie warto badać, jeśli nie chce się przekroczyć granicy, za którą człowieczeństwo rozpada się niczym rozbita szklanka.
Kolejny zbiór opowiadań Andrzeja Pilipiuka zabiera nas w podróż przez czas, przestrzeń i rozmaite odcienie ludzkich dusz i sumień. Od odległych krzyków umierających na arenach gladiatorów, przez magię wciąż tętniącą w wiecznej zmarzlinie Syberii, po enklawy dawnych tajemnic we współczesnej Warszawie. Zmieniają się dekoracje, ludzie, technologie. Jedna prawda pozostaje jednak niezmienna: nie ma ludzi jednoznacznie dobrych lub złych. Ale zawsze warto szukać tych, w których zwycięża dobro.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7964-984-6 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zima najwyraźniej nie mogła się zdecydować, czy chce nadal nas nękać, czy ustąpić miejsca swojej siostrze – wiośnie... Panowała wyjątkowo obrzydliwa odwilż, śnieg tajał tylko po to, by kolejna fala mrozu mogła ściąć powstałą wodę. Na ulicach i chodnikach wieczorami robiła się paskudna szklanka. Uwielbiałem taką pogodę, o ile oczywiście nie musiałem wychodzić z domu... A dziś nie musiałem. Ani jutro. Ani nawet pojutrze. Miałem zapas drewna do kominka. Miałem pełną lodówę. Zapas kawy starczyłby na miesiąc. Nawet coś mocniejszego by się znalazło. Mogłem wyłączyć net i telefon, siedzieć spokojnie w fotelu, pić herbatę z odrobiną wina dodaną tylko dla smaku i godzinami czytać, reperować uszkodzone przedmioty lub oprawiać stare książki.
Zadzwonił domofon. Cholera. Jego też mogłem wyłączyć... Na wszelki wypadek rzuciłem okiem na monitor podpięty do kamery, dyskretnie powieszonej w bramie. Przed kamieniczką stali pan Piotr, od roku pełniący nieformalną funkcję przywódcy Grona Jarzębiny, oraz nieznany mi starszy mężczyzna w garniturze. Serce zabiło mi odrobinę mocniej. Znałem naszego szefa dobrze, nie był zbyt towarzyski i raczej nigdy nie dzwonił bez powodu. Skoro wybrał się do mnie z niezapowiedzianą wizytą i jeszcze przyprowadził gościa, musiało się przydarzyć coś ważnego. Wpuściłem ich i po chwili stali już w moich drzwiach.
– Witaj, Robercie. – Pan Piotr uścisnął mi dłoń. – Mam taką sprawę. Jest ze mną stary znajomy, przybył do nas z Włoch. Ale może najpierw poznacie się, panowie. Pan profesor Matteo Cattani, archeolog. Zgadało nam się o tobie... – przeszedł na angielski.
– Czym zatem mogę służyć? – Zaprosiłem ich gestem do salonu. – A na początek kawy czy herbaty?
Woleli kawę. Uruchomiłem ekspres.
– Pan profesor kopie we Włoszech, konkretnie: w Weronie – zaczął pan Piotr. – W tej słynnej Weronie, gdzie, wiesz, Romeo i Julia...
– Średniowieczne miasto stojące na ruinach miasta rzymskiego w łuku rzeki Adyga. Dobrze zachowany rzymski amfiteatr, most z podobnego okresu, średniowieczny zamek, ruiny teatru, muzeum archeologiczne w dawnym klasztorze, słynne konserwatorium... – zacząłem wymieniać. – I sporo naprawdę starych kościołów. Co do Romea i Julii, niestety, wymyśleni... Zresztą to i lepiej, że wymyśleni, bo coś mi się kojarzy, że zważywszy na wiek dziewczyny, ten „romans wszechczasów” dziś zakwalifikowalibyśmy pod całkiem poważne paragrafy... Natomiast samo miasto z pewnością skrywa dziesiątki historii znacznie ciekawszych, bo prawdziwych...
– Widzę, że jest pan zorientowany – odezwał się profesor Cattani. – Owszem, badam moje miasto od kilku dekad. Badam je poniekąd podwójnie, gdyż po pierwsze prowadzę wykopaliska, po drugie robię przegląd materiałów i dokumentacji z wykopalisk prowadzonych na przestrzeni ostatnich dwustu lat. I prowadzę kwerendy archiwalne, żeby wiedzieć, gdzie kopać i co znajdę tam, gdzie prowadzi się wykopaliska ratunkowe...
– Rozumiem – powiedziałem. – W Polsce mawia się, że największe odkrycia w naukach humanistycznych wynikają z naszej niewiedzy, a dokonuje się ich, idąc tropem naszych poprzedników...
– Oj, trafne... – Profesor aż pokręcił głową. – W każdym razie obecnie polem mojej pracy jest tak zwana Arena – wyjaśnił. – Prowincjonalny amfiteatr, ale duży i o tyle ciekawy, że faktycznie, jak pan wspomniał, bardzo dobrze zachowany, o niebo lepiej niż słynne Koloseum. W każdym razie trwają prace nad przebudową placu wokoło i proszę sobie wyobrazić, natrafiono na fragment „zaplecza”, konkretnie miejsce, gdzie znajdowały się klatki dla dzikich bestii, kuchnie oraz głęboki rów, do którego pospołu trafiały zabite zwierzęta i polegli gladiatorzy. Powiem od razu, że spodziewano się tego, bo przed pierwszą i drugą wojną światową już tam kopano.
– Polegli gladiatorzy – podchwyciłem.
– Na arenę trafiali różni ludzie. Niewolnicy szkoleni, żeby mordować się na oczach panów. Biedacy, którzy wierzyli, że dzięki sile i zwinności zarobią w ten sposób. Skazańcy, kryminaliści, jeńcy wojenni i weterani legionów... A czasami wolni zawodowcy. Jeśli gladiator należał do bractwa pogrzebowego, to znaczy jeśli miał coś w rodzaju wykupionej polisy, gdy zginął na arenie, zabierano jego ciało i zapewniano skromniutki pogrzeb.
– A jeśli nie? – teraz zainteresował się pan Piotr.
– No cóż – westchnął profesor Cattani. – W takim przypadku trafiał do zbiorowego dołu razem z trupami usieczonych zwierząt, a także innymi odpadkami, które zbierano w teatrze po każdej większej imprezie.
– I taki dół planuje pan rozkopać?
– Owszem.
– Chce pan zaprosić do tego przedsięwzięcia mnie? – zdziwiłem się.
– Tak.
– Jestem zaszczycony. Ale dlaczego?
– Większą część zadania powierzę moim studentom. Potrzebuję jednak pomocy kogoś młodego, silnego, a przy tym zaufanego, dyskretnego i o otwartym umyśle. I z wykształceniem archeologicznym, żeby wiedział, co i jak. Jeśli się nie mylę... Oczywiście mogę się mylić... Jest szansa na znaleziska, khm...
Umilkł, jakby nie bardzo potrafił ubrać myśl w słowa. Pociągnął łyk kawy. Zapatrzył się w dno filiżanki. Milczenie przeciągało się i ja pierwszy zdecydowałem się je przerwać.
– Czy to znaczy, że możemy tam znaleźć na przykład rzeczy, w których istnienie nie wierzy oficjalna nauka?
– Całkiem elegancko powiedziane – pochwalił mnie profesor.
– Szkielet, dajmy na to, tygrysa szablozębnego ubitego na arenie? – indagowałem.
– Nie do końca. – Uśmiechnął się lekko. – Co może mi pan powiedzieć o tych kawałkach metalu? – zagadnął, wyjmując z teczki torebkę strunową.
Obejrzałem znalezisko.
– Powiedziałbym, że to współczesny śmieć. Wygląda jak trzy elementy bransolety od zegarka – zacząłem ostrożnie. – Czy ten metal to stal kwasoodporna, czy nikiel?
– Nikiel.
Przypomniałem sobie dzieciństwo. Warszawska Praga, bazar Różyckiego i staruszek bez nogi nad wielką walizą przedwojennych pięćdziesięciogroszówek. Monety miały już wówczas ponad pół wieku, a wyglądały jak świeżo wybite. Pamiętałem też podobną monetę, tyle że dwudziestogroszową, którą wykopałem w ogrodzie, gdy rodzice wreszcie dorobili się domu. Po latach w ziemi nadal wyglądała „świeżo”. A te detale świeżo nie wyglądały. Wiadomo, gleba glebie nierówna, ale przecież to były Włochy, kraj z natury dość suchy.
– To elementy, które bardzo długo leżały w ziemi – zauważyłem, kładąc jeden z nich pod mikroskopem cyfrowym. – Bardzo gruba, wielowiekowa patyna.
Nacisnąłem przełącznik, powiększając obraz sześćset razy. Patrzyłem może przez minutę na głęboko utlenioną powierzchnię. Uszkodzenia typowe dla bransolety z łączonych elementów. Do tego ziarenka piasku wpieczone w korozję...
– Bardzo długo – powtórzyłem. – Kiedy je znaleziono? – zapytałem ostrożnie.
– W tym właśnie problem. Trafiły się moim poprzednikom podczas wykopalisk w tysiąc osiemset osiemdziesiątym pierwszym roku – wyjaśnił profesor Cattani.
– Nie mogło dojść do jakiejś pomyłki lub fałszerstwa? Lub podmiany?
– Jest wpis w dzienniku wykopalisk, a szczegółowo zostały opisane w katalogu muzealnym z roku tysiąc dziewięćset trzeciego. Moi koledzy biorą mnie za wariata. Ale trafiła się okazja, żeby kopać tuż obok tamtego stanowiska. Nie ustaję w nadziei, że znajdę jeszcze coś. Coś, co potwierdzi moją teorię.
– Resztę tego zegarka?
– Albo inne ciekawostki niepasujące do normalnego kontekstu archeologicznego.
– Zetknąłem się kiedyś z czymś w rodzaju cienia dowodu na podróże w czasie – westchnąłem.
Przypomniałem sobie zdjęcie cadyka siedzącego w cieniu czarnych parasoli. I pewne praktyki wykopaliskowe, podczas których zaginął licealista. Ale to był chyba tylko koszmarny sen... Bo dzieciak odnalazł się w końcu, po dwu tygodniach, w szpitalu psychiatrycznym w Kobierzynie. I generalnie niczego nie pamiętał.
– Z naukowego punktu widzenia to bzdura, ale jest trochę znalezisk, o których nie mówi się głośno. Niewiele, może kilkanaście przedmiotów w skali Europy, co do których są poważne... nazwijmy to, wątpliwości... – powiedział profesor Cattani. – Zazwyczaj ich odkrywcy nie robili kariery. Archeologia to nauka poważna. Czasami aż za bardzo. Pomyślałem tak: wykopię coś dziwnego sam, narażę się na wykpienie. Jeśli będę miał świadka, i to zagranicznego, może koledzy nie pożrą mnie żywcem. Jeśli zechce pan...
– Będę zaszczycony, mogąc zostać zjedzonym wraz z panem. Kiedy zaczynamy?
– Czternastego kwietnia. Cały potrzebny sprzęt będzie na miejscu.
*
Werona to takie „miasto trzydniowe”. Trzy dni ostrego zdzierania zelówek i można pobieżnie zobaczyć większość rzeczy wartych obejrzenia. Rzecz jasna, aby zwiedzić je dokładnie, trzeba poświęcić tydzień. A dla dogłębnego zapoznania się ze wszystkimi zabytkami należy pomieszkać tu kilka miesięcy, jeśli nie lat. Turyści zazwyczaj oglądają dom, który miał należeć do Szekspirowskiej Julii, ze słynnym balkonem zbudowanym w latach trzydziestych dwudziestego wieku. Czasem odwiedzą kryptę, w której rzekomo dziewczyna miała zostać pochowana. Ci ambitniejsi zwiedzą muzeum koło jednej z dawnych bram i któryś ze starych kościołów. Na drugą stronę rzeki, do muzeum archeologicznego, dotrą nieliczni.
Miałem spędzić tu dziesięć dni. W sam raz tyle, by obejrzawszy to, co oglądają wszyscy, podumać chwilę w zakątkach, do których turyści zazwyczaj się nie zapuszczają. By wydeptać własne ścieżki obok turystycznych szlaków. A na razie czekały mnie pracowite poranki przy łopacie.
Miałem zabukowany pokoik w małym hoteliku opodal dawnych murów obronnych. Wyszedłem z budynku. Poranek był przyjemnie chłodny. Włoska wiosna wygląda tak jak u nas aura na progu lata. I wszystko zielone, a za miesiąc, półtora słońce spali roślinność... Minęły mnie roześmiane dziewczyny. Dwie niosły futerały ze skrzypcami, trzecia z altówką. Mimowolnie odprowadziłem je wzrokiem. Kojarzyłem z mapy, że gdzieś niedaleko znajduje się słynne konserwatorium. Arena była opodal, ale poszedłem okrężną drogą, bo chciałem przejść się po mieście teraz, nim ludzie wylegną tłumnie na ulice... Miasto jak to we Włoszech... Wąskie uliczki przypominające trochę wąwozy, zapewniające nawet w środku dnia trochę cienia. Zielone okiennice, kamienne fasady domów. Knajpki i kawiarnie oferujące kawę, marcepanowe ciasteczka, owoce morza, wędliny...
– Najlepsza pizza na świecie jest w Lublinie – mruknąłem, patrząc na szyld mijanego lokalu. – Choć ta z Chełma też niczego sobie!
Na wykopaliska dotarłem godzinę przed czasem. Wzdłuż ściany amfiteatru rozstawiono ogrodzenie z blaszanych paneli, mające chronić miejsce wykopalisk przed spojrzeniami postronnych. Popatrzyłem na mury wzniesione z cyklopich głazów. Arena, nawet zrujnowana, robiła ogromne wrażenie. Jakim cudem ściany przetrwały niemal dwa tysiące lat? Bloki spojono klamrami z brązu, mocowania zalano ołowiem. Nie żałowano też specyficznej zaprawy robionej z wapnia i popiołu wulkanicznego. Po zastygnięciu twardniała niemal jak nasz beton. Solidna konstrukcja, oparła się trzęsieniom ziemi i całym stuleciom dewastacji, kiedy to mieszkańcy korzystali z ruin jak z darmowego kamieniołomu. Pchnąłem blaszaną furtkę. Uchyliła się zachęcająco.
Profesor już był na miejscu, porządkował sprzęt. Machnął dłonią i zatoczył palcami kółko.
Aha. Mam nie przeszkadzać, tylko samemu się rozejrzeć – zinterpretowałem gest.
Korzystając z chwili, przeszedłem się po terenie przyszłych olśniewających odkryć. Nasze stanowisko ulokowano niemal w cieniu murów dawnego amfiteatru. Koparka zdjęła najbardziej współczesne warstwy. Obecny bruk, podsypkę, bruk z końca dziewiętnastego wieku. Poniżej była warstwa zasypiskowa, zapewne związana z częściową odbudową i adaptacją amfiteatru, która nastąpiła w siedemnastym wieku. Wykopaliska nie wyglądały szczególnie imponująco. Wytyczono raptem cztery niewielkie wykopy, każdy o wymiarach dwa na siedem metrów. W pierwszym odsłaniano coś, co wyglądało jak relikty kuchni dla personelu albo coś w rodzaju lokalu z fast foodem, a może miejsca, gdzie przygotowywano przekąski dla widzów. Wykop przeciął budynek, widziałem ściany z charakterystycznej płaskiej rzymskiej cegły. W glebie aż czerwieniało od setek okruchów ceramiki. Ruiny pieca dopiero zaczęto oczyszczać. Stos przepalonych, pokrytych pradawną sadzą cegieł nie tworzył żadnej sensownej całości. Ciekawe, co tu serwowano? Koszatki pieczone na patyku? Podpłomyki? Okrągłe chleby nacięte na krzyż, jakie znamy z Pompejów? A może suchą kiełbasę z orzechami, o której wspominali starożytni autorzy?
Z tego, co doczytałem, w drugim wykopie spodziewano się równie ciekawych odkryć – radar geologiczny pokazał plątaninę murów. Zapewne ziemia kryła bliżej nieokreślone budynki gospodarcze. Profesor zakładał, że mogą to być stajnie i zagrody dla zwierząt używanych potem na arenie. Obecnie widać było tylko szarą glebę upstrzoną kawałkami gruzu i kamienia. Naprawdę ciekawe rzeczy zalegały głębiej, może metr poniżej przygotowanej i splantowanej powierzchni.
Profesor nadszedł po chwili. Przebrał się w szorty, a na stopy wzuł ciężkie buty, idealne do pracy szpadlem.
– Tu będzie nasz trzeci wykop – wskazał. – A ten szeroki pas wymieszanej ziemi to ślad po pracach naszych kolegów z końca lat trzydziestych. Odsłonięto wówczas ślady łaźni lub zajazdu, prawdopodobnie starszego o kilkadziesiąt lat od Areny. W miejscu, gdzie będziemy prowadzić badania, można się spodziewać przedłużenia tego budynku. A płytki sondaż czwartego stanowiska wykazuje, że w czasach rzymskich był tam śmietnik, czyli to, co archeolodzy bardzo lubią.
– Warto wszystko odsłonić szerokopowierzchniowo. Bo to, co zrobimy, jest raczej rzutem oka w przeszłość, a nie poważnymi badaniami – powiedziałem. – Zmieniają nawierzchnię, więc jest okazja zajrzeć, co jest pod spodem.
– Warto, ale nie ma funduszy. Stanowisko nie jest zagrożone, więc poczeka sobie na naszych następców, może nawet kolejne sto lat. Za Mussoliniego – zniżył odruchowo głos – badali inaczej. To były złote czasy dla archeologii. Było trzeba odsłonić rzymskie fundamenty, więc bez mrugnięcia okiem burzono całe hektary współczesnej zabudowy. Szkoda, że nie pomyślano wtedy o odsłonięciu Herkulanum.
Profesor jako żywo nie wyglądał mi na faszystę, ale zauważyłem na jego twarzy wyraz dziwnego rozmarzenia.
– Dzisiejsze Herkulanum stoi na miejscu starożytnego miasteczka – zagadnąłem.
– Dokładnie w tym samym. Gdybyśmy mieli inny klimat polityczny, zmiotłoby się tę wiochę i zdjęło pokład skamieniałego wulkanicznego błota odkrywkowo. Wystarczy zejść dwanaście metrów w dół. Na badacza, który pierwszy się tam wedrze, czekają skarby wspanialsze niż w Pompejach. Słyszałeś o pracach profesorów Brenta Sealesa i Daniela Delattre’a?
– Prześwietlanie zwęglonych ksiąg papirusowych ultrawąską wiązką lasera rentgenowskiego, wykonywane w CERN?
– Tak. Księgi z Willi Papirusów w Pompejach. Niektóre, te najmniej uszkodzone, odwinięto jeszcze w osiemnastym wieku, kolejne w dziewiętnastym i dwudziestym. Ale kilkaset to po prostu spalony brykiet. Uznano, że ich odczytanie nie będzie możliwe nigdy. A jednak się udało.
– Słyszałem o tym tylko piąte przez dziesiąte – wyznałem. – Odkryto, że rzymski atrament oprócz sadzy zawierał związki żelaza, co pozwoliło na prześwietleniach odróżnić zwęglone litery od zwęglonego tła.
– Tak. To zasługa naszego rodaka. Profesor Vito Mocella. To nazwisko zapisze się złotymi zgłoskami w dziejach włoskiej archeologii. Jego metoda pozwala odnaleźć naprawdę śladowe ilości metali użytych w dawnych atramentach. I pomyśleć, że zawodowo badał między innymi pozostałości narkotyków znajdowanych na miejscu przestępstw. Fascynujące, że wiedza wykorzystywana do walki z brudami naszego życia nagle posłużyła, żeby to życie uwznioślić i dopełnić! Już pierwsze cztery analizy przyniosły sensację. Wyobraź sobie, zwęglone rolki zawierały oryginalne pisma filozofa Epikura! Do tej pory znaliśmy wyłącznie streszczenia i cytowania w pracach jego uczniów i następców. A teraz wyobraź sobie bibliotekę gimnazjonu w Herkulanum. Miejsce, gdzie zebrano księgozbiór podstawowy, zestaw lektur do nauki synów bogatych Rzymian. Na przykład słynne zaginione dzieło historyczne, setkę biogramów wybitnych mężów rzymskich z ich portretami! Albo zaginione wiersze Safony. Zapewne pod zwałami błota znajdziemy też zestaw dramatów, które młodzieńcy z rodów patrycjuszowskich wystawiali na szkolnej scenie. Weźmy takiego choćby Sofoklesa... Z czego dziś go znamy? Z kilku zachowanych tragedii, ponurych jak noc. A kim był dla sobie współczesnych? Satyrykiem, twórcą wspaniałych komedii, które znamy tylko z tytułów.
– Komedia autora „Antygony”. – Przez chwilę smakowałem tę myśl.
– Albo prace Arystotelesa! Takie skarby myśli ludzkiej czekają pod zwałami skamieniałego błota! Tak w ogóle, znamy tylko półtora procent tekstów starożytnych, o których wiemy, że istniały. A one tam są. Czekają na nas. Boisko gimnazjonu przed paru laty namierzono radarem geologicznym. Trzeba tylko sporych pieniędzy, a co najważniejsze, woli działania. Nasz rząd, niestety, skąpi grosza, a woli działania nie przejawia wcale – rozżalił się.
– Coś jak u nas – westchnąłem. – A jacyś sponsorzy?
– Trudna sprawa. Godzina pracy laserów w CERN to dwadzieścia pięć tysięcy dolarów... Żeby dokonać wirtualnego rozwinięcia zwęglonego zwoju, trzeba go prześwietlić w różnych płaszczyznach i pod różnymi kątami. Dwa miliony zdjęć na jedną księgę. Oczywiście maszyna robi kilkadziesiąt na sekundę, ale mimo wszystko... Zresztą... – Machnął ręką. – Jak wykopiemy zwoje, chęć ich odczytania ułatwi pozyskanie środków. Ale trzeba zacząć od buldożerów! Jak za Mussoliniego. Usunąć głupie przeszkody badawcze! Zburzyć bezwartościowe współczesne miasteczko. I sięgnąć w głąb ziemi.
Archeologia totalitarna, pomyślałem. Od strony naukowej liczne plusy, ale ludzie, którzy od pokoleń mieszkali w osiemnastowiecznej dzielnicy, wyburzanej, by odsłonić Forum Romanum, pewnie widzieli to inaczej...
Poczułem, że ktoś mi się przygląda. Rozejrzałem się i spostrzegłem sporego kocura, który siadł sobie w jednej z arkad i przypatrywał mi się z góry.
– Pokażę ci mój najnowszy nabytek. – Uczony zdjął plecak z ramienia, rozsznurował go i w kilka minut złożył nieduży wykrywacz metali.
Dłuższą chwilę kalibrował sprzęt. Potem ruszył, szerokimi zamachami kosiarza omiatając ziemię. Wreszcie wyłączył czujnik i wrócił do mnie. Podpiął do urządzenia tablet i pokazał mi na nim trójwymiarowy plan stanowiska z naniesionymi odczytami.
– Nowa generacja sprzętu. Bardzo udany model. Program komputerowy na podstawie GPS robi od razu mapę, nanosząc namierzone artefakty. Jasnozielony to przedmioty z brązu, czerwony to żelazne – wyjaśnił. – Spróbujemy teraz powiększyć...
Wyrób z brązu miał kształt z grubsza wężyka. Kontury były rozmyte, ale nie wiedziałem, czy to normalna rozdzielczość urządzenia, czy może produkty korozji zakłóciły odczyt.
– Rozgięta bransoleta albo bardzo duża fibula. Ewentualnie kawałek drutu – zastanawiał się profesor. – Masa między czterdzieści a siedemdziesiąt gramów.
– A te cętki? – zaciekawiłem się.
– Jest tu masa drobnych kropli zastygniętego ołowiu, pewnie dach nad najwyższą arkadą był pierwotnie pokryty nie dachówką ceramiczną, tylko cienką ołowianą blachą. Podczas pożaru stopiła się, ba, temperatura była na tyle wysoka, że metal wyparował, a potem opadł gorącymi kroplami. No i mamy w glebie efekt, jakby ktoś sypnął śrutem. Zwróć uwagę, jak się układają.
– Można domniemywać, że podczas pożaru wiatr wiał z tamtej strony...
– Też tak mi się wydaje! Tworzymy dziś archeologię przyszłości! – Puszył się, jakby był twórcą tego urządzenia. – Jest tu w glebie też sporo gwoździ... Z różnych epok i różnych surowców. Co więcej, to urządzenie ma wbudowany rodzaj spektrometru, co pozwala rozpoznać stopy takie jak brąz, cynkal, spiż. Pokazuje, czy srebro jest wysokiej próby, czy ma jakieś domieszki... A czasem nawet identyfikuje, jakie i ile.
– A zasięg?
Profesor, słysząc to pytanie, wyraźnie zmarkotniał.
– No cóż, cudów nie ma... Taki efektywny będzie do, powiedzmy, pół metra. Ale masywniejsze przedmioty namierza spokojnie na głębokości ponad dwukrotnie większej. Producent pracuje już nad wersją ramową. To pozwoli sięgnąć jeszcze głębiej.
– Ile kosztuje takie cudo? – zapytałem zachwycony.
– Trzydzieści osiem tysięcy euro...
– Hmm... No tak. – Mój entuzjazm trochę opadł.
– Psik! – Profesor tupnął na kota, który najwyraźniej zaciekawiony nami, zlazł jakoś na dół i teraz przyglądał nam się, siedząc na bryle gruzu. – Nie wytrzymam z tym futrzakiem. Zasadniczo lubię koty, ale ten przybłęda strasznie mnie wkurza. Wszędzie włazi... Moje studentki, zamiast patrzeć w ziemię, gapią się na kota...
– Ładny jest – mruknąłem. – Tricolor... A dziewczyny już tak mają, że lubią dzieci i zwierzęta... Instynkt taki. Opiekuńczo-macierzyński.
Powoli schodziła się reszta ekipy. Profesor przedstawił mnie swoim studentom. Miał na praktykach sześciu chłopaków i cztery dziewczyny. Oczywiście natychmiast pozapominałem imiona... Rozdzielono zadania. Profesor przydzielił mi dwójkę praktykantów i wykop. Punkt ósma wbiliśmy łopaty. Powoli wgryzaliśmy się w głąb ziemi, w głąb przeszłości. Cała wydobyta gleba trafiała na plandeki, miała zostać potem przesiana i rozpłukana.
To powinienem robić przez całe życie, pomyślałem. Kopać, stawiać pytania i szukać na nie odpowiedzi w ziemi...
Kot znów przyszedł i obrzucił nas wyniosłym spojrzeniem. Był ładny i poruszał się z gracją, ale faktycznie dezorganizował nam pracę... Przegoniłem go. Poszedł do „sąsiadów”, gdzie dwie studentki przesiewały urobek przez duże sita. My wróciliśmy do pracy, a za to zza hałdy przez kilka chwil dobiegało radosne szczebiotanie, z którego wyłapałem słowa: gattino piccolo. Mało miałem w życiu do czynienia z włoskim, ale to akurat nietrudno było zrozumieć.
Malutki koteczek!? – zdumiałem się. Wielki, wredny kocur, łeb jak rzepa...
Skupiłem się na robocie. Dłuższy czas nie znajdowaliśmy kompletnie nic ciekawego. Tylko okruchy kamienia, cegły i pojedyncze skorupy naczyń oraz dachówek z różnych epok. Powoli pogłębialiśmy naszą dziurę. Od czasów, gdy na arenie ginęli gladiatorzy, minęło naprawdę wiele czasu, a i starożytni trupy chyba woleli zakopywać głęboko. Odsłoniliśmy wreszcie zarys fragmentu rowu. Splantowaliśmy kolejny raz teren łopatami, potem profesor, nie żałując wody, zlał wszystko szlauchem. Poczekaliśmy, aż wsiąknie, i doczyściliśmy grackami. Szara podłużna plama była zapewne zbiorowym grobem ludzi i zwierząt. Przecinały ją dwa jaśniejsze prostokąty przemieszanej ziemi – ślady po wykopach naszych poprzedników, archeologów, którzy kopali tu u progu dwudziestego wieku, a potem sondażowo w czasach Mussoliniego. Do końca dnia udało się zejść pół metra w głąb.
Odwaliliśmy z pięć metrów sześciennych, pomyślałem, prostując bolące plecy. Dziesięć, może dwanaście ton ziemi... Popatrzyłem na sita i do stojącej obok plastikowej kuwety na artefakty. Ale dziewczyny nie znalazły niczego ciekawego. Dwie drobne monety z początków dwudziestego wieku, kilka paciorków, trochę skorup, przeważnie nowożytnych.
*
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.