Złodzieje wina - ebook
Złodzieje wina - ebook
Smutna popegeerowska wieś. Rzeczywistość popegeerowskiej wsi nie jest jednak sielanką, mimo że okolica piękna, z mikroklimatem. Ludzie mieszkają w rozsypujących się domach. W tak małych społecznościach panują inne zasady i istnieją inne klasy społeczne niż w mieście. Smutni mężczyźni, których jedyną rozrywka jest picie pod jedynym we wsi sklepem. Z jego pomocą rozpraszają beznadzieję życia. W świat tych „złodziei wina” wkrada się śmierć. Czym zawinili mieszkańcy wsi, że morderca systematycznie ich likwiduje? Czy zagadkę rozwikła Jaro przy pomocy tajemniczego Komendanta? Historia ma korzenie w czasach II wojny światowej. Ale kto pamięta tamte czasy i tamtych ludzi? Sprawy przybierają dla Jaro zły obrót. Czy to właśnie on jest mordercą? Czy może stał się kozłem ofiarnym w porachunkach z przeszłości?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64343-70-4 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podobno wszystko zaczęło się od Adama i Ewy. Szatan pod postacią węża nakłania ich do spożycia zakazanego owocu. Dzięki temu nasi przodkowie mają się stać podobni, czy też równi Bogu. Czartowi udaje się przekonać Ewę, która jest bardziej spragniona wiedzy. Niestety, już wtedy kobiet miały większy pęd do edukacji. Adam był na to zbyt leniwy i uważał się, jak większość mężczyzn, za najmądrzejszego na świecie. Nie było mu to do szczęścia potrzebne i nawet by nie spróbował gdyby nie wola niewiasty, która uważała go za przygłupa. Nic go jeszcze naprawdę nie interesowało, w tym czasie nie było odpowiednich destylatów zdolnych pobudzić męską ciekawość. Spożycie zakazanego owocu podobno doprowadza do upadku, zostają wygnani z raju i ciągle się mnożą. Rozwijają zachodnią cywilizację: wojsko, kulturę, przemysł, i co najważniejsze: browarnictwo, winiarstwo i gorzelnictwo. Dzięki temu mogę teraz konsumować boskiej jakości piwo, nalewki a niekiedy trafia się i twarde. Czyli na niby, wszystko jest w porządku.
Ale niestety nie jest to nasza historia. Nasz protoplasta nie zjadł jabłka, lecz jak to zwykle bywa w naszym przypadku przybył spóźniony i pozostał mu tylko sfermentowany spad. Skosztował go i nie mógł się już od tego zgniłego smaku wiedzy i grzechu uwolnić. Kręcił się tak długo pod tym drzewem aż wyjadł wszystko do końca. Oszołomiony potężną dawką uczoności zasnął pod drzewem i tam odnalazł go Bóg. Z razu był pewien, że wiedza go zabiła, wezwał nawet śmierć by zabrała go do swego królestwa. Ale gdy usłyszał chrapanie pod jabłonką gniew mu przeszedł. Pewnie nawet chciał go tam pozostawić by sprzątał pomiędzy rajskimi krzewami i rozmawiał z nim, bo ktoś kto ma taką mocną głowę nie może być byle kim. Dzięki temu mogliśmy być najszczęśliwszym narodem na świecie. Ale wtedy nasz praprzodek obudził się i jak to cham odezwał się w niezbyt kulturalny sposób. Nawet Bóg nie miał w sobie tyle miłości by takie tekst tolerować. To przez jego zachowanie, jako ostatni zostaliśmy wygnani z raju i za karę w produktach drożdżowej fermentacji musieliśmy poszukiwać pocieszenia. Naszą opiekunką została śmierć która niezbyt się nami przejmowała. Ukryła nas w miejscu przez Boga opuszczonym i zapomniała, że istniejemy.
Byliśmy bardzo biedni. Nie mieliśmy innego wyjścia niż kraść domowe, przeważnie marne, jabłkowe wino. Sięgać po cudze, pokręcone idee a momentami i kulawą wolność jedynie po to, by na chwilę powrócić do raju. Nie mieliśmy przecież nic swojego, taka kara została nam wyznaczona. To my przez kaca i głupie odzywki ze wszystkich ludzi na świecie najmniej przypominaliśmy bogów. Tkwiliśmy na dnie w tej dziwnej hierarchii powodzenia i szczęścia. Byliśmy niewolnikami innych i swego upadku. Właścicielami doświadczeń, które tylko wykrzywiał szyderczo nasze twarze i ciała. Ofiarami, które ciągle z uporem godnym lepszej sprawy poświęcały się na ołtarzu zepsucia i biedy. Niesfornymi i ostatnimi złodziejami domowego wina. Taka była nasza nagroda i kara zarazem.
Wiem, że to głupie, by nawet w największym upadku poszukiwać śladów swej wyjątkowości. Podnosić się na duchu widząc swe słabości jako mistyczne przeznaczenie. Jednak w pewnym momencie nic innego nam nie pozostaje. By przeżyć musimy wierzyć, że nasze upodlenie ma jakiś sens. Dlatego nieudolny i wieśniaczy zapis tych wydarzeń ma mi pomóc w odszukaniu jakiejś logiki i celu moich zmagań. Podtrzymać na duchu w tych trudnych chwilach i nic więcej.II. Miłość
1. Wieś
W naszej wsi już od roku nikt się nie urodził. Brakuje dzieci, które się nie narodziły pomimo zalotów i letnich festynów. Huczne wesela bardziej przypominały transakcje handlowe niż miłosne rytuały. Czysta desperacja ludzi, którzy już nie mogli znieść, że inni mają obrączki a oni nie. Woleli dać się ośmieszyć i udawać uczucie niż pozostać w naturalnej izolacji. Nie było w tym miłości tylko znane praktyczne podejście, gdy nie wiesz, co masz zrobić ożeń się. Gdy jesteś samotny i jeszcze nie jesteś do końca pewien czy już stałeś się alkoholikiem czy jeszcze troszkę ci brakuje? Gdy chcesz wyjechać do pracy za granicę a brak ci determinacji i chęci, poszukaj sobie żony. Wtedy złącz się węzłem małżeńskim na wieki i trwaj w życiu dzięki tej kotwicy. Będziesz mógł spokojnie pracować i pić radośnie w przeświadczeniu, że tak oto spełnia się los prawdziwego mężczyzny.
Potem będziesz utrzymywał rodzinę a to zajmujące zajęcie i powód do narzekań a zarazem jedyny tutejszy motyw do dumy. Oto ja, zbędny, utrzymuję innych. Żonę i być może dzieci, które są już przecież użyteczne. Jestem dla kogoś potrzebny w tym naszym padole ziemskim, który nagle zatracił całą swoją wartość i nikomu nie jest już do niczego przydatny.
Ale tutaj już prawie nie ma dzieci. Zero narodzin, pustka i brak nadziei, ot to, co nam pozostaje. Być może natura sama dostrzegła nasz nadchodzący koniec i nie chciała już inwestować swych życiodajnych fluidów w coś, co i tak od dawna skazane było na sczeźnięcie.
Na szczęście nikt się tym nie przejmował a niewielu nawet to zauważyło. Zwykła sprawa, z którą należy się pogodzić. Ja też zbytnio się tym nie przejmowałem, zakochałem się a nie była to łatwa miłość.
2. Sklep
W naszej wsi miejscem spotkań i życia towarzyskiego był sklep. Miasta mają swoje galerie, czy centra handlowe, a my mamy sklepik zaopatrzony w podstawowe rzeczy potrzebne by tutaj przetrwać. Jest chleb, makaron, zapałki i dużo alkoholi. Piwo od najtańszego, za 1,50, które piją tylko największe żule, oczywiście mocne, produkt lokalnego browaru. Potem po kolei w zależności od upodobań i statusu. Ci, którzy zajmują się stolarką piją Tatrę Mocną, rolnicy i drwale popijają Karpackie, młodzież i dzieci Lecha, bo to lekkie piwo dobre w okresie dojrzewania. Kobiety piją, co popadnie, ich pijacki statut jest niski a tak naprawdę to nie powinny wcale pić, bo to, w przeciwieństwie do nas, nie dodaje im uroku.
Jeśli chodzi o naszą świątynię konsumpcji to wyglądała ona raczej ubogo, ale i tak budziła ciągłe pożądanie. Była centrum naszego życia i niejeden z nas marzyłby stać się jej właścicielem. Ja też w swej naiwności widziałem się pośród tych półek, doglądając towar i licząc utarg. Aż wstyd o tym dzisiaj wspominać.
Ale chciałem napisać o miłości. Niestety sklep i moja ukochana to dwie sytuacje, które nie mogły ulec rozdziałowi. Były ze sobą tak powiązane jak piwo i papieros. Po prostu istniały jako całość, były nierozłączne. Być może ta sytuacja powodowała, że ta miłość nigdy nie mogła się udać. Skazana na wegetowanie pośród kapsli, niedopałków i plastikowych butelek po tanim winie, nie miała szans na spełnienie. Jednak to ona pomimo swej ułomności i braku perspektyw trzymała mnie przy życiu. Tylko dzięki jej dobroczynnemu wpływowi nie czułem się najbardziej samotnym człowiekiem na świecie. Sklep, ukochana i koledzy to była moja jedyna realna rodzina. Moje miejsce na ziemi, w którym czułem się dobrze, a nawet niekiedy bywałem szczęśliwy.
3. Agnieszka
Agnieszka z roku na rok stawała się coraz bardziej atrakcyjna. Upływ czasu dodawał jej tylko uroku w przeciwieństwie do innych dziewczyn z naszej wsi, które mimo podobnego wieku, przygniecione życiem, starzały się i traciły resztkę powabu.
Blond włosy z lekka tylko farbowane by nadać głębię i połysk. Biała, gładka cera świadcząca o zdrowiu i nie nadużywaniu słońca. Dziewczęcą figura pomimo trzydziestu lat i styl świadomej siebie kobiety, która jest pewna swej wartości. Inteligentna i odważna wyrastała ponad nas. Przedsiębiorcza i zaradna, sama prowadziła sklep, który w naszej opinii przynosił kupę kasy. Prawdziwy obraz sukcesu i przykład do naśladowania.
Miała także wady, bo któż ich nie ma? Po pierwsze, była w separacji, co do dzisiaj nie jest dobrze u nas widziane. Już na studiach, jak to zwykle u takich lasek bywa, poznała miastowego. Potem wymarzony ślub i przejazd korowodu luksusowych samochodów, na który patrzyłem z taką zawiścią. Wszyscy jej zazdrościli. Udało jej się wyrwać ku lepszemu życiu. Niestety jej sen o nowym, lepszym świecie nie spełnił się. Ciągłe małżeńskie konflikty, zdrady i brak zrozumienia zakończył się separacją i powrotem do nas. Z tego związku pozostał jej syn. Chłopak bystry, energiczny i mądry. Jednak nie znosił nas i ciągle czekał na niedzielne wizyty ojca. Może się nas bał lub, wprost przeciwnie, pogardzał nami?
Tkwiła tam, za ladą sklepu, i niczym księżniczka na zamku ciągle musiała się opędzać od kandydatów na mężów skuszonych jej urodą i bogactwem. Czekali tylko by się w końcu rozwiodła, czego ona, z jakiegoś niewiadomego nam powodu, nie chciała uczynić. Nie muszę już chyba dodawać, że jednym z zalotników byłem i ja.
Nigdy przez to nie była lubiana przez żeńska część naszej społeczności. Plotki o jej życiu i prowadzeniu się osiągały monstrualne rozmiary. W tych zjadliwych opowieściach wypełnionych jadem i niechęcią rysowała się jako zimna suka wykorzystująca wszystkich. A w szczególności tych biednych chłopów, którzy ostatni grosz wydają w tym miejscu rozpusty i zepsucia. Nieszczęśników, którzy zamiast pozostać w domu przy boku swych wybranek, pędzą tam by szlajać się i upijać do nieprzytomności. Owe plotki nie przeszkadzały jednak nikomu chodzić do sklepu na zakupy i prowadzić miłe rozmówki przy ladzie. W naszej wsi wszystko dzieje się gdzieś w ukryciu, poza cienką linią pozornej normalności i sielanki.
Kim była dla mnie? Wszystkie te plotki były oczywiście kłamstwem i oszczerstwem. Nie wierzyłem w ani jedno słowo. Była wspaniałą kobietą, którą nieśmiało i nieumiejętnie próbowałem zdobyć. Jej łagodny uśmiech, z jakim podawał mi kolejną butelkę piwa, budził nadzieję na przyszłość. Mądra i doświadczona, pracowita i zaradna, niekiedy dawała mi rady i wskazówki jak powinienem żyć. Słuchałem tego uważnie i byłem dumny z jej zainteresowania. Była dla mnie ideałem kobiety i niestety nieosiągalnym obiektem moich westchnień.
4. Święta i wino
Przed świętami chłopcy jak zwykle mieli pretensje do Agnieszki. Zawiedzeni pytali, dlaczego zamyka sklep na czas świąt? Narzekali i robili zapasy z myślą jak przetrwać te kilka dni. Potem pili w samotności i niekiedy wiedzeni obowiązkiem przychodzili pijani do kościoła. Śpiewali zawzięcie, zataczając się w środku świętych murów. Wymieszany tłum wierzących i pijących, współczesny sojusz poszukujących nagrody. Jedna wspólnota skrzyżowana z drugą i wszędzie nieodzowny alkohol.
Z trudem przetrwałem ten czas. Nudziłem się i cierpiałem. Nawet moja wyprawa do sąsiada po wino okazała się zwykłą farsą. Wprawdzie wiedziony wieloletnim doświadczeniem łatwo odkryłem dużą butlę ukrytą głęboko w piwnicy. Podkradłem się do niej i za pomocą wężyka, który był po prostu kawałkiem ogrodowego szlaucha zaciągnąłem się mocno. Ciągnąłem ostro i przez kilka minut nie mogłem się oderwać. Wino było młode, ale miało już swoją moc, bo po chwili czułem tę błogość, jaką daje ten słodki a zarazem cierpki trunek z naszych dzikich winogron. Przestraszyłem się, że jeszcze kilka minut i tam zostanę nie mogąc się nawet poruszyć. Musiałem coś zrobić. Szybkie poszukiwania przyniosły skutek i w półmroku odnalazłem wiadro, które idealnie nadawało się do tego, by je napełnić czerwonym trunkiem. Pociągnąłem mocno i przez wąż spłynął strumień wina. Kubeł był brudny, ale nie przejmowałem się higieną, przecież nieraz podczas zabaw lub festynów popijaliśmy prosto z wiadra i każdemu smakowało. Trzeba było tylko uważać na pływającą w środku słomę.
Wiadro było już prawie pełne, gdy usłyszałem czyjś głos. Jeszcze tego brakowało, by ktoś mnie złapał na gorącym uczynku, pomyślałem przerażony. Złapałem zdobycz i już na miękkich nogach rozpocząłem odwrót. Wypadłem przed piwniczkę i ruszyłem biegiem. Wprawdzie nikt mnie nie gonił, ale nie przystawałem. Z początku biegło mi się ciężko, bo wiadro obijało mi się o nogi, ale potem ciężar coraz mniej mi przeszkadzał. W końcu zmęczony przystanąłem, i by się wzmocnić, podniosłem oburącz mój zdobyczny kielich do ust, z którego ku mojemu zdziwieniu spłynęło jedynie kilka kropel. Zdziwiony bliżej obejrzałem wiadro. W dnie dostrzegłem dziurkę wprawdzie nie za dużą, ale wystarczającą, by cała zawartość wyciekła podczas ucieczki.
W złości wyrzuciłem wiadro i zniechęcony wróciłem do domu. Jak można rozlewać wino? Tracić mądrość i wystawiać się na pośmiewisko? Czyżbym już nawet do tego nie był zdolny? To była moja ostania wyprawa, bo potem zapadłem się w sobie i nie miałem nastroju na kolejną eskapadę. Jak to teraz opowiedzieć pod sklepem?
5. Wizyta w sklepie
Przeważnie zaczynałem dzień poranną wizytą w sklepie. Sączyłem piwo i prowadziłem długie rozmowy z Agnieszką. O tej porze nie było zbyt dużo klientów a to dawało poczucie intymności. Niekiedy i przez godzinę nikt nie otwierał drzwi wejściowych. Ona stała za ladą lub poprawiała towar na półkach. Ciągle coś robiła, jakby nie mogła sobie znaleźć miejsca. Jakby uciekała i przez to nasze rozmowy nie były zbyt bezpośrednie, zawsze istniała zapora, której nie mogłem pokonać. Czyżby broniła się przed moim uczuciem czy też natarczywością? Rozpoczynało się to zwykle tak:
— Co tam słychać? — rozpoczynałem zwyczajowo.
— To zależy gdzie ucho przyłożyć. — odpowiadała zgodnie z rytuałem — Bida, jak co dnia.
Potem wymiana najnowszych plotek i opinii. Dialogi typowo informacyjne. O pogodzie i kto się wczoraj najbardziej upił. Gdzie była wczoraj awantura. Jakie pary ostatnio widziano, bo pomimo braku dzieci, życie seksualne kwitnie.
Niekiedy próbowałem poruszać bardziej osobiste tematy pytając o nas. Przeważnie zbywała mnie nic nieznaczącym frazesem, których wymienialiśmy dużo, świadomi ich niezniszczalnej siły. To one wypełniały świat naszych międzyludzkich interakcji. Gdy nie ma więzi trzeba je udawać, dlatego wszystko tutaj staje się pozorowaniem.
Po dwóch piwach stawałem się trochę bardziej odważny i być może ciut zbyt natarczywy. Niby żartując próbowałem zagłębić się w temacie, który najbardziej mnie interesował.
— Słyszałem, że po zabawie Marek odprowadził cię do domu. Czyżby to był twój nowy Romeo? — dodawałem niby żartem. — A może to Włochaty?
— A co tobie do tego? — odpowiadała zadziornie — Kto mnie odprowadza to wyłącznie moja i tylko moja sprawa.
— Ale co społeczeństwo naszej wspaniałej wsi o tym powie? — nawet nie musiałem udawać zmartwionego — Szanowana bizneswoman popełnia mezalians!
— Jaka szanowana i jaka bizneswoman? — dobrze wiedziała o plotkach — Interes ledwie zipie, ludzie na nic nie mają pieniędzy. W zeszycie już niedługo zabraknie wolnych kartek a ja muszę płacić za towar. Niektórzy jakby o mnie zapomnieli i już od kilku miesięcy nie zaszczycili mnie swą obecnością. Wystarczy kilka złotych długu i już ciebie nawet w kościele nie poznają.
— Co prawda to prawda, ludzie nie mają honoru. — podkreśliłem to, bo co jak co, ale ja zawsze płacę, czyli jestem człowiekiem pełnym godności.
Kończyłem już drugie piwo i nabierałem tej radosnej ochoty na trzecie. Trzeba umieć podtrzymywać te chwile przyjemności zanim alkohol zacznie opuszczać mózg i pozostawi po sobie tylko złogi i brud.
— Pozwól, że w swej hojności uratuję twój sklep i dajmy mi następne. — byłem naprawdę w dobrym humorze — To co zwykle.
Sięgnęła po piwo do transportera, pochylając się lekko. Lekka bluzka przylgnęła do ciała uwypuklając kształtną pierś, włosy opadły na czoło zakrywając oczy. Spódnica opięła tyłek, być może trochę zbyt obfity, ale przez to naprawdę sexy. Właśnie w takiej pozie lubiłem ją najbardziej obserwować. Wtedy rozpoczynała pracę moja wyobraźnia. Nagle widziałem siebie czochrającego jej włosy i rozpinającego guziki jej bluzy. Nie opiera się i szepcze moje imię. Cóż więcej trzeba by się zakochać? Ja zaś byłem zadurzony w niej od dawna.
— Proszę, 2 złote. — podaje piwo — Przestań się tak na mnie patrzeć. Wstydzę się.
— Przynajmniej tyle mi wolno. — odrzekłem z wyrzutem w głosie — Myślę, że szukasz kogoś młodszego.
Zażartowałem trochę nieumiejętnie. Byłem tylko o dwa lata od niej starszy, ale i tak chciałem by zaprzeczyła. Przez chwilę dłużej zawiesiła wzrok na mnie odrywając oczy od faktur. Jakby mnie oceniała i obmyślała stosowną odpowiedź.
— Na razie nikogo nie szukam, tym bardziej młodszego. Ale gdy rozpocznę to dam ci znać. — zawiesiła na chwilę głos — Pomożesz mi wybrać kogoś odpowiedniego, sama niezbyt dobrze dokonuję wyborów. A ty przecież jesteś specjalistą, te twoje słynne podboje i romanse… — nie byłaby sobą gdyby nie pokazała swej złośliwości na koniec — Przypomnij, kto to był ostatnio?
No cóż, problem w tym, że musiałbym daleko sięgać pamięcią by sobie coś przypomnieć. Nawet wtedy nie było to zbyt imponujące i godne zapamiętania. Dlatego nagle poczułem, że muszę zmienić temat i zainteresowałem się piwem. Zatonąłem w chmielu i słodzie, bo tak napisano na etykiecie butelki, którą zawsze wytrwale studiuję by odkryć prawdziwy skład tego cudu marnowania czasu. Poczułem się trafiony, ale jeszcze nie zatopiony. Obmyślałem najlepszą odpowiedź by oddać to, co czuję.
— Wiesz dobrze, że jestem tutaj tylko z twojego powodu. To przez ciebie nie potrafię myśleć o nikim innym. Od lat czekam tylko na ciebie. — powinienem wykrzyczeć.
Od lat układałem te zdania, ale nigdy nie zdobyłem się na odwagę by jej to powiedzieć. Wszystko, co wymyśliłem, zdawało się zbyt proste i przyziemne. Co dnia byłem gotowy by opowiedzieć jej o swej miłości i jedyne, co mnie powstrzymywało, to strach i wstyd przed ośmieszeniem. Każdego dnia tworzyłem nową wersję mego wyznania wiary i wierności, ale zawsze zdawało mi się to jeszcze niegotowe i zbyt zagmatwane. Chciałem słów wystarczająco prostych, a zarazem tak mocnych, by już nie było odwrotu.
Być może jedno z tych wyznań zawisłoby teraz w powietrzu pomiędzy mną a Agnieszką powodując, że świat by zatrzymał się na moment w oczekiwaniu na odpowiedź. Być może nasze życie potoczyłoby się zupełnie inaczej gdyby nie gwałtownie otwierające się drzwi i wpadający do środka Szerszeń.
— Nixon nie żyje. — wrzeszczał już od drzwi — Słyszycie, nie ma już chłopa.
Był cały czerwony i podniecony, przypuszczalnie biegł szybko by tylko przekazać nam tę wiadomość. Wzrok jak zwykle lekko nieobecny i roztrzęsione ręce. Ciekawe czy to już poważny atak czy tylko chwilowe wzburzenie częste u niego. Czy już czas by go odstawić do zakładu? Zastanawiałem się jak zareagować na jego wrzaski.
„Nie żyje. Nie żyje.” wykrzykiwał. Powtarzał to bez ustanku, a ja z początku nie mogłem skojarzyć, o co mu chodzi?
— Nixon nie żyje? — szybko przeliczyłem — Dlaczego tym się tak przejmujesz, przecież on łamał demokrację i wolność. Nie słyszałeś o aferze Watergate? Dobrze mu tak. — nie mogłem stracić okazji, by popisać się swoją zdobytą w telewizji wiedzą.
— O, czym ty pieprzysz pijaku? Dzisiaj go znaleźli w domu. Sztywny i martwy jak gruda w zimie. Szary i smutny. To już nie człowiek tylko kawał stężałego mięsa w dodatku oznaczony spiralami przez śmierć. — był cały rozdygotany i przerażony.
Dopiero po chwili dotarło do mnie, o czym on mówi. To przez tę dziwną wiejską modę, która nadawała nam przezwiska prezydentów i sławnych ludzi. Większość z nas miała ksywkę, której rodowód sięgał w głąb historii. Dlatego naszą wieś zapełniały tabuny postaci historycznych od Sokratesa zaczynając a kończąc na Jaruzelskim i Wałęsie. Na początku wyszukiwanie wspólnych cech śmieszyło, a potem tak zrastało się z tymi osobami, że stało się to czymś nierozłącznym i normalnym. Nawet nie wiem czy był to sposób wyrażania naszego podziwu dla ich historycznych czynów, czy też przejaw zupełnego braku szacunku. Być może był to nasz jedyny sposób na zaistnienie w historii, którą znaliśmy tylko pobieżnie, pamiętając jedynie kilka nazwisk i nic więcej. To jednak wystarczało by mieć niekiedy dobrą zabawę.
— Sztywny? A nie mówiłem, że w końcu zapije się na śmierć? — sam nie wiedziałem, co mówię.
Czasem chęć powiedzenia ostatniego słowa bywa czymś niezrozumiałym i bezsensownym.
— Kiedy to się stało? — jak zwykle trzeźwo zapytała Agnieszka.
— Dzisiaj rano go znaleźli. Bush i Regan go odkryli. — kolejne głupie przezwiska — Ponoć przechodzili i zauważyli otwarte drzwi. Weszli zobaczyć co porabia i tam go zobaczyli. Leżał półnagi na łóżku. W spodniach i w butach, ale bez koszuli. Na stole stała butla z winem. Pewnie przez chwilę, jak to oni, dowcipkowali, że ładnie gdzieś wczoraj zawalczył. Trochę napili się przez wężyk. Ale on się dalej nie ruszał, to go próbowali obudzić. Nie dali rady, bo on był już zimny i taki czarny jakby przez diabła przypalony. — jak zwykle ponosiła go fantazja. — Cały w spiralach i oparzeniach.
Śmierć nigdy nie poprawiała mi humoru ani też specjalnie nie psuła, sprawiała jednak, że stawałem się małomówny. Spokojnie kończyłem piwo przysłuchując się ich rozmowie. Przychodzili kolejni klienci i dodawali następne szczegóły. Słuchałem tego coraz bardziej obojętnie znudzony powtarzalnością i brakiem wyobraźni tych opisów i opinii.
Gdy wychodziłem na zewnątrz poraziło mnie słońce. Rozjaśniało szary i mało jeszcze wiosenny kwiecień. Usiadłem na ławeczce, która stoi pod ścianą sklepu. Promienie powoli rozgrzewały moją twarz i ręce. Wyobraziłem sobie, że wszyscy razem siedzimy tutaj w cieple wiosennego słońca i leniwie popijamy piwo. Poczułem trochę ufności w nadchodzący czas. Wiosna przecież była moją ulubioną porą roku. Nadawała przepływającym dniom posmak rozwoju i magii odradzającego się życia. Szkoda tylko, że znowu kogoś zabraknie pod sklepem. Wspominałem z niejakim smutkiem Nixona, ale czułem, że nie powinienem się rozklejać. Przyjdą nowi, może ciekawsi, bo zmarły był po prostu nudziarzem. To miejsce nie znosi pustki i zawsze skutecznie przyzywa nowych towarzyszy. Wstałem i napełniony tą wiarą powoli, krok za krokiem, powlokłem się w stronę domu.
6. Pogrzeb
Długo czekaliśmy na pogrzeb Nixona. Najpierw lekarze i policja dokładnie badali jego zwłoki, okazując mu więcej zainteresowania, niż przez całe życie. Ponoć ta jego śmierć nie do końca była taka prosta jak przypuszczaliśmy. Nie zapił się na śmierć jak wszyscy mówili a po prostu zmarł na zawał. Serce przestało pompować, zwykła mechanika. Czy jest coś dziwnego w tym, że przy takim trybie życia rozpadamy się?
Podobno na jego ciele odkryto znaki. Jakieś dziwne ciemne spirale, niegroźne oparzenia i otarcia. Nikt nie wiedział, co to oznacza. Czy to zła wróżba czy tylko efekt przedśmiertelnej szamotaniny.
Gdy w końcu ciało zostało oddane rodzinie, a zasiłek pogrzebowy wypłacony, to rozpoczęło się picie. Taka wstępna stypa, która trwała dwa dni. Potem wizyta u proboszcza, który nie chciał zrobić pogrzebu za mniejsze pieniądze, których już zaczęło brakować. Zwykłe życie. W końcu wszystko się ułożyło i po tygodniu od śmierci nadszedł dzień pogrzebu.
Była to mglista deszczowa sobota, rano. Wymyłem się dokładnie i wyszorowałem jakbym to ja miał spocząć dwa metry pod ziemią. Włożyłem to, co miałem najlepszego i pomaszerowałem na pogrzeb. Szliśmy za czarnym karawanem uważając by nie wpaść do kałuż, które rozlały się na drodze. Nie wypada wchodzić do kościoła w zabłoconych butach. Nie było nas dużo. Rodzina i my, którzy idą podobną mu drogą — jak to pięknie brzmi. Próbowałem z początku myśleć o zmarłym, przecież tyle razy z nim piłem i gadałem a to jedna z najmocniejszych więzi, które tutaj istnieją. Nic mądrego jednak nie przychodziło mi do głowy, trudno przejmować się śmiercią, gdy jest się na pogrzebie.
Szliśmy sami, bo z powodu braku pieniędzy proboszcz miał na nas czekać dopiero w kościele. Gdy już dochodziliśmy do świątyni zauważyliśmy, że jest ona zamknięta tak, jakby nic się nie stało i ktoś zapomniał o pogrzebie Nixona. Na szczęście, po paru minutach oczekiwania, z plebani wybiegł wyraźnie czymś podniecony i podekscytowany kościelny. Na nasze niewyraźne pomruki oburzenia burknął tylko coś niezrozumiałego i szybko otworzył wrota kościoła. Wtedy dopiero pojawił się proboszcz zachowując się jeszcze bardziej tajemniczo. Prawie podskakiwał i niewyraźnie coś mruczał pod nosem. Widać było, że jest czymś bardzo poruszony.
Szybko weszliśmy do środka, trumna stanęła na podstawach, niosący umarlaka odetchnęli z ulgą, bo odwykli od noszenia i ciężkiej pracy gwałtownie opadali z sił. Ksiądz szybko, jakby po łepkach, odprawiał liturgię. Gdy doszło do kazania rozpoczął wyraźnie poruszonym głosem.
— Zebraliśmy się tutaj, aby pożegnać Tadeusza Łodygę w jego ostatniej drodze. Trudno mi cokolwiek powiedzieć o Tadeuszu, a w szczególności nieco dobrego. Jego życie wypełnione alkoholem nie przyniosło zbyt wiele dobra. To tutaj miał swoja golgotę, swoje piekło. Dlatego niech mu ziemia będzie lekka, a on otrzyma od Boga trochę łaski, by mógł odkupić to, co tutaj stracił i zepsuł. Na pewno będzie mu bardzo potrzebna, tak jak i wasza żarliwa modlitwa. Niech święci modlą się za niego.
Potem wszystko przebiegało według ustalonego rytuału. Staraliśmy się pożegnać Tadeusz godnie. Stukot grudek ziemi o wieko trumny był pusty i ponury, trudny do zinterpretowania. Nikt, nawet najwięksi znawcy tego naszego wioskowego obyczaju, nie potrafili na sto procent wywnioskować czy zmarły trafił do nieba czy piekła. Potem deszcz, który rozlał się niemiłosiernie wygonił nas z cmentarza. Przemoknięci uciekaliśmy do domów i nikt dalej nie zawracał sobie głowy Nixonem. Jego pogrzeb był tylko ponurą przygrywką i wskazówką, która wyraźnie określała naszą przyszłość.
Wyszedłem z cmentarza jako jeden z ostatnich i wtedy dopadły mnie myśli o śmierci, które jak rak poczęły toczyć mój biedny mózg podstępną jadowitą siłą zwątpienia. Do tego czasu wydawało mi się, że kostucha może być nagrodą. Tak jakbyś powoli upijał się życiem i doszedł do takiego stanu, że jesteś go pełny. Życie, niczym alkohol, wylewa ci się przez uszy i zaraz padniesz, ale jest ci dobrze. Wiesz, że żyjesz jak pan, a reszta to tylko machniecie ręką. Po prostu przez chwilę nas nie ma jakbyśmy nawaleni musieli swoje odespać. Potem z trudem leczymy kaca i znowu żyjemy, chociaż już niekoniecznie tutaj. Teraz śmierć straciła swój nieodparty urok stając się wyzwaniem, z którym nie potrafiłem sobie poradzić. Nawet konanie nas dzieliło i nie dawało pozoru czy też namiastki równości. Czyżby kostucha prowadziła z nami swoją własną grę, w której sprawiedliwość i prawda nie ma żadnego znaczenia i zastosowania? Jakby pisała swoją własną historię, a my byliśmy tylko nic nieznaczącymi pionkami.
7. Maj
Zdawało się, że wiosna przyniesie uspokojenie. Ciepło słonecznych promieni wysuszy ziemię, trawa rozbłyśnie świeżą zielenią. Ale wprost przeciwnie, obficie i gęsto lał deszcz, zamieniając pola w rozmiękłą papkę. Niekiedy na chwilę pojawiało się słońce i każdy wykorzystywał te momenty by wyjść i cokolwiek uprzątnąć po zimie, która jak zwykle pozostawiła po sobie bród i nieporządek. Ludzie z utęsknieniem czekali na chwile tej naturalnej nadziei wyrastającej jak trawa i pachnącej jak sosna, który nagle powraca do życia. Ale wiosna jakby o tym zapomniała i niezbyt spieszyła się z kolejnym zmartwychwstaniem.
Ja też nie mogłem się odnaleźć. Przez kilka dni siedziałem w domu bojąc się deszczu, który szybko przenikał poprzez moje znoszone buty i ubranie. Bałem się wiatru, który wyginał i wyrywał mi parasol, który dobre czasy miał już dawno za sobą. Nie znosiłem zimna, które tak łatwo przenikało do mojej, niezahartowanej skóry. W końcu, po kilku deszczowych dniach, płynąca przez środek wsi rzeczka wylała odcinając nas od świata i co najważniejsze od sklepu. Wraz z innymi obserwowałem jak szeroko rozlana brudna i żółta woda wypełnia dolinę i podchodzi do niżej położonych domów. Na szczęście nikogo poważnie nie zalało oprócz paru gapiów, którzy przewrócili się brodząc w płytkiej wodzie.
W końcu pogoda poprawiła się i pognałem do spółdzielni. Sklep równa się browar, moje całe życie równa się piwo. Handel i alkohol, miłość i pożądanie. Oto dramat niemożliwy do rozwiązania, z Agnieszką pośrodku tego królestwa upokorzeń i pragnień.
Gdy uszczęśliwiony wszedłem do środka przed ladą stała mała kolejka. Babcia Zośka i dwóch kumpli, którzy nie mogli się doczeka swojej kolejki. Nie mogli zrozumieć, że można tutaj kupować coś innego niż piwo.
Agnieszka powoli podawała towar tocząc rozmowę równie ważną jak sam proces kupowania.
— Pogoda się poprawiła, ale ciągle jest zbyt mokro by wyjść w pole a tu trzeba by powoli myśleć o grządkach. Daj mi jeszcze Agnisiu trochę tej szynki.
— Której?
— Tej tańszej, jakieś 20 deko.
Chłopcy już naprawdę mieli dość.
— Po co babciu ci iść w pole? Renta jest, to trzeba cieszyć się życiem. — rzucił zaczepnie Mateusz — Na przykład siedzieć na słoneczku i pić piwo.
— E tam, jak nie wyjdę coś porobić to tak mi źle. Nie to, co wy, nieroby.
— Babciu, każdy jakoś pracuje, a że się piwa napije? To co w tym złego?
Stanąłem na końcu kolejki, nie mając zbytniej ochoty by wtrącać się w tą konwersację, która i tak jakby się zawiesiła, nie wiedząc czy przerodzić się w kłótnię czy też we wspominanie jak to dawniej było, gdy każdy musiał parać się ziemią, a nie jak dzisiaj, żyć nie wiadomo, z czego?
W końcu zakupy zakończyły się i babcia Zośka wyszła z pełną siatką ze sklepu. Nastąpiło radosne powitanie ze sklepową, na które ona reaguje zdecydowanie obojętnie. Potem szybko zamówiliśmy po piwie. Pierwszy łyk i chwila uspokojenia. Wyszliśmy na zewnątrz. Stojąc z boku i trzymając w dłoniach brązowe butelki, powoli zaczynaliśmy rozmowę. Najpierw krótka wymiana zdań o pogodzie. Rozgrzewka.
— W końcu się poprawiło. — Werbel rozpoczął — Już myślałem, że zgniję patrząc w pakę przez te kilka dni.
Mówił rytmicznie i szybko.
— Nie dość, że zimno i wilgotno to same powtórki, rzygać się chce.
— A ja byłem na piwku i nie było tak źle. Trochę deszczu i już sracie w gacie. A jak wylało, to tylko ja pilnowałem, by woda nie zalała sklepu. — widać było, że Mateusz był z tego naprawdę dumny
— Już prawie do samych drzwi podchodziła. Tutaj była. — wskazała ręką na wilgotny ślad na murze.
Usiedliśmy na workach z piaskiem, które pozostały po powodzi i czekały w gotowości na kolejny wylew. Siedziało się na nich bardzo przyjemnie i wygodnie.
— Dzięki ci, dobroczyńco, że uratowałeś nasz sklep. Gdzie byśmy się bez niego biedni podzieli? — Zażartowałem niezbyt wesoło.
— Tylko Mozambik, ale tam to trochę strach.
— No. Tam biją. Słyszeliście? Znowu Władka pobili.
— Co w tym złego? Sam bym mu dołożył.
Jakoś tak się składało, że Stalina, bo takie miał przezwisko, nikt nie lubił. Mogliśmy godzinami rozmawiać o jego dziwnych zachowaniach i pijaństwach. O wrzaskach, gdy kroczył poprzez wieś z kosą na ramieniu pomimo tego, że sianokosy nie odbywają się w środku zimy. O szybach tłuczonych w swym domu i ciągłych groźbach, że kogoś zabije. „Już nie żyjesz” — to jego ulubione hasło. I ta kosa na ramieniu często przynoszona pod sklep. Nikt nie wiedział czy się z tego śmiać czy bać. Był dziwny i prawdopodobnie trochę chory na umyśle, ale tak bardzo się od nas nie różnił. Zapewne był dokładnie taki jak i my. Nieodrodny syn tej zmarnowanej ziemi.
Rozmowa nie kleiła się zbytnio, trudno po jednym piwie być duszą towarzystwa. Szybko opróżniona butelka grzała się w wiosennym słońcu. Błyskawicznie przeliczyłem te kilka groszy, które jeszcze pozostały w mojej kieszeni. Maksimum dwa piwa, nie wyglądało to zbyt dobrze. Wstałem jednak i wszedłem sklepu.
Przy ladzie nie było nikogo a Agnieszka była gdzieś na zapleczu. Spokojnie czekałem na jej przyjście błądząc wzrokiem po półkach z wódką. U samej góry te najdroższe, nieliczne Finlandie i Absoluty, kuszące tajemniczą nazwą i odstraszające ceną. Niżej Sobieski, Bols i inne średnie wódki. Jeszcze niżej te najtańsze, na nawozie, które ciężko wypić, ale w głowę idą tak samo jak i te na górze. Na najniższej beczułki z eliksirami, które udają wino i kuszą gwarancją ogłupienia za rozsądną cenę.
Przyszło mi do głowy, że tak samo bywa z ludźmi. Niewielu u szczytu, potem kilku, którzy są im potrzebni i z tego powodu żyje im się dobrze. Następnie robotnicy jak tania, popularna wódka, niby taka sama jak te lepsze, ale tylko ból po niej. Ci najniżej to my, niczym tanie, udawane wina. Bo my tylko udajemy ludzi, bo jeszcze nie dorośliśmy do tego stanu. Wyroby ludzkopodobne, prawie Europejczycy, ale marni i ogłupieni. Nie powinniśmy mieć tej samej nazwy, co prawdziwy człowiek. Niby podobny, ale już nie taki jak oryginał. Mimika biedy i głupoty maskowana tylko kształtem i ciągłym łaknieniem rozlazłego ciała. Powinni zakazać ich produkcji. Po co my w ogóle istniejemy?
Gdy Agnieszka wróciła, właśnie zacząłem ustalać, na jakiej półce powinna zawisnąć moja etykieta. Dobrze, że weszła, bo moje rozmyślania nie prowadziły do niczego dobrego. Poza tym bardzo chciało mi się pić.
— Jeszcze jedno mięciutkie do przytulenia. — prawie wykrzyknąłem.
— Nie drzyj się. Poza tym sam jesteś miękki. — jak zwykle była złośliwa.
— Miękki, ale nie taki jak twój biust. — musiałem się odciąć.
— Oj, chciałbyś spróbować tej miękkości. — jak zwykle miała rację.
Miała rację. Zaszłoby się ją z tyłu i nagle bez słowa chwyciło w pół. Najpierw przycisnąć do siebie, by poczuć jej tyłek, a potem ręce powędrowałyby wyżej zaokrąglając się na obfitej piersi. Z początku trochę by walczyła, wyrywała się. Potem jej ciało zrobiłoby się uległe, a wolna dłoń zanurkowałaby pod koszulkę i odnalazłaby stanik. Szybko odpięty uwolniłby piersi, które zatańczyłby radosne i ciepłe, szczęśliwe z uzyskanej wolności. Potem… nie starczało mi fantazji. Moja wyobraźnia ciągle kończyła się tam, gdzie były początki i koniec mojego doświadczenia. Nie mogłem się od tego uwolnić. Dostrzegłem jednak jej pytający wzrok i musiałem wyluzować.
Dostałem swe piwo i spokojnie sączyłem stojąc przy oknie. Milczałem nie mając nic znaczącego do powiedzenia. Agnieszka coś liczyła i nie wracała na mnie uwagi.