- promocja
Złodziejka listów - ebook
Złodziejka listów - ebook
WOJNA ODEBRAŁA JEJ WSZYSTKO, CZEGO PRAGNĘŁA OD ŻYCIA. SPOKÓJ. MIŁOŚĆ. PRZYSZŁOŚĆ.
Astrid Rosenthal, młodziutka żydówka z Łomży, na kilka dni przed likwidacją getta ucieka do Warszawy. Na swojej drodze spotyka Waltera Schmidta, oficera SS. Początkowo mężczyzna jest oczarowany dziewczyną, do czasu, aż jej prawdziwa tożsamość zostaje ujawniona. Na szczęście Astrid udaje się uciec z rąk wroga i niespodziewanym zrządzeniem losu znajduje schronienie w maglu prowadzonym przez Niemkę. Ścieżki bohaterów będą się nieustannie przecinać. Walter za wszelką cenę będzie próbował odnaleźć Astrid. Ona z kolei zrobi wszystko, aby nie dać się złapać, gdyż wie, że skończy się to dla niej tragicznie. Nie przeczuwa jednak, czym tak naprawdę kieruje się oficer SS, szukając dziewczyny…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-700-4 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Warszawa, 6 listopada 1958 roku
Wyjrzałam przez otwartą szybę samochodu. Przed gmachem Sądu Wojewódzkiego w Warszawie roiło się od dziennikarzy, którzy stłoczeni przed wielkimi drewnianymi drzwiami zaciekle próbowali zajrzeć do środka budynku. Kordon milicji skutecznie tamował im drogę, wpuszczając jedynie świadków wezwanych na dzisiejszy proces. Tego dnia odwołano wszystkie inne rozprawy. Liczyła się tylko ta jedna, ta którą żył cały kraj. Sprawa, na którą czekałam ponad trzynaście lat. Kilku mężczyzn unosiło w górę aparaty fotograficzne, chcąc zrobić jak najlepsze ujęcie, licząc, że to właśnie ich zdjęcie ukaże się na pierwszych stronach jutrzejszych gazet. Reszta rozglądała się nerwowo, wyszukując w napływającym, coraz większym tłumie twarzy kolejnych świadków. Wiedziałam, że za chwilę wszystkie spojrzenia skierowane będą tylko na mnie. Mimo że byłam do tego przyzwyczajona, to tym razem czułam również niepewność i strach. W końcu nie przyszłam tu jako Astrid Rosenthal, wielka gwiazda Hollywood, ale jako Astrid Rosenthal, świadek najstraszliwszych zbrodni…
Powrót do ojczyzny nie był łatwy. Wiele mnie kosztował: nieprzespane noce, kilka litrów wódki i trzy opakowania tabletek uspokajających. A przecież przez ostatni rok już nie piłam. Gdy w końcu zdawało mi się, że wychodzę na prostą, że już nie potrzebuję szklanki przezroczystego płynu, aby wstać z łóżka, i dwóch kolejnych, żeby uśmiechać się do ludzi, zadzwonił telefon z Polski. Wtedy powróciły do mnie te głosy w głowie… Podpowiadały, by wyjść naprzeciw śmierci i raz na zawsze skończyć to wszystko…
Gdybym mogła, gdybym miała jakikolwiek wybór, zostałabym w Nowym Jorku. Musiałam jednak przyjechać. Moim obowiązkiem było opowiedzieć im prawdę. Byłam przecież jedną z nielicznych, ocalałych łomżyńskich Żydówek. Mój głos miał być głosem trzech tysięcy ludzi, którzy zginęli w tamtym getcie, i głosem pozostałych dwunastu tysięcy, którzy z Łomży trafili prosto do obozu w Treblince i Auschwitz.
Cały strach, który siedział we mnie przez tak wiele lat i nad którym, wydawało mi się, ostatecznie zapanowałam, powrócił do mnie ze zdwojoną siłą. Przełknęłam głośno ślinę. Znowu musiałam grać rolę kogoś, kim nie byłam. Udawać silną i niepokonaną. Wiedziałam, że przyjdzie mi za to zapłacić. Bałam się, że tym razem posłucham głosów, które złowrogo szeptały w mojej głowie…
Wzięłam głęboki oddech i pchnęłam drzwi samochodu. Z gracją wysunęłam obie nogi na chodnik i zanim wysiadłam, poprawiłam czarny kostium od Diora. Gdy tylko stanęłam wyprostowana, zobaczyłam, jak dziennikarze rzucają się w moją stronę, rozpychając się na boki i popychając jeden drugiego.
– Astrid Rosenthal?! – krzyczeli, upewniając się, czy dobrze widzą.
Momentalnie założyłam okulary przeciwsłoneczne, zakrywając podkrążone i opuchnięte oczy. Ogromne rondo kapelusza skutecznie osłaniało całą moją twarz napiętą z przerażenia. Przytrzymałam mocniej niewielką, pikowaną torebkę na złotym łańcuszku i jak gdyby nigdy nic ruszyłam przed siebie. Wyprostowana i dumna robiłam krok za krokiem, chociaż w środku cała dygotałam ze strachu.
– Astrid, będziesz świadkiem oskarżenia czy obrony?
– Oczywiście, że oskarżenia – odpowiedziałam krótko. Pytanie było absurdalnie głupie. Dobrze wiedzieli, kim byłam i w jakim celu tu przybyłam.
– Mogę prosić o autograf? – zapytał młodzieniec, który wyciągał w moją stronę długopis i zdjęcie z moją podobizną.
– Przykro mi, nie dziś – rzuciłam w jego stronę bez emocji. Rzadko odmawiałam, jednak to nie był czas ani miejsce na odgrywanie wielkiej gwiazdy. Poza tym moje dłonie drżały, a nie chciałam, żeby ktokolwiek to zauważył.
– Pani Astrid! – Usłyszałam głos dziecka. Rozejrzałam się i zobaczyłam chłopca mającego nie więcej niż dziesięć lat, który usilnie starał się utrzymać w pierwszym rzędzie nacierającego na mnie tłumu. – Pani Astrid! – powtórzył. – To dla pani! Prezent! – Próbował przekrzyczeć pozostałych.
Wyciągnął w moim kierunku paczuszkę niewielkich rozmiarów, owiniętą w szary papier i przewiązaną zwykłym beżowym sznurkiem. Na widok opakowania przyszedł mi na myśl niewielki magiel upchany w piwnicy warszawskiej kamienicy, po którym nie został już nawet ślad…
– Dziękuję – oznajmiłam uprzejmie i wzięłam zawiniątko. Nie byłam w stanie mu odmówić. Nie chciałam sprawić mu przykrości. Gdy wzięłam paczkę, momentalnie uśmiechnął się szeroko. – Jak masz na imię? – zapytałam, ale chłopiec niespodziewanie wycofał się, przemykając między nogami dziennikarzy, i już po chwili zniknął z zasięgu mojego wzroku.
– Astrid, czy to prawda, że studio Columbia Records zaproponowało ci kontrakt?
– Astrid, jaki jest prywatnie Frank Sinatra?
– Astrid, czy po procesie ruszy pani w trasę koncertową po kraju?
Ignorowałam kolejne pytania dziennikarzy, nie patrząc nawet w ich stronę. Bardziej interesowało ich moje życie niż śmierć tysięcy osób. W końcu jednak nie wytrzymałam i gdy byłam już pod drzwiami sądu, obejrzałam się w ich stronę.
– Jak pan sobie to wyobraża? – rzuciłam z pogardą w głosie. – Mam śpiewać i tańczyć? Tu, na tej ziemi?
Po chwili jeden z milicjantów otworzył przede mną drzwi, a ja nie czekając ani sekundy dłużej, z nieukrywaną ulgą weszłam do środka. Jeden z pracowników sądu przywitał się ze mną zdawkowo i zaprowadził kamiennymi schodami na drugie piętro. Gdy usłyszałam stukot jego butów, łudząco podobny do dźwięków wydawanych przez podkute obcasy, odruchowo rozejrzałam się wokół siebie w poszukiwaniu ludzi ubranych w szarozielone mundury. Nikogo jednak nie zobaczyłam. Żadnych duchów przeszłości.
Im bardziej zbliżaliśmy się do celu, tym więcej milicjantów napotykaliśmy na swojej drodze. Kolejny ich kordon ustawiony był na końcu szerokiego korytarza, gdzie znajdowała się sala rozpraw.
– Astrid Rosenthal? – zapytał mężczyzna, wychodząc mi naprzeciw.
– Tak. Okazać paszport?
– Nie trzeba. Poznaję panią – powiedział jakby od niechcenia. – Za chwilę zaczynamy. Zostanie pani wywołana.
– Czy… – zaczęłam niepewnie – czy on już jest w środku?
– Tak. Proszę się nie obawiać. Jest pod stałym nadzorem i nie ruszy się ze swojego miejsca.
Fakt ten nie przyniósł mi jednak żadnej ulgi. Wolałabym, żeby nie żył i żebym nigdy więcej nie musiała go już oglądać. On, jak na złość, miał się dobrze. Ukrywał się w Hamburgu, przekonany, że nikt go nie rozpozna. Jednak o kimś takim trudno zapomnieć. Jeżeli w ogóle można to zrobić…
– Proszę tu usiąść i czekać na swoją kolej – poinstruował mnie milicjant, odchodząc.
– Dziękuję – odpowiedziałam, kiedy ten zdążył się już odwrócić, i posłusznie usiadłam w wyznaczonym miejscu.
Minuty mijały, a ja wciąż tkwiłam na twardej ławce. Nerwowo nasłuchiwałam stłumionych dźwięków dochodzących z wnętrza sali. Byłam ciekawa, który głos należał do niego i o czym tak żarliwie dyskutowano. Czy bronił się? Czy zaprzeczał? A może przyznał się do wszystkiego? Chociaż gdyby tak rzeczywiście było, moja obecność tutaj byłaby zbędna…
Spojrzałam na paczuszkę, którą wciąż trzymałam kurczowo w ręku. Położyłam ją na kolanach i delikatnie pociągnęłam za sznurek. Z ciekawością uniosłam pierwszą warstwę szarego papieru, a potem następną. Gdy w końcu ją odwinęłam i zobaczyłam, co tak naprawdę trzymałam w ręku, ogarnęła mnie panika. Momentalnie zaczęłam cała dygotać. Znowu napłynęło tamto uczucie strachu przed śmiercią. Przełknęłam ślinę i drżącą dłonią przejechałam po sfatygowanej okładce. Widok tej książki rozerwał moje – i tak już poharatane – serce. O pomyłce nie mogło być mowy. To była ona… Ta sama książka, z którą opuszczałam łomżyńskie getto. Ta sama, którą zostawiłam na poddaszu magla. „Niebywałe, że przetrwała powstanie”, pomyślałam. To cud, że odzyskałam ją po tylu latach. Chociaż po tym wszystkim co przeszłam, byłam przekonana, że cuda się nie zdarzają… Pamiętałam, kto miał ją po raz ostatni w swoich rękach… „To niemożliwe…”, westchnęłam cicho. Pełna obaw otworzyłam pierwszą stronę. Szeptem odczytałam jej tytuł – Die Leiden des jungen Werther. Pod spodem znajdował się już ledwo widoczny tekst nakreślony pismem mojej matki:
Z okazji osiemnastych urodzin, dla naszej najukochańszej córki, naszej małej-wielkiej Astrid, najjaśniejszej wśród wszystkich gwiazd. Mama i Tata. Łomża, 31.07.1941 r.
Po policzkach spłynęły mi łzy. Ukradkiem uśmiechnęłam się na wspomnienie twarzy rodziców, gdy wręczali mi ten prezent.
– Świadek Astrid Rosenthal proszona na salę! – Donośny głos starszego mężczyzny wyrwał mnie z chwilowego amoku.
Czarną rękawiczką wytarłam spływające z moich oczu łzy. Wstałam, przytrzymując się poręczy ławki, i niepewnym krokiem ruszyłam przed siebie, przyciskając mocno do piersi granatową książkę i zastanawiając się, dlaczego ponownie znalazła się w moich rękach…
Cała sala wypełniona była po brzegi. Na miejscach dla publiczności siedziała blisko setka osób. Oszołomiona tym widokiem nie wiedziałam, co się wokół mnie dzieje, ani tym bardziej co powinnam zrobić. Przez chwilę stałam niczym posąg. Dopiero mężczyzna, który mnie tu wprowadził, wskazał mi ręką stojącą po środku mównicę. Posłusznie do niej podeszłam. Przede mną stał ogromny stół, a za nim, w czarnych togach, siedzieli sędziowie. Po mojej lewej stronie znajdował się mniejszy, a za nim prokuratorzy. Wiedziałam, kto siedzi po prawej, ale moja podświadomość roztropnie powstrzymywała mnie przed spojrzeniem w tamto miejsce. Przecież jego widok zawsze oznaczał śmierć. Chęć ujrzenia go zakutego w kajdanki i będącego pod strażą w pewnym momencie okazała się silniejsza. Powoli odwróciłam głowę i wtedy go zobaczyłam. Nie przypominał dawnego siebie. Bez munduru. Bez broni. Bez nazistowskich emblematów i zabójczego anturażu. Wyglądał jak zwyczajny człowiek. Zagubiony i zlękniony z powodu całej sytuacji. Z obandażowaną głową wyglądał na schorowanego. Oczy miał przymrużone, jakby za chwilę miał zasnąć. Obok niego siedziało dwóch uzbrojonych po zęby milicjantów, a za nimi pielęgniarka. Przed nim z kolei siedzieli jego obrońcy.
– Imię i nazwisko świadka? – Usłyszałam głos jednego z sędziów.
– Astrid Rosenthal. – Zwróciłam głowę w stronę mężczyzny.
– Czy wie świadek, dlaczego została wezwana na dzisiejszą rozprawę?
– Tak, wiem.
– W takim razie słuchamy. Co świadek ma nam do powiedzenia?
– Nie wiem, od czego powinnam zacząć – stwierdziłam niepewnie.
Kątem oka zerknęłam na siedzącego na ławie oskarżonych Niemca. Zakładał na głowę słuchawki. Zatem był ciekawy tego, co powiem.
– Prosimy od początku, pani Rosenthal.
– Dobrze… – Wzięłam głęboki oddech. „Od początku…”, powtórzyłam sobie w myślach. Odłożyłam książkę na blat mównicy i położyłam na niej dłoń. Czułam, jak dodaje mi siły. Nagle przestałam myśleć o tym znienawidzonym naziście. W myślach zobaczyłam rodziców. Usłyszałam ich głos. – Mój dom znajdował się na ulicy Długiej w Łomży. Cała kamienica należała do nas, a tak właściwie do rodziców mojego taty, którzy tam się urodzili. Mój ojciec Abram Rosenthal był właścicielem fabryki. Miał smykałkę do interesów. Mocno stąpał po ziemi. Nie wydawał pieniędzy na głupoty. Był bogobojnym Żydem. Bardzo szanowanym. Nikomu w swoim życiu nie wyrządził żadnej krzywdy. Wszystkich pracowników traktował tak samo i hojnie wynagradzał. Moja matka Rywka, z domu Gutmann, urodziła się w Prusach Wschodnich. Żydówką była tylko z pochodzenia, bo nigdy nie praktykowała swojej religii. Gdy poznała tatę, nie umiała zmówić nawet jednej modlitwy w jidysz. Zresztą prawie w ogóle nie mówiła w tym języku. Znała tylko polski i niemiecki. Była za to wielką artystką, aktorką teatralną sławną na całą północno-wschodnią Polskę. Miała głowę pełną szalonych pomysłów. Była kompletnym przeciwieństwem taty. Zupełnie do siebie nie pasowali. – Uśmiechnęłam się tylko delikatnie na tę myśl, jak gdyby bardziej uśmiechać się nie wypadało. – Nie mam pojęcia, jak to się stało, ale zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia, bez pamięci i na zawsze. Porywcze serce to cecha dziedziczna u Rosenthalów – powiedziałam rozżalonym głosem, jakby to było coś złego. – Stało się to jednego wieczoru. Mama przyjechała na spektakl do Łomży z trupą teatralną, z którą wówczas występowała. Tata dostał bilet od znajomego i nie wypadało mu odmówić. Gdy zobaczył mamę na scenie, z miejsca się jej oświadczył, oczywiście po polsku, żeby go zrozumiała, a ona ku zdziwieniu wszystkich oświadczyny przyjęła. Tak to się wszystko właśnie zaczęło…Łomża, 7 lipca 1941 roku
Astrid
– Nie będę w tym chodzić! – powiedziałam podniesionym głosem.
Mama dalej, jak gdyby nigdy nic, przyszywała żółtą łatę na kolejnej mojej sukience. Stos ubrań z tą wątpliwą ozdobą rósł na sofie z godziny na godzinę.
– Nie masz wyboru. Nikt nie ma. Każdy Żyd ma obowiązek nosić takie łaty na piersiach i plecach. Widziałaś zarządzenie na słupie przed naszymi drzwiami? Od dziś wyjście bez nich karane jest więzieniem – tłumaczył spokojnym głosem mój ojciec.
Dla niego sprawa była prosta. Skoro wyszło takie zarządzenie, to należy się do niego stosować. Nie należy się wychylać. Nie należy walczyć. Wystarczy spokojnie czekać, aż wszystko z powrotem wróci do normy. Przecież w końcu kiedyś będzie jak dawniej.
– Widziałam, i co z tego?! – krzyknęłam butnie. – Już i tak z nas szydzą i wytykają palcami na każdym kroku. A teraz damy im jeszcze jeden powód, żeby nas tak traktowali! Wszyscy z daleka będą widzieć, że jestem Żydówką!
– A czy to coś złego? Czy masz się czego wstydzić? – dopytywał, spoglądając na mnie spod swoich okrągłych okularów i drapiąc się po długiej brodzie.
– Tato… Ja po prostu chcę iść do sklepu, do parku lub do Sary bez ciągłego oglądania się na mnie! Chcę być jak oni! Chcę być zwyczajna!
– Astrid Rosenthal! – Po raz pierwszy głos zabrała moja mama. – Ty nigdy nie byłaś zwyczajnym dzieckiem i nigdy nie będziesz zwyczajną kobietą! Jesteś niczym skrzynia pełna nieodkrytych skarbów. Twoja wyobraźnia i twoja wrażliwa dusza czynią cię wyjątkową. Żadna żółta łata tego nie zmieni. Żaden Niemiec temu nie zaprzeczy. Musisz tylko sama w to uwierzyć.
Po tych słowach chwilowo zeszła ze mnie cała złość. Mama odłożyła białą bluzkę na stos ubrań rosnący za jej plecami, po czym podeszła do szafy i wyjęła z niej moją ulubioną błękitną sukienkę.
– Tylko nie ta! Zniszczysz ją! Po odpruciu łat zostaną dziury! Mamo!
Podbiegłam do niej i chwyciłam sukienkę, próbując odmienić jej los.
– Astrid. – Mama mocniej przytrzymała materiał. – Za kilka tygodni w miejsce łat naszyjemy przepiękne ozdoby z białych koralików. Identyczne po obu stronach. Sukienka będzie jeszcze piękniejsza, zobaczysz, a na dodatek stanie się niepowtarzalna… – Spojrzała na mnie znacząco i uśmiechnęła się szeroko. – Nikt nie będzie takiej miał!
– Córeczko, zrozum, robimy to wszystko dla twojego dobra. Musimy robić to, co nam każą, a wtedy wszystko będzie dobrze. – Ojciec podszedł do mnie i pogładził po włosach.
Spojrzałam na mamę, która z wymuszonym uśmiechem na ustach znowu wymachiwała igłą. Zamilkłam. Nie chciałam przyprawiać rodziców o kolejne zmartwienie. Najgorsze było to, że wcale nie chodziło mi o jakąś głupią sukienkę. Nie obchodziło mnie, czy któraś się zniszczy czy nie. Po prostu mój strach był coraz większy… Z każdym dniem z Łomży znikali kolejni Żydzi. Zachodziliśmy do sąsiadów, a ich już tam nie było. Tylko puste mieszkanie, nieraz już doszczętnie splądrowane. Niemcy zabierali dziennie po kilkadziesiąt osób. Mówili, że zawożą ich do pracy, ale nikt z tych robót już nie wracał. Pozostali Żydzi nie dopytywali się o los tamtych. Bo i kogo mieli zapytać? Komu się poskarżyć, jak wokół sami nieprzyjaciele. Nawet policja była na usługach nazistów.
Chociaż jak sobie tak teraz pomyślę, to tej błękitnej sukienki było mi faktycznie żal. Musicie wierzyć mi na słowo, że była przepiękna. Wręcz wyjątkowa. Po tym dniu nigdy już jej nie założyłam. Nie zdążyłam. Do getta też nie było sensu jej zabierać. Została w mojej szafie, wisząc między innymi sukienkami, w jasnym pokoju na trzecim piętrze w kamienicy przy ulicy Długiej. Ktoś inny odpruł żółte łaty. Ktoś inny zachwycał się jej pięknem…
Wtedy jednak w mojej głowie zrodziła się pewna myśl. Wiem, co sobie teraz o mnie pomyślicie. Głupia smarkula. Naiwna dziewczyna. Musicie jednak pamiętać, że ja nadal byłam dzieckiem. Wciąż nie pojmowałam powagi sytuacji, w której się znaleźliśmy. Przepełniał mnie młodzieńczy bunt. Postanowiłam, że jeżeli mam nosić to żółte ohydztwo, to tylko na swoich warunkach. Chciałam być sprytniejsza od Niemców. Od tego dnia ubierałam się tylko w żółte sukienki, a że miałam ich zaledwie dwie, nosiłam je na zmianę. W żadnym innym kolorze nie wychodziłam z domu. Nie łamałam zasad, ale też nie rzucałam się w oczy. Czułam się pewniej, idąc ulicami mojego miasta. Chociaż większość napotykanych osób była mi dobrze znana, a oni z całą pewnością wiedzieli, kim jestem, to jednak nie czułam się naznaczona, a tym samym w jakimś sensie gorsza. Miałam w sobie jeszcze tę złudną nadzieję, że Niemcy mi nic nie zrobią. Przecież byłam młodą dziewczyną. Kto odważyłby się podnieść na mnie rękę? Jaki mężczyzna? Żydówka to Żydówka, ale w końcu kobieta. Kilka dni później, idąc w kierunku Starego Rynku, zobaczyłam, jak naziści zatrzymali dwie dziewczyny. Jedna z nich była mniej więcej w moim wieku. Obie nie miały żółtych łat. Dostały po dziesięć batów skórzanym biczem po plecach. I nawet gdy upadły i leżały bez ruchu, tamci nie przestawali odliczać kolejnych razów. Pobiegłam wtedy do domu ile sił w nogach. Nigdy więcej nie założyłam żadnej żółtej sukienki…
W dniu swoich osiemnastych urodzin wpadłam do domu zalana łzami. Wiedziałam, że nie dam rady przemknąć niezauważona do swojego pokoju. Odkąd Niemcy przejęli fabrykę taty, rodzice całymi dniami przesiadywali w domu. Dla mamy nie stanowiło to większego problemu, bo od blisko trzech lat nie miała pracy. Wraz z wybuchem wojny łomżyniacy przestali chodzić do teatru. Rozrywka już nie była nikomu potrzebna. Każdy miał aż nadto wrażeń zapewnionych przez wrogiego okupanta. Mimo to nadal grała, tyle tylko, że dla nas i naszych gości, stojąc na podłodze naszego salonu zamiast na deskach teatru. Natomiast dla taty, sytuacja związana z brakiem pracy była bardzo uciążliwa. Człowiek, który pracował, odkąd skończył dwanaście lat, nagle zmuszony był siedzieć w domu i stukać palcami w blat, odliczając godzinę za godziną. Gasł w oczach, a my nie mogliśmy mu pomóc.
– Co się stało, Astrid? – zapytała mama na mój widok, w jej głosie słychać było strach.
– Nic. – Wytarłam oczy chusteczką.
Po chwili w korytarzu pojawił się Dawid, zdyszany i zlany potem. Przez ostatnie kilkaset metrów bezskutecznie próbował dogonić mnie na ulicy.
– Dawidzie, dlaczego twoja siostra płacze?
– Nic nie mów, proszę! – powiedziałam, głośno łkając. – Nie zniosę większego upokorzenia!
– Synu, stało się coś złego? – dopytywał zdenerwowany tata, który momentalnie wstał z fotela i podszedł do nas bliżej.
– W sumie to nic takiego się nie wydarzyło. – Dawid podrapał się po głowie. – Wracaliśmy od ciotki Estery i spotkaliśmy tego chłopaka… – tłumaczył nieśpiesznie, spoglądając na mnie ukradkiem, jakby szukał pozwolenia.
– Jakiego chłopaka?! – dopytywał ojciec.
– Romka Rotkiewicza – rzucił szybko, jakby to w jakiś sposób mogło pomóc.
– I? – Ojciec coraz bardziej się niecierpliwił.
– No i on nas zobaczył, i przeszedł na drugą stronę ulicy. Potem Astrid wpadła w histerię i zaczęła biec. Nie wiem, o co jej chodzi. Nic się przecież nie stało! – Wymachiwał rękami.
– I tyle? – Ojciec poprawił palcami czarną brodę.
– Tak.
– Całe szczęście. Już myślałem, że stało się coś złego. Astrid, dziecko, nie strasz mnie tak więcej, bo umrę przedwcześnie. – Tata odwrócił się i zaczął iść w stronę swojego fotela.
– Och, córeczko… – Mama wtuliła się we mnie z całych sił i przyłożyła moją głowę do swej piersi. – Tak mi przykro, moje dziecko. Teraz przynajmniej już wiesz, co z niego za chłopak. Nie jest wart nawet jednej twojej łzy.
Dalej cicho szlochałam, wtulając się w materiał jej sukni. Tylko ona mogła zrozumieć moją rozpacz. I wcale nie chodziło o to, że ten Romek był mi wyjątkowo bliski, czy darzyłam go jakimś większym uczuciem, ale o to, że przed wojną zabiegał o moje względy niemalże codziennie. Przynosił kwiaty, prawił komplementy. Jego rodzice przyszli nawet w odwiedziny do moich, żeby dowiedzieć się, jakie mają zapatrywania na ewentualne małżeństwo ich syna, bądź co bądź katolika, ze swoją córką, Żydówką. I chociaż nigdy nie chciałam go za męża, bo w swoim życiu nie przeczytał ani jednej książki (więc o czym mielibyśmy rozmawiać po ślubie), to gdy dziś na mój widok odwrócił głowę i czmychnął jak tchórz na drugą stronę ulicy, poczułam jakby mnie zdradził, a przecież miłość największą przysięgał! Przebił moje serce, chociaż broni żadnej w ręku nie miał…
– Astrid, mamy dla ciebie niespodziankę! – Mama delikatnie odsunęła moją głowę i popatrzyła mi prosto w oczy. Uśmiechała się do mnie przez łzy. – Kochany, przynieś prezent dla naszej gwiazdeczki – zwróciła się do męża.
– Myślałem, że poczekamy z prezentem, aż wróci Jaakow.
– Kochany, twój pierworodny syn jak zawsze wróci przed samą godziną policyjną, tak aby przypadkiem nie stracić nawet minuty, którą może spędzić ze swoją piękną Sarą.
– Mógłby przyjść z nią… – ciągnął.
– Abramie Rosenthal! – przerwała mu mama. – Sytuacja wymaga prezentu tu i teraz. Proszę, przynieś go. Jest schowany w szufladzie twojego biurka.
– Prezent dla mnie? – odezwałam się w końcu nieśmiało.
– Tak, gwiazdeczko! Będziesz zachwycona!
– Nie trzeba było – powiedziałam skromnie, tak jak wypadało, chociaż wzrokiem wodziłam za tatą, który już szedł w naszym kierunku, trzymając w ręku granatową książkę, pięknie przystrojoną w wielką kokardę.
Ucałowałam rodziców, a potem pobiegłam dać bratu całusa w policzek. Ten jednak ścisnął mnie okrutnie mocno i specjalnie nie chciał wypuścić, bo wiedział, jak bardzo pragnę czym prędzej otworzyć swój prezent. Dopiero mój piskliwy krzyk i interwencja taty sprawiły, że Dawid, śmiejąc się w głos, wypuścił mnie z objęć.
Gdy otwierałam książkę, moje serce zaczęło bić mocniej. Byłam taka podekscytowana. Co będzie tym razem? Lew Tołstoj? Victor Hugo? Emily Brontë? W myślach już widziałam siebie, siedzącą przez kolejne dni w wykuszu mojego pokoju i z wypiekami na twarzy pochłaniającą kolejne strony powieści.
– Cierpienia młodego Wertera autorstwa Johanna Wolfganga von Goethego – odczytałam na głos czarny nadruk na szarej kartce. Pod spodem była odręczna dedykacja i data. – Dziękuję! Nawet nie wiecie, jaką radość mi sprawiliście. Mam już tomik jego wierszy, a teraz to!
Szybkim ruchem przekartkowałam pierwsze strony.
– W oryginale – powiedziała dumnie mama.
– Ja bym wolał, żebyś czytała w jidysz albo chociaż po polsku – dodał jak zawsze tata, który po niemiecku rozumiał tylko halt, los i Juden raus.
– Oj, tato! Co ja poradzę, że tym przeklętym językiem władali też poeci? Mamy ich za to karać, tak jak teraz Niemcy każą nas za to, że mówimy w jidysz?
– Jak to jest, że moja córka ma odpowiedź na wszystko? – zwrócił się do swojej żony z wyczuwalną w głosie ironią. – Po kim ona odziedziczyła tę swoją błyskotliwą mowę, którą jest w stanie przeciągnąć na swoją stronę każdego i osiągnąć, co tylko zapragnie?
Zobaczyłam, jak rodzice uśmiechają się do siebie, a tata czule przytula mamę. Byli wciąż w sobie zakochani, a łącząca ich miłość rosła wraz z ich wiekiem. Uwielbiałam patrzeć, jak tata delikatnie muska mamę po policzku swoją dłonią, jakby była dla niego największym skarbem. Mama z kolei patrzyła na niego takim wzrokiem, jakby chciała wejrzeć w jego serce.
Gdy myślę o rodzicach, właśnie ten obraz widzę przed oczami. Obraz z dnia, w którym wciąż była nadzieja. A może specjalnie sama go przywołuję? Może właśnie tej jednej chwili staram się usilnie trzymać, żeby nie wracać już nigdy do naszego ostatniego spotkania, żeby wymazać z pamięci ich twarze, na których malowała się jedynie żałość, strach i bezsilność, gdy żegnali się ze mną w piwnicy piekarni, nie wiedząc, czy jeszcze kiedykolwiek dane nam będzie się spotkać…
Zanim zdążyłam przeczytać połowę pierwszego rozdziału, wyszło kolejne zarządzenie Niemców, zgodnie z którym 12 sierpnia wszyscy łomżyńscy Żydzi mieli stawić się w części miasta specjalnie wydzielonej tylko dla nich. Obejmowała ona kilka sąsiednich ulic. To miejsce nazwano gettem. Spakowaliśmy się dzień wcześniej. Pieniądze i kosztowności zaszyliśmy w ubraniach, tak na wszelki wypadek, gdyby nas przed wejściem rewidowano. Tata nakazał wziąć tylko najpotrzebniejsze rzeczy, ciepłe ubrania na jesień i zimę, wygodne buty i jakieś drobiazgi. Mama wzięła album ze zdjęciami całej naszej rodziny, a tata swoją Torę. Mój brat Dawid zabrał swoje ulubione nuty z największymi dziełami Chopina do gry solo na fortepianie, a drugi brat Jaakow spakował skrzypce. Dawid mu zazdrościł, bo sam przecież nie mógł zabrać na plecy fortepianu. Ja z kolei wzięłam Cierpienia młodego Wertera. Ta lektura wydawała mi się odpowiednią towarzyszką mojej ówczesnej niedoli, a przynajmniej na to wskazywał sam tytuł. Prawda była taka, że w getcie nie przeczytałam nawet jednej strony, bo swoich cierpień miałam aż nadto. Resztę rzeczy mieliśmy zostawić w naszym mieszkaniu z nadzieją, że kiedyś po nie wrócimy. Obładowani walizkami i tobołkami punktualnie o piątej rano staliśmy przed wielką bramą ubitą z wysokich desek na początku ulicy Senatorskiej. Razem z nami stało dziesięć tysięcy Żydów. Dano nam godzinę na wejście do środka. Wchodziliśmy stłoczeni jeden za drugim. Naziści co jakiś czas wybierali sobie któregoś z nas, a gdy już uzbierali wystarczającą liczbę osób, to załadowali ich na ciężarówkę i ślad po nich zaginął.
Gdy dostaliśmy się już do getta, musieliśmy szybko znaleźć wolne mieszkanie. Było nas jednak za dużo, jak na teren, który nam przygotowano. Zamieszkaliśmy więc we trzy rodziny w jednym niewielkim mieszkaniu. O dziwo nikt się nie skarżył. Dawaliśmy sobie tyle prywatności, ile byliśmy w stanie. Z biegiem czasu staliśmy się jedną, wielką żydowską rodziną. Gdy nakazano nam przyjść do getta, mówiono, że tu w końcu będziemy bezpieczni, że odseparowani od ludności polskiej nikomu nie będziemy już zawadzać. Getto miało być dla nas wytchnieniem. Jakież to było kłamstwo… To tutaj mieli nas jak na widelcu. Zastraszonych, odgrodzonych od świata drutem kolczastym. Już nie musieli patrzeć na nasze ubrania, poszukując żółtych łat. Wystarczyło, że weszli do getta i mieli nas wszystkich. Mogli wybierać do woli – kobiety, mężczyzn, starców, dzieci, chorych i zdrowych. Żyliśmy jednak, a to było najważniejsze. Wtedy wciąż myśleliśmy, że Niemcy chcą z nas zrobić darmowych pracowników. Byliśmy pewni, że nie zabija się kogoś tylko dlatego, że jest Żydem. Bardzo szybko okazało się, że za słowem „Żyd” kryje się właśnie śmierć.
W pierwszym miesiącu naszego pobytu Niemcy rozkazali nam zebrać się na wielkim placu nieopodal żydowskiego cmentarza. Kto nie posłuchał rozkazu i nie pojawił się w wyznaczonym miejscu, został natychmiast rozstrzelany. Gdy staliśmy zwróceni twarzami do płynącej w oddali Narwi, co jakiś czas dolatywały do nas huki wystrzałów. W tym samym czasie naziści maszerowali wzdłuż nas, ustawionych w szeregu, i wybierali osoby starsze, chore i niedołężne. Wytypowali blisko tysiąc osób. Zapakowali nieszczęśników na wielkie ciężarówki ustawione na ulicy jedna za drugą w niekończącej się kolumnie, po czym odjechali w nieznanym kierunku. Po nich również słuch zaginął. Pozostali wrócili do swoich nowych mieszkań. Nikt się nie skarżył, nikt nie stawiał oporu. Każdy się cieszył, że żyje, że jego kolej jeszcze nie nadeszła.
Pamiętam, jak pytałam się ojca, dokąd wywieźli tamtych ludzi. Odpowiedział mi, że do szpitala, bo w getcie nie było dla nich odpowiednich warunków. Uwierzyłam. Dlaczego miałabym tego nie zrobić? Mój ojciec był uczciwym człowiekiem i brzydził się grzechem. Nie mógłby mnie okłamać, szczególnie w tak ważnej sprawie. I gdy dochodziły mnie słuchy, że każdy, kogo wywożą, ginie rozstrzelany w pobliskim lesie, nie przyjmowałam tego do wiadomości. Być może dobrze wiedziałam, jaki los ich spotkał, ale łatwiej mi było wierzyć w kłamstwo niż pogodzić się z prawdą. Dopiero gdy pewnego dnia z oficjalną wizytą do naszego getta przybył sam Erich Koch – największy nazista w tej części kraju, i bez żadnego powodu, na moich oczach, własnoręcznie odebrał życie dwunastu osobom, nie mogłam dłużej się okłamywać. Czekała nas tu tylko śmierć…
Potem nakazano nam pracować dla Niemców. Każdy zdrowy Żyd musiał mieć pracę. I każdy chciał taką pracę dostać, bo w jakimś sensie dawała ona kolejne złudne poczucie bezpieczeństwa. Skoro potrzebowali pracowników, oznaczało to tyle, że nie zapakują nas na do tych ciężarówek. Mama i ja szyłyśmy niemieckie mundury, a tata i bracia zatrudnili się jako elektrycy. I tak doczekaliśmy zimy. Okrutnej zimy. Żadne mieszkanie nie posiadało ogrzewania. Paliliśmy w kozach wszystkim, co wpadło nam w ręce. Getto zaczęło wyglądać jak po przejściu wichury, obdarte ze wszystkich desek. Wyprzedawaliśmy w tym czasie nasz majątek. Kontakt ze światem był wtedy jeszcze możliwy. Praktycznie każdy szmuglował jedzenie z zewnątrz. Za złoty pierścionek można było zdobyć trochę mięsa, za skórzane pantofle – worek ziemniaków. Pomysłów i sprytu nam nie brakowało. W rękawach palta ukrywałam cebule. Pod sukienką chowałam pieczywo. Cudem dotrwaliśmy do lata. Wtedy też wzmogły się nasze nieszczęścia.
Coraz więcej Żydów napływało do naszego getta. Przywożono ich z okolicznych wiosek i miast, w których albo nie było getta, albo właśnie je zlikwidowano. Zdarzało się też, że Żydzi sami zgłaszali się do nas. Wierzyli, że tu znajdą schronienie. Mieli już dosyć błąkania się po lasach i polach. Niektórzy stracili swoje kryjówki albo zostali z nich przegnani, gdy nie mogli dalej ich opłacać. Niemcy wiedzieli, że getto pęka w szwach, ale nic z tym nie robili. W końcu kilkoro Żydów uprosiło nazistów o powiększenie naszego terenu. Zgodzili się dać nam dwie dodatkowe ulice w zamian za horrendalnie dużą łapówkę. Po kilku dniach uzbieraliśmy całą kwotę. Nasza radość nie trwała długo. Niemcy co prawda słowa dotrzymali i powiększyli teren getta, lecz tego samego dnia zabrali dwa tysiące osób, które nie posiadały pracy. Jak wiadomo były to osoby starsze albo schorowane po zimie. Wsadzono je na ciężarówki i wywieziono. Oni też nigdy już nie wrócili. Nie pytałam się taty, gdzie ich zabrano. To było już bez znaczenia. Każdy z nas czuł, że prędzej czy później będzie siedział w tej samej ciężarówce i pozna na własnej skórze cel tej ostatniej żydowskiej wędrówki.
Tymczasem tata po tych wydarzeniach jakoś się zmienił. Już nie powtarzał nam, aby na ślepo wykonywać polecenia nazistów. Już nie zapewniał nas, że wkrótce to wszystko się skończy. Częściej znikał wieczorami. Nie mówił nam ani gdzie był, ani co robił. Na początku października zabrał ze sobą pozostałą naszą biżuterię. Mamie zostawił tylko obrączkę. Reszta złota była zapłatą, ale wtedy jeszcze nie wiedziałam za co. Wiedziałam tylko, że to coś bardzo, bardzo cennego.
– Astrid, gwiazdeczko, chodźmy na spacer – powiedział pewnego razu. Nie śmiałam mu odmówić, chociaż po całym dniu pracy ledwo stałam na nogach. Wyszliśmy z naszego zatłoczonego mieszkania i poszliśmy w dół ulicą Rybaki.
– Posłuchaj mnie teraz uważnie – powiedział poważnym głosem. – Jutro uciekniesz z getta.
– Co?! Nie rozumiem? Jak ucieknę? Sama?!
– Tak, sama – potwierdził, po czym mocno zakasłał.
– Nigdzie bez was nie idę. Nie ma mowy! – krzyknęłam zbyt głośno. Niepewnym wzrokiem spojrzałam na tatę. Zobaczyłam plamkę krwi na skrawku chusteczki, którą wycierał usta.
– Dobrze się czujesz? Doktor powiedział, że kaszel wkrótce ustąpi, a mija już ponad miesiąc, jak się tak męczysz – powiedziałam wzburzona nietrafioną diagnozą naszego jedynego już lekarza. Tata stłumił kolejny atak kaszlu. Z trudem się wyprostował i popatrzył na mnie strapionym wzrokiem zza swoich okrągłych okularów.
– Wiesz dobrze, że ja i twoi bracia nie możemy ukryć naszego pochodzenia. Nie będziemy mieli szans na przeżycie poza murami getta. Ale ty masz szansę, Astrid. Tobie się uda!
– A mama? – dopytałam z nadzieją.
– Mama nie chce. Proponowałem jej. Chce zostać ze mną. Mówi, że chorego mnie nie zostawi. Chociaż coś mi się wydaje, że to tylko taka wymówka.
– To ja też zostaję – mówiłam ze łzami w oczach.
– Nie, Astrid. Ty musisz żyć! Ty jedna! Jesteś moim oczkiem w głowie, moją gwiazdeczką. Jeżeli to, co mówią, jest prawdą, to wszystkich nas czeka tu jedynie śmierć. Sama przecież wiesz, że wczoraj zabrali z waszej szwalni wszystkie mundury, nawet te niedokończone. Jak myślisz, dlaczego?
Popatrzyłam na niego z przerażeniem.
– Nie! – krzyknęłam. – Nieważne, co się stanie. Nigdzie bez was nie idę!
Tata popatrzył na mnie tymi swoimi mądrymi oczami znad okrągłych okularów i pogładził palcami brodę.
– Astrid, zrobimy tak – zaczął po chwili – ty wyjdziesz pierwsza. Będziesz miała aryjskie dokumenty. Fałszywą kenkartę na dziewczynę z Warszawy. Polkę. Katoliczkę. Pojedziesz do stolicy i znajdziesz nam mieszkanie. Takie, w którym będziemy mogli się wszyscy razem ukryć. W tym czasie ja załatwię kolejne kenkarty dla siebie, mamy i twoich braci. No i dla Sary, rzecz jasna. Tym sposobem może stąd wyjdziemy. Jeśli tobie się uda, to nam również. Ratując siebie, uratujesz też nas. Rozumiesz? Będziesz miała bardzo ważne zadanie do wykonania. Będziesz jak Odyseusz, samotny żeglarz wędrujący po nieznanych wodach, który w końcu dotrze do domu, do swojej rodziny.
Spojrzałam na niego osłupiała. Nie wiedziałam, co bardziej mnie zszokowało, plan ucieczki czy fakt, że tata właśnie użył tak obrazowej metafory.
– Mówisz jak mama – stwierdziłam z uśmiechem.
– W końcu jesteśmy małżeństwem od dwudziestu ośmiu lat. – Delikatnie się uśmiechnął.
Czy wiedziałam, że wtedy kłamał? Że wymyślił to wszystko na poczekaniu, żeby tylko przekonać mnie do samodzielnej ucieczki z getta? Jeśli przyznałabym, że tak, to oznaczałoby, że świadomie porzuciłam własną rodzinę… Kim bym wtedy była? Jaką córką i siostrą? Do pewnych rzeczy lepiej się nie przyznawać, nawet przed samą sobą. Czasem lepiej żyć w kłamstwie, aż do końca…
Ciąg dalszy w wersji pełnej