- W empik go
Złodziejka marzeń - ebook
Złodziejka marzeń - ebook
Joanna to czterdziestoletnia nauczycielka samotnie wychowująca nastoletnią córkę Lusię. Zmęczona pracą zawodową postanawia iść na urlop zdrowotny i zacząć realizować swe marzenia. Zamiast odpoczywać, musi jednak wyjechać, by zaopiekować się chorą ciocią. Pobyt w Starogardzie Gdańskim okazuje się pełen niespodzianek. Joanna zaczyna pisać, prowadzi "śledztwo" dotyczące przystojnego sąsiada i udziela się w hospicjum, przede wszystkim jednak wskutek tych doświadczeń całkowicie odmienia swe życie.
Złodziejka marzeń to napisana żywym językiem, utrzymana w ciepłym, zabawnym, optymistycznym, a niekiedy poważnym tonie powieść obyczajowa, która realistycznie oddaje atmosferę niewielkiego miasta, łamie stereotypy i pokazuje, że nigdy nie jest za późno, by zacząć nowe życie.
Dalsze losy Joanny można śledzić w powieści To się da! oraz Już nie uciekam.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65684-45-5 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z autobusu wylała się fala ludzi. Deptali sobie po palcach, przeciskali się, jakby uczestniczyli w jakiejś szaleńczej zabawie w rodzaju „kto-ostatni-ten-syf”. W końcu mogłam wejść do środka. W jednej dłoni trzymałam ekologiczną siatkę z zeszytami uczniowskimi do sprawdzenia na jutro. Ważyło to chyba tonę, bo przecież te zeszyty w twardych okładkach „są takie śliczne i trwałe”, że niektórzy rodzice nie mogli się powstrzymać przed ich kupnem. A kto pomyślał o tym, że te bruliony później nauczyciel będzie tachał w siatach? Na pewno nikt.
W drugiej dłoni torebka. Jednak to nie była zwykła torebka. To było torbiszcze wypchane książkami, sprawdzianami i innymi niezbędnymi gadżetami typu: metrówka, latarka, parasolka, szczotka, dezodorant itp.
– Złap się czegoś, bo zaraz się przewrócisz – zwróciła mi uwagę Monika, kiedy autobus ruszył, a ja się zachwiałam.
Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić, kiedy ma się obie dłonie zajęte.
– Kiedyś, jak byłam w liceum, jeździłyśmy z koleżankami autobusem i ćwiczyłyśmy równowagę. Nie trzymałyśmy się niczego, tylko stawałyśmy w rozkroku – zaprezentowałam Monice odpowiednią postawę – na lekko ugiętych nogach. I tak jechałyśmy kilka przystanków.
– Może teraz tego nie próbuj, bo zaraz się wypierniczysz.
– Eee, tam. Mam wprawę. – Balansowałam lekko ciałem, przypominając sobie, jak to dawniej bywało. Co prawda, niekoniecznie teraz pasowało, abym się tak zachowywała, ale, na szczęście, nie zauważyłam w autobusie żadnych znajomych twarzy. Oprócz Moniki oczywiście. Ale wątpię, aby Monika w szkole opowiadała o moich autobusowych wyczynach. Pracowałyśmy razem od kilku lat. Lubiłyśmy się i często drogę do pracy i z pracy pokonywałyśmy razem, zawsze trochę plotkując. A to ponarzekałyśmy na koleżanki i kolegów, a to na uczniów, innym razem na byłych mężów, bo obie miałyśmy wątpliwe szczęście być rozwódkami. Nie spotykałyśmy się jednak nigdy po pracy. Towarzysko udzielałam się z innymi koleżankami – z Olgą i Beatą. Od czasu do czasu musiałyśmy spotkać się na lampce wina i pogadać. Taki lekki reset sobie robiłyśmy.
– Lepiej uważaj – ostrzegła mnie Monika, a ja nie zdążyłam nawet wzruszyć ramionami w odpowiedzi, kiedy kierowca gwałtownie przyhamował. Razem ze swoim balastem poleciałam do przodu, prosto na twarz, zaliczając facjatą chropowatą podłogę autobusu.
Trwało to moment. Kiedy zorientowałam się, że już leżę, pochylała się nade mną Monika, a autobus, takie przynajmniej odniosłam wrażenie, przestał się przemieszczać. Czułam ogromny ból, twarz piekła mnie jak cholera. Zauważyłam również, że nie wypuściłam z dłoni ani siatki, ani torebki, aby zamortyzować upadek, i teraz leżałam jak długa, prezentując się wszystkim pasażerom w dość nietypowej pozycji.
– Trzeba wezwać karetkę – usłyszałam nad sobą obcy głos.
– A mówiłam, żebyś się trzymała – dotarło do mnie nauczycielskie pouczenie Moniki. – Żyjesz? – dodała po chwili.
– Yyy – jęknęłam, odklejając twarz od podłogi. Odruchowo przeleciałam językiem po uzębieniu, sprawdzając jego stan. Na szczęście tutaj wszystko było w porządku. Tylko skóra na twarzy piekła mnie niesamowicie.
– Proszę się odsunąć. Mam szkolenie z pierwszej pomocy – usłyszałam nad sobą fachowy głos. Spojrzałam z trudem w stronę, z której dobiegał, ale z tej perspektywy mogłam jedynie dostrzec wypastowane męskie buty. – Nic pani nie jest?
Faktycznie, ratownik pełną gębą. Nie, tak sobie leżę przygnieciona ciężarem egzystencji. Próbowałam się poruszyć, aby sprawdzić, czy czuję wszystkie części ciała. Wyglądało na to, że nie jest tak źle. Bolały mnie tylko trochę kolana, ale chyba mogłam nimi poruszać.
– I puść te siaty! – krzyknęła Monika.
Dopiero wtedy w pełni dotarł do mnie paradoks sytuacji. To się nazywa nauczyciel z powołaniem. Zawsze na straży uczniowskich prac. Nawet w takich przypadkach ich nie porzuca, tylko dzierży w dłoni. Z trudem rozprostowałam palce i uwolniłam się od bagażu. Teraz mogłam podeprzeć się rękoma, aby spróbować się podnieść. Poczułam, że Monika zabiera moją siatę i torbiszcze. Odstawiła je chyba gdzieś na bok. Ludzie obserwowali mnie z zainteresowaniem. A ja próbowałam podźwignąć swoje sponiewierane ciało, któremu zachciało się ćwiczyć równowagę w jadącym autobusie.
– Chyba nic mi nie jest – szepnęłam. I zaraz poczułam silne męskie ramię, które pomogło mi wrócić do pozycji pionowej. Świat wygląda znacznie lepiej z takiej perspektywy. Co prawda, zachwiałam się lekko, bo pewnie stłukłam kolana, ale na szczęście nic nie złamałam. Na ustach poczułam coś ciepłego i lepkiego. Krew. Musiałam przygryźć wargę. Monika podała mi chusteczkę. Ciekawe, że tak szybko znalazła ją w swojej torebce. Tylko że jej torebka to raczej taka torbunia-pizdunia, a nie wielkie torbiszcze, wszystko więc miała zawsze pod ręką. W sumie nie dziwiłam się, Monika uczyła przecież geografii, nie musiała zatem codziennie tachać do domu uczniowskich zeszytów. Od czasu do czasu jakieś kartkówki i sprawdziany. Ot co, mogła je zwinąć nawet w rulon i wepchnąć do tej swojej torbuni.
– Może do szpitala jednak trzeba panią odwieźć? – spytał mężczyzna, który pomagał mi wstać. Okazało się, że to kierowca. Po moim upadku od razu zatrzymał autobus i przyłączył się do akcji ratunkowej.
– Nie, dziękuję, nic mi nie będzie – odparłam, ocierając krew. Twarz mnie piekła. Nieźle, musiałam sobie zedrzeć skórę, bo szczypało jak cholera.
– Mówiłam, żebyś się trzymała – powtórzyła Monika.
– Wiem, moja wina – odparłam. – Ale nic mi nie jest.
Kierowca pomógł mi usiąść. A Monika postawiła koło mnie siaty i już wszystko mogło wrócić do należytego porządku. Ktoś z pasażerów jeszcze komentował, jaka ze mnie nierozsądna istota, żeby się nie złapać poręczy, że stara, a głupia. Autobus jednak ruszył, zagłuszając wszystkie docinki pod moim adresem, i po kilku przystankach mogłam spokojnie (bez towarzystwa ciekawskich spojrzeń) wysiąść, oczywiście z niewielką pomocą Moniki.
– Dasz radę dojść do domu? – spytała. – Może cię odprowadzę?
– Nie, nic mi nie jest. Tylko sobie pozdzierałam skórę i lekko się potłukłam, ale to da się przeżyć.
– No, jak chcesz.
– Dzięki, Moniu. I przepraszam za ten obciach w autobusie.
Doczłapałam się do domu. Nie myślałam, że sprawi mi to aż tyle kłopotów. Jednak od przystanku do mojego bloku był całkiem spory kawałek. Dopiero teraz to zauważyłam. Na szczęście drzwi od klatki schodowej były otwarte, więc nie musiałam przetrząsać torby w poszukiwaniu klucza. Głową nacisnęłam dzwonek przy drzwiach, bo o tej godzinie córka powinna być już w domu.
– O, Dżizus! – krzyknęła Lusia na mój widok.
– Gdzie? – spytałam, siląc się na kiepski dowcip.
– Na twojej twarzy.
– To dawaj jakiś całun.
– Mamo, nie żartuj. Autobus przez ciebie przejechał czy co?
– Prawie zgadłaś. Aż tak źle? – spytałam, kierując się od razu do łazienki, aby w końcu spojrzeć w lustro. – Centrum ćwiczyłam. Jak za dawnych czasów – dodałam.
– Jakie znów centrum?
– Środek ciężkości własnego ciała.
– Co?!
– No wiesz, jak za dawnych lat, młodość i jazda bez trzymanki…
– W autobusie? – nie dowierzała. Pewnie się zastanawiała, gdzie podziała się jej rozsądna matka.
– Tak – odpowiedziałam – ale przegrałam. Autobus dał mi po twarzy.
– Przewróciłaś się?
– Dokładnie na sam ryjek. – Uśmiechnęłam się, a twarz lekko zapiekła.
– Pięknie. I przełączyłaś się na kiepskie dowcipy.
– O, rany – szepnęłam, kiedy w końcu spojrzałam na swoje odbicie. Przestało mi być do śmiechu. Już wiem, dlaczego wszyscy się na mnie tak gapili. Widok w lustrze był nieziemski. Miałam zdartą skórę na lewym policzku, na czole, nosie i brodzie. Nieźle. W dodatku krew pomieszana z brudem uczyniła z mojej twarzy całkiem ciekawy obraz. Normalnie nadawałby się od razu do galerii sztuki współczesnej.
– Umyj to wodą utlenioną. – Lusia podała mi buteleczkę.
– Najpierw może zwykłą wodą zmyję ten syf.
Piekło strasznie, ale po obmyciu, nie wyglądało najgorzej. Jakby ktoś mnie tarką potraktował.
– Zatuszujesz jutro makijażem i będzie okej – pocieszała mnie Lusia.
– Może maskę jakąś założę, co? – ironizowałam, bo już oczyma wyobraźni słyszałam śmiechy uczniów. Nie było jednak wyjścia. Trzeba będzie się z tym zmierzyć i odpowiadać na głupie pytania w rodzaju: „Co się pani stało?”.