- W empik go
Złodziejki serc - ebook
Złodziejki serc - ebook
Dwie rywalki. Jedno serce. Królestwo, które chce zobaczyć, jak płoną.
Marynka ledwo pamięta swoje dzieciństwo sprzed dnia, który powinien zakończyć jej życie. Uratowana przez czarownicę, wyrzeka się wolności i staje się jej służką. Teraz czeka na nią najważniejsza misja – musi udać się na dwór w Warszowie, aby zdobyć serce księcia.
W czasie wielodniowej podróży jest zmuszona dzielić powóz z nieznajomą dziewczyną. Niespodziewanie Zosia nie tylko szybko staje się jej przyjaciółką, ale i zaczyna budzić w niej nieznane dotąd uczucia. Marynka przeżywa więc szok, gdy na jaw wychodzi prawdziwa tożsamość jej towarzyszki.
Okazuje się, że dziewczyny rywalizowały przy tych samych misjach od wielu lat. Tym razem muszą również zawalczyć o to samo serce. Ale też o swoje własne…
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-506-8 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Marynka
Marynka miała dwanaście lat, kiedy czarownica po raz pierwszy nakazała jej przynieść sobie serce.
Było lato. Świeciło słońce, wiatr hulał pośród złotych plonów królestwa. Żar lał się z nieba. Marynka się spociła, jeszcze zanim spadła na pole pszenicy – nie opanowała dotąd w pełni mechanizmu przemiany ani podróżowania z wiatrem.
Grzmotnięcie obudziło chłopaka, który spał pomiędzy źdźbłami. Zerwał się na równe nogi z twarzą zaczerwienioną od słońca, zaskoczony i trochę przestraszony.
– Co… – Jasne włosy na jego skroniach pociemniały od potu. Wybuchnął zdławionym śmiechem. – Skąd się tu wzięłaś? Myślałem, że to południca. Demonica, która nawiedza uprawy w południe i poluje na serca z żelaznym sierpem i żelaznymi zębami.
– Może jestem południcą – odparła Marynka, próbując wydobyć pszeniczny kłos z plątaniny rudobrązowych włosów.
Chłopak pokręcił głową. Strach minął, kiedy lepiej przyjrzał się intruzce. Jego przenikliwe niebieskie oczy zatrzymały się na małym sierpie, który trzymała nieznajoma, na jej postrzępionej spódnicy i zakurzonym fartuszku, po czym powędrowały wyżej, ku noskowi obsypanemu piegami.
– Jesteś zwyczajną dziewczyną – zawyrokował, ale z nutą zaciekawienia. – Ktoś ty? Nigdy wcześniej cię nie widziałem.
– Przyjechałam z wizytą – powiedziała Marynka. – Mam rodzinę w Lipówce, tej dużej wsi z kościołem. – Jej wzrok powędrował ku pozłacanym czubkom żółtej jak szafran pszenicy. – Chciałam zobaczyć księcia. Jest tutaj?
Chłopak zmarszczył brwi.
– Dlaczego książę miałby pracować w polu?
Marynka przygryzła wargę.
– To jego pole, nieprawdaż? Wiesz, gdzie jest zamek?
Chłopak podrapał się po brodzie i znów spojrzał na dziewczynę z zaciekawieniem.
– Nie widziałaś zamku, kiedy tu szłaś? Trudno go nie zauważyć. Ale mogę cię tam zaprowadzić. I tak wracam do domu na obiad.
Marynka odetchnęła z ulgą i ruszyła za chłopcem. Na każdy jego długi krok przypadały jej dwa.
– Jestem Maciek – przedstawił się chłopak z szerokim uśmiechem. – A wiesz, że wczoraj była tu inna dziewczyna, która chciała zobaczyć księcia? Tyle że bliżej zmierzchu. Dzwony już biły na wieczorną modlitwę. To musi być przeznaczenie, że spotkałem was obie. Na długo zostaniesz? Chcesz zjeść z nami obiad? Moja matka wybornie gotuje.
Marynka pokręciła głową, nie wsłuchiwała się w jego paplaninę. Musiała się skoncentrować. Nie mogła zawieść. Po raz pierwszy czarownica dała jej wolną rękę w wykonaniu zadania. Marynka rozpaczliwie pragnęła zrobić na starusze wrażenie. Bo inaczej…
Sprawa była prosta. Wszyscy wiedzieli, że jeśli dobrze przysłużysz się Czerwonej Jadze, nagrodzi cię magią, a jeśli nie, jeśli zawiedziesz, no cóż… Wtedy cię zje.
Bielejące na słońcu kości poprzedniczek Marynki upiększały drewniany dom w Południowym Lesie. Posłużyły jako budulec wieńców i wietrznych dzwonków, czaszki pełniły funkcję latarni. Nie miało to jednak znaczenia. One były nikim. Były słabe, a Marynka miała siłę. I spryt, przypomniała sobie teraz. Musiała przeżyć. Baba ją ocaliła, wybrała. Marynka nie mogła jej zawieść.
Przemykając obok przydrożnej kapliczki, krzyża przybranego kwiatami i niebiesko-białymi wstążkami, postanowiła, że nie powie czarownicy o tym, jak spadła na pole.
Zacisnęła palce na sierpie, a potem na gałązce, którą zatknęła za pasek fartucha. Jej puls przyspieszył. Całą noc nie spała, nic rano nie zjadła. Jej ciało buzowało nerwową mieszaniną strachu i podekscytowania. Baba pokazała jej, jak ukraść serce księcia: jak dmuchnąć mu ziarnami maku w oczy, aby sprowadzić na niego sen, jak uderzyć brzozową witką trzy razy w jego klatkę piersiową, aby się otworzyła i dało się z niej wyszarpać serce palcami i szponami.
Tyle że Marynka niestety nie zdołała jeszcze wyhodować szponów – dlatego właśnie zabrała sierp.
– To tam – powiedział Maciek, ocierając rękawem pot z twarzy. – Tam, w górze. Pomiędzy drzewami widać zamkowe wieże.
Minęli stado beczących owiec i dwie chaty z pomalowanymi okiennicami. Gdzieś w oddali ktoś strzelał w lesie.
Marynka poczuła, że wyostrzają się jej ukryte za wargami zęby. Opuszki jej palców rozpaliły się do czerwoności. Spojrzała na swoje dłonie, próbując zmusić paznokcie, by się wydłużyły.
Tak się na tym skoncentrowała, że nie zauważyła poruszenia przed sobą, tłumu, który zbierał się na ubitej drodze – prawie odbiła się od czyichś pleców.
Maciek ją podtrzymał.
– Co się stało? – zapytała.
Pokręcił głową i zmarszczył brwi. Marynka wspięła się na palce, ale była zbyt niska, by dojrzeć coś ponad ramionami zgromadzonych. Wszyscy tłoczyli się wokół staruszka, który mówił bardzo szybko i wymachiwał rękami. Niektórzy gapie przyciskali dłonie do ust. Jedna kobieta płakała, nie zwracała uwagi na dziewczynkę, która szarpała ją za spódnicę.
Chłopiec jeszcze niższy i chudszy niż Marynka przecisnął się pomiędzy parą, która zastawiła jej drogę, wyskoczył przed nią niczym korek z butelki. Maciek od razu chwycił go za koszulę.
– Książę nie żyje! – pisnął malec tytułem wyjaśnienia.
– Nie żyje! – powtórzyła Marynka tak głośno, że odwróciło się kilka głów. Nie zdołała się opanować. Książę był młody i zdrowy. Baba jej nie uprzedziła, że może być chory.
– To znaczy? – zapytał Maciek.
Malec próbował uwolnić się z jego uścisku. Potrząsnął szopą brązowych włosów, po czym uśmiechnął się szeroko, napawając się makabrycznym odkryciem.
– Podobno dorwał go potwór.
Zaciśnięte na sierpie palce Marynki nagle zwiotczały.
– Pojechał wczoraj odwiedzić przyjaciela. Zamierzali polować na żubry, potem książę miał przenocować. Do zamku dotarła wiadomość, że wieczorem wyruszył w drogę powrotną, tyle że nikt go więcej nie widział. Szukali go przez ostatnią godzinę. I właśnie znaleźli. – Chłopiec podszedł bliżej i zniżył głos do szeptu. – Janek myślał z początku, że to niedźwiedź rozerwał księcia na tyle kawałeczków. Polana była cała czerwona od krwi. Ale ten potwór zabrał serce. Wyrwał je z piersi. – Chwycił się za mostek znaczącym gestem. – Tutaj ziała wielka dziura.
Maciek się przeżegnał.
Marynka przestała oddychać. Kiedy Maciek ją szturchnął, aż podskoczyła.
Malec parsknął pogardliwie, przekonany, że przestraszył ją swoją opowieścią.
– Powinieneś zabrać swoją śliczną przyjaciółkę do domu, Maćku. Wygląda, jakby miała zemdleć. Kto wie? Może gdzieś tam czai się potwór.
– Chodź. – Maciek wyprowadził Marynkę z tłumu.
Poszła za nim, bo była zbyt zaaferowana myślami, które krążyły po jej głowie. Nawet nie czuła, że porusza stopami. I co teraz? Czyje serce przynieść Babie? Czy gdzieś w pobliżu znajdzie się inny książę? W Lechii mieszkało wiele rodzin książęcych.
Nakazano jej jednak zjawić się tutaj, powrócić z sercem księcia, który posiadał chłopów i pola uprawne na północy.
Narastała w niej panika. Czy zostanie wygnana jak inne dziewczęta, które się czarownicy nie przydały? A może zjedzona? Czy Baba znajdzie sobie nową sługę? Odbierze magię, którą Marynce podarowała, i…
Jej plecy oparły się o twardą deskę. Maciek posadził ją na ławce ustawionej pod ścianą chaty w cieniu. Kucnął przed nią.
– Usiądź sobie. Już dobrze. Nie ma się czego bać. Wezwą księdza i żołnierzy, by zapolowali na potwora. Oddychaj głęboko. Chcesz wody? Przyniosę ci wody.
Marynka wyciągnęła rękę, chwyciła go za koszulę i zatrzymała, zanim się wyprostował.
Nie wydawało się to możliwe, ale spalona słońcem twarz Maćka poczerwieniała jeszcze bardziej. Koniuszki jego uszu wręcz płonęły.
– Wiem, że się boisz – powiedział cicho – ale nie słuchaj Stasia. Pewnie wymyślił to wszystko.
Marynka czuła jego serce bijące w chudej piersi. Gorączkowe bum, bum, bum. Zacisnęła palce na materiale koszuli.
– Mówię ci, wszystko będzie dobrze.
– Tak – potwierdziła Marynka głosem równie cichym, sięgając do kieszeni, z której wyciągnęła garść maku.
Maciek zamrugał.
Marynka dmuchnęła ziarenkami w jego oczy, a kiedy osunął się nieprzytomnie na ziemię, przetoczyła go szybko na plecy i uniosła brzozową witkę, by uderzyć nią trzy razy w jego pierś.
Magia zadziałała tak, jak powinna, jak jej pokazywano. Skóra i mięśnie zlazły, a klatka piersiowa otworzyła się z odrażającym trzaskiem, odsłaniając mocno bijące, czerwone serce.
Baba nie zauważy różnicy. A Marynka uniknie problemów, nie zostanie zjedzona, będzie mogła zostać w lesie na zawsze i dalej uczyć się magii. Tylko sumienie trochę ją gryzło. Myślami jednak już wybiegała naprzód.
Wyobraziła sobie okrytą haftowaną czerwoną chustką starą czarownicę, która na nią czekała, wyciągała do niej ręce, gotowa ucałować ją w policzki i pogłaskać po głowie. Powiedzieć: „Wiedziałam, że dobrze zrobiłam, kiedy ciebie wybrałam”.
Winszując sobie pomysłowości, z lepkimi od krwi rękami, w których ściskała swoją zdobycz, Marynka zostawiła za sobą wioskę i nieszczęsnego Maćka. Znów dosiadła wiatru i tym razem nie spadła na ziemię. Podróż trwała wiele godzin, ale słońce jeszcze świeciło, kiedy przybyła do celu.
Zawsze świeciło w lesie Czerwonej Jagi, gdzie zegar niezmiennie wskazywał południe. Pod wpływem impulsu Marynka zerwała naręcze czerwonych maków na bukiet.
Podarunki niestety nie zrobiły wrażenia na czarownicy. Spojrzała na kwiaty i od razu wrzuciła je do ognia. Spojrzała na serce Maćka i spoliczkowała Marynkę.
Krew trysnęła z ust dziewczyny. Pod jej powiekami buchnęły iskry. Czerwona Jaga miała ręce nie grubsze niż kij od miotły, ale była silniejsza, niż mogło się wydawać. Cios obalił Marynkę na ziemię. Uderzyła o drewnianą skrzynię, tę samą, która wiecznie się trzęsła, jakby coś próbowało się z niej wydostać. Cały dom był zaśmiecony osobliwymi przedmiotami i ozdóbkami, zamknięte skrzynie wybrzuszały się od relikwii i złotych szat pozostawionych przez od dawna nieżyjących książąt.
– Tylko głupiec pomyliłby serce wieśniaka z sercem księcia. Masz mnie za głupią? Myślałaś, że nie zauważę różnicy? Sądzisz, że możesz mnie okłamywać? – Czerwona Jaga chwyciła Marynkę pod brodę i uniosła ku sobie jej twarz. – Och, Marynko, Marynko. – Głos czarownicy złagodniał, pogłaskała dziewczynkę po włosach.
Żar przeszył Marynkę pod wpływem tej pieszczoty, pochyliła się, pragnąc więcej dowodów uczucia, których jej skąpiono.
– Chcesz, żebym cię zatrzymała? Jeśli nie robisz tego, co każę, jesteś dla mnie bezużyteczna. Nie lepsza od swojej poprzedniczki.
Wzrok Marynki pobiegł ku ozdobionym kośćmi ścianom chaty.
– To nie moja wina – zaprotestowała, ukrywając strach i łzy, które tylko bardziej rozwścieczyłyby staruchę. Szybko nauczyła się, że przy Babie nie należy płakać. – Książę już nie żył. Powiedzieli, że miał pustą pierś, ale uznałam, że tak czy siak, potrzebujesz serca.
Siła czarownicy zależała od liczby pożartych przez nią serc.
– Dlatego… – ciągnęła Marynka.
– Pustą? – Dłoń Czerwonej Jagi znieruchomiała na skroni Marynki. Jej złote oczy płonęły w zapadłej, pomarszczonej, ogorzałej od słońca twarzy. – Widziałaś, kto je zabrał?
– Kto…
– Kto zabrał jego serce – powtórzyła zniecierpliwiona Czerwona Jaga. – Widziałaś inną dziewczynę? Dziewczynę w twoim wieku? W zamku? W cieniu?
Marynka pokręciła głową, w jej piersi narastała panika.
– Inna dziewczyna ukradła to serce dla ciebie?
Czerwona Jaga nie odpowiedziała od razu. Zrobiła dziwną minę.
– Nie dla mnie. – Uwolniła Marynkę i odsunęła się, powiodła sękatymi dłońmi po pobielałej od słońca czaszce. – Dla mojej starszej siostry. Ona również najęła nową sługę. Dziewczynę starszą od ciebie o rok lub dwa. Nazywa ją Północą.2
Kiedy czarownica po raz drugi nakazała jej przynieść sobie serce, Marynka właśnie skończyła trzynaście lat. Była starsza, mądrzejsza – przynajmniej tak lubiła myśleć – i dręczona obsesją. Niemal rok upłynął od dnia, kiedy przez Północ straciła pierwsze serce. Imię dziewczyny nawiedzało ją w snach od tamtej pory.
– Dlaczego nie możesz być bardziej jak ona? – syczała Baba, ilekroć Marynka popełniła błąd. – W ogóle się nie starasz. Ile razy jeszcze mam dawać ci szansę? A może powinnam poszukać innej dziewczyny na twoje miejsce?
Marynka znosiła wszelkie bury w milczeniu. Każda kara tylko podsycała jej pragnienie, umacniała determinację.
Nadeszła wiosna. Świat pozieleniał. Ziemia odżyła na koniec długiej surowej zimy. Nad Południowym Lasem przelatywały stada gęsi, bociany wróciły z ciepłych krajów i budowały gniazda na kominach wiejskich chat. Nad jeziorami zielonoskóre rusałki śpiewały słodko do wtóru żabom, wabiły mężczyzn do wodnego grobu, ich głosy mieszały się z nawoływaniem muezina płynącym ze szmaragdowych wieżyczek pobliskiego meczetu.
Marynka lubiła się przysłuchiwać tym pieśniom, kiedy ćwiczyła wykradanie serc mniejszych stworzeń żyjących w lesie. Z każdym dniem była w tym coraz lepsza, z każdym dniem silniejsza. Z każdym dniem traciła odrobinę człowieczeństwa, a stawała się bardziej potworem. Makowe ziarna, brzozowe witki i żelazne sierpy nie były jej jedyną bronią. Uczyła się magii i nie obawiała się z niej korzystać.
Baba nauczyła ją, jak zamienić się w wir powietrzny, w straszne stworzenie, zjawę z oczami niczym rozżarzone węgle i o skórze buchającej zabójczym żarem. Potrafiła rozpętać słoneczną pożogę i szeptem doprowadzać mężczyzn do szaleństwa.
– Tym razem – zapewniła Beatę, wbijając palce w ziemię, kiedy leżały obok siebie na trawie. – Tym razem jej pokażę. Pokonam Północ. Zniszczę ją. – Przetoczyła się na bok, by spojrzeć na swoją towarzyszkę.
Nazywano ją Porankiem. Należała do przeklętej trójcy, która służyła trzem lechijskim czarownicom. Biel w kontraście z czerwienią Marynki i czernią Północy. Beata asystowała młodszej siostrze Czerwonej Jagi, Marynka nie miała bliższej przyjaciółki.
– Poprzednim razem też tak mówiłaś – odparła Beata, zakładając pasmo złotych włosów za ucho. – Nie wiem, po co się starasz. Ona jest od nas o wiele potężniejsza. Nawet nie chce z nami rozmawiać.
To była prawda. Północ opuszczała swój mroczny las tylko wtedy, kiedy wyruszała z kolejną misją zaplanowaną tak, by Marynka wypadła jeszcze gorzej. Jakby Północ przyszła na świat tylko po to, by przewyższyć Marynkę w każdej dziedzinie. Stawała na głowie, aby ich unikać. Czarna Jaga odwiedzała siostry, ale jej sługa zawsze zostawała w lesie, by strzec domu. Marynka nie wiedziała nawet, jak Północ wygląda. Nigdy nie widziała jej twarzy, lecz wyobrażała sobie, że jest brzydka. Blade, upiorne stworzenie, które nigdy nie oglądało słońca. Przerażający cień z zębami.
Dowiedziała się jednak kilku rzeczy o rywalce, wyryła je sobie w pamięci, zbierała okruchy plotek, którymi dzieliły się czarownice, kiedy się spotykały i przechwalały, kto ma lepszą sługę.
– Mój jasny Poranek potrafi przywołać blask słońca.
– Ha! Moje krwawe Słońce obraca mężczyznę w popiół jednym spojrzeniem.
– Ach, lecz moja czarna Północ umie już kontrolować cienie. Potrafi pogrążyć całą wioskę w nieprzeniknionej nocy. Nie dalej niż w zeszłym tygodniu zwabiła kolejnego księcia do mojego lasu.
Nawet pospólstwo zamieszkujące królestwo opowiadało sobie o północnicy, która roztaczała mrok i jednym westchnieniem sprowadzała na ludzi wieczny sen.
– Pewnie myśli, że jest dla nas za dobra – dodała Beata, unosząc dłoń, by osłonić twarz przed słońcem.
Jego blask wydawał się łagodniejszy w lesie, w którym mieszkała, gdzie zawsze panował poranek. Na trawie perliła się rosa. Drzewa jeszcze spały. Niebo było różowe i rozmarzone.
– Pewnie nawet nie uważa cię za godną rywalkę – zauważyła.
Marynka zmarszczyła nos. Wyrwała garść trawy z korzeniami. Północ na pewno uważała ją za godną rywalkę. Musiało tak być. Myśl, że ta trzecia sługa mogła ją ignorować, jakby nie warto było poświęcać jej uwagi, jakby była bez znaczenia, wydawała się po prostu nieznośna. Czy to możliwe, by Północ w ogóle o niej nie myślała, podczas gdy w myślach Marynki królowała niepodzielnie…?
– Kiedy się poddasz? – zapytała Beata.
Nigdy!
Marynka wyrwała z ziemi kolejną garść trawy.
– Jesteś taka irytująca – poinformowała Beatę. Chciała, by przyjaciółka była bardziej sfrustrowana. Bardziej wściekła. Marynka nie mogła pojąć, że Beacie nie przeszkadzało bycie najsłabszą sługą. – Jeśli nie będziesz się bardziej starać, Biała Jaga cię zje, a z twojej czaszki zrobi latarnię.
A może nie… Biała Jaga była najżyczliwszą czarownicą. Żadne sińce nie szpeciły kremowej skóry Beaty, z jej opowieści wynikało, że nigdy nie ponosiła kar za niewykonanie zadania, nawet kiedy nie wróciła z sercem, zapomniała zamieść dom albo dostarczyć wiadomość, kiedy przypaliła obiad i pozwalała zbłąkanemu wędrowcowi uciec z lasu, za co Marynka bezustannie popadała w tarapaty. Biała Jaga podarowała nawet Beacie prezent na imieniny, naszyjnik z błyszczących bursztynowych koralików.
Marynka poczuła gorące ukłucie zazdrości. Jakim cudem to Beata upolowała najmilszą czarownicę? Czy to był przypadek? A może łut szczęścia?
Marynka nie urodziła się pod szczęśliwą gwiazdą. Jej życie sprzed służby u Baby wydawało się bardzo odległe, niczym bajka. Im większym potworem się stawała, tym więcej zapominała, pamiętała już tylko okruchy.
Była jedynym dzieckiem chłopa chrześcijanina i jego żydowskiej ukochanej. Szybko została sierotą. Nie potrafiła usiedzieć spokojnie. Okazała się za głośna i zbyt psotliwa dla ciotki i wuja, którzy próbowali ją wychowywać. Wszędzie jej było pełno. Nie słuchała. Wszczynała bójki i uciekała bawić się do lasu, kiedy należało zająć się domem.
Właśnie tak postąpiła tego pamiętnego dnia. Wracając do chaty z naręczem maków, którymi miała nadzieję wybłagać sobie przebaczenie, wypadła spomiędzy drzew prosto pod kopyta konia, którego dosiadał szlachcic. Niewiele pamiętała, tylko złowrogi koński cień i kopyta, które przesłoniły słońce. Jaskrawą czerwień własnej krwi i ulgę w oczach mężczyzny, kiedy spojrzał w dół, zobaczył jej bose stopy, umorusaną twarz, proste ubranie. Zostawił ją tam, w błocie, pośrodku drogi, gdzie znalazła ją Czerwona Jaga. Dziewczynka kurczowo trzymała się życia.
Czarownica ją uratowała. Wyleczyła. Stworzyła od nowa, napełniwszy jej żyły ogniem i magią. Żar pochłonął Marynkę, obrócił w popiół jej przeszłość i sprawił, że przestała być dzieckiem. Ocknęła się w domu w Południowym Lesie. Wyglądała tak samo, lecz była całkowicie odmieniona.
Często zastanawiała się nad historią Północy, ciekawa, kim ona była wcześniej. Nawet przeszłości Beaty nie znała, choć ta chętnie by się nią podzieliła, gdyby tylko ją poprosić. Wiecznie coś paplała. Buzia nie chciała jej się zamknąć. Marynka nie miała serca nawet próbować jej uciszać. To była magia Poranka. Beata była tak niewymownie piękna, że Marynka bała się jej dotknąć, a co dopiero ją zranić. Beata miała fiołkowe oczy, czarowne niczym wiosenne świtanie, a włosy złote jak lipowy miód. Kiedy się uśmiechała, w jej pucołowatych różowych policzkach robiły się urocze dołeczki. Miała też rozkoszną przerwę pomiędzy przednimi zębami.
– Zobaczysz – upierała się Marynka, rzucając naręczem trawy w irytująco śliczną twarz Beaty. Wybuchnęła złowieszczym śmiechem, kiedy przyjaciółka pisnęła i usiadła, by wytrząsnąć źdźbła z warkoczy. – Tym razem będę pierwsza. Pokonam Północ.
A kiedy to się stanie, Baba w końcu będzie ze mnie dumna.
Opuszki jej placów rozbłysły. Żyły Marynki płonęły czerwienią i pomarańczą, kiedy magia buzowała w jej krwi. Żar pulsował pod jej skórą, rozpalał pierś doznaniem z pogranicza rozkoszy i bólu.
– Zrobię wszystko. Tym razem będzie inaczej. Rozgniotę twarz Północy na proch.
– Możemy zmienić temat? – zapytała marudnym tonem Beata, wygładzając fartuszek. – Ciągle mówisz tylko o niej.
– Wcale nie mówię o niej ciągle.
– Mówisz wyłącznie o niej.
Marynka wystawiła język.
– Tylko pamiętaj. Nie będę wysłuchiwać twojego narzekania, kiedy wrócisz do domu z pustymi rękami.
– Owszem, będziesz – zripostowała Marynka. – Nie. Znaczy nie będziesz musiała. Bo nie przegram. – Podniosła się. – Zobaczysz. Już niedługo.
Wyruszyła godzinę później w dzikim podmuchu powietrza i pyłu, zataczając kręgi ponad polami, wioskami i zamkiem, aż kurz opadł i została tylko drobna dziewczyna w wirze pąsowych spódnic.
Marynka odnalazła swoją ofiarę w skromnej leśniczówce, przed którą, ku własnej frustracji, musiała zaczekać. Dom był strzeżony przed demonami, potworami i innymi nikczemnymi stworzeniami jej pokroju. Do rzeźbionego nadproża nad drzwiami ktoś przybił gwoździem martwego ptaka, a próg pokropił święconą wodą. Pozłacany portret świętego zerkał na Marynkę z pogardliwą dezaprobatą zza brudnej szyby w oknie.
Zanim książę pożegnał się z przyjacielem, by wracać krętą ubitą drogą do domu, zaczęła zapadać noc – wyjątkowo szybko. Mrok gęsty niczym syrop przesłonił nawet księżyc i gwiazdy.
Marynka szybko zabłądziła w żyjącej, oddychającej mgle. Nie widziała ścieżki przed sobą ani za plecami. Noc napierała na nią ze wszystkich stron, kleiła się do niej niczym pajęczyna. Marynka zanurzyła w niej dłonie, a noc przesunęła się jej pomiędzy palcami. Mrok pochłaniał płomienie, które buchały z jej dłoni, połykał jej przerażone klątwy. Szeptał do jej ucha, podsuwał koszmarne wizje. A kiedy w końcu się uwolniła, wyswobodziła z tych szyderczych czarnych objęć, znalazła księcia…
Tłum zebrał się nad skulonymi zwłokami pośrodku drogi obok konia, który na próżno trącał nosem ramię swojego właściciela. Płomienie latarni migotały posępnie.
Marynka była taka wściekła, że połamała brzozową gałązkę, którą trzymała w palcach. Taka wściekła, że nie usłyszała, kiedy ktoś syknął: „Uważaj!”, i prawie zderzyła się z dziewczyną w czarnej haftowanej zapasce, która nadchodziła z przeciwnej strony.
Odsunęła się w ostatniej chwili, by uniknąć czołowej kolizji. Kipiąc ze złości, szła dalej, stawiała gniewne dudniące kroki. Nie obejrzała się za siebie.
Tak jak dziewczyna w czarnej haftowanej zapasce.3
Minął kolejny rok.
A potem następny i jeszcze jeden. Zmieniały się pory roku. Marynka dogłębnie się przekonała, co to za uczucie, kiedy marzenia wymykają ci się z rąk niezależnie od twoich starań. Była coraz silniejsza i wyższa, choć nie tak wysoka, jak by chciała. Zdołała pokonać Północ w wyścigu o serce, i to nie raz. Była coraz bardziej znana. Z ust do ust przekazywano sobie nowinę o potworze, który polował na książąt, kiedy słońce stało w zenicie.
W roku jej siedemnastych urodzin w królestwie wybuchła wojna. Oddziały z sąsiedniej Rusji przekroczyły granicę i podjęły marsz na stolicę. Armia Lechii stawiła zażarty opór, ale król postanowił się poddać. Krążyły plotki, że caryca Rusji rzuciła na niego urok – to dzięki niej w ogóle zdobył koronę. Obecnie w największych miastach stacjonowali obcy żołnierze, a ziemia, którą uprawiali rodzice, wcześniej zaś dziadkowie Marynki, trafiła w obce ręce. Nawet Południowy Las ogłoszono zdobyczą imperium.
Czerwona Jaga nie zaprzątała sobie tym głowy.
– To nie nasza wojna. Ziemi, drzew, nieba, lasu nie obchodzi, kto podobno sprawuje nad nimi władzę. Nie angażujemy się w życie i konflikty pomniejszych istot. To już nie jest twój świat.
Marynka się z tego cieszyła. Nadal istniała jednak bardzo realna groźba, że będzie musiała powrócić do tego świata, jeśli będzie sprawiać zawód czarownicy, a i to przy założeniu, że Baba jej po prostu nie zje, a jej kośćmi nie ozdobi domu.
Trudno się było skupić, pomyśleć, wygrać, kiedy to wszystko wisiało jej nad głową. Była już dość duża, by wiedzieć w głębi serca, że czarownica nigdy nie obdarzy jej takim uczuciem, jakiego pragnęła, uczuciem prawdziwej babci. To jednak nie osłabiało w niej potrzeby udowodnienia swojej przydatności, pokazania, że zasługuje na miłość.
– Be-aaa-tko – zanuciła Marynka pod nosem, przeciągając sylaby z uczuciem. – Pobudka! – Zerwała koce z łóżka.
Beata syknęła, jęknęła i naciągnęła poduszkę na głowę.
– Uch, co my tu robimy?
– Zapomniałaś już? W ogóle nie słuchałaś ich wyjaśnień?
– Oczywiście, że słuchałam. Po prostu miałam nadzieję, że to wszystko mi się przyśniło. – Dwa dni temu Czerwona i Biała Jaga postanowiły ten jeden raz współpracować i wyprawić obie sługi po serce jednego księcia, aby się nim podzielić.
– Mówisz tak, jakbyś wcale nie chciała jechać ze mną do Warszowa – dodała Marynka.
– Nie chcę jechać z tobą do Warszowa.
– Obie wiemy, że kłamiesz. – Marynka wspięła się na materac, przetoczyła na plecy i oparła głowę na biodrze przyjaciółki. – Nie powinnaś być rannym ptaszkiem? No, wstawaj, wstawaj, bo inaczej Janek wynajmie sanie komuś innemu. Wiele osób czeka na środek transportu do miasta na karnawał.
Beata stęknęła.
Marynka chwyciła długi do pasa warkocz przyjaciółki i owinęła sobie jak złocisty sznur wokół nadgarstka. Uniosła wzrok do sufitu, ku oknu. Z okapu zwisały sople. Na zewnątrz prószył śnieg. Konie przeciągnęły sanie przed gospodą, biegły za nimi dwa psy, szczekały. Gdzieś niedaleko dzieci śpiewały piskliwie za smakołyki i monety, ale strach zakłócał zimowe rozrywki.
– Naprawdę tego potrzebuję. – Nie mogła wrócić do domu z pustymi rękami. Nie wiedziała, czy przeżyłaby gniew Baby w takim wypadku. Ten książę był wyjątkowy. Został pobłogosławiony niespotykanie czystym sercem.
Z czasem Marynka nauczyła się, że książęce serca występują w przeróżnych smakach i że są powody, dla których Baba pragnęła każdego z nich. Były mdląco słodkie serca niegodziwców, które przedłużały czarownicy życie. Słonawe serca odważnych, które powiększały jej fizyczną siłę. Czyste serca – te najrzadsze – które z każdym kęsem przydawały jej magii.
Czyste serca były też jednak najtrudniejsze do zdobycia, ponieważ ci, którzy się z nimi rodzili, cieszyli się powszechnym uwielbieniem i ochroną błogosławieństw i zaklęć. Książę Józef był bratankiem króla, lud go kochał. Bohater wojenny. Patriota. Wyjątkowy przystojniak. Walczył z Rusją i gorąco protestował, kiedy stryj postanowił się poddać. Odszedł z armii, oddał swoją świętą szablę, po czym udał się na dobrowolne wygnanie na znak sprzeciwu.
Niedawno powrócił jednak do królewskiego miasta Warszowa.
Ludzie szeptali, że wrócił, by wzniecić powstanie przeciwko ciemięzcy, by uwolnić Lechiję od najeźdźcy. W kolejnych sercach rosła nadzieja.
Trochę to smutne, rozmyślała Marynka, bawiąc się leniwie warkoczem Beaty, że to my zgasimy tę nadzieję. Jaki los czeka Lechiję, jeśli pozbawimy ją księcia, który walczyłby o jej wolność? Czy ktoś inny zajmie jego miejsce?
Nic jednak nie dało się zrobić. Ofiara musiała się dokonać.
Beata milczała jeszcze przez chwilę, po czym westchnęła i przetoczyła się na krawędź łóżka, by zacząć się ubierać. Marynka wiedziała, że tak będzie. Beata stawała murem za przyjaciółką, kiedy zaszła potrzeba, nawet jeśli bardzo głośno przy tym narzekała. Czy trzeba było skłamać, czy pozbyć się ciała, Marynka zawsze mogła liczyć na Beatę w razie potrzeby.
– Ty też musisz wstać. – Beacie udało się jednocześnie kopnąć Marynkę i wsunąć ręce w rękawy kontusika.
Na skutek wojny odżyła miłość obywateli Lechii do stroju narodowego. Okrycie wierzchnie wyszywane srebrną nicią mieniło się niczym śnieg, wykończone było gronostajem. Sługa Poranka wyglądała jak zwykle niczym zjawisko w bieli. Zaczęła powoli się pakować.
Marynka wyciągnęła ręce za głowę. Jej kontusik o barwie szkarłatu obszyto ogniście rudym lisem. Rękawy, rozcięte od łokcia do nadgarstka, powiewały za nią, kiedy szła. Suknia też była czerwona, a buciki – dawniej należące do księcia, który zabłądził w Południowym Lesie i już z niego nie wyszedł – miały odcień świeżo przelanej krwi.
Marynka była wdzięczna wszystkim zbłąkanym wędrowcom, którzy trafiali do królestwa Czerwonej Jagi, gdzie zostawiali życie i bogactwa. Dzięki temu ona i Beata mogły teraz z łatwością podszyć się pod dwie niewinne dziewczyny z zamożnych rodzin.
Marynka przez chwilę próbowała okiełznać swoje włosy, ale zaraz się poddała, byle jak zaplotła z gęstych loków gruby warkocz, który wcisnęła pod futrzaną czapkę ozdobioną piórem, po czym podążyła za Beatą po schodach na dół.
Rozklekotane stopnie skrzypiały pod ich stopami.
– Myślisz, że Północ też na niego zapoluje? – zapytała Beata cicho.
Puls Marynki przyspieszył. Północ. Zawsze ta Północ. Zawsze w jej myślach, zawsze w jej snach.
– Boże, mam nadzieję. – Czasami nie ścierały się całymi miesiącami. Czasami nawet nie uganiały się za tym samym księciem, ale oczekiwanie, przygotowania…
Beata zerknęła na nią z ukosa.
– Nieraz odnoszę wrażenie, że ciebie naprawdę cieszy ta rywalizacja – zauważyła.
– Muszę wyrównać rachunki.
Północ zdobyła cztery ostatnie serca, na które obie polowały. Baba nie pozwalała jej o tym zapomnieć. Co się stało? Czego jej brakowało? Co miała Północ, czego nie miała Marynka?
Bywały dni, kiedy same te pytania podawały w wątpliwość sens jej wszelkich starań. Bywały dni, kiedy myślała, że powinna się poddać, zająć się ogniem i pozwolić, by jej prochy rozwiał wiatr.
Po co się starać, jeśli czekają cię tylko porażka i rozczarowanie?
Marynka i Beata weszły do przestronnej izby szynkowej. W środku roiło się od ludzi, którzy tupali, żeby się rozgrzać, i popijali krupnik – wódkę grzaną z miodem i korzeniami – przed wyruszeniem w dalszą drogę. Nagle otworzyły się drzwi, do środka wpadł lodowaty wiatr, w którym wirowały płatki śniegu migoczące w blasku słońca.
Zimne powietrze cięło szyję Marynki niczym ostrze. Ogarnęła ją pokusa, by na pokaz stanąć w płomieniach, jak kiedy traciła cierpliwość, ale gdyby podpaliła gospodę, Beata pewnie by ją udusiła za to, że je zdemaskowała.
Schowała podbródek w wysokim kołnierzu. Może z powodu temperatury, a może dlatego, że właśnie myślała o Północy, jej wzrok pobiegł na przeciwległy koniec izby, gdzie przy huczącym palenisku stała dziewczyna. Była odwrócona do nich plecami. Jej suknia i kontusik miały odcień granatu tak głęboki, że niemal czarny.
Zwracały uwagę jednak przede wszystkim jej włosy. Długi warkocz srebrzący się niczym gwiazdy.
Marynka znieruchomiała.
Znała aromat i smak magii Północy – unosił się w powietrzu, przywierał niczym dym do ubrań i skóry. Nadal jednak nie wiedziała, jak rywalka wygląda. Północ aż do teraz nie zniżyła się do tego, by się z nimi zadawać. Marynka nigdy nie widziała jej ludzkiej twarzy, czasami tylko z oddali dostrzegała przebłyski jej potwornego wcielenia – zapadnięte oczy, usta pełne ostrych jak sztylety zębów – i mgnienie bladego warkocza niknącego w mroku.
– To zawsze musi być ta ze srebrnymi włosami – wymamrotała Beata pod nosem.
– Co? Co mówiłaś?
Beata dodała, że trzeba poszukać Janka, młodego mężczyzny, z którym rozmawiały o wynajęciu sań na resztę drogi do miasta. Nie mogły ryzykować i przybyć do Warszowa na podmuchu wiatru.
Baba uczuliła Marynkę, że ma nie zwracać na siebie uwagi. Czarownica wolała nie posyłać jej na polowania do dużych miast. Bezpieczniej polowało się na książąt, kiedy odwiedzali swoje rozległe wiejskie posiadłości. W stolicy i na przedmieściach było zbyt wiele osób, zbyt wielu księży i żołnierzy praktykujących boską magię, świętych, którzy zyskiwali moc dzięki modlitwie, rabinów wysługujących się golemami i imamów, którzy potrafili zesłać na swoich wrogów boży gniew. Oni mogli zniszczyć takiego potwora jak Marynka, spalić ją w boskim ogniu albo gorzej, przejąć nad nią kontrolę i wziąć ją na służbę – to ostatnio brzmiało trochę dwulicowo w ustach Baby.
Tylko serce księcia Józefa było warte takiego ryzyka. Czyste serce i kryjąca się w nim moc. Było zbyt cenne, aby z niego zrezygnować.
Dziewczyna stojąca przy palenisku się odwróciła. Spojrzała prosto w oczy Marynki, a ta – przyłapana na gapieniu się – nie miała czasu uciec wzrokiem. Dreszcz przeszył ją od stóp do głów, upuściła torbę z ubraniami, którą trzymała, i musiała się po nią schylić. Czuła na sobie oczy, które śledziły każdy jej ruch. Jej policzki zapłonęły, gdy przeklinała się za to, że dała się zbić z tropu.
No to co, że dziewczyna jest ładna? Nie była nawet w połowie tak piękna jak Beata. Zbyt blada, to na pewno – jej skóra wyglądała tak, jakby nigdy nie zaznała słońca – i rysy miała zbyt ostre. Gdyby Marynka przesunęła palcem po tych kościach policzkach, przecięłaby się.
Obejrzała się ukradkiem przez ramię.
Dziewczyna nadal się jej przyglądała.
– Powiedziałeś, że odwieziesz nas do miasta. – Głos Beatki przebił się przez harmider w izbie.
Marynka spojrzała na przyjaciółkę. Beata stała obok Janka. Ogorzała twarz wykrzywiała się w grymasie irytacji, chłopak nerwowym gestem pocierał rzadki wąsik. Powiedział coś, czego Marynka nie usłyszała.
Podeszła bliżej i zauważyła, że nieznajoma z przeciwnego końca sali zrobiła to samo.
– Mój kuzyn też ma sanie i dobre konie – tłumaczył Janek Beacie. – Wraca z Brzezin pojutrze. Z radością was zawiezie.
– Nie możemy tyle czekać – wtrąciła Marynka, kiedy dodała dwa do dwóch.
Wiele osób wybierało się do miasta na karnawał, dwumiesięczny okres pełen zimowych balów, wspaniałych kostiumów i oświetlanych pochodniami nocnych kuligów, trwający przez cały styczeń i luty. Kolory i zabawa, aby łatwiej było znosić ponurość zimy. Uroczystości trwały aż do kusego wtorku, do chwili, kiedy kościelne dzwony wybijały północ, a sam diabeł stawał w drzwiach i spisywał nazwiska tych, którzy ośmielili się kontynuować grzeszną zabawę.
Ktoś inny musiał rozmawiać z Jankiem o wynajęciu sań i zapewne zaproponował hojniejszą sumę niż one. Dlatego Janek próbował teraz wcisnąć je jakiemuś kuzynowi.
– Musimy jak najszybciej dotrzeć do miasta – oświadczyła Beata.
Janek uciekł wzrokiem w bok, do dziewczyny ze srebrnym warkoczem, która stanęła za nim. Okazała się wyższa, niż można by się spodziewać, co Marynka przyjęła z irytacją, bo musiała wyciągać szyję, żeby spojrzeć nieznajomej w oczy.
– Bardzo mi przykro – Janek wskazał dziewczynę gestem – ale panna Zosia się spieszy. Jej wuj…
– Jest chory – dokończyła dziewczyna zwana Zosią. Jej ciemne oczy były czarne jak nocne niebo z odcieniem błękitu. Rzęsy miała tej samej lodowej barwy, co włosy. – Jadę go odwiedzić.
– Cóż za zabieg okoliczności – skłamała z łatwością Marynka. – Moja ciotka jest chora i my podróżujemy, abym mogła się nią zająć. Kuzyn przesłał naglącą wiadomość. Ciotka jest bardzo, bardzo chora.
Janek zrobił zatroskaną minę.
– Och, to straszne – powiedziała Zosia. – Ale przynajmniej u boku cioci jest kuzyn, który się nią zajmuje. Widzicie, mój wuj jest całkiem sam. Nie mamy innej rodziny. Tylko ja mogę się nim zaopiekować.
– Ach, ale twój wuj ma jeszcze czas. Naszej ciotce nie zostało wiele życia. Dlatego to bardzo, bardzo ważne, byśmy jak najszybciej znalazły się w Warszowie.
Zosia zmrużyła powieki.
Marynka zadarła podbródek. Czuła, że Beata dyskretnie napiera na nią bokiem, by jej przypomnieć, że powinna nad sobą panować, ale Marynka nie miała w zwyczaju kapitulować bez walki, a coś jej mówiło, że nieznajoma lubi wyzwania… To sprawiało, że zabawa zapowiadała się jeszcze lepsza.
W napiętej atmosferze nagle rozległo się trzaśnięcie skrzyni o podłogę. Wszyscy aż podskoczyli.
Dwaj mężczyźni przenoszący bagaże przez próg, by załadować je do sań, przeprosili głośno. Trzeci, siwobrody i postawny, mąż kobiety, która prowadziła gospodę, dołączył do dziewcząt i ogromną łapą poklepał Janka po ramieniu.
– A panienki dokąd? – zapytał radośnie.
– Do Warszowa – odparły od razu Marynka i Zosia. – Janek jest…
– Ależ oczywiście. Szukać księcia?
Marynka szeroko otworzyła oczy. Stojąca za nią Beata stężała.
Mężczyzna uśmiechnął się szeroko, jego szare oczy rozbłysły.
– Zabawne, ale w tę samą stronę zmierzają wszystkie dziewczęta, które u nas nocują. Józef to bardzo popularny jegomość. Zgromadzi w stolicy co najmniej setkę potencjalnych panien młodych tej zimy.
– Och, nie drwij z nich – zbeształa go żona, wszedłszy do izby. Wytarła dłonie w fartuch i uśmiechnęła się do Marynki. – Nawet jeśli nie wpadną w oko księciu, w mieście będzie mnóstwo innych ładnych chłopców.
Marynka próbowała powstrzymać grymas. W karnawale odbywały się bale kostiumowe i szalone przyjęcia, walczono wtedy z ponurością zimy blaskiem ognia i śmiechem, ale był to też okres konkurów. Powszechnie wierzono, że nie ma lepszej pory roku na poszukiwanie swojej drugiej połówki. Bratniej duszy.
Nic dziwnego więc, że inne dziewczęta w ich wieku zmierzały do stolicy, by znaleźć tam miłość i bogatego męża. Baba powiedziała, że to pomoże im wmieszać się w tłum. Nie oznaczało to jednak, że Marynka się cieszyła, udając jedną z nich. Doprawdy nie mogła pojąć, dlaczego dziewczęta tak się ekscytują chłopcami, których ona w większości przypadków nie potrafiła nawet rozróżnić.
– W zasadzie to moja ciotka…
– Mój wuj…
– Janek powiedział…
Marynka, Zosia i Beata zaczęły mówić równocześnie. Zdumieni gospodarze potrzebowali chwili, aby połapać się w rozmowie.
– Co za nieszczęście, i to tak na nowy rok – podsumował mężczyzna. – Może jednak, skoro jesteście tylko we trzy i wcale nie macie wiele bagażu, mogłybyście odbyć tę podróż razem?
Marynka i Zosia zwróciły na niego głowy, a on wzdrygnął się nieco na widok tego, z jaką prędkością się to dokonało.
Zosia otworzyła usta, gotowa wygłosić kolejną wymówkę.
– Oczywiście z radością zaprosimy cię do naszych sań – uprzedziła ją Marynka.
– Chyba masz na myśli moje sanie. Te, które wynajęłam i za które zapłaciłam. – Zosia wyglądała na gotową, by rozpocząć kolejną kłótnię, ale nagle zauważyła, ile zaciekawionych spojrzeń już przykuły. Po jej szczupłej twarzy przemknął niepokój. Jakby nie chciała skupiać na sobie uwagi. – Dobrze – mruknęła, przerzucając warkocz przez ramię. – Możemy odbyć tę podróż razem, skoro i tak wszystkie zmierzamy w jedną stronę.
– Cudownie! – zawołała Marynka, ponieważ nie potrafiła zapanować nad kłótliwą naturą nawet w takich chwilach. – Będziemy się świetnie razem bawić.