- W empik go
Złota nitka - ebook
Złota nitka - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 167 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziś po południu wyszłam na przechadzkę, za dwór, za drogę, którą jeżdżą i chodzą ludzie, w pole, daleko. Jeszcze to niby lato, ale zboża już zżęte, ziemię okrywa kolczata ścierń, pośród której, na miedzach, sterczą tu i ówdzie kąkole, dziewanny i polne grochy. Dzikie grusze stróżujące nad pustymi zagonami jeszcze zielone, ale od skwarów i kurzawy przywiędłe i ciemne, brzozy zaś i olchy dokoła ogrodu dworskiego i przy drodze rosnące połyskują z dala, niby rzeźbami z brązu, zżółkłymi gałęźmi; pracy ludzkiej, ruchu i gwaru, które jej towarzyszą – ani śladu. Wieś nawet długim rzędem chat na tle półkolistego lasu szarzejąca nie daje znaków życia. Skądciś tylko, z przeciwnej strony drogi, płyną powietrzem melancholijne wołania, którymi oracze napędzają leniwe swe woły; od dworu dochodzi basowy turkot młocarni, podobny z dala do podziemnego, nieustającego grzmotu; pod czarnym lasem wiją się sine wstęgi dymów oznaczające miejsca pastwisk, które też od chwili do chwili ozywają się przenikliwym, kilka nut żałosnych do nieskończoności powtarzającym śpiewem fujarek. Nad tym wszystkim niebo od skłonu do skłonu okryte płachtą białych obłoków, gdzieniegdzie tylko wzdymającą się w ciemne, na różny sposób wyrzeźbione chmury, a pośrodku nieba, zza białej płachty, w miejscu tym niby muślin rozrządzonej, tarcza słoneczna omglona, bez promieni, do okrągłego, bladozłotego opłatka podobna. Mylę się. Nie była ona całkiem bez promieni; bo gdy ścigając okiem jaskółki, które długim, czarnym sznurem ciągnęły ku zachodowi, spojrzałam na to blade i smutne słońce, zobaczyłam promień jego jeden jedyny, złotą niby nitkę, która świeciła i urywała się wysoko.
Kto mi wskaże te napowietrzne drogi, którymi przylatują do nas wspomnienia? Kto mi powie, dlaczego pogoda dzisiejsza, taka smutna i taka cicha, przyniosła przed pamięć moją jedną znaną mi kiedyś kobietę i jeden moment z jej życia? Było to przypomnienie tak nagłe i wyraźne, że w chwili właśnie gdy patrzałam na ów promień słoneczny, bardzo wysoko świecący, pomiędzy nim a oczami mymi przesunęła się jak żywa i nawet uśmiechnęła się do mnie, piękna, lecz bardziej jeszcze niż piękna zajmująca twarz Felicji Olińskiej.
Po raz pierwszy zobaczyłam ją wtedy, gdy ze wsi przybywszy do Ongrodu odwiedziłam dom Józefa Olińskiego. Odwiedziłam go z przyczyny interesów pieniężnych, musiałam przeto coś o nim wiedzieć. Wiedziałam, że Józef Oliński był eks-właścicielem ziemskim, który sprzedawszy majątek swój osiadł na miejskim bruku częścią z potrzeby, częścią z dobrej woli; że był on człowiekiem nieposzlakowanej uczciwości; że dość zamożnym, lecz wcale niebogatym będąc utrzymywał w domu swym wiele osób do bliższej i dalszej rodziny jego należących; że na koniec żonatym był po raz drugi i z pierwszego małżeństwa miał troje dzieci. Takimi wiadomościami zaopatrzona weszłam do saloniku dość obszernego, a napełnionego osobami różnej płci i różnego wieku.
Na spotkanie moje, od kartowego stolika, znad którego powstał, postąpił gospodarz domu, człowiek około pięćdziesięcioletni, z leniwą trochę i senną, ale sympatyczną powierzchownością. Wysoki i barczysty, musiał on mieć za młodu postawę piękną, którą nadwerężała teraz znaczna otyłość. Jasnopłowe i siwiejące włosy jego w szczególny sposób odbijały od czerstwej, rumianej twarzy, pośród której świeciły bladobłękitne, pełne dobroci oczy. Ta to właśnie dobroć, wyraźnie uwydatniająca się nie tylko w spojrzeniu, ale w wyrazie ust i uśmiechu jego, czyniła go sympatycznym. Powitał mię nie jako osobę dla interesu przybywającą, ale jako miłego gościa i od razu, niezgrabnie trochę, lecz bardzo poczciwie, wprowadził mię w koło swej rodziny. Odbyło się to w ten sposób, że naprzód zupełnie niespodzianie usłyszałam wymienione własne swoje nazwisko, a potem przez pięć minut brzmiały mi w uszach imiona i tytuły przedstawianych mi osób.
– Matka moja, Franciszka Olińska; ciotka moja, Anna Liniewska; wuj mój, Alojzy Choimski; siostra moja, Michalina Olińska; córka moja, Emilia; syn mój Władysław; synek mój, Mieczyś; goście nasi i przyjaciele: pani Zuzanna Skwierska, pan Ludwik Okimski.
Skończywszy zapytał:
– A gdzież Felcia?
Zapytanie to dało początek następującej, krótkiej, lecz żwawej rozmowie.
– Toż przecie do miasta poszła.
– Po co? czego?
– Toż przecie po ciastka.
– Po jakie ciastka?
– Ależ mój Józiu, do kawy przecie…
– To czemuż kto inny nie poszedł?
– Ależ mój papo, przecie nikt tak papie nie dogodzi…