- W empik go
Złota śrubka - ebook
Złota śrubka - ebook
Ta książka, podająca w wątpliwość istnienie stu ośmiu płci i bezczelnie nazywająca genderyzm „gangrenizmem”, nie miała szans się ukazać w Niemczech i we Francji!* W Polsce czytacie ją na własną odpowiedzialność. Przygody, które spotykają bohaterów, wydają się niemożliwe, a jednak można podjąć próbę ich racjonalnego wyjaśnienia. Czy ich losem rządzi przypadek, a może wszystko jest zdeterminowane? Odpowiedzi wraz z autorem możecie poszukać w kultowej światowej literaturze, historii i sztuce. Oczywiście w sztuce wojny, ma się rozumieć.
*W sumie może dlatego, że nikt jej nie zgłosił do tamtejszych wydawnictw.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7564-593-4 |
Rozmiar pliku: | 908 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– A teraz, mój drogi Bogdanie… – Beria przerwał, gdy jego zastępca Bogdan czknął. – Co ty, bałwanie, znów się oleju opiłeś czy smalec żarłeś? Przecież mówiłem, picia nie będzie, a ty swołocz jak zawsze…
* * *
– Nie, no proszę cię, nie mogę już słuchać o tych ruskich, co się tłuszczem nasycają. Zresztą już kiedyś u jakiegoś Lundluma czy innego Forsaida to było. Co z tym Berią? Tak rzeczowo proszę.
– Dobrze, jak sobie życzysz. Po śmierci Stalina najsilniejszą pozycję miał Beria w sojuszu z Malenkowem i rozpoczął program „liberalizacji” od… no, zgaduj.
– Nie mam pojęcia.
– Ogłosił szeroką amnestię i powypuszczał mnóstwo kryminalnych. W pewnym sensie kryminalni to byli jego ludzie w aparacie penitencjarnym. Ale na wolności spuścił ich ze smyczy całkiem.
– No, to pewnie zwykli mieszkańcy poczuli, że bez wujaszka Stalina to nie jest już tak bezpiecznie.
– Właśnie o to chodziło Ławrientejowi, ożeż ty, a jakże się to odmienia poprawnie, Ławrientejowi, Ławrientowi? No, nie mam pojęcia.
– Mów „Berii” po prostu.
– OK. O to właśnie Berii chodziło. No nie mogę, muszę wiedzieć…
– Olej, sprawdzę ci później, obiecuję.
– Dobra. Chodziło o to, żeby było mniej bezpiecznie. Ba, jemu chodziło o to, żeby było niebezpiecznie. Mordy, rabunki, gwałty. A najniebezpieczniej to miało być w dużych miastach, a tak najstraszniej to w Leningradzie i w Moskwie. Zwłaszcza w Moskwie. Plan był taki: ponieważ właściwa rozgrywka o władzę miała dopiero nadejść to Beria chciał mieć miażdżącą przewagę. Miały mu ją zapewnić wojska wewnętrzne przesunięte do dużych miast pod pretekstem zagrożenia bezpieczeństwa publicznego. Oczywiście zagrożenie bezpieczeństwa mieli wywołać rozzuchwaleni kryminalni, których on miał spacyfikować, rozprawiając się przy okazji z przeciwnikami. I tak „liberalizacja” miała zapewnić „zamordyzację”.
– Ale czapę dostał wcześniej i mu nie wyszło.
– Tak, ale jego plan to nie było nic nadzwyczajnego w historii. Wywołać kryzys i brać za pyski pod pretekstem rozwiązywania kryzysu to normalka, ale czasami inspiratorzy nie są w stanie opanować wywołanego kryzysu i to moim zdaniem wydarzyło się w ostatnich latach we Francji.
* * *
Wiele lat później, stojąc naprzeciw lustra, pułkownik Robert Artua¹⁰ miał przypomnieć sobie to dalekie popołudnie, kiedy ojcowie oświecenia wtajemniczyli go w spisek. Zabrali go na przedmieścia Paryża, żeby mu pokazać lud.
Z zamysłu wyrwał go dzwonek aparatu telefonicznego. Kto o tej porze? Ta, to mógł być tylko pułkownik Marquez. A więc zaczęło się.
– Tak, słucham.
– Tu pułkownik Marquez. Melduję, że – następne słowa były wypowiedziane bardzo wyraźnie i powoli – MARTA MA TRZY.
– Rozumiem. Odmeldować się.
– Tak jest. Odmeldowuję się.
Blisko czterdzieści lat w woju, a Artua wciąż nie potrafił się przyzwyczaić do wojskowej mowy nacechowanej ciągłymi powtórkami. Tak, wiedział, że jest to pragmatyczne zachowanie, ale nie potrafił się przyzwyczaić.
Ale dziś nie było to istotne. Schodząc po schodach, zorientował się, że nie odstawił kubka z pianą do golenia. Tak, tak, pułkownik od czasów Legii golił się tradycyjnie brzytwą, a piankę do golenia przygotowywał własnoręcznie na bazie taniego mydła.
Czas wezwać porucznika Joysa – pomyślał, odstawiając kubek na kuchenny stół. Ale najpierw jeszcze coś zjem.
* * *
Porucznik Uli Joys spacerował po wiosennym Paryżu i jak zawsze o tej porze roku był zakochany – lub tylko był przekonany o tym, że jest zakochany. Na ostatnim roku szkoły oficerskiej poznał dwudziestoletnią Lidię de Marengo. Tak, tak, potomkinię tego marszałka. Jej ojciec, kultywując rodzinną tradycję, wykładał w jego akademii i był głównym promotorem dostępu wszystkich stu ośmiu płci do kariery wojskowej.
Kochał się w niej bez pamięci? A może był zakochany. Czym zresztą jest miłość? Cóż go tak niemal całkiem pochłania? Czy da się to definiować? Skoro definiują, to znaczy, że się da – pomyślał. Pytanko jest tylko takie, czy definicje mają tu jakiś sens. Poznając miłość, doświadczamy, aby zdefiniować, musimy podjąć próbę uniwersalizacji rzeczy zaznanej, aby tak zdefiniowana miłość pasowała do każdego innego uczucia, które ktoś inny doświadczając go, mógł także określić jako miłość. Ale przecież jeśli jego lub czyjeś uczucie nie pasowało do definicji, to nie mogło być miłością, a jeśli było miłością, bo tak czuł miłujący, to definicja miłości nie jest jej definicją. Tak, wiedział o Platonie, Pawle, ale czy on tak kochał? Niestety nie. W jego uczuciu było mnóstwo przypraw ostrych, chili, imbiru, soli, pieprzu. Pragnął Lidii niemiłosiernie, a wszystkie te piekące emocje spalały go od środka, nie mogąc znaleźć ujścia. Ona, mimo że werbalnie zdeklarowała uczucie, trzymała go na dystans. W tej sekundzie rozbawiła go fantazja, która pojawiła się momentalnie w chwili, gdy mózg podsunął mu synonim słowa „werbalnie”. Czy to na pewno synonim? – zawahał się, ale odpuścił rozważanie semantyczne. Oj, żeby chociaż tyle. Więc miłość to… to… – i w tym momencie przyszło natchnienie, zdanie które pomieściłoby Platona, chili, pieprz, imbir i sól: miłość to… i w tej kolejnej chwili, na ułamek sekundy przed przekuciem intuicji w sformalizowaną myśl, zadzwonił telefon.
– Kto? – zapytał niemal z gniewem.
– MARTA…
– Jaka Marta? – To, że usłyszał męski głos przedstawiający się kobiecym imieniem, nie zdziwiło go. Już od pięciu lat nawet we francuskiej armii panowały unitarne standardy gangrenizmu¹¹, jak nazywali je nieliczni staroświeccy żołnierze. Po prostu nie znał, a przynajmniej w tej chwili nie kojarzył żadnej Marty.
– Nie jaka Marta, tylko MARTA MA DWA.
– Tak jest, MARTA MA DWA – odpowiedział, kojarząc już, że dzwoni dowódca.
– Odmeldować się.
– Odmeldowuję się.
Po drugiej stronie ktoś westchnął, jakby zirytowany powtarzaniem tych samych słów.
Rozważania o Lidii i uczuciach trzeba było odłożyć na później. Przez chwilę, jeszcze w roztargnieniu, chciał zadzwonić do Nicholsona, ale trwało to tylko sekundę. Zgodnie z instrukcją „MARTA MA JEDEN” miało być przekazane osobiście.
Idąc aleją Diany, wciąż rozmarzony, wpadł na około pięćdziesięcioletniego mężczyznę – lub ten wpadł na niego. Skonfundowany mężczyzna z przepraszającą miną i niemal usłużnym spojrzeniem wybełkotał przeprosiny w którymś ze słowiańskich języków:
– Jak łazisz, francuska szmato.
– De rien¹² – odpowiedział zdawkowo Uli, uśmiechając się.
Po chwili od incydentu podbiegł do niego młody chłopiec z jego własnym telefonem, który musiał wypaść w trakcie zderzenia.
Tymczasem ten, który go potrącił, oddalał się nieśpiesznie w przeciwnym kierunku. Szkocki katolik Jack McNey pierwszą część zadania miał już za sobą. Podłożył pluskwę w komórce francuskiego oficera i sprawdził, że nie zna on polskiego. To drugie nie było mu zresztą do niczego potrzebne. Sam poznał polski, będąc szczęśliwym mężem Polki. Mijając hotel Regina, przypomniał sobie te kolejne poranki, kiedy po przebudzeniu zadawał Iwet – tak zwracał się do Iwonki na pamiątkę ich poznania się właśnie w stolicy Francji – pytanie, czy dziś bawią się we Francuzów czy Prusaków. Odpowiedź, że w Prusaków, oznaczała marsz na Paryż i cieszenie się jego urokami, bycie Francuzami oznaczało pozostanie w łóżku. Dość powoli zaczęło docierać do niego, że nie czuje się najlepiej. Uczucie słodkawego posmaku w ustach i lekki zawrót głowy, jak wtedy gdy zapala się papierosa po długiej przerwie. Po kolejnych trzech krokach wiedział, że to nie przejściowe niedotlenienie. Osuwając się najpierw na prawe, a potem oba kolana zdał sobie sprawę, że tę bitwę przegrali. Myśl o porażce odsunął i łapczywie wrócił do Iwet. Był szczęśliwy, że ostatnie chwile świadomości zajęła mu ona. Na końcu zawsze powinna być miłość.
* * *
– Ja pierdzielę, myślałem, że to ty jesteś Jack McNey.
– Skąd?
– No tak mi wychodziło z tego, co czytałem wcześniej.
– To przeczytaj uważnie jeszcze raz.
– Czekaj… Już kumam. Dobra, dajesz dalej.
* * *
Joys schował aparat telefoniczny do wyciągniętego z wewnętrznej kieszeni małego plastikowego pudełeczka. Zwolnił kroku, a przy pierwszym worku na śmieci zatrzymał się. Powoli, jak striptizerka ze starych dwudziestowiecznych filmów, zdjął prawą, a następnie lewą rękawiczkę i wyrzucił obie do śmieci. Podjęli kontrakcję – pomyślał zadowolony, że jest w grupie, która ma przewagę jednego kroku.