- W empik go
Złote jabłko, Tom 1-4 - ebook
Złote jabłko, Tom 1-4 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 582 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kupa to lat temu żył sobie w Warszawie właściciel dwóch pięknych domów na Bielańskiej ulicy i dwóch korzennych sklepów, a oprócz tego bogaty hurtowny kupiec, pan Erazm Bal. Wątpię, żeby go kto dziś pamiętał, bo ludzie przez miasto przepływają jak fale, nie zostawując po sobie śladu, a dla nowych trudno starych nie przepomnieć; nie wiem nawet, czy ślad jaki tej rodziny pozostał w archiwach miasta Warszawy. Ale niemniej pewna i najprawdziwsza, że dwie połączone kamienice Balów – z których jedna długo miała na czele ogromne z kamienia wyciosane grono winne, przy nowszych dopiero restauracjach zbite dla osadzenia żelaznego balkonu – egzystowały na ulicy Bielańskiej. Mogą mi historiografowie pilni miasta Warszawy zaprzeczać, ja niemniej swego się będę trzymał.
Kamienice te istniały od bardzo dawna, zda się od XVII wieku, w imieniu i posiadaniu Balów, których ostatnim potomkiem był pan Erazm. Ale najprzód opiszemy pana Bala.
Był to człowiek lat średnich, niewielkiego wzrostu, okrągławy i pękaty, uśmiechnięty często, wesół prawie zawsze, znany z najpoczciwszego serca i niesłychanej żywości, której nawet wzrastająca tusza nie powściągnęła. W mieście taka postać jak jego, niepospolicie oryginalna wyrazem twarzy i ruchami, a niekiedy i strojem, tak uderzała wszystkich, że nie było ulicznika, co by nie znał pana Erazma i czapki przed nim nie zdejmował lub figlów mu nie płatał.
Znano go nawet aż na Pradze. Są bowiem mniej oryginalni ludzie, których dziwaczna trochę fizys nie tak uderza za pierwszym wejrzeniem, i ci ledwie na swoich ulicach lub w bliższej tylko okolicy są znani. Drudzy aż na trzecią i czwartą bywają popularni, a pan Erazm całe miasto zachwycał swą naiwną, poczciwą, zawsze zakłopotaną, wesołą i pośpiech malującą twarzą. Najmniej znacząca drobnostka niesłychanie go obchodziła, ogniem pałał na rzecz najobojętniejszą; gdy rozprawiał, to krzyczał; gdy się witał, śmiał się o trzy kroki, a mając interes, zdawał się co chwila zabierać do bitwy. Wszystkiemu podobno winien był, jeśli się nie mylę, temperament krwisto-nerwowy czy nerwowo-krwisty, do którego pan Erazm Bal miał szczęście lub nieszczęście należeć.
Na krąglutkim korpusiku, podtrzymywanym przez dwie nóżki kształtne, ale nieco krótkie, na karku niezbyt podniosłym i fałdzistym osadzona była głowa w kształcie makówki, gdyż siwiejący czubek na niej wystawiał dobrze koronę tego zajmującego owocu. Włosy na niej w wielkim zawsze rozpierzchały się nieładzie, ale że były krótko strzyżone, jakoś to nie raziło. Czoło miał wypukłe, gładkie i niezbyt rozrosłe; pod nim oczki małe, biegające, czarne, żywe, gorące, z brwiami nastrzępionymi jak czupryna i trochę nadto bujnie się rozrastającymi. W tych oczkach bez głębokiego wyrazu, nawet nie malujących wiele wrodzonego dowcipu, hulał nieustanny fajerwerk. Latały one w prawo, w lewo, poza siebie, w górę i w dół, nie mogąc się długo na żadnym zatrzymać przedmiocie. Brwi, co je ściskały, zmęczyły się trzymając i gęstą już siateczką wytężenia dawały dowody.
Natura, kiedy co tworzy, zawsze ma, jak artysta, harmonią doskonałą swojego dzieła na najpierwszym względzie. Aksjomat ten sprawdzał się wybornie rozbiorem rysów pana Erazma; wszystko u niego zarywało na okrągłe, zataczało się, zakrzywiało i wypełniało kulisto. Nos nawet, dyskretnie wyskoczywszy na twarz, zmienił się przez posłuszeństwo naturze-mistrzyni w rodzaj różowanej pigułki. Usta także, zwłaszcza otwierając się, przebierały formę najdoskonalszą sferyczną. Nie potrzebuję już mówić o policzkach, którym łatwo przyszło do prawa wydanego na pana Bala się zastosować, uczyniły to nawet z widoczną ochotą i trochą przesady – pochlebcy!! Byli zuchwali, co pana Bala śmieli nazywać pigułką najprzód, potem pigułą, a inni dodawali – poczciwą.
Trzeba go było widzieć, jak się – bywało – toczy przez ulicę. Ani piłka ręką swawolnego studenta rzucona nie leci żwawiej i nie podskakuje ochotniej. Nie brakło bowiem i poskoków, które gdy go co niecierpliwiło, choć już siwiał i szpakowaciał, wyprawiał bodaj na rynku, bodaj przy procesji. Gorączkaż to był, gorączka! Nic go nie kosztowało wpaść w najokropniejszą furię za kawałek sznurka i z owego ognistego zapału przejść bez mozolnych półcieni wprost do najjowialniejszego śmiechu.
Choć skłonny był bardzo do gniewu, nikt się go jednak nie obawiał; wiedziano, że to ogień, co w chwili nie wypali i długo żarzyć nie może. Pan Erazm urodził się jeszcze w początku panowania Stanisława Augusta, coś około 1770 roku; w czasie, kiedy się nasza powieść zaczyna, miał lat pięćdziesiąt i kilka, ale nie wyglądał jak na czterdzieści. Nie dziw, żółć się w nim wypalała ciągle, złe humory wychodziły na wierzch w wybuchach gniewu, a na dnie czyste zostawało zdrowie. Rodzice pana Erazma, ludzie prości, starego autoramentu, poczciwi kupcy, zebrali byli sobie, a raczej powiększyli mająteczek mając stosunki bliskie i komitywę wielką z panem Ryksem, starostą piaseczyńskim, który często hurtowne u nich czynił zamówienia i wielu panom ich polecał. Mogli byli nienajlepiej wyjść na tym, bo się trafiało często, a nawet w modzie było brać na kredyt dużo, a potem rachunki nierychło i niełatwo się płaciły. Jednakże choć Bal stary (a był to sobie kapotowy mieszczanin, ale wielkiej powagi człowiek) stracił dosyć, w ogólnej jednak rachubie majątku mu przyrosło, handel się rozszerzył i pod koniec życia co się zowie miał się dobrze. Nie puścił sobie jednak cugli bynajmniej ani zdumiał, ani zapragnął używać, ani ze swego stanu chciał się wybić, owszem, w starej kapocie chadzał i z jedną żółtą laską do śmierci przedreptał po bruku. Pana Erazma wychowano po staremu w domu i około domu, ucząc, co było można, ale wprawiając ciągle do przyszłego stanu. Była nawet chwila, że po prostu terminował w sklepie, i niejaki Murzyński, zaufany pana Bala, rachmistrz i komisant, stary kawaler, w ryżej peruce, butach ze sztylpami i tabaczkowym fraku ze stalowymi guzami chodzący, dobrze nim pomiatał, żeby gorączki go oduczyć, a do kupieckiej zimnej krwi wdrożyć. Nie na wiele jednak praca poczciwego Murzyńskiego się zdała; pan Erazm pozostał ze swoją gorączką. Kiwał głową Murzyński na to, poprawując perukę (miał bowiem nieustanną aprehensją, że mu pożyczany włos zleci, i ciągle go piklował, to z tyłu na przód, to z przodu na tył zsuwając), a niekiedy mruczał: „Co z handlem się stanie, jak stary Bal, uchowaj Boże, nogi zadrze, nie wiem! Nie wiem! Ten bąk (był to dany przezeń panu Erazmowi przydomek) nie da rady domowi naszemu. W pocie czoła ledwie nas dwóch sensatów wystarcza, a ten świszczypałka! gdzie mu podołać, gdzie!”
I wzdychał Murzyński, pilnie chwytając perukę, ilekroć żywszy ruch zrobił, a niekiedy aż łza mu pociekła. Przewidywał on wiele, ale nie przewidział, co się stać może.
Umarł wreszcie pan Balcer Bal ojciec i handel spadł z Murzyńskim razem na pana Erazma. Młody człowiek jednak potrafił sobie dać rady, bo wszystko zdał zaraz na Murzyńskiego, stał się nawet nieco uważniejszym i uzyskał jego aprobacją w rok niespełna po śmierci ojca.
– Omyliłem się grubo podobno na panu Erazmie – mówił stary komisant – to się uformuje. Bąk taki jest, ale już nie tak furga! i sens ma! i serce jest! ażeby mu jeszcze odjąć ten fajerwerk, nie chciałbym innego pryncypała.
Że na łożu śmierci, trochę o los swego domu się obawiając, stary pan Balcer zaklął Murzyńskiego, żeby handlu nie odstępował, a prócz tego przywykłemu do kąta niełatwo było się ruszyć z ulicy Bielańskiej – pozostał w początku do czasu, potem już obiecując sobie pracować póki sił.
Pracował też dość jeszcze długo i kierował sklepem stary Murzyński, choć postać jego wyglądała jak fant jakiś zamorski dla osobliwości sprowadzony. Co dzień zdawał się śmieszniejszy – zachował bowiem strój swój przedwieczny: ów frak tabaczkowy, trykotowe zielonkawe spodnie, buty ze sztylpami, a peruka wyryżała mu zupełnie i wyłysiała nawet miejscami. Że pod koniec-niedobrze widział, a wzrok na regestrach wysilał, do jednej pary okularów dodał następnie drugą i już miał trzecią nałożyć, gdy jednego dnia mgłą mu zaszły oczy i zasnął na wieki, mrucząc:
– Ciekawym bardzo, jak sobie teraz dadzą rady!
Rady jednak sobie dali i pan Erazm, któremu nie brakło doświadczenia, wiódł dalej handel bardzo szczęśliwie.
Kiedy się kim niebo opiekuje, to mu zsyła aniołów stróżów ciągle, jednego po drugim. Tak było i tutaj. Ledwie Murzyński oczy zamknął, znalazło się go komu zastąpić.
Pan Erazm długo wesołe, kawalerskie wiódł życie, ale po śmierci matki, która przeżyła ojca i Murzyńskiego, a na łożu śmierci zaklęła go, żeby się co najprędzej ożenił, obawiając się dla niego skutków dłuższego bezżeństwa – przemyślał wreszcie o przyjacielu dozgonnym.
Dziwnym trafem obok kamienicy panów Balów, przez ścianę tylko, był dom pani Hornfeld wdowy. Z Hornfeldami, jak to w najbliższym bywa sąsiedztwie, nienajlepiej się żyło za starego pana Balcera. Była najprzód kwestia o jakiś murek rozgraniczający dziedziniec, potem o wybite na podwórzu okno, które wedle prawa zamurować musiano, bo patrzało w cudzy grunt, potem często o kosz śmieci nawet. Słowem, nienawidzono się dosyć.
Hornfeldowie mówili o Balach, że oszukują. Balowie o nich, że bankrutują, i tak to się sobie ciągnęło. Tymczasem u pani Hornfeld wdowy chowała się córka Ludwika, jedynaczka i kamienicy dziedziczka (umarł brat jej w młodym wieku); wcześnie zaczęto głosić, że piękny weźmie panna posażek po matce. Nawet Murzyński, już w drugiej pauzie okularów chodzący, pomrukiwał:
– Gdyby ta sekutnica, stara Hornfeldowa, bryknęła (miał zawsze tak malownicze wyrażenia), nieźle by było Erazmkowi się z tą Ludwisią ożenić, kamienica z kamienicą obok, jeszcze ta baba musiała coś grosza zachować, bo żyje otrębami, a dochód ma piękny!
Ale panu Erazmowi ani się śniło żenić. Wyrosła na śliczną panienkę Ludwisią, a że istotnie matka jej była herod baba, doskonale córkę wyuczyła łagodności. Nie ma to jak wielki ucisk w młodości, by wyrobił w człowieku charakter powolny. Nie zawsze się to wprawdzie w człowieku udaje, ale najczęściej przykład rodziców jest skuteczny i odrazi od gwałtowności. O ile stara Hornfeldowa była zła, wyszczekana, pani w domu i sobieradzka (bo i z lokatorami rady sobie dawała, niektórych miotłą wyganiając, i na ratuszu obawiano się jej gęby), o tyle Ludwisią gołębią miała łagodność.
Piękne to było, skromne i potulne dziewczę, ale też w rezie trzymane. Bez siebie matka jej nawet do kościoła krokiem stąpić nie dała, w domu niekiedy i od okna odpędziła, pracy nie żałując; kochała po swojemu dziecko, ale go nie szczędziła.
Po śmierci starego Bala – z którym byli na noże, tak że często wyszedłszy przed dom ujadali się, do czego i Murzyński pomagał wyskakując ze sklepu z ręką na peruce – dwie pozostałe wdowy zbliżyły się. Matka Erazma była poczciwą, cichą kobieciną, oddaną nabożeństwu niezmiernie, wpisaną do trzech bractw, ale – mimo swój milczący pozór – z taktem i rozumną, zrobiła pierwszy krok ku Hornfeldom, nie zraziła się oziębłością, w jakiejś tam sprawie małej wagi ustąpiła i tak powoli ukołysała sąsiadkę, nie bez widoków podobno.
Poczęto u siebie bywać wzajemnie i choć kwasy trwały jeszcze, od spodu się wydobywając, powierzchownie była zgoda. Wielki miłośnik płci pięknej, pan Erazm, który w owe czasy był zręcznym, rumianym i niebrzydkim chłopcem, najrzał pannę Ludwikę raz, drugi, trzeci, wreszcie począł sobie mówić, że ładna! i bywać u Hornfeldowej.
Stara z początku zakrzyknęła podparłszy się w boki: „O! o! nie dla psa kiełbasa! nie dla kota sadło!” Ale po rozwadze, utarłszy nosa fartuszkiem i obliczywszy wartość handlu i kamienie, rozmyśliwszy się, że Balowie bardzo dobrze stoją w interesach, westchnęła tylko. Pan Erazm tymczasem bywał, a choć go od Ludwiki odganiała stara, potrafił przecie i podobać się, i zakochać. Jak się raz zakochał, jakby go kto jeszcze ukropem podlał… nie było tam spokoju, nie było ratunku, latał do szalonego podobny. Hornfeldowa tylko się śmiała. „Przyszła koza do woza! – mówiła – ale nic z tego nie będzie! nic!” W tych czasach, jakoś rozgniewawszy się na służącą – wedle wyrażenia Murzyńskiego – wdowa bryknęła. Ludwisia została na opiece stryja, wuja i półtorej kopy różnych krewnych. A że miała posag dobry, młoda była i ładna, a krewni mieli synów, siostrzeńców, bratanków i tym podobnych kawalerów na ożenieniu, ciężko szło panu Erazmowi. Ale jak w początku drażniła go matka, tak potem krewni podnieśli w nim jeszcze przywiązanie do Ludwiki. Ona też wybrała go sobie od dawna. Raz jakoś, zbliżywszy się i dawszy sobie słowo, pomimo tysiąca intryg i przeszkód pobrali się. W Ludwice Bóg dał kupcowi zastępcę nieodżałowanego Murzyńskiego; nieobca rzeczy, do porządku nawykła, objęła ster domowy, dyrekcją handlu, rachunki i, pozornie będąc najniższą sługą, a nawet w rzeczach większej wagi chętnie się poddając zdaniu męża, w wykonaniu i szczegółach była jego prawą ręką.
Żyli też z sobą jak para gołębi, a Pan Bóg dał im syna i – córkę. Miała nieraz Ludwika wiele do zniesienia z gorączką mężowską, ale do wybuchów tego rodzaju od rana z matką była przywykła, zwyciężała łagodnością, cierpliwością, słodyczą.
Była to w istocie znakomicie obdarzona i zacna niewiasta; jedna z tych istot, które szczęście w dom przynoszą. Nic jej zatrwożyć, nic zmieszać, nic pogody jej przerwać nie było w stanie. Na rzeczy nieporatowane miała poddanie się bohaterskie; na trudne – wylanie się w pracy.
Życie też z nią płynęło poczciwemu panu Erazmowi najswobodniej, najszczęśliwiej i gładziuteńko; przyrosło dostatku, poszło szczęściem i dolą i ani się opatrzył, jak został jednym z najbogatszych właścicieli miasta. Razem też przyszły i obowiązki, bo Bóg dał syna i córkę… ale nim o nich powiemy, musiemy obszerniej nieco namienić o zmianie, jaka nagle zaszła w obyczajach, sposobie widzenia i dalszych projektach pana Bala z powodu bardzo mało znaczącej okoliczności. Drobne ziarnko piasku całą tak ślicznie na spokój i szczęście urządzoną wstrzymało machinę! Nie ma jak owe nie postrzeżone ziarna na wywarcie wielkich skutków; wstydzi się teraz na poważną matronę wychodząca historia maleńkich przyczyn, ale ich jednak podartym fartuszkiem swoim nigdzie przykryć nie potrafi.ROZDZIAŁ DRUGI O HERBIE GOZDAWA, O BALACH I INNYCH HERALDYCZNYCH RZECZACH
Pod owe czasy żył w Warszawie zacny bardzo człowiek, niejaki pan Piotr Lewon, niemłody już kawaler, pamiętający dawne czasy, niewiadomego pochodzenia, funduszów i zajęć, jedna z tych zagadkowych istot, które na brukach miast nie wiedzieć jak wyrastają i nikną. Stał on od bardzo już dawna w jednej z wąziutkich kamienic rynku Starego Miasta, skąd na Boży świat wychodził czasami i do niektórych znajomych na wieczory uczęszczał, mając gwałtowną potrzebę, a raczej nałóg grania mariasza. Gdyby nie to, może by tak często na miasto i ulicę się nie wymykał, bo go jakoś towarzystwo nie bawiło i nosa nie pokazał, gdzie mariasza znaleźć nie był pewien.
Był to posępny, milczący, surowego oblicza, z zarozumiałością w całym obliczu wielce wydatną mężczyzna, lat… podeszłych, ale go na dacie, z której by mu metrykę wyrachować było podobna, nikt nie złapał. Wysoki, sztywny, z głową podniesioną do góry, nosił się po francusku, ale ze staroświecka. Twarz jego miała cerę pargaminową, oczy wejrzenie szklanne i obojętne, jakby spracowane i do patrzenia na świat nie przywykłe. Na ustach nigdy mu nie postał uśmiech, czoło zmarszczone nigdy się nie rozpogadzało, mówił nadzwyczaj mało, o rzeczach obojętnych, o sobie nigdy, pieniędzy u nikogo nie pożyczał, na obiady się nie wpraszał, a zbyt przyjacielskie figury, do poufałości się cisnące, z daleka trzymał. Widywano go w różne miasta części jak ćmę wylatującego wieczorami w jasnopiaskowym płaszczu, kapeluszu, z laską staroświecką, powolnie przesuwającego się z obojętnością człowieka, którego miasto nie obchodzi wcale, bo zna jego tajemnice. U niego w mieszkaniu nikt ze znajomych nie był; wiedziano tylko, że je miał na trzecim piętrze, a z oszczędności i obioru miejsca wnoszono, że nie musiał być zamożny. Wszakże niekiedy zjawiały się oznaki dawnego jakiegoś dostatku: to kosztowna szpilka na żabotach, to pierścień piękny, to zegarek kameryzowany. Zwykle jednak pan Lewon chodził w szaraczku i z jednym krwawnikiem. Oprócz mariasza miał ten człowiek jedną jeszcze manią dziwną, ale na dawne czasy nie tyle co dziś zastanawiającą: był to zapamiętały heraldyk. Nikt lepiej nie znał nad niego wszystkich familii Polski, Litwy, Rusi, Inflant, Kurlandii, Prus i dawnych prowincji, ich koligacji, pochodzeń, dawności, herbów, czystości krwi itd., itd. Była to materia, o którą tylko zaczepiwszy poczynał jak z księgi i prawił przeskakując z przedmiotu w przedmiot bez końca. Nikt też ze znających go nie potrącił drażliwej żyłki, tak się obawiano potopu wiadomości pana Lewona. Sygnet na palcu z herbem Gozdawą oznajmywał wymownie, że i on sam do szlachty należał. Bicz na nobilitowanych neofitów, skartabellaty i indygenaty świeże, na podszywanie genealogie, znał na palcach, kto kogo radził i z kogo pochodził, a ta nauka, posunięta do stopnia, w którym w manią niemal się przedzierzga, nadawała mu cechę właściwą i odrębną. Dodajmy, że czasami widywano go w piaskowym płaszczu na ulicy zajętego rozpatrywaniem starych książek, które Żydzi po ulicach nosili. Byli tacy, co go za uczonego mieli, ale więcej poczytywało za wariata, co dowodzi tylko, jak często zacietrzewiona uczoność do wariacji bywa podobna.
Ten tedy pan Lewon jednego razu przyszedłszy do pana Erazma, którego żona i dzieci wyszły były do krewnych w odwiedziny, gdy przerabiali karty do mariasza, w którego dosyć niechętnie grywał gospodarz z powodu żywości swego charakteru, odezwał się, patrząc po suficie:
– Bal! Bal! pozwolisz się acan dobrodziej zapytać, z jakich to Balów familia pańska początek swój bierze?
Pan Erazm, który w tej chwili karty miał zbierać, zastanowił się, gębę otworzył, oczy wytrzeszczył i nie zrozumiał.
– Jak to? jak to? – zapytał – alboż co?
– Bo Balowie – odrzekł ze zwykłą powagą pan Lewon – są starą, piękną familią szlachecką naszą, a że, na nieszczęście, jedna gałąź ich rodu w nowinkach genewskich zasmakowała, można by sądzić, że z tego powodu i do miasta może się przeniosła, a zbiegiem okoliczności…
Pan Erazm słuchał chciwie, rzekłbyś, wielkiego jakiegoś objawienia, które życie jego całkiem odmienić miało, w końcu porwał się wywracając krzesło z pośpiechu. Jak błyskawica przemknęła mu się po głowie myśl, że ojciec jego coś także o tym napomykał. Dotąd nigdy jeszcze nie wpadł na przypuszczenie starożytnego rodu, w tej chwili możność dowiedzenia go wstrząsła nim jak iskra elektryczna. Znać była tam z dawna żyłka, która tylko zastygła…
– Mościrdzieju! – zawołał, jak zwykł był, gdy się bardzo spieszył (co czasem przechodziło nawet przy większej egzaltacji na mościdziu i mciu i służyło żonie za barometr stanu duszy małżonka). – Mościrdzieju! toć mi pan nie nowinę mówisz. Świętej pamięci ojciec mój, Balcer Bal, mawiał o tym często, żeśmy szlacheckiego rodu.
Lewon podniósł głowę i zażył tabaki, nogę na nogę założył i zamyślił się.
– Mogłoby to być, mogłoby to być – rzekł z wielką flegmą, nie zważając na egzaltacją pana Erazma, który wziąwszy krzesło między nogi jeździł z nim dokoła niecierpliwie, chcąc zbadać, z której strony pan Lewon mówić zacznie. – Balowie piękna familia, jedna z bardzo starych i zacnych gałęzi rodu Gozdawitów, do którego i ja szczycę się należeć. Ale, proszęż acana dobrodzieja, masz jakie dowody? papiery… Proszę zdjąć – dodał usiłując rozpocząć mariasza.
Pan Erazm z wielkim roztargnieniem, byleby nie przerywać, zdjął karty i puścił się w grę nie wiedząc, co robi.
– A jakże, papiery mam! są! są! tylko że się to o to nie dbało dotąd. Ale znajdę i uporządkuję. Ale, mościdziu, proszęż mi cokolwiek o tej familii powiedzieć…
– Acan dobrodziej zadajesz, boś zabił! – rzekł z przyciskiem pan Lewon.
– Zadaję… ale familia! – gorąco podchwycił gospodarz.
– Familia Balów Gozdawitów. ale najprzód – przerwał Lewon – wieszże acan dobrodziej, co jest herb Gozdawa?
Tu zdjął sygnet z palca, wytarł go o połę fraka i zbliżając do świecy pokazał wielce rozciekawionemu panu Erazmowi.
– Herb ten, zowiący się Gozdawą – począł powoli, profesorskim tonem – jest jednym z wielce starożytnych i w całym świecie najzacniejszych. Liliami pieczętuje się Francja, familia Burbonów!
– Jezu, Maria! – wykrzyknął chwytając za sygnet pan Erazm – Burboni! Burboni! Więc i ja jestem Burbon…
– Nie idzie zatem – odparł nic się nie rozgrzewając pan Lewon. – Jest rzeczą niezawodną, że w Polsce wszyscy Gozdawowie z jednej krwi pochodzą, ale w innych krajach znak ten tylko spotyka się z naszym, nic nie mówiąc o związkach krwi. Ta jego czystość herbowna szlachetności tylko dowodzi.
– Ale cóż wyobraża ta figurka? sześć ziarnek cytryny czy co?
Lewon ruszył ramionami, ale się nie zniecierpliwił.
– Mają to być dwie lilie, jedna do góry, druga na dół – rzekł – tak z sobą spojone, jakby jedną były. Białe być powinny w polu czerwonym, przewiązane żółto… na hełmie.
– Na jakim hełmie? – parsknął pan Erazm.
– Acan dobrodziej nic heraldyki nie umiesz? – spytał gość.
– Ani wiem, co to jest… Ale cóż to do tej Gozdawy?
– Grajmy no w mariasza, trochę cierpliwości, wszystko się wyjaśni! – odparł Lewon.
– Ba, mociudziu! – krzyknął gospodarz – ale ja bo całkiem cierpliwości nie mam i nigdy jej nie miałem.
– Inaczej się acan dobrodziej o niczym nie dowiesz… zadałem panfila! mówmy o czym innym.
Jakkolwiek i mariasz, i gość niepospolicie niecierpliwili pana
Bala, nie było sposobu; potrzeba było, chcąc się czegoś dowiedzieć, nie pokazywać po sobie rozjątrzenia i nie wybuchać. Zagryzł usta pan Erazm, siadł szczelno na krzesełku i dał sobie słowo honoru, że będzie udawał flegmatyka. Niekiedy tylko to na sobie coś darł, to się szczypał, to trząsł ramionami, na co metodyczny gość nie zważał.
– Herb Gozdawa – mówił powolnie – noszą lilie lub żeleźce lanc Burboni…
– Lub żeleźce? – podchwycił Erazm – alboż to do siebie podobne?
– Musi być podobne, to rzecz u heraldyków nie rozwiązana.
– A! a!
– Noszą lilie Farnezjusze… i wiele innych rodów.
– Więc to herb cudzoziemskiego autoramentu? – spytał powolność udając pan Erazm.
– Nie, mają go genealogiści nasi za własny, w XI lub XII wieku u nas nadany…
– Co dowodzi siedm wieków starożytności! piękna rzecz! – podchwycił pan Bal.
– Lat siedmset dwanaście będzie tego roku – poważnie i z pewnością wyrzekł Lewon.
– A, to i niejedno hrabstwo takiego szlachectwa niewarte! – krzyknął pan Erazm.
– Ale acan dobrodziej powinieneś bić kozerą!
– A, przepraszam, biję! cóż tedy?
– Moc mamy sławnych ludzi w herbie Gozdawa, a familii do niego należących pięćdziesiąt i sześć, licząc w to litewskich Gozdawitów, których szlachta polska z łaski przyjmowała… czego acan dobrodziej nie możesz być świadom.
– Ani o tym wiem! Kiedyż to było?
– O to mniejsza, stare dzieje! Wracam do Balów. Pan Erazm ręce aż zatarł.
– Początek Balów ekstra daleko niektórzy wywodzą… Acan dobrodziej dajesz karty…
– Daję, mcidziu! daję!
– Po trzy?
– Po trzy. Wracamy do Balów.
– Wiodą ich niektórzy od Baltasa, księcia Gotów.
Pan Erazm pochwycił się, krzyknął: „księcia!” – i włosy oburącz podgarnął do góry.
– E! jeżeli to ma grę przerywać, to Balów odłożymy na…
– Ale nie! gram! gram!
– Niejaki też Balas, za Justyniana, za rzymskich czasów, Massagetów wodził przeciwko Wandalom…
– Okropności! – cicho szepnął pan Erazm, który już trzecią pulę w krótkim czasu przeciągu przegrał, a z nią złotych dwanaście.
– Genealogowie nasi pewniejszą już mają wiadomość o Mściugu, czyli Mszczuju z Balowa, burgrabi krakowskim w początku XV wieku.
– A niechże ich wszyscy diabli porwą! – ofuknął pan Erazm gorąco – a po cóż burgrabia? to musi być potwarz!
– Insi też to byli burgrabiowie – rzekł z uśmiechem pan Lewon.
– Ale zawsze burgrabia!
– Mikołaj ożeniony był ze Zdowską z Nowego Tańca, dziedziczką dóbr tego nazwiska, od którego czasu poczęli się Balowie pisać z Nowego Tańca.
Pan Erazm na ten Taniec tylko ramionami ruszył, gość grał i ciągnął dalej czwartą pulę.
– Pisali się także z Hoczwi i ze Średni, i z Balowa, i z Balogrodu…
Tak opowiadając niesłychanie rozwlekle o całej Balów familii z Niesieckiego i innych, a podobno nieco i pokłamawszy, pan Lewon pięć pul wygrał u zachwyconego odkrytym szlachectwem pana Bala, zgarnął pieniądze i ujął za kapelusz.
Ale niespokojny gospodarz tak go puścić nie chciał, wszyscy Balowie z księciem Gotów i wodzem Justyniana na przodzie chodzili mu po zamąconej głowie, szlachectwo schwyciło go za serce, chciał czegoś więcej nad urywane te wiadomostki… schwycił więc pana Lewona za ręce i zawołał:
– Klinaś mi, mścidziu, zabił potężnego w głową i musisz go wybić, muszę lepiej się o Balach rozwiedzieć. Nie mógłbym mieć o tej familii notatki?
– Notatki! notatki! – powoli mruczał flegmatyk kładąc zielone rękawiczki – aleć to jest w Niesieckim.
– Ale gdzież ten Niesiecki i po co nam on? ja go nie znam, a mścidziej to tak dobrze wiesz!
– Niesieckiego książka, przed którą skłaniam głowę, wie to lepiej ode mnie… kup sobie acan dobrodziej Niesieckiego.
– A gdzież go dostać? gdzie?
– U Żydków.
– Droga to rzecz?
– Tak, z dziesięć dukatów, ale podrożeje.
– Jeżeli tak, to nic nie stracę – rzekł pan Erazm, który w książki się wdawać nie lubił – kupię go, przepiszę i odprzedam.
– Zmiłuj się acan dobrodziej, toć dla szlachcica nieuchronna książka.
– Dla szlachcica! – z cicha sobie powtórzył Bal zacierając ręce – kupię zaraz jutro…
– Dobrej nocy życzę…
– Pisali się na Balowie! – powtarzał żegnając pan Erazm.
– I na Hoczwi, i na Średni! – dodał znikając Lewon. Ten wieczór i rozmowa, na pozór mało znaczące, ogromny wpływ wywarły na losy pana Erazma i jego rodziny, tak ta myśl szlachecka opętała jegomości.
Po wyjściu gościa kręcił się jak oparzony, nie mając komu zwierzyć nowiny, pan Erazm i czekał przybycia żony, z podwójną niecierpliwością latając po pokojach i powtarzając: „na Balogrodzie! na Hoczwi! książę Gotów! Massageta!”
Jeszcze progu nie przestąpiła żona, gdy naprzeciw niej wyskoczył mąż widocznie cały zentuzjazmowany, wołając:
– Wiesz, kochanie? nic nie wiesz! Balowie są istną starą szlachtą! Superfein, na Balowie! na Hoczwi! Był jeden księciem Massagetów, drugi Justynianem… mylę się, wodzem cesarskim. mają w herbie dwie lilie podobne do gwoździków.
Żona w pierwszej chwili przelękła się, myśląc, że oszalał, tak go zrozumieć nie mogła, otworzyła oczy, osłupiała.
– Co to jest? – pytała przestraszona.
– Był u mnie ten poczciwy Lewon, on mi tu wszystko jak na dłoni dowiódł, że jesteśmy bardzo starą szlachtą, nawet książęcego rodu…
– Serce moje – łagodnie odezwała się pani Balowa – a to nam do czego?
– Do czego! do czego! – krzyknął w furię wpadając pan Erazm – śmieszna kobieto! krótkowidząca kobieto! szlachectwo to klejnot! rozumiesz, asani?
Pani Erazmowa ruszyła ramionami chcąc iść dalej, ale mąż jej nie puścił.
– Balowie byli panami – rzekł – i będą – dodał podnosząc rękę do góry proroczo. – Są skoligaceni z Firlejami, ze Słupeckimi, z Gołuchowskimi, z Drohojewskimi, z Tarłami, jak mi pan Lewon zaręczał…
– Moja duszko! ale cóż tobie dziś jest? – odezwała się kobieta.
– Co mi jest? – krzyknął Bal – to mi jest, że jestem szlachcic!
– A ja jestem zmęczona i chcę się rozebrać – odpowiedziała Ludwika.
Dzieci słuchały i nie rozumiały.
Scena się na tym nie skończyła, bo pan Bal długo jeszcze poczciwą żonę szlachectwem męczył, a w nocy ojcowskie drabował papiery, latał budzić towarzyszkę z dowodami rodowitości i nazajutrz rano poleciał po Niesieckiego, którego pierwszy tom dźwigając, sam wbiegł i zamknął się u siebie, nasycając całą familią Balów i niebieskich używając rozkoszy.
Że jednak przywyklejszy był do rejestrów jak do rozumienia herbarzy, wiele mu wątpliwości nie rozjaśniolnych zostawało, które, jak mniemał, tylko pan Lewon mógł rozwiązać; pospieszył go szukać na Starym Mieście. Niełatwo to przyszło, bo go po nazwisku nie znano na rynku Starego Miasta, i dopiero wpadłszy na myśl opisania piaskowego płaszcza, dowie – dział się zacny pan Erazm o mieszkaniu człowieka, który go tak swoją heraldyką zniespokoił.
Wdrapał się po ciemnych, wąskich, starych schodach zdyszany kupiec na trzecie piętro i do drzwi zapukał.
– Któż, u licha! – odezwał się głos wewnątrz. – Ja, do usług pańskich… Bal.
Cicho, ani słowa, mruczenie tylko.
– Czy mogę wejść? Nic na to.
Niecierpliwa sztuka, przemknął trochę drzwi, wścibił głowę i zobaczył długiego, wielkiego pana Lewona, który z wzrokiem dosyć groźnym śmiesznie wkładał na się nieuchronnie konieczne ubranie.
– Ale na cóż te ceremonie! – zawołał wpadając pan Erazm – stokroć przepraszam.
– Nic nie szkodzi.
Obejrzał się wkoło przybyły i pojął, że ta wizyta nie była pożądaną, izdebka bowiem, którą zajmował starzec, nie miała nawet dwóch krzeseł ani nic, co by na gościa obrachowanym było… nędza lub skąpstwo patrzyły zewsząd. W dodatku tak była zarzucona papierami, zwojami i książkami, że żywy, ale nieostrożny gość nie pojmował, co z sobą zrobić.
Był to maleńki pokoik z dwojgiem okien na ulicę, wąskich i małych, w jednym końcu łóżeczko, w drugim stolik z wszelkiego rodzaju gospodarstwem; reszta zarzucona papierem drukowanym i pisanym, którego by ledwie na zawijanie gorszych swych towarów chciał użyć pan Bal. Skłopotanie niemałe malowało się na twarzy gospodarza, który wciąż nakładając koniecznie odzienie (bo siedział bez ceremonii w jednej koszuli i szlafmycy) pomrukiwał coś pod nosem. Gdy się stawało coraz widoczniejsze, postrzegł je i kupiec, a nie wiedząc, jak się wykręcić, zawołał:
– Ale ja nie przeszkadzam, chciałem tylko zaprosić na mariasika na wieczór.
Skrzywił się stary: – Prawdziwie, nie wiem… nie wiem, czy będę mógł…
– Ale jeżeliby można… chciałem niektórych objaśnień o tych Balach w Niesieckim.
– Acan dobrodziej masz już Niesieckiego?
– Mam!
– Jeżeli będę mógł, jeżeli będę mógł – mruknął stary.
Przybyły widział konieczność wysunienia się, nie mając nawet gdzie usiąść, ale darmo spodziewał się wieczorem gościa, bo pan Lewon, zapewnie nowych napaści obawiając się, nigdy już na Bielańskiej ulicy nie postał, bo w rok potem niewinny ten złego początek umarł; pokazało się po śmierci, że to był zagorzały heraldyk bez grosza przy duszy, który nad nowym Niesieckiego wydaniem pracował do zdechu, jak to dawniej mówiono. A że doskonale grał w mariasza, co gdzie wygrał, na nadzwyczaj skromne życie i zakupienie książek obracał. Żył często bułką i wodą lub mlekiem, nocy i dnie pracując, i był już w literze M, gdy go śmierć zaskoczyła…
Rękopisma… leżały długo w kącie na poddaszu, póki ich szczątków ktoś nie uratował; mówiono, że się dostały do Lipska… i stąd urosło nowe Niesieckiego wydanie.
Tymczasem pan Bal, myśli raz zawziętej nie rzucając, jak dalej życie poprowadził, to zaraz ujrzymy.