Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Złote jabłko, Tom 1-4 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Złote jabłko, Tom 1-4 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 582 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY W KTÓ­RYM WY­STĘ­PU­JE BO­HA­TER, I NIE­CO O JEGO PO­CHO­DZE­NIU

Kupa to lat temu żył so­bie w War­sza­wie wła­ści­ciel dwóch pięk­nych do­mów na Bie­lań­skiej uli­cy i dwóch ko­rzen­nych skle­pów, a oprócz tego bo­ga­ty hur­tow­ny ku­piec, pan Erazm Bal. Wąt­pię, żeby go kto dziś pa­mię­tał, bo lu­dzie przez mia­sto prze­pły­wa­ją jak fale, nie zo­sta­wu­jąc po so­bie śla­du, a dla no­wych trud­no sta­rych nie prze­po­mnieć; nie wiem na­wet, czy ślad jaki tej ro­dzi­ny po­zo­stał w ar­chi­wach mia­sta War­sza­wy. Ale nie­mniej pew­na i naj­praw­dziw­sza, że dwie po­łą­czo­ne ka­mie­ni­ce Ba­lów – z któ­rych jed­na dłu­go mia­ła na cze­le ogrom­ne z ka­mie­nia wy­cio­sa­ne gro­no win­ne, przy now­szych do­pie­ro re­stau­ra­cjach zbi­te dla osa­dze­nia że­la­zne­go bal­ko­nu – eg­zy­sto­wa­ły na uli­cy Bie­lań­skiej. Mogą mi hi­sto­rio­gra­fo­wie pil­ni mia­sta War­sza­wy za­prze­czać, ja nie­mniej swe­go się będę trzy­mał.

Ka­mie­ni­ce te ist­nia­ły od bar­dzo daw­na, zda się od XVII wie­ku, w imie­niu i po­sia­da­niu Ba­lów, któ­rych ostat­nim po­tom­kiem był pan Erazm. Ale naj­przód opi­sze­my pana Bala.

Był to czło­wiek lat śred­nich, nie­wiel­kie­go wzro­stu, okrą­gła­wy i pę­ka­ty, uśmiech­nię­ty czę­sto, we­sół pra­wie za­wsze, zna­ny z naj­pocz­ciw­sze­go ser­ca i nie­sły­cha­nej ży­wo­ści, któ­rej na­wet wzra­sta­ją­ca tu­sza nie po­wścią­gnę­ła. W mie­ście taka po­stać jak jego, nie­po­spo­li­cie ory­gi­nal­na wy­ra­zem twa­rzy i ru­cha­mi, a nie­kie­dy i stro­jem, tak ude­rza­ła wszyst­kich, że nie było ulicz­ni­ka, co by nie znał pana Era­zma i czap­ki przed nim nie zdej­mo­wał lub fi­glów mu nie pła­tał.

Zna­no go na­wet aż na Pra­dze. Są bo­wiem mniej ory­gi­nal­ni lu­dzie, któ­rych dzi­wacz­na tro­chę fi­zys nie tak ude­rza za pierw­szym wej­rze­niem, i ci le­d­wie na swo­ich uli­cach lub w bliż­szej tyl­ko oko­li­cy są zna­ni. Dru­dzy aż na trze­cią i czwar­tą by­wa­ją po­pu­lar­ni, a pan Erazm całe mia­sto za­chwy­cał swą na­iw­ną, po­czci­wą, za­wsze za­kło­po­ta­ną, we­so­łą i po­śpiech ma­lu­ją­cą twa­rzą. Naj­mniej zna­czą­ca drob­nost­ka nie­sły­cha­nie go ob­cho­dzi­ła, ogniem pa­łał na rzecz naj­obo­jęt­niej­szą; gdy roz­pra­wiał, to krzy­czał; gdy się wi­tał, śmiał się o trzy kro­ki, a ma­jąc in­te­res, zda­wał się co chwi­la za­bie­rać do bi­twy. Wszyst­kie­mu po­dob­no wi­nien był, je­śli się nie mylę, tem­pe­ra­ment krwi­sto-ner­wo­wy czy ner­wo­wo-krwi­sty, do któ­re­go pan Erazm Bal miał szczę­ście lub nie­szczę­ście na­le­żeć.

Na krą­glut­kim kor­pu­si­ku, pod­trzy­my­wa­nym przez dwie nóż­ki kształt­ne, ale nie­co krót­kie, na kar­ku nie­zbyt pod­nio­słym i fał­dzi­stym osa­dzo­na była gło­wa w kształ­cie ma­ków­ki, gdyż si­wie­ją­cy czu­bek na niej wy­sta­wiał do­brze ko­ro­nę tego zaj­mu­ją­ce­go owo­cu. Wło­sy na niej w wiel­kim za­wsze roz­pierz­cha­ły się nie­ła­dzie, ale że były krót­ko strzy­żo­ne, ja­koś to nie ra­zi­ło. Czo­ło miał wy­pu­kłe, gład­kie i nie­zbyt roz­ro­słe; pod nim oczki małe, bie­ga­ją­ce, czar­ne, żywe, go­rą­ce, z brwia­mi na­strzę­pio­ny­mi jak czu­pry­na i tro­chę nad­to buj­nie się roz­ra­sta­ją­cy­mi. W tych oczkach bez głę­bo­kie­go wy­ra­zu, na­wet nie ma­lu­ją­cych wie­le wro­dzo­ne­go dow­ci­pu, hu­lał nie­ustan­ny fa­jer­werk. La­ta­ły one w pra­wo, w lewo, poza sie­bie, w górę i w dół, nie mo­gąc się dłu­go na żad­nym za­trzy­mać przed­mio­cie. Brwi, co je ści­ska­ły, zmę­czy­ły się trzy­ma­jąc i gę­stą już sia­tecz­ką wy­tę­że­nia da­wa­ły do­wo­dy.

Na­tu­ra, kie­dy co two­rzy, za­wsze ma, jak ar­ty­sta, har­mo­nią do­sko­na­łą swo­je­go dzie­ła na naj­pierw­szym wzglę­dzie. Ak­sjo­mat ten spraw­dzał się wy­bor­nie roz­bio­rem ry­sów pana Era­zma; wszyst­ko u nie­go za­ry­wa­ło na okrą­głe, za­ta­cza­ło się, za­krzy­wia­ło i wy­peł­nia­ło ku­li­sto. Nos na­wet, dys­kret­nie wy­sko­czyw­szy na twarz, zmie­nił się przez po­słu­szeń­stwo na­tu­rze-mi­strzy­ni w ro­dzaj ró­żo­wa­nej pi­guł­ki. Usta tak­że, zwłasz­cza otwie­ra­jąc się, prze­bie­ra­ły for­mę naj­do­sko­nal­szą sfe­rycz­ną. Nie po­trze­bu­ję już mó­wić o po­licz­kach, któ­rym ła­two przy­szło do pra­wa wy­da­ne­go na pana Bala się za­sto­so­wać, uczy­ni­ły to na­wet z wi­docz­ną ocho­tą i tro­chą prze­sa­dy – po­chleb­cy!! Byli zu­chwa­li, co pana Bala śmie­li na­zy­wać pi­guł­ką naj­przód, po­tem pi­gu­łą, a inni do­da­wa­li – po­czci­wą.

Trze­ba go było wi­dzieć, jak się – by­wa­ło – to­czy przez uli­cę. Ani pił­ka ręką swa­wol­ne­go stu­den­ta rzu­co­na nie leci żwa­wiej i nie pod­ska­ku­je ochot­niej. Nie bra­kło bo­wiem i po­sko­ków, któ­re gdy go co nie­cier­pli­wi­ło, choć już si­wiał i szpa­ko­wa­ciał, wy­pra­wiał bo­daj na ryn­ku, bo­daj przy pro­ce­sji. Go­rącz­każ to był, go­rącz­ka! Nic go nie kosz­to­wa­ło wpaść w naj­okrop­niej­szą fu­rię za ka­wa­łek sznur­ka i z owe­go ogni­ste­go za­pa­łu przejść bez mo­zol­nych pół­cie­ni wprost do naj­jo­wial­niej­sze­go śmie­chu.

Choć skłon­ny był bar­dzo do gnie­wu, nikt się go jed­nak nie oba­wiał; wie­dzia­no, że to ogień, co w chwi­li nie wy­pa­li i dłu­go ża­rzyć nie może. Pan Erazm uro­dził się jesz­cze w po­cząt­ku pa­no­wa­nia Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta, coś oko­ło 1770 roku; w cza­sie, kie­dy się na­sza po­wieść za­czy­na, miał lat pięć­dzie­siąt i kil­ka, ale nie wy­glą­dał jak na czter­dzie­ści. Nie dziw, żółć się w nim wy­pa­la­ła cią­gle, złe hu­mo­ry wy­cho­dzi­ły na wierzch w wy­bu­chach gnie­wu, a na dnie czy­ste zo­sta­wa­ło zdro­wie. Ro­dzi­ce pana Era­zma, lu­dzie pro­ści, sta­re­go au­to­ra­men­tu, po­czci­wi kup­cy, ze­bra­li byli so­bie, a ra­czej po­więk­szy­li ma­ją­te­czek ma­jąc sto­sun­ki bli­skie i ko­mi­ty­wę wiel­ką z pa­nem Ryk­sem, sta­ro­stą pia­se­czyń­skim, któ­ry czę­sto hur­tow­ne u nich czy­nił za­mó­wie­nia i wie­lu pa­nom ich po­le­cał. Mo­gli byli nie­naj­le­piej wyjść na tym, bo się tra­fia­ło czę­sto, a na­wet w mo­dzie było brać na kre­dyt dużo, a po­tem ra­chun­ki nie­ry­chło i nie­ła­two się pła­ci­ły. Jed­nak­że choć Bal sta­ry (a był to so­bie ka­po­to­wy miesz­cza­nin, ale wiel­kiej po­wa­gi czło­wiek) stra­cił do­syć, w ogól­nej jed­nak ra­chu­bie ma­jąt­ku mu przy­ro­sło, han­del się roz­sze­rzył i pod ko­niec ży­cia co się zo­wie miał się do­brze. Nie pu­ścił so­bie jed­nak cu­gli by­najm­niej ani zdu­miał, ani za­pra­gnął uży­wać, ani ze swe­go sta­nu chciał się wy­bić, owszem, w sta­rej ka­po­cie cha­dzał i z jed­ną żół­tą la­ską do śmier­ci przed­rep­tał po bru­ku. Pana Era­zma wy­cho­wa­no po sta­re­mu w domu i oko­ło domu, ucząc, co było moż­na, ale wpra­wia­jąc cią­gle do przy­szłe­go sta­nu. Była na­wet chwi­la, że po pro­stu ter­mi­no­wał w skle­pie, i nie­ja­ki Mu­rzyń­ski, za­ufa­ny pana Bala, rach­mistrz i ko­mi­sant, sta­ry ka­wa­ler, w ry­żej pe­ru­ce, bu­tach ze sztyl­pa­mi i ta­bacz­ko­wym fra­ku ze sta­lo­wy­mi gu­za­mi cho­dzą­cy, do­brze nim po­mia­tał, żeby go­rącz­ki go od­uczyć, a do ku­piec­kiej zim­nej krwi wdro­żyć. Nie na wie­le jed­nak pra­ca po­czci­we­go Mu­rzyń­skie­go się zda­ła; pan Erazm po­zo­stał ze swo­ją go­rącz­ką. Ki­wał gło­wą Mu­rzyń­ski na to, po­pra­wu­jąc pe­ru­kę (miał bo­wiem nie­ustan­ną apre­hen­sją, że mu po­ży­cza­ny włos zle­ci, i cią­gle go pi­klo­wał, to z tyłu na przód, to z przo­du na tył zsu­wa­jąc), a nie­kie­dy mru­czał: „Co z han­dlem się sta­nie, jak sta­ry Bal, ucho­waj Boże, nogi za­drze, nie wiem! Nie wiem! Ten bąk (był to dany prze­zeń panu Era­zmo­wi przy­do­mek) nie da rady do­mo­wi na­sze­mu. W po­cie czo­ła le­d­wie nas dwóch sen­sa­tów wy­star­cza, a ten świsz­czy­pał­ka! gdzie mu po­do­łać, gdzie!”

I wzdy­chał Mu­rzyń­ski, pil­nie chwy­ta­jąc pe­ru­kę, ile­kroć żyw­szy ruch zro­bił, a nie­kie­dy aż łza mu po­cie­kła. Prze­wi­dy­wał on wie­le, ale nie prze­wi­dział, co się stać może.

Umarł wresz­cie pan Bal­cer Bal oj­ciec i han­del spadł z Mu­rzyń­skim ra­zem na pana Era­zma. Mło­dy czło­wiek jed­nak po­tra­fił so­bie dać rady, bo wszyst­ko zdał za­raz na Mu­rzyń­skie­go, stał się na­wet nie­co uważ­niej­szym i uzy­skał jego apro­ba­cją w rok nie­speł­na po śmier­ci ojca.

– Omy­li­łem się gru­bo po­dob­no na panu Era­zmie – mó­wił sta­ry ko­mi­sant – to się ufor­mu­je. Bąk taki jest, ale już nie tak fur­ga! i sens ma! i ser­ce jest! aże­by mu jesz­cze od­jąć ten fa­jer­werk, nie chciał­bym in­ne­go pryn­cy­pa­ła.

Że na łożu śmier­ci, tro­chę o los swe­go domu się oba­wia­jąc, sta­ry pan Bal­cer za­klął Mu­rzyń­skie­go, żeby han­dlu nie od­stę­po­wał, a prócz tego przy­wy­kłe­mu do kąta nie­ła­two było się ru­szyć z uli­cy Bie­lań­skiej – po­zo­stał w po­cząt­ku do cza­su, po­tem już obie­cu­jąc so­bie pra­co­wać póki sił.

Pra­co­wał też dość jesz­cze dłu­go i kie­ro­wał skle­pem sta­ry Mu­rzyń­ski, choć po­stać jego wy­glą­da­ła jak fant ja­kiś za­mor­ski dla oso­bli­wo­ści spro­wa­dzo­ny. Co dzień zda­wał się śmiesz­niej­szy – za­cho­wał bo­wiem strój swój przed­wiecz­ny: ów frak ta­bacz­ko­wy, try­ko­to­we zie­lon­ka­we spodnie, buty ze sztyl­pa­mi, a pe­ru­ka wy­ry­ża­ła mu zu­peł­nie i wy­ły­sia­ła na­wet miej­sca­mi. Że pod ko­niec-nie­do­brze wi­dział, a wzrok na re­ge­strach wy­si­lał, do jed­nej pary oku­la­rów do­dał na­stęp­nie dru­gą i już miał trze­cią na­ło­żyć, gdy jed­ne­go dnia mgłą mu za­szły oczy i za­snął na wie­ki, mru­cząc:

– Cie­ka­wym bar­dzo, jak so­bie te­raz da­dzą rady!

Rady jed­nak so­bie dali i pan Erazm, któ­re­mu nie bra­kło do­świad­cze­nia, wiódł da­lej han­del bar­dzo szczę­śli­wie.

Kie­dy się kim nie­bo opie­ku­je, to mu zsy­ła anio­łów stró­żów cią­gle, jed­ne­go po dru­gim. Tak było i tu­taj. Le­d­wie Mu­rzyń­ski oczy za­mknął, zna­la­zło się go komu za­stą­pić.

Pan Erazm dłu­go we­so­łe, ka­wa­ler­skie wiódł ży­cie, ale po śmier­ci mat­ki, któ­ra prze­ży­ła ojca i Mu­rzyń­skie­go, a na łożu śmier­ci za­klę­ła go, żeby się co naj­prę­dzej oże­nił, oba­wia­jąc się dla nie­go skut­ków dłuż­sze­go bez­żeń­stwa – prze­my­ślał wresz­cie o przy­ja­cie­lu do­zgon­nym.

Dziw­nym tra­fem obok ka­mie­ni­cy pa­nów Ba­lów, przez ścia­nę tyl­ko, był dom pani Horn­feld wdo­wy. Z Horn­fel­da­mi, jak to w naj­bliż­szym bywa są­siedz­twie, nie­naj­le­piej się żyło za sta­re­go pana Bal­ce­ra. Była naj­przód kwe­stia o ja­kiś mu­rek roz­gra­ni­cza­ją­cy dzie­dzi­niec, po­tem o wy­bi­te na po­dwó­rzu okno, któ­re we­dle pra­wa za­mu­ro­wać mu­sia­no, bo pa­trza­ło w cu­dzy grunt, po­tem czę­sto o kosz śmie­ci na­wet. Sło­wem, nie­na­wi­dzo­no się do­syć.

Horn­fel­do­wie mó­wi­li o Ba­lach, że oszu­ku­ją. Ba­lo­wie o nich, że ban­kru­tu­ją, i tak to się so­bie cią­gnę­ło. Tym­cza­sem u pani Horn­feld wdo­wy cho­wa­ła się cór­ka Lu­dwi­ka, je­dy­nacz­ka i ka­mie­ni­cy dzie­dzicz­ka (umarł brat jej w mło­dym wie­ku); wcze­śnie za­czę­to gło­sić, że pięk­ny weź­mie pan­na po­sa­żek po mat­ce. Na­wet Mu­rzyń­ski, już w dru­giej pau­zie oku­la­rów cho­dzą­cy, po­mru­ki­wał:

– Gdy­by ta se­kut­ni­ca, sta­ra Horn­fel­do­wa, bryk­nę­ła (miał za­wsze tak ma­low­ni­cze wy­ra­że­nia), nie­źle by było Era­zm­ko­wi się z tą Lu­dwi­sią oże­nić, ka­mie­ni­ca z ka­mie­ni­cą obok, jesz­cze ta baba mu­sia­ła coś gro­sza za­cho­wać, bo żyje otrę­ba­mi, a do­chód ma pięk­ny!

Ale panu Era­zmo­wi ani się śni­ło że­nić. Wy­ro­sła na ślicz­ną pa­nien­kę Lu­dwi­sią, a że istot­nie mat­ka jej była he­rod baba, do­sko­na­le cór­kę wy­uczy­ła ła­god­no­ści. Nie ma to jak wiel­ki ucisk w mło­do­ści, by wy­ro­bił w czło­wie­ku cha­rak­ter po­wol­ny. Nie za­wsze się to wpraw­dzie w czło­wie­ku uda­je, ale naj­czę­ściej przy­kład ro­dzi­ców jest sku­tecz­ny i od­ra­zi od gwał­tow­no­ści. O ile sta­ra Horn­fel­do­wa była zła, wy­szcze­ka­na, pani w domu i so­bie­radz­ka (bo i z lo­ka­to­ra­mi rady so­bie da­wa­ła, nie­któ­rych mio­tłą wy­ga­nia­jąc, i na ra­tu­szu oba­wia­no się jej gęby), o tyle Lu­dwi­sią go­łę­bią mia­ła ła­god­ność.

Pięk­ne to było, skrom­ne i po­tul­ne dziew­czę, ale też w re­zie trzy­ma­ne. Bez sie­bie mat­ka jej na­wet do ko­ścio­ła kro­kiem stą­pić nie dała, w domu nie­kie­dy i od okna od­pę­dzi­ła, pra­cy nie ża­łu­jąc; ko­cha­ła po swo­je­mu dziec­ko, ale go nie szczę­dzi­ła.

Po śmier­ci sta­re­go Bala – z któ­rym byli na noże, tak że czę­sto wy­szedł­szy przed dom uja­da­li się, do cze­go i Mu­rzyń­ski po­ma­gał wy­ska­ku­jąc ze skle­pu z ręką na pe­ru­ce – dwie po­zo­sta­łe wdo­wy zbli­ży­ły się. Mat­ka Era­zma była po­czci­wą, ci­chą ko­bie­ci­ną, od­da­ną na­bo­żeń­stwu nie­zmier­nie, wpi­sa­ną do trzech bractw, ale – mimo swój mil­czą­cy po­zór – z tak­tem i ro­zum­ną, zro­bi­ła pierw­szy krok ku Horn­fel­dom, nie zra­zi­ła się ozię­bło­ścią, w ja­kiejś tam spra­wie ma­łej wagi ustą­pi­ła i tak po­wo­li uko­ły­sa­ła są­siad­kę, nie bez wi­do­ków po­dob­no.

Po­czę­to u sie­bie by­wać wza­jem­nie i choć kwa­sy trwa­ły jesz­cze, od spodu się wy­do­by­wa­jąc, po­wierz­chow­nie była zgo­da. Wiel­ki mi­ło­śnik płci pięk­nej, pan Erazm, któ­ry w owe cza­sy był zręcz­nym, ru­mia­nym i nie­brzyd­kim chłop­cem, naj­rzał pan­nę Lu­dwi­kę raz, dru­gi, trze­ci, wresz­cie po­czął so­bie mó­wić, że ład­na! i by­wać u Horn­fel­do­wej.

Sta­ra z po­cząt­ku za­krzyk­nę­ła pod­parł­szy się w boki: „O! o! nie dla psa kieł­ba­sa! nie dla kota sa­dło!” Ale po roz­wa­dze, utarł­szy nosa far­tusz­kiem i ob­li­czyw­szy war­tość han­dlu i ka­mie­nie, roz­my­śliw­szy się, że Ba­lo­wie bar­dzo do­brze sto­ją w in­te­re­sach, wes­tchnę­ła tyl­ko. Pan Erazm tym­cza­sem by­wał, a choć go od Lu­dwi­ki od­ga­nia­ła sta­ra, po­tra­fił prze­cie i po­do­bać się, i za­ko­chać. Jak się raz za­ko­chał, jak­by go kto jesz­cze ukro­pem pod­lał… nie było tam spo­ko­ju, nie było ra­tun­ku, la­tał do sza­lo­ne­go po­dob­ny. Horn­fel­do­wa tyl­ko się śmia­ła. „Przy­szła koza do woza! – mó­wi­ła – ale nic z tego nie bę­dzie! nic!” W tych cza­sach, ja­koś roz­gnie­waw­szy się na słu­żą­cą – we­dle wy­ra­że­nia Mu­rzyń­skie­go – wdo­wa bryk­nę­ła. Lu­dwi­sia zo­sta­ła na opie­ce stry­ja, wuja i pół­to­rej kopy róż­nych krew­nych. A że mia­ła po­sag do­bry, mło­da była i ład­na, a krew­ni mie­li sy­nów, sio­strzeń­ców, bra­tan­ków i tym po­dob­nych ka­wa­le­rów na oże­nie­niu, cięż­ko szło panu Era­zmo­wi. Ale jak w po­cząt­ku draż­ni­ła go mat­ka, tak po­tem krew­ni pod­nie­śli w nim jesz­cze przy­wią­za­nie do Lu­dwi­ki. Ona też wy­bra­ła go so­bie od daw­na. Raz ja­koś, zbli­żyw­szy się i daw­szy so­bie sło­wo, po­mi­mo ty­sią­ca in­tryg i prze­szkód po­bra­li się. W Lu­dwi­ce Bóg dał kup­co­wi za­stęp­cę nie­od­ża­ło­wa­ne­go Mu­rzyń­skie­go; nie­ob­ca rze­czy, do po­rząd­ku na­wy­kła, ob­ję­ła ster do­mo­wy, dy­rek­cją han­dlu, ra­chun­ki i, po­zor­nie bę­dąc naj­niż­szą słu­gą, a na­wet w rze­czach więk­szej wagi chęt­nie się pod­da­jąc zda­niu męża, w wy­ko­na­niu i szcze­gó­łach była jego pra­wą ręką.

Żyli też z sobą jak para go­łę­bi, a Pan Bóg dał im syna i – cór­kę. Mia­ła nie­raz Lu­dwi­ka wie­le do znie­sie­nia z go­rącz­ką mę­żow­ską, ale do wy­bu­chów tego ro­dza­ju od rana z mat­ką była przy­wy­kła, zwy­cię­ża­ła ła­god­no­ścią, cier­pli­wo­ścią, sło­dy­czą.

Była to w isto­cie zna­ko­mi­cie ob­da­rzo­na i za­cna nie­wia­sta; jed­na z tych istot, któ­re szczę­ście w dom przy­no­szą. Nic jej za­trwo­żyć, nic zmie­szać, nic po­go­dy jej prze­rwać nie było w sta­nie. Na rze­czy nie­po­ra­to­wa­ne mia­ła pod­da­nie się bo­ha­ter­skie; na trud­ne – wy­la­nie się w pra­cy.

Ży­cie też z nią pły­nę­ło po­czci­we­mu panu Era­zmo­wi naj­swo­bod­niej, naj­szczę­śli­wiej i gła­dziu­teń­ko; przy­ro­sło do­stat­ku, po­szło szczę­ściem i dolą i ani się opa­trzył, jak zo­stał jed­nym z naj­bo­gat­szych wła­ści­cie­li mia­sta. Ra­zem też przy­szły i obo­wiąz­ki, bo Bóg dał syna i cór­kę… ale nim o nich po­wie­my, mu­sie­my ob­szer­niej nie­co na­mie­nić o zmia­nie, jaka na­gle za­szła w oby­cza­jach, spo­so­bie wi­dze­nia i dal­szych pro­jek­tach pana Bala z po­wo­du bar­dzo mało zna­czą­cej oko­licz­no­ści. Drob­ne ziarn­ko pia­sku całą tak ślicz­nie na spo­kój i szczę­ście urzą­dzo­ną wstrzy­ma­ło ma­chi­nę! Nie ma jak owe nie po­strze­żo­ne ziar­na na wy­war­cie wiel­kich skut­ków; wsty­dzi się te­raz na po­waż­ną ma­tro­nę wy­cho­dzą­ca hi­sto­ria ma­leń­kich przy­czyn, ale ich jed­nak po­dar­tym far­tusz­kiem swo­im nig­dzie przy­kryć nie po­tra­fi.ROZ­DZIAŁ DRU­GI O HER­BIE GOZ­DA­WA, O BA­LACH I IN­NYCH HE­RAL­DYCZ­NYCH RZE­CZACH

Pod owe cza­sy żył w War­sza­wie za­cny bar­dzo czło­wiek, nie­ja­ki pan Piotr Le­won, nie­mło­dy już ka­wa­ler, pa­mię­ta­ją­cy daw­ne cza­sy, nie­wia­do­me­go po­cho­dze­nia, fun­du­szów i za­jęć, jed­na z tych za­gad­ko­wych istot, któ­re na bru­kach miast nie wie­dzieć jak wy­ra­sta­ją i nik­ną. Stał on od bar­dzo już daw­na w jed­nej z wą­ziut­kich ka­mie­nic ryn­ku Sta­re­go Mia­sta, skąd na Boży świat wy­cho­dził cza­sa­mi i do nie­któ­rych zna­jo­mych na wie­czo­ry uczęsz­czał, ma­jąc gwał­tow­ną po­trze­bę, a ra­czej na­łóg gra­nia ma­ria­sza. Gdy­by nie to, może by tak czę­sto na mia­sto i uli­cę się nie wy­my­kał, bo go ja­koś to­wa­rzy­stwo nie ba­wi­ło i nosa nie po­ka­zał, gdzie ma­ria­sza zna­leźć nie był pe­wien.

Był to po­sęp­ny, mil­czą­cy, su­ro­we­go ob­li­cza, z za­ro­zu­mia­ło­ścią w ca­łym ob­li­czu wiel­ce wy­dat­ną męż­czy­zna, lat… po­de­szłych, ale go na da­cie, z któ­rej by mu me­try­kę wy­ra­cho­wać było po­dob­na, nikt nie zła­pał. Wy­so­ki, sztyw­ny, z gło­wą pod­nie­sio­ną do góry, no­sił się po fran­cu­sku, ale ze sta­ro­świec­ka. Twarz jego mia­ła cerę par­ga­mi­no­wą, oczy wej­rze­nie szklan­ne i obo­jęt­ne, jak­by spra­co­wa­ne i do pa­trze­nia na świat nie przy­wy­kłe. Na ustach nig­dy mu nie po­stał uśmiech, czo­ło zmarsz­czo­ne nig­dy się nie roz­po­ga­dza­ło, mó­wił nad­zwy­czaj mało, o rze­czach obo­jęt­nych, o so­bie nig­dy, pie­nię­dzy u ni­ko­go nie po­ży­czał, na obia­dy się nie wpra­szał, a zbyt przy­ja­ciel­skie fi­gu­ry, do po­ufa­ło­ści się ci­sną­ce, z da­le­ka trzy­mał. Wi­dy­wa­no go w róż­ne mia­sta czę­ści jak ćmę wy­la­tu­ją­ce­go wie­czo­ra­mi w ja­sno­pia­sko­wym płasz­czu, ka­pe­lu­szu, z la­ską sta­ro­świec­ką, po­wol­nie prze­su­wa­ją­ce­go się z obo­jęt­no­ścią czło­wie­ka, któ­re­go mia­sto nie ob­cho­dzi wca­le, bo zna jego ta­jem­ni­ce. U nie­go w miesz­ka­niu nikt ze zna­jo­mych nie był; wie­dzia­no tyl­ko, że je miał na trze­cim pię­trze, a z oszczęd­no­ści i obio­ru miej­sca wno­szo­no, że nie mu­siał być za­moż­ny. Wszak­że nie­kie­dy zja­wia­ły się ozna­ki daw­ne­go ja­kie­goś do­stat­ku: to kosz­tow­na szpil­ka na ża­bo­tach, to pier­ścień pięk­ny, to ze­ga­rek ka­me­ry­zo­wa­ny. Zwy­kle jed­nak pan Le­won cho­dził w sza­racz­ku i z jed­nym krwaw­ni­kiem. Oprócz ma­ria­sza miał ten czło­wiek jed­ną jesz­cze ma­nią dziw­ną, ale na daw­ne cza­sy nie tyle co dziś za­sta­na­wia­ją­cą: był to za­pa­mię­ta­ły he­ral­dyk. Nikt le­piej nie znał nad nie­go wszyst­kich fa­mi­lii Pol­ski, Li­twy, Rusi, Inf­lant, Kur­lan­dii, Prus i daw­nych pro­win­cji, ich ko­li­ga­cji, po­cho­dzeń, daw­no­ści, her­bów, czy­sto­ści krwi itd., itd. Była to ma­te­ria, o któ­rą tyl­ko za­cze­piw­szy po­czy­nał jak z księ­gi i pra­wił prze­ska­ku­jąc z przed­mio­tu w przed­miot bez koń­ca. Nikt też ze zna­ją­cych go nie po­trą­cił draż­li­wej żył­ki, tak się oba­wia­no po­to­pu wia­do­mo­ści pana Le­wo­na. Sy­gnet na pal­cu z her­bem Goz­da­wą oznaj­my­wał wy­mow­nie, że i on sam do szlach­ty na­le­żał. Bicz na no­bi­li­to­wa­nych neo­fi­tów, skar­ta­bel­la­ty i in­dy­ge­na­ty świe­że, na pod­szy­wa­nie ge­ne­alo­gie, znał na pal­cach, kto kogo ra­dził i z kogo po­cho­dził, a ta na­uka, po­su­nię­ta do stop­nia, w któ­rym w ma­nią nie­mal się prze­dzierz­ga, nada­wa­ła mu ce­chę wła­ści­wą i od­ręb­ną. Do­daj­my, że cza­sa­mi wi­dy­wa­no go w pia­sko­wym płasz­czu na uli­cy za­ję­te­go roz­pa­try­wa­niem sta­rych ksią­żek, któ­re Ży­dzi po uli­cach no­si­li. Byli tacy, co go za uczo­ne­go mie­li, ale wię­cej po­czy­ty­wa­ło za wa­ria­ta, co do­wo­dzi tyl­ko, jak czę­sto za­cie­trze­wio­na uczo­ność do wa­ria­cji bywa po­dob­na.

Ten tedy pan Le­won jed­ne­go razu przy­szedł­szy do pana Era­zma, któ­re­go żona i dzie­ci wy­szły były do krew­nych w od­wie­dzi­ny, gdy prze­ra­bia­li kar­ty do ma­ria­sza, w któ­re­go do­syć nie­chęt­nie gry­wał go­spo­darz z po­wo­du ży­wo­ści swe­go cha­rak­te­ru, ode­zwał się, pa­trząc po su­fi­cie:

– Bal! Bal! po­zwo­lisz się acan do­bro­dziej za­py­tać, z ja­kich to Ba­lów fa­mi­lia pań­ska po­czą­tek swój bie­rze?

Pan Erazm, któ­ry w tej chwi­li kar­ty miał zbie­rać, za­sta­no­wił się, gębę otwo­rzył, oczy wy­trzesz­czył i nie zro­zu­miał.

– Jak to? jak to? – za­py­tał – al­boż co?

– Bo Ba­lo­wie – od­rzekł ze zwy­kłą po­wa­gą pan Le­won – są sta­rą, pięk­ną fa­mi­lią szla­chec­ką na­szą, a że, na nie­szczę­ście, jed­na ga­łąź ich rodu w no­win­kach ge­new­skich za­sma­ko­wa­ła, moż­na by są­dzić, że z tego po­wo­du i do mia­sta może się prze­nio­sła, a zbie­giem oko­licz­no­ści…

Pan Erazm słu­chał chci­wie, rzekł­byś, wiel­kie­go ja­kie­goś ob­ja­wie­nia, któ­re ży­cie jego cał­kiem od­mie­nić mia­ło, w koń­cu po­rwał się wy­wra­ca­jąc krze­sło z po­śpie­chu. Jak bły­ska­wi­ca prze­mknę­ła mu się po gło­wie myśl, że oj­ciec jego coś tak­że o tym na­po­my­kał. Do­tąd nig­dy jesz­cze nie wpadł na przy­pusz­cze­nie sta­ro­żyt­ne­go rodu, w tej chwi­li moż­ność do­wie­dze­nia go wstrzą­sła nim jak iskra elek­trycz­na. Znać była tam z daw­na żył­ka, któ­ra tyl­ko za­sty­gła…

– Mo­ścir­dzie­ju! – za­wo­łał, jak zwykł był, gdy się bar­dzo spie­szył (co cza­sem prze­cho­dzi­ło na­wet przy więk­szej eg­zal­ta­cji na mo­ści­dziu i mciu i słu­ży­ło żo­nie za ba­ro­metr sta­nu du­szy mał­żon­ka). – Mo­ścir­dzie­ju! toć mi pan nie no­wi­nę mó­wisz. Świę­tej pa­mię­ci oj­ciec mój, Bal­cer Bal, ma­wiał o tym czę­sto, że­śmy szla­chec­kie­go rodu.

Le­won pod­niósł gło­wę i za­żył ta­ba­ki, nogę na nogę za­ło­żył i za­my­ślił się.

– Mo­gło­by to być, mo­gło­by to być – rzekł z wiel­ką fleg­mą, nie zwa­ża­jąc na eg­zal­ta­cją pana Era­zma, któ­ry wziąw­szy krze­sło mię­dzy nogi jeź­dził z nim do­ko­ła nie­cier­pli­wie, chcąc zba­dać, z któ­rej stro­ny pan Le­won mó­wić za­cznie. – Ba­lo­wie pięk­na fa­mi­lia, jed­na z bar­dzo sta­rych i za­cnych ga­łę­zi rodu Goz­da­wi­tów, do któ­re­go i ja szczy­cę się na­le­żeć. Ale, pro­szęż aca­na do­bro­dzie­ja, masz ja­kie do­wo­dy? pa­pie­ry… Pro­szę zdjąć – do­dał usi­łu­jąc roz­po­cząć ma­ria­sza.

Pan Erazm z wiel­kim roz­tar­gnie­niem, by­le­by nie prze­ry­wać, zdjął kar­ty i pu­ścił się w grę nie wie­dząc, co robi.

– A jak­że, pa­pie­ry mam! są! są! tyl­ko że się to o to nie dba­ło do­tąd. Ale znaj­dę i upo­rząd­ku­ję. Ale, mo­ści­dziu, pro­szęż mi co­kol­wiek o tej fa­mi­lii po­wie­dzieć…

– Acan do­bro­dziej za­da­jesz, boś za­bił! – rzekł z przy­ci­skiem pan Le­won.

– Za­da­ję… ale fa­mi­lia! – go­rą­co pod­chwy­cił go­spo­darz.

– Fa­mi­lia Ba­lów Goz­da­wi­tów. ale naj­przód – prze­rwał Le­won – wie­szże acan do­bro­dziej, co jest herb Goz­da­wa?

Tu zdjął sy­gnet z pal­ca, wy­tarł go o połę fra­ka i zbli­ża­jąc do świe­cy po­ka­zał wiel­ce roz­cie­ka­wio­ne­mu panu Era­zmo­wi.

– Herb ten, zo­wią­cy się Goz­da­wą – po­czął po­wo­li, pro­fe­sor­skim to­nem – jest jed­nym z wiel­ce sta­ro­żyt­nych i w ca­łym świe­cie naj­zac­niej­szych. Li­lia­mi pie­czę­tu­je się Fran­cja, fa­mi­lia Bur­bo­nów!

– Jezu, Ma­ria! – wy­krzyk­nął chwy­ta­jąc za sy­gnet pan Erazm – Bur­bo­ni! Bur­bo­ni! Więc i ja je­stem Bur­bon…

– Nie idzie za­tem – od­parł nic się nie roz­grze­wa­jąc pan Le­won. – Jest rze­czą nie­za­wod­ną, że w Pol­sce wszy­scy Goz­da­wo­wie z jed­nej krwi po­cho­dzą, ale w in­nych kra­jach znak ten tyl­ko spo­ty­ka się z na­szym, nic nie mó­wiąc o związ­kach krwi. Ta jego czy­stość her­bow­na szla­chet­no­ści tyl­ko do­wo­dzi.

– Ale cóż wy­obra­ża ta fi­gur­ka? sześć ziar­nek cy­try­ny czy co?

Le­won ru­szył ra­mio­na­mi, ale się nie znie­cier­pli­wił.

– Mają to być dwie li­lie, jed­na do góry, dru­ga na dół – rzekł – tak z sobą spo­jo­ne, jak­by jed­ną były. Bia­łe być po­win­ny w polu czer­wo­nym, prze­wią­za­ne żół­to… na heł­mie.

– Na ja­kim heł­mie? – par­sk­nął pan Erazm.

– Acan do­bro­dziej nic he­ral­dy­ki nie umiesz? – spy­tał gość.

– Ani wiem, co to jest… Ale cóż to do tej Goz­da­wy?

– Graj­my no w ma­ria­sza, tro­chę cier­pli­wo­ści, wszyst­ko się wy­ja­śni! – od­parł Le­won.

– Ba, mo­ciu­dziu! – krzyk­nął go­spo­darz – ale ja bo cał­kiem cier­pli­wo­ści nie mam i nig­dy jej nie mia­łem.

– In­a­czej się acan do­bro­dziej o ni­czym nie do­wiesz… za­da­łem pan­fi­la! mów­my o czym in­nym.

Jak­kol­wiek i ma­riasz, i gość nie­po­spo­li­cie nie­cier­pli­wi­li pana

Bala, nie było spo­so­bu; po­trze­ba było, chcąc się cze­goś do­wie­dzieć, nie po­ka­zy­wać po so­bie roz­ją­trze­nia i nie wy­bu­chać. Za­gryzł usta pan Erazm, siadł szczel­no na krze­seł­ku i dał so­bie sło­wo ho­no­ru, że bę­dzie uda­wał fleg­ma­ty­ka. Nie­kie­dy tyl­ko to na so­bie coś darł, to się szczy­pał, to trząsł ra­mio­na­mi, na co me­to­dycz­ny gość nie zwa­żał.

– Herb Goz­da­wa – mó­wił po­wol­nie – no­szą li­lie lub że­leź­ce lanc Bur­bo­ni…

– Lub że­leź­ce? – pod­chwy­cił Erazm – al­boż to do sie­bie po­dob­ne?

– Musi być po­dob­ne, to rzecz u he­ral­dy­ków nie roz­wią­za­na.

– A! a!

– No­szą li­lie Far­ne­zju­sze… i wie­le in­nych ro­dów.

– Więc to herb cu­dzo­ziem­skie­go au­to­ra­men­tu? – spy­tał po­wol­ność uda­jąc pan Erazm.

– Nie, mają go ge­ne­alo­gi­ści nasi za wła­sny, w XI lub XII wie­ku u nas nada­ny…

– Co do­wo­dzi siedm wie­ków sta­ro­żyt­no­ści! pięk­na rzecz! – pod­chwy­cił pan Bal.

– Lat siedm­set dwa­na­ście bę­dzie tego roku – po­waż­nie i z pew­no­ścią wy­rzekł Le­won.

– A, to i nie­jed­no hrab­stwo ta­kie­go szla­chec­twa nie­war­te! – krzyk­nął pan Erazm.

– Ale acan do­bro­dziej po­wi­nie­neś bić ko­ze­rą!

– A, prze­pra­szam, biję! cóż tedy?

– Moc mamy sław­nych lu­dzi w her­bie Goz­da­wa, a fa­mi­lii do nie­go na­le­żą­cych pięć­dzie­siąt i sześć, li­cząc w to li­tew­skich Goz­da­wi­tów, któ­rych szlach­ta pol­ska z ła­ski przyj­mo­wa­ła… cze­go acan do­bro­dziej nie mo­żesz być świa­dom.

– Ani o tym wiem! Kie­dyż to było?

– O to mniej­sza, sta­re dzie­je! Wra­cam do Ba­lów. Pan Erazm ręce aż za­tarł.

– Po­czą­tek Ba­lów eks­tra da­le­ko nie­któ­rzy wy­wo­dzą… Acan do­bro­dziej da­jesz kar­ty…

– Daję, mci­dziu! daję!

– Po trzy?

– Po trzy. Wra­ca­my do Ba­lów.

– Wio­dą ich nie­któ­rzy od Bal­ta­sa, księ­cia Go­tów.

Pan Erazm po­chwy­cił się, krzyk­nął: „księ­cia!” – i wło­sy obu­rącz pod­gar­nął do góry.

– E! je­że­li to ma grę prze­ry­wać, to Ba­lów odło­ży­my na…

– Ale nie! gram! gram!

– Nie­ja­ki też Ba­las, za Ju­sty­nia­na, za rzym­skich cza­sów, Mas­sa­ge­tów wo­dził prze­ciw­ko Wan­da­lom…

– Okrop­no­ści! – ci­cho szep­nął pan Erazm, któ­ry już trze­cią pulę w krót­kim cza­su prze­cią­gu prze­grał, a z nią zło­tych dwa­na­ście.

– Ge­ne­alo­go­wie nasi pew­niej­szą już mają wia­do­mość o Mściu­gu, czy­li Msz­czu­ju z Ba­lo­wa, bur­gra­bi kra­kow­skim w po­cząt­ku XV wie­ku.

– A nie­chże ich wszy­scy dia­bli po­rwą! – ofuk­nął pan Erazm go­rą­co – a po cóż bur­gra­bia? to musi być po­twarz!

– Insi też to byli bur­gra­bio­wie – rzekł z uśmie­chem pan Le­won.

– Ale za­wsze bur­gra­bia!

– Mi­ko­łaj oże­nio­ny był ze Zdow­ską z No­we­go Tań­ca, dzie­dzicz­ką dóbr tego na­zwi­ska, od któ­re­go cza­su po­czę­li się Ba­lo­wie pi­sać z No­we­go Tań­ca.

Pan Erazm na ten Ta­niec tyl­ko ra­mio­na­mi ru­szył, gość grał i cią­gnął da­lej czwar­tą pulę.

– Pi­sa­li się tak­że z Ho­czwi i ze Śred­ni, i z Ba­lo­wa, i z Ba­lo­gro­du…

Tak opo­wia­da­jąc nie­sły­cha­nie roz­wle­kle o ca­łej Ba­lów fa­mi­lii z Nie­siec­kie­go i in­nych, a po­dob­no nie­co i po­kła­maw­szy, pan Le­won pięć pul wy­grał u za­chwy­co­ne­go od­kry­tym szla­chec­twem pana Bala, zgar­nął pie­nią­dze i ujął za ka­pe­lusz.

Ale nie­spo­koj­ny go­spo­darz tak go pu­ścić nie chciał, wszy­scy Ba­lo­wie z księ­ciem Go­tów i wo­dzem Ju­sty­nia­na na przo­dzie cho­dzi­li mu po za­mą­co­nej gło­wie, szla­chec­two schwy­ci­ło go za ser­ce, chciał cze­goś wię­cej nad ury­wa­ne te wia­do­most­ki… schwy­cił więc pana Le­wo­na za ręce i za­wo­łał:

– Kli­naś mi, mści­dziu, za­bił po­tęż­ne­go w gło­wą i mu­sisz go wy­bić, mu­szę le­piej się o Ba­lach roz­wie­dzieć. Nie mógł­bym mieć o tej fa­mi­lii no­tat­ki?

– No­tat­ki! no­tat­ki! – po­wo­li mru­czał fleg­ma­tyk kła­dąc zie­lo­ne rę­ka­wicz­ki – aleć to jest w Nie­siec­kim.

– Ale gdzież ten Nie­siec­ki i po co nam on? ja go nie znam, a mści­dziej to tak do­brze wiesz!

– Nie­siec­kie­go książ­ka, przed któ­rą skła­niam gło­wę, wie to le­piej ode mnie… kup so­bie acan do­bro­dziej Nie­siec­kie­go.

– A gdzież go do­stać? gdzie?

– U Żyd­ków.

– Dro­ga to rzecz?

– Tak, z dzie­sięć du­ka­tów, ale po­dro­że­je.

– Je­że­li tak, to nic nie stra­cę – rzekł pan Erazm, któ­ry w książ­ki się wda­wać nie lu­bił – ku­pię go, prze­pi­szę i od­prze­dam.

– Zmi­łuj się acan do­bro­dziej, toć dla szlach­ci­ca nie­uchron­na książ­ka.

– Dla szlach­ci­ca! – z ci­cha so­bie po­wtó­rzył Bal za­cie­ra­jąc ręce – ku­pię za­raz ju­tro…

– Do­brej nocy ży­czę…

– Pi­sa­li się na Ba­lo­wie! – po­wta­rzał że­gna­jąc pan Erazm.

– I na Ho­czwi, i na Śred­ni! – do­dał zni­ka­jąc Le­won. Ten wie­czór i roz­mo­wa, na po­zór mało zna­czą­ce, ogrom­ny wpływ wy­war­ły na losy pana Era­zma i jego ro­dzi­ny, tak ta myśl szla­chec­ka opę­ta­ła je­go­mo­ści.

Po wyj­ściu go­ścia krę­cił się jak opa­rzo­ny, nie ma­jąc komu zwie­rzyć no­wi­ny, pan Erazm i cze­kał przy­by­cia żony, z po­dwój­ną nie­cier­pli­wo­ścią la­ta­jąc po po­ko­jach i po­wta­rza­jąc: „na Ba­lo­gro­dzie! na Ho­czwi! ksią­żę Go­tów! Mas­sa­ge­ta!”

Jesz­cze pro­gu nie prze­stą­pi­ła żona, gdy na­prze­ciw niej wy­sko­czył mąż wi­docz­nie cały zen­tu­zja­zmo­wa­ny, wo­ła­jąc:

– Wiesz, ko­cha­nie? nic nie wiesz! Ba­lo­wie są ist­ną sta­rą szlach­tą! Su­per­fe­in, na Ba­lo­wie! na Ho­czwi! Był je­den księ­ciem Mas­sa­ge­tów, dru­gi Ju­sty­nia­nem… mylę się, wo­dzem ce­sar­skim. mają w her­bie dwie li­lie po­dob­ne do gwoź­dzi­ków.

Żona w pierw­szej chwi­li prze­lę­kła się, my­śląc, że osza­lał, tak go zro­zu­mieć nie mo­gła, otwo­rzy­ła oczy, osłu­pia­ła.

– Co to jest? – py­ta­ła prze­stra­szo­na.

– Był u mnie ten po­czci­wy Le­won, on mi tu wszyst­ko jak na dło­ni do­wiódł, że je­ste­śmy bar­dzo sta­rą szlach­tą, na­wet ksią­żę­ce­go rodu…

– Ser­ce moje – ła­god­nie ode­zwa­ła się pani Ba­lo­wa – a to nam do cze­go?

– Do cze­go! do cze­go! – krzyk­nął w fu­rię wpa­da­jąc pan Erazm – śmiesz­na ko­bie­to! krót­ko­wi­dzą­ca ko­bie­to! szla­chec­two to klej­not! ro­zu­miesz, asa­ni?

Pani Era­zmo­wa ru­szy­ła ra­mio­na­mi chcąc iść da­lej, ale mąż jej nie pu­ścił.

– Ba­lo­wie byli pa­na­mi – rzekł – i będą – do­dał pod­no­sząc rękę do góry pro­ro­czo. – Są sko­li­ga­ce­ni z Fir­le­ja­mi, ze Słu­pec­ki­mi, z Go­łu­chow­ski­mi, z Dro­ho­jew­ski­mi, z Tar­ła­mi, jak mi pan Le­won za­rę­czał…

– Moja dusz­ko! ale cóż to­bie dziś jest? – ode­zwa­ła się ko­bie­ta.

– Co mi jest? – krzyk­nął Bal – to mi jest, że je­stem szlach­cic!

– A ja je­stem zmę­czo­na i chcę się ro­ze­brać – od­po­wie­dzia­ła Lu­dwi­ka.

Dzie­ci słu­cha­ły i nie ro­zu­mia­ły.

Sce­na się na tym nie skoń­czy­ła, bo pan Bal dłu­go jesz­cze po­czci­wą żonę szla­chec­twem mę­czył, a w nocy oj­cow­skie dra­bo­wał pa­pie­ry, la­tał bu­dzić to­wa­rzysz­kę z do­wo­da­mi ro­do­wi­to­ści i na­za­jutrz rano po­le­ciał po Nie­siec­kie­go, któ­re­go pierw­szy tom dźwi­ga­jąc, sam wbiegł i za­mknął się u sie­bie, na­sy­ca­jąc całą fa­mi­lią Ba­lów i nie­bie­skich uży­wa­jąc roz­ko­szy.

Że jed­nak przy­wy­klej­szy był do re­je­strów jak do ro­zu­mie­nia her­ba­rzy, wie­le mu wąt­pli­wo­ści nie roz­ja­śniol­nych zo­sta­wa­ło, któ­re, jak mnie­mał, tyl­ko pan Le­won mógł roz­wią­zać; po­spie­szył go szu­kać na Sta­rym Mie­ście. Nie­ła­two to przy­szło, bo go po na­zwi­sku nie zna­no na ryn­ku Sta­re­go Mia­sta, i do­pie­ro wpadł­szy na myśl opi­sa­nia pia­sko­we­go płasz­cza, do­wie – dział się za­cny pan Erazm o miesz­ka­niu czło­wie­ka, któ­ry go tak swo­ją he­ral­dy­ką znie­spo­ko­ił.

Wdra­pał się po ciem­nych, wą­skich, sta­rych scho­dach zdy­sza­ny ku­piec na trze­cie pię­tro i do drzwi za­pu­kał.

– Któż, u li­cha! – ode­zwał się głos we­wnątrz. – Ja, do usług pań­skich… Bal.

Ci­cho, ani sło­wa, mru­cze­nie tyl­ko.

– Czy mogę wejść? Nic na to.

Nie­cier­pli­wa sztu­ka, prze­mknął tro­chę drzwi, wści­bił gło­wę i zo­ba­czył dłu­gie­go, wiel­kie­go pana Le­wo­na, któ­ry z wzro­kiem do­syć groź­nym śmiesz­nie wkła­dał na się nie­uchron­nie ko­niecz­ne ubra­nie.

– Ale na cóż te ce­re­mo­nie! – za­wo­łał wpa­da­jąc pan Erazm – sto­kroć prze­pra­szam.

– Nic nie szko­dzi.

Obej­rzał się wko­ło przy­by­ły i po­jął, że ta wi­zy­ta nie była po­żą­da­ną, iz­deb­ka bo­wiem, któ­rą zaj­mo­wał sta­rzec, nie mia­ła na­wet dwóch krze­seł ani nic, co by na go­ścia ob­ra­cho­wa­nym było… nę­dza lub skąp­stwo pa­trzy­ły ze­wsząd. W do­dat­ku tak była za­rzu­co­na pa­pie­ra­mi, zwo­ja­mi i książ­ka­mi, że żywy, ale nie­ostroż­ny gość nie poj­mo­wał, co z sobą zro­bić.

Był to ma­leń­ki po­ko­ik z dwoj­giem okien na uli­cę, wą­skich i ma­łych, w jed­nym koń­cu łó­żecz­ko, w dru­gim sto­lik z wszel­kie­go ro­dza­ju go­spo­dar­stwem; resz­ta za­rzu­co­na pa­pie­rem dru­ko­wa­nym i pi­sa­nym, któ­re­go by le­d­wie na za­wi­ja­nie gor­szych swych to­wa­rów chciał użyć pan Bal. Skło­po­ta­nie nie­ma­łe ma­lo­wa­ło się na twa­rzy go­spo­da­rza, któ­ry wciąż na­kła­da­jąc ko­niecz­nie odzie­nie (bo sie­dział bez ce­re­mo­nii w jed­nej ko­szu­li i szlaf­my­cy) po­mru­ki­wał coś pod no­sem. Gdy się sta­wa­ło co­raz wi­docz­niej­sze, po­strzegł je i ku­piec, a nie wie­dząc, jak się wy­krę­cić, za­wo­łał:

– Ale ja nie prze­szka­dzam, chcia­łem tyl­ko za­pro­sić na ma­ria­si­ka na wie­czór.

Skrzy­wił się sta­ry: – Praw­dzi­wie, nie wiem… nie wiem, czy będę mógł…

– Ale je­że­li­by moż­na… chcia­łem nie­któ­rych ob­ja­śnień o tych Ba­lach w Nie­siec­kim.

– Acan do­bro­dziej masz już Nie­siec­kie­go?

– Mam!

– Je­że­li będę mógł, je­że­li będę mógł – mruk­nął sta­ry.

Przy­by­ły wi­dział ko­niecz­ność wy­su­nie­nia się, nie ma­jąc na­wet gdzie usiąść, ale dar­mo spo­dzie­wał się wie­czo­rem go­ścia, bo pan Le­won, za­pew­nie no­wych na­pa­ści oba­wia­jąc się, nig­dy już na Bie­lań­skiej uli­cy nie po­stał, bo w rok po­tem nie­win­ny ten złe­go po­czą­tek umarł; po­ka­za­ło się po śmier­ci, że to był za­go­rza­ły he­ral­dyk bez gro­sza przy du­szy, któ­ry nad no­wym Nie­siec­kie­go wy­da­niem pra­co­wał do zde­chu, jak to daw­niej mó­wio­no. A że do­sko­na­le grał w ma­ria­sza, co gdzie wy­grał, na nad­zwy­czaj skrom­ne ży­cie i za­ku­pie­nie ksią­żek ob­ra­cał. Żył czę­sto buł­ką i wodą lub mle­kiem, nocy i dnie pra­cu­jąc, i był już w li­te­rze M, gdy go śmierć za­sko­czy­ła…

Rę­ko­pi­sma… le­ża­ły dłu­go w ką­cie na pod­da­szu, póki ich szcząt­ków ktoś nie ura­to­wał; mó­wio­no, że się do­sta­ły do Lip­ska… i stąd uro­sło nowe Nie­siec­kie­go wy­da­nie.

Tym­cza­sem pan Bal, my­śli raz za­wzię­tej nie rzu­ca­jąc, jak da­lej ży­cie po­pro­wa­dził, to za­raz uj­rzy­my.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: