- W empik go
Złote ogniwa. Tom 1 - ebook
Złote ogniwa. Tom 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 344 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gwałtowne dzwonienie napełniło hałasem korytarze hotelowe, długie, wązkie i zalane w tej chwili szarem światłem wiosennego świtu.
Otworzyły się drzwi „numerówki” i wyjrzała z nich twarz człowieka tylko co przebudzonego. Człowiek ten najpierw zaklął, a następnie spojrzał na wielką czarną tablicę z numerami, podzieloną na mnóstwo małych kwadratowych przegródek.
Wszystkie przegródki były zamknięte; na jednej tylko klapka podniosła się do góry i drżała, wzruszona dobywającem się ze środka dzwonieniem.
– Czterdziesty dziewiąty! – mruknął.– A żeby cię czterdzieści dziewięć razy pokręciło, kiedy ludziom spać nie dajesz! Słońce jeszcze nie weszło, a już mu usługuj!
Zarzucił surdut, i boso, dudniąc piętami po wązkim chodniku, pobiegł na przeciwny koniec korytarza.
Drzwi od numeru 49-go były otwarte. Stał w nich rumiany, czupurny staruszek w kitlu płóciennym i butach z cholewami. Stał i nogą tupał, a wąsy targał z niecierpliwości.
– Do stu dyabłów! – wybuchnął, ujrzawszy nadchodzącego. – Dobudzić się was nie można….
Sługa hotelowy w pół się zgiął i minę przybrał słodką.
– Duchem leciałem, wielmożny panie… Małom nóg nie połamał… Zara będzie woda, buciki, ubranie… wszystko. Wielmożny pan na ranny pociąg? Jeszcze casz!
– Na pociąg, czy nie na pociąg, pilno mi i basta. Wy tu w Warszawie do południa sypiacie. Włódarzaby wam trzeba… z batem!
Numerowy zaśmiał się, udając wesołość.
Staruszek smyrgnął mu pod nogi obuwie, rzucił na głowę dobyte z walizki ubranie i wypchnął go za drzwi, komenderując:
– Oczyścić wszystko porządnie! Wody przynieść dzban duży! W restauracyi zamówić kieliszek starki, przekąskę i samowar! Żywo!
Numerowy, obrzucony ubraniem, wyszedł.
Po jego odejściu, staruszek wydobył brzytwy, lusterko, mydelniczkę i zabrał się do golenia. Ręce mu drżały; kilkakrotnie zaciął się w brodę. Widocznem było, że śpieszy się i jest bardzo wzruszony.
Mył się długo, parskając i rozlewając wodę na cały pokój. Potem wódką kolońską wytarł piersi, kark i policzki. Czerwony przed myciem, teraz wyglądał jak pomidor.
Ujrzawszy odbicie swe w zwierciadle, uśmiechnął się z zadowoleniem.
– Hm… eche… co?– pomrukiwał, twarz do lustra przybliżając.–Stary, ale jary!… Hę? Młodego przeskoczy… Co?
Potem z furyą przypadł do dzwonka i guzik nacisnął.
Numerowy wpadł, niosąc ubranie. Zdążył już przez ten czas wdziać jeden kamasz, umyć jedną połowę twarzy i rozczesać jeden faworyt. Wyglądał, jakby go z dwóch różnych ludzi zlepiono.
– Dawaj! – krzyknął staruszek, wyrywając mu z rąk czarny tużurkowy garnitur.
– Bodaj was! – zaklął. – Łazicie jak muchy w smole. Dwie godziny czekałem na ubranie!…
– Oooo!… dwie godziny!…– zadziwił się służący.
Staruszek spojrzał nań takim wzrokiem, jakby chciał oczami przebić go na wylot. Numerowy zgiął się pokornie, i tyłem, na kształt raka, wycofał się z pokoju.
W ślad za nim pobiegł głos gniewny:
– Do stu piorunów! Dacie dziś śniadanie, czy nie dacie?…
A na dokładkę groźba:
– Budę wam rozwalę, przysięgam!
– No, no, no… – mówił do siebie numerowy, utykając na bosą nogę, ale bynajmniej się nie śpiesząc. – W paśporcie mu napisali: 65 lat… a piorunuje, jakby nie miał czterdziestu. Cholernik jakiś, tfy!…
Tymczasem staruszek z pośpiechem naciągał ubranie. Wzruszenie jego z każdą chwilą wzrastało. Ręce mu drżały, mylił się, klął. Kamizelkę włożył przodem do tyłu, to znów krzywo ją zapiął i przez długi czas rady dać sobie z nią nie mógł. Z tużurkiem poszło mu gładziej, trudność miał jednak z zapięciem go na dolne guziki. W pasie tużurek dopiąć się nie chciał…
Wprawiło to staruszka w gniewne zdziwienie.
– Brzuch? – mówił, postękując i wykręcając się przed zwierciadłem.– Skąd się wziął brzuch? Jak Boga kocham, nigdy brzucha nie miałem!
Starał się wszelkimi sposobami zamaskować niepotrzebną wypukłość; wciągał ją w siebie, w tył się przeginał, poły tużurka obiema rękami targał…
– Przeklęta Kaśka! – mruczał. – To jej kluski to zrobiły. A gadałem babie po sto razy: indyk co innego, człowiek co innego…
Wysiłki na nic się nie zdały; tużurek pozostał na dole niezapięty.
Staruszek, chmurny i strapiony, podszedł do zwierciadła i raz jeszcze postać swą całą wzrokiem obrzucił.
– Gotowa pomyśleć, żem safanduła, żem… do niczego!…
Te słowa nie stosowały się już do Kaśki. Mówił o tem towarzyszący im wyraz twarzy… solenny i smętnie poważny. Ale wyraz ten nie trwał długo. Ustąpił miejsca nowemu wybuchowi.
Staruszek dojrzał przy wyłogach tużurka biały jedwabny sznureczek, oznaczający żałobę.
– O, szelma Kaśka!– wykrzyknął.– Nie odpruła! A takem ją upominał!
Zrzucił tużurek i jął scyzorykiem oznakę żałobną odpruwać.
W tej chwili drzwi otwarły się z trzaskiem. Wyrostek z grzywką nad czołem, w wytartym i świecącym fraku, wniósł tacę z zastawą śniadaniową.
– Kawka, wódeczka, butersznycik… dla pana dobrodzieja?…
Postawił wszystko na stole i zabierał się do wyjścia.
– Poczekaj kawaler – zatrzymał go staruszek, odkładając robotę.
Przystąpił do stołu w kamizelce i w ciągu kilku sekund załatwił się z wódką i przekąską. Potem jednym łykiem wypił szklankę gorącej kawy, parę razy tylko na nią dmuchnąwszy.
– Da capo! – zakomenderował, zwracając się do służącego.
Ale ten stał, uśmiechając się głupkowato i nie rozumiejąc, o co chodzi.
– Mówię da capo, to znaczy: przynieś kawaler jeszcze jedną taką porcyę.
– Kawki?
– Wszystkiego.
Żałoba była odpruta, tużurek powtórnie wciągnięty. Staruszek stanął pomiędzy dwoma zwierciadłami i przy pomocy grzebienia i dwóch szczotek włosy zaczesywał. Czuprynę miał białą jak mleko, ale twardą i gęstą. Nad czołem tworzyła ona czub zawadyacki: Czesząc się, pomrukiwał:
– Jakiego straciła, takiego odnajdzie… Barwę tylko człowiek zmienił, jak lis na zimę… Co było białe, poczerwieniało: co było czarne, zbielało… Ale oczy te same… no, i serce, do stu dyabłów.
Pomadą węgierską wysztywnił wąsy i do góry podkręcił.
– Ale ona? – ciągnął – co się z nią zrobiło? Czy jeszcze ma te usta do dwóch wisienek podobne i ten karczek krągły, mleczny, meszkiem złotym porosły? Czy jeszcze ma te oczy zielonawoniebieskie, jak magnes ciągnące, a szelmowskie jak…
Namarszczył się i nogą tupnął.
– O! co mi też te oczy biedy narobiły! Odrzucił szczotki i sięgnął po pudełeczko nieduże, na komodzie stojące. Z pudełeczka wydostał coś, co się wydawało na pierwszy rzut oka zwierciadełkiem małem. Ale na zwierciadełku tem były miejsca jaśniejsze i ciemniejsze, które, przy lepszem wpatrzeniu się, tworzyły coś na kształt ludzkiej postaci.
Była to pierwotna, naiwna forma dzisiejszego fotogramu: daguerotyp.
Na tym daguerotypie można było dojrzeć – patrząc pod pewnym szczególnym kątem – kobietę. Kobieta była młoda i zdawała się wieszczką, a przynajmniej marzycielką. Pół leżąc, a pół klęcząc, wspierała twarz na obnażonej do łokcia ręce; oczy zaś zwrócone miała ku niebu. Słupek, służący za oparcie jej ręce, przypominał kształtem skruszoną kolumnę; piął się po nim bluszcz, zwykła kolumn takich ozdoba. Dekoracyjne tło przedstawiało rozległy pejzaż, a na nim strumień, wijący się kręto, kępy brzóz płaczących i krzyże.
Kobieta uczesana była w „nioby,” które nad czołem lekko się karbowały. Szyja jej, dość długa, dłuższą się jeszcze wydawała z przyczyny szeroko a płasko wyłożonego kołnierzyka. Kołnierzyk wycięty był w ząbki i haftowany a jour. Od dużej broszy zwieszał się cienki, złoty łańcuszek, który poniżej skrywał się pomiędzy haftki stanika, pozwalając odgadywać, że kończy się zegarkiem. Stan u sukni był długi; stanik w pasie rażąco ściśnięty i wązki. Suknię od pasa aż do samego dołu zdobiły falbany, nastrzępione jedne nad drugiemi, na kształt listków włoskiej kapusty. Wszystkie te szczegóły odkrywało się mozolnie, jeden po drugim, poddając ścisłemu badaniu błyszczącą i gładką z pozoru blaszkę.
Taki strój, takie kolumny, taki sposób czesania się i takie w niebo utkwione spojrzenie modne były około roku 1850-go.
Staruszek podchodził z daguerotypem swym to do jednego, to do drugiego okna. Chuchał nań i chustką go wycierał; przyglądał mu się wprost i pod światło, a robiąc to wszystko, czoło marszczył i powiekami mrugał pośpiesznie.
Był wzruszony.
Nie przeszkodziło mu to jednak załatwić się z drugą porcyą wódki, kawy i przekąsek równie szybko jak z pierwszą.
Zaraz po śniadaniu, strzepnąwszy starannie okruchy z wyłogów tużurka, sięgnął po kapelusz, wcześniej już z podróżnego pudła dobyty. Kapelusz był okrągły i niezupełnie modny, ale błyszczał jak nowy. Staruszek umieścił go na głowie ostrożnie i przekrzywił cokolwiek na lewo.
Miał już wciągać rękawiczki, gdy coś sobie przypomniał. Wydostał szybko kartę wizytową, i kwaczem, wyciągniętym z zakurzonego kałamarza, napisał na niej:
„Kochany Zygmusiu! Przyjechałem wczoraj wieczorem. O dwunastej znajdziesz mnie na Miodowej, u Purwina.
Całuję cię serdecznie. Ojciec .''
Na karcie znajdowało się nazwisko: Stanisław Borowski, b… rejent.
W pierwszej chwili chciał kartę oddać numerowemu do wysłania, ale po krótkim namyśle schował ją do kieszeni paltota.
Pomimo pośpiechu, zebrał starannie i ułożył rozrzucone części ubrania, przybory toaletowe schował do komody, niepotrzebne papiery usunął do kąta przy piecu i całemu pokojowi nadał wygląd o ile można przyzwoity.
Dopiero zrobiwszy to, zapalił cygaro, wciągnął na lewą rękę rękawiczkę barwy czekoladowej, w prawą ujął laskę z rzeźbioną główką i wyszedł.
W korytarzu odebrał od niego klucze numerowy, niezupełnie jeszcze umyty i odziany.
– Padam do nóżek wielmożnemu panu – mówił, suwając nogami.– Życzę szczęścia, pomyślności…
Eks-rejent zmierzył go wzrokiem piorunującym.
– W czem szczęścia, hultaju? – zapytał gniewnie.– Alboż ty wiesz, za jakim interesem wychodzę?
– Do każdego interesu trzeba mieć szczęście, wielmożny panie…
– Głupiś!
Odszedł zły, mocno laską stukając.
W ślad za odchodzącym numerowy posłał refleksyę:
– Musi być bogaty, kiedy ludziom o beleco wymyśla. Tacy najlepsi. Drugi cię uszanuje… i w łapę wsunie dziesiątkę; ten zmiesza cię z błotem, ale da… rubla. Od takiego i w pysk wziąć warto!…
W hotelu jeszcze spano, choć zalewało go już światło dnia białego. Wszystkie brudy i nieporządki, maskowane ułudnymi blaskami gazu i niedostrzegalne wśród zwykłego rozgardyaszu, w świetle tem i w tej ciszy ujawniały swą całą ohydę. Mury były brudne i w wielu miejscach ostrymi kantami kufrów podróżnych pozbijane. Chodnik, stary i wytarty, świecił tu owdzie dziurami, przez które przeglądały sękowate deski podłogi. Powietrze pełne było kurzu oraz mdlących wyziewów gazu i przypraw restauracyjnych. Po kątach wisiała pajęczyna…
Niemal z poza każdych drzwi, oznaczonych numerem, dobywało się słabsze lub mocniejsze chrapanie. Wśród głuchych korytarzy, gdzie lada stuknięcie echem odzywało się przeciągłem, głosy nabierały wyrazistości. Z łatwością można było odróżnić ciężkie i przerywane sapanie tłuściochów od drżącego świstu suchotnika; równy oddech dzieci od jękliwego wzdychania starców; lekkie, do śmiechu stłumionego podobne szepty dziewcząt od zakłopotanego i niespokojnego mruczenia niewiast starszych, dziećmi obarczonych.
W jednym końcu korytarza słychać było przeciągłe gwizdanie przez nos; w drugim kaszlał ktoś raz po raz z wysiłkiem, jakby duszę chciał z siebie wykaszlać…
Dziwne i nieprzyjemne uczucie budziła myśl, że pod dachem tego wielkiego budynku, w przegrodach, cienkiemi tylko ścianami przedzielonych, zbiorowisko ludzi ze stron rozmaitych mieszka, jada, sypia i załatwia swe najważniejsze i najpoufniejsze sprawy, ocierając się niemal o siebie łokciami, a jednak ani znając się, ani sympatyzując ze sobą – może nawet nienawidząc się wzajem…
Staruszka musiała myśl ta prześladować, bo srożył się, idąc korytarzami, laską gniewnie postukiwał i mruczał przez zęby:
– Otóż to życie na popasie!… Psie życie kawalerów i… wdowców.
Laską młynka wywinął i zbiegł po schodach szybko, jakby mu ze trzydzieści lat z karku spadło.
Gdy znalazł się na ulicy, wyprostował się i odetchnął z rozkoszą. Ranek był prze – śliczny. Lekki wschodni wietrzyk opłynął go falą świeżego powietrza i weselsze myśli nawiał do głowy.
Wówczas też dopiero przyszło mu na pamięć zobaczyć, która godzina. Sięgnął po zegarek, spojrzał…
– Do stu dyabłów! – zawołał w głos – dopiero pół do szóstej! Nie można przecie o tej porze iść z wizytą!…
Postał przez chwilę na chodniku, namyślając się; potem machnął laską i poszedł w stronę Leszna.II.
Ranek był prześliczny. Nie liczy się to u nas w maju do rzeczy zwykłych. Majeni właściwym, to jest porą kwiatów, ptaków i miłości bywa tu najczęściej czerwiec. Co prawda, zdarza się i tak, że ów maj przechodzi nieznacznie, jakby go wcale nie było.
Ale tym razem święta Magdalena de Pazis przyniosła Warszawie pogodę, o której się mówi: królewska…
Deszcze, których wylew dopiero dzień poprzedni powstrzymał, zdały się mieć ten głównie skutek, że najdoskonalej wymyły i niebo i ziemię. Wszystko przybrało taki pozór, jakby się dopiero na świat narodziło. Błyszczało niebo i błyszczały chodniki; blask bił od słońca i od szyb w oknach; złote, ruchome światełka migotały na liściach drzew, na złoconych krzyżach kościołów, na sklepowych znakach i na siatce drutów telefonowych.
W wilgotnych dachach odbijał się błękit obłoków i czynił je błękitnymi.
Borowski szedł, nie śpiesząc się. Palił cygaro z uwagą, prawie ze skupieniem, i zdawał się nie widzieć nic więcej prócz dymku niebieskiego, który przed nim ulatywał lekko do góry. Ale to było tylko złudzenie. W rzeczywistości staruszek widział obrazy własnej duszy, pod które cuda majowego poranku tło barwne podkładały.
Szedł wolno, zamyślony i jakby zasłuchany w siebie, a krewkość poprzednia zupełnie go opuściła. Od chwili do chwili wzdychał.
Miasto od godziny już nie spało. Wprawdzie w oknach piętrowych nie podniesiono jeszcze rolet i żaluzyi, a drzwi większych sklepów były jeszcze na kłódki i rygle pozamykane i sztabami żelaznemi założone, na facyatkach wszakże poodmykano już lufciki, nawet i całe okna, a kanarki, kosy i zięby wyśpiewywały w nich na całe gardło.
Powoli zresztą otwierały się i sklepy. Początek dał sklep z pieczywem. Tłusta, rumiana dziewczyna popchnęła ze środka drzwi, uwolnione ze sztab i kłódek, a stróż zawiesił na każdej połowie duży znak niebieski z pomarańczowymi rogalikami. Kontroler piekarski, który zajechał z wozem, pełnym świeżego pieczywa, oddawał je pod rachunkiem sklepowej, umizgając się do niej równocześnie. Dziewczyna, zajęta fryzowaniem grzywki przed nadtłuczonem lusterkiem, przyjmowała umizgi te z miną obojętną i zaspaną.
Zaraz potem odważył się na ostrożne uchylenie drzwi szynkarz. W szparę zbawczą wśliznęło się niebawem kilka postaci, szarych, zbiedzonych, które od dawna już na pokrzepienie ranne czekały. O parę kroków dalej szczęknęło żelazo przy odryglowywanych drzwiach dystrybucyi. I te drzwi otworzyły się lękliwie, do połowy tylko, ukazując wybladłą twarz żydka o zaspanych oczach, z pierzami w brodzie.
Borowski, którego cygaro kończyło się właśnie, wszedł do małego, pólciemnego sklepiku i kupił u zaspanego żydka paczkę trabucillos. Zapalił jedną sztukę i dalej ciągnął przechadzkę swą po budzących się a wyzłoconych i wybłękitnionych ulicach.
Tymczasem ocknęły się apteki i cukiernie. W pierwszych i drugich wielkie oszklone drzwi migały przy otwieraniu jak błyskawice. I tu i tam stali w progach wymuskani „subiekci,” gładząc wąsy, poprawiając krawatki i uśmiechając się kusząco do przystojnych pokojówek, biegnących z koszykami po bulki.
W jednem miejscu, gdzie ciągnęły się szeregiem sklepy z tandetą, podnoszono z pośpiechem nadzwyczajnym żelazne, zasuwane drzwi, zgrzytające przeraźliwie. Żydówki podawały mężom swym blaszanki z wodą „paznogciową.” Kupcy ruchem nerwowym maczali w nich końce palców, resztę wody wylewając do ulicznego ścieku. Zaraz też z ciemnych otworów sklepowych wynurzyły się postacie brodate, niosąc przed sobą wielkie deski malowane, niby wizerunki świętych. Na deskach, które zawieszono przed sklepami, ukazali się panowie koloru creme w polu granatowem i panie koloru granatowego w polu zielonem. Panowie trzymali w ustach bardzo grube cygara, a w ręku bardzo cienkie laseczki, panie były bez wyjątku poprzełamywane w pasie – zapewne wskutek niemożliwej figur swych cienkości…
Ruch uliczny zwiększał się teraz z każdą minutą. Pojawili się robotnicy fabryczni z blaszankami, mularze z węzełkami małymi na plecach, kobiety noszące cegły i wodę, białe od wapna, bose, energiczne, z kosmykami włosów wymykającymi się z pod nasuniętych na oczy chustek…
Tęga, wiejska baba, uginająca się pod ciężarem wielkiej sterty warzywa, związanego płachtą, przebiegła szybko przez chodnik, roztrącając wlokących się ociężale wyrobników. To znów przesunęła się między nimi pijaczka w łachmanach, z twarzą barwy ceglastej, z oczyma podpuchniętemi – zadowolona z siebie, uśmiechnięta i dowcipkująca. Wreszcie ukazały się wysłane po zakupy służące, a tuż za niemi i żony mniej zamożnych rzemieślników. Jedne i drugie miały sukienki perkalikowe i kosze na rękach z „pałąkami,” rzemieślniczki jednak odróżniały się od sług pewniejszą siebie miną oraz kapeluszami z ciemnej słomy, przystrojonymi w kartonowe, wypłowiałe kwiaty.
Rosły, muskularny parobek rzeźnicki niósł na plecach wielką ćwierć wołowiny, którą do połowy tylko osłaniała brudna szmata płócienna. Surowy kawał mięsa wstrętnie wyglądał w pełnem świetle dnia, które natężało do krzykliwości prawie krwawą jego barwę oraz żółty kolor łoju i białość kości żebrowych, wyszczerzających się na kształt zębów. Idąc ulicą w godzinę później, schowałby on ciężar swój do kosza i zeszedł na środek ulicy; teraz odważnie pokazywał go światu, mało się troszcząc, czy otarłszy się o czyjąś odzież, plam krwawych na niej nie zostawi…
Wczesny ranek, podobnie jak noc, ma swoje bezwstydy.
Stopniowo wzmagał się i ruch kołowy. Wozy i wózki coraz gęściej toczyć się poczęły środkiem ulicy, mokrym jeszcze od wczorajszego deszczu, zabłoconym i czarnym. Czarność ta odbijała rażąco od jasnopopielatej barwy chodników, które zdążyły już dokładnie obeschnąć, a wymyte ulewą połyskiwały jak marmurowe.
Duży wóz piekarski z trzęsącymi się na wierzchu koszami najpierwszy zaturkotał wśród sennej ulicy. Śpieszył on nakarmić tych, co wcześnie wstając, wcześnie też śniadać muszą. Wóz toczył się po kamieniach ciężko, solennie, jakby odczuwając ważność i prawie świętość swego posłannictwa.
W ślad za nim napełniła ulicę hałasem naczyń blaszanych duża, szeroka i roztrzęsiona bryka mleczarki. Zatrzymała się na rogu, a zanim jeszcze powożąca kobieta wstrzymała tłustego, swawolnego konika, już otoczyli ją starzy i młodzi, wyciągając po nabiał kubki, dzbanki, garnuszki i stukając miedzianą monetą o poręcz bryki. Zaraz też obfitymi strumieniami polało się dokoła mleko. Rzecby można, że to wieś nadstawiała spragnionemu miastu pierś pokarmem wezbraną…
Potem ukazały się małe wózki chłopskie z masłem, kurczętami, warzywem. Ciągnęły jedne za drugimi, „gęsiego,” klekocąc głośno źle spojonemi deskami. Przy koniach szli chłopi, trzymając je na długich, luźno puszczonych lejcach; na wózkach siedziały ich żony i córki w czerwonych spódnicach i chustkach zielonych. Jeden tylko wozek wiózł mężczyznę i kobietę, obok siebie siedzących. Była to para starych już wieśniaków – para małżeńska widocznie, a bezdzietna. Oboje zgarbieni, mizerni, tulili się do siebie, jak dwa ptaki na grzędzie. On w nizkim, miękkim kapeluszu, wygniecionym i przypłaszczonym na kształt pieczarki, żuł w ustach bezzębnych tanie cygaro; ona w chuście brudnożółtej i w granatowej, pasiastej spódnicy, gryzła, a raczej ssała czarnego chleba kawałek. Staruszkowie trzęśli się niewygodnie na grochowinach, choć tuż za nimi leżała duża więź świeżego, elastycznego siana. Siano przeznaczone było „na przedaż,” a więc… nietykalne…
Eks-rejent przystanął i przyglądał się uważnie temu Filemonowi z cygarem i tej Baucydzie, gryzącej razowca. Na twarzy jego ruchliwej odmalowało się jakby rozrzewnienie i jakby zazdrość. Machnął wreszcie ręką, właściwym sobie, prędkim, energicznym ruchem i poszedł dalej.
Teraz już turkot kół na chwilę prawie nie ustawał. Za wózkami chłopskimi, gdzie mały ale rzeźki mierzynek szarpał się niespokojnie przy dyszlu, pojawiły się bryczki kolonistów, zaprzężone w tłuste, okrągłe koniki, drepcące równo i spokojnie w „hołobli.” Potem wlec się jęły niezmiernie długie wozy, wyładowane deskami, a ciągnione przez parę ładnych, gładkich rumaków – tych samych, które w dnie świąteczne pomykały raźno, skrzypiąc angielską uprzężą, przez aleje, wprzężone do karety lub powozu pana „przedsiębiorcy.” Wreszcie zadudniły na bruku doróżki.
Pojawienie się doróżek było znakiem, że dla Warszawy dzień właściwy już się rozpoczął. Przyśpieszyło go słońce majowe, złote, ciepłe, wesołe, na którego przyjście od kilku tygodni miasto z utęsknieniem czekało. Upragnionego przybysza uczczono wcześniejszem, o godzinę co najmniej, zbudzeniem się do życia i pracy.
Staruszek zaszedł powoli na Elektoralną. Przez pewien czas rozpatrywał się po domach, szukając zapisanego w notatniku numeru, wreszcie zatrzymał się przed jedną kamienicą, której brama na oścież była otwarta. W bramie stał stróż, oparty na miotle. Miał on poczciwą i służbistą minę ekswojskowego–wąsy siwe, przystrzyżone, w lewem uchu kolczyk…
– Przyjacielu!– zwrócił się doń rejent.– Czy znasz pana Zygmunta Borowskiego?
– Co nie mam znać! Mieszka w oficynie, na drugiem piętrze.
– Tu jest do niego kartka – ciągnął rejent, wyjmując z kieszeni bilet. – Oddasz mu ją, jak wstanie… bo teraz pewnie śpi jeszcze?…
Stróż należał do gadatliwych.
– To się wie – odparł, miotłę z ręki do ręki przekładając.– Nie nowina u niego spać i do południa. Charakterny to pan, ale kiepski…
– Jakto kiepski?
– Ze zdrowiem, ma się wiedzieć. Zawdy krzywy, postękujący… Ani się pośmieje, ani se podskoczy, ani do ludzi zagada. Niby młody, a nie młody…
– Pracuje – wtrącił rejent.
– A juści. Czasem to i do białego dnia świeci się u niego. Zawdy czyta i czyta. Na doktora pewnie się uczy, abo na księdza… chocia już z lat wyszedł…
Borowski ręką machnął, stróżowi wsunął w rękę czterdziestówkę i zabierał się do odejścia. Ale stróż, rozweselony widokiem napiwka, nie przestawał gadać.
– Wielmożny pan pewnikiem ociec? – zapytał, uśmiechając się znacząco.
Rejent przytaknął.
– To ja powiem jeszcze słówko. Jestem już człowiek stary, wnuczków mam, a i wielmożny pan też nie młodziuśki. Więc ja powiem, że mi naszego pana Zygmusia żal. On jest chudziaczek zdrowia kiepskiego, jemu się na świecie ckni, i ja swoim głupim rozumem dawno już wykalkulowałem, że… że…
– Że co?– zapytał Borowski, przestępując z nogi na nogę.
Stróż przymrużył jedno oko filuternie i głosem zniżonym dokończył:
– Że wielmożny pan powinienby synaczka swojego… obżenić.
I roześmiał się głośno, kontent ze śmiałości i pomysłu.
Borowski nic nie odpowiedział. Skinieniem głowy pożegnał starego poczciwca i odszedł. Ale stróż długo stał jeszcze w miejscu, stukając palcem w wyciągniętą z zanadrza tabakierkę łubianą i uśmiechając się do siebie… i do czterdziestówki…
Rejent skręcił w Orlą i znalazł się niebawem na Lesznie. Szeroka, jasna ulica zalana była słońcem. Strumień świeżego, pachnącego ogrodami powietrza zdawał się przepływać ją od końca do końca. Wzrok bujał tu swobodnie i wesoło, lżej i głębiej oddychały piersi.
Oczy Borowskiego padły najpierw na kościół, którego prosta lecz miła attyka kąpała się w świetle poranku. Dawna świątynia Karmelitów trzewiczkowych, z wychylającemi się z poza muru obocznego drzewami, miała wygląd prawie sielski. Na wieży dzwoniła sygnaturka; skowronkowy jej głos, gdzieindziej gwarem ulicznym zagłuszany, tu dochodził do ucha czysto i wyraźnie.
Drzwi kościoła były otwarte; po stopniach nizkiego ganku ludzie wchodzili i schodzili. Mimo wczesnej pory, żebracy zajęli już swe stanowiska, wyciągając dłonie i miseczki do przechodzących. Pod murem kościelnym ustawiono kilka straganów. Błyszczały na nich szkaplerze, medaliki, książki w złoconej oprawie i woskowe wota.
Był to dzień odpustowy – dzień świętej Magdaleny de Pazis, pod której wezwaniem posiada świątynia ta ołtarz.
Borowski spojrzał na zegarek: dochodziła siódma. Rzucił niedopalone cygaro i wszedł do kościoła.
Ołtarz z pięknym obrazem Czechowicza gorzał od mnóstwa świec i lampek. Ksiądz w złocistym ornacie dokończał mszy świętej. Przed ołtarzem modliła się zbita gromadka ludu, której głowy na głos dzwonka chyliły się ku ziemi.
Niebieskie, wonne dymy pływały w powietrzu. Pływał też silny zapach bzów, których ogromne białoróżowe pęki ustawiono w szklanych wazonach na ołtarzu. Stopnie ołtarza i posadzka dokoła zarzucone były również wiosennymi kwiatami.
Rejent stanął na uboczu, pod filarem, i jął odmawiać pacierz. Powoli oddziałała i na niego ta świąteczna, rozmarzająca i rozrzewniająca atmosfera. Rozpostarł na kamiennej posadzce chustkę i ukląkł. A po malej chwili jużby nie poznał w nim nikt buńczucznego przed dwiema godzinami sangwinika. W piersi się bił, oczy do nieba podnosił – a z ust, na kształt jęku żałosnego, wybiegały mu słowa:
– Boże wielki, zmiłuj się nad nami!… Święta Magdaleno, wstaw się za nami!… Wszyscy święci aniołowie i archaniołowie, módlcie się za nami!…
Tuż przed nim klęczała kobieta, niemłoda, dostatnio ubrana, w ciemnym kapeluszu, z długim, na twarz zapuszczonym woalem. Modliła się żarliwie, szeleszcząc kartami książki, brzęcząc ziarnkami różańca i głośno, a chwilami nawet żałośnie wzdychając.
Tymczasem sługa kościelny, zasunąwszy baryerkę, oddzielającą ołtarz od głównej nawy, zarzucił na nią białe płócienne nakrycie. Jednocześnie rozległo się dzwonienie, wzywające do komunii.
Kobieta podniosła się z kolan i za innymi do baryerki podeszła.
Była wzrostu niewielkiego i dość otyła. Ruchy jej spokojne, ale wytworne, mała ręka ciemną rękawiczką obciśniona i płaszczyk jedwabny, ze smakiem skrajany, wskazywały, że należy do sfery zamożnej. Było też w niej coś, co świadczyło o znacznej, minionej już zresztą urodzie.
Kobieta, przyjąwszy komunię, powróciła na poprzednie miejsce. Od ołtarza szła krokiem wolnym i niepewnym, jakby jej sił brakło. Ukląkłszy, znów modlić się jęła.
Msza skończyła się; na ołtarzu większą część świateł pogaszono; kościół opustoszał.
Borowski podniósł się, ale nie wychodził. Otrzepał starannie kolana, czuba pogładził, wąsy pomusknął, i wyprostowany, z laską w jednej ręce, a kapeluszem poza siebie schowanym w drugiej, stał w miejscu, rozglądając się po murach świątyni.
Nagle klęcząca przed nim kobieta jęknęła stłumionym głosem: „słabo mi!…” i osunęła się na posadzkę.
Rejent w jednej chwili znalazł się przy zemdlonej, podniósł ją i na zakrystyana, gaszącego światło, krzyknął o wodę.
Kobietę bez trudności przyprowadzono do zmysłów. Borowski ze slugą kościelnym wynieśli ją na ganek, gdzie świeże powietrze dokonało reszty. Na blade policzki wystąpił rumieniec, sina barwa ust przeszła w różową i nieznajoma o własnych siłach stanęła na nogach.
Zmieszana była wypadkiem i zawstydzona. Z pośpiechem naciągała na twarz ciemny woal i, ściskając rękę rejenta, mówiła prędko, jakby pilno jej było odejść:
– Dziękuję… i przepraszam… Bardzo, bardzo przepraszam…
– Pani dobrodziejka pozwoli, że ją odwiozę – oświadczył Borowski, sprowadzając słabą kobietę na chodnik i torując drogę wśród tłumu gapiów, zwabionych wypadkiem.
– To zbyteczne, zupełnie zbyteczne…– powtarzała słabym ale stanowczym głosem.– Osłabłam trochę z czczości… ale to już przeszło, zupełnie przeszło. Zresztą – dodała nagle z uciechą, patrząc w stronę ulicy Żelaznej – właśnie idą już po mnie. Zegnam łaskawego pana i jeszcze raz najuprzejmiej dziękuję…
Ruchem grzecznym ale powściągliwym podała mu końce palców i, głową lekko skinąwszy, odeszła.
Borowski dojrzał, że po chwili złączyła się na chodniku z dwiema nadchodzącemi w tę stronę kobietami. Jedna z kobiet była młodziutką i ładniutką panienką; druga, sztywna i solenna, wyglądała na szafarkę szlacheckiego dworu.
Wszystkie trzy poszły ku okopom.
Rejent posłał w ślad za niemi machnięcie ręką, którem zwykł był zamykać wszystkie sprawy niewyraźne…
– Do stu dyałów! – mruknął po chwili, patrząc na zegarek – jeszcze za wcześnie. Stanowczo jestem stary, niepoprawny szaleniec! „Romantyk,” jakby mój syn powiedział. Nie mógłżem do tej pory spać sobie spokojnie w hotelowem łóżku?!…
Zawrócił i wstąpił do cukierni.
Usiadł przy oknie, wychodzącem na ulicę; kazał sobie podać herbaty z ciastkami oraz świeże dzienniki. Nie mógł jednak ani jeść, ani czytać. Łyżeczka drżała mu w ręku, rozlewając herbatę na stolik, drukowane litery skakały przed oczyma…
– Stary, niepoprawny szaleniec! – powtarzał półgłosem, starając się, bez skutku, opanować wzruszenie.III.
– Tę babkę szafranową piekła Dudzińsia, a te ciasteczka kruche to moja robota. Proszę jeść ciasteczka, bo inaczej pomyślę, że są szkaradne i że mamuchna gniewa sięnamnie…
Odpowiedzią był serdeczny, przeciągły pocałunek, złożony na czole mówiącej.
– A teraz – ciągnęła – proszę oprzeć swoje poczciwe, zmęczone nóżęta na tym oto nowym stołeczku. Stołeczek jest wygodny i mocny… zabrania się tylko patrzeć na jego koronkowe wyszycie. Haft trochę krzywy… dlatego pewnie, że lampa ciemno się paliła…
– Ach, ty dziewczyno niedobra! Więc to nad tym haftem oczy sobie psułaś po nocach?
– O! nie tylko nad haftem. W tej otoślicznej, niebieskiej bibułeczce znajdziesz, mamuchno, niebieską również książeczkę, calusieńką przeze mnie zapisaną. Przepisałam w niej wszystkie piękniejsze miejsca z poezyi Gabryeli, którą mamuchna nazywa zawsze swoją najukochańszą, serdeczną poetką. W wyborze pomagała mi ciocia Lenora.
Rozliczne są źródła łez ludzkich, tak samo jak rozliczne są rodzaje ludzkiego bólu. Te łzy jednak, które zabłysły w tej chwili w oczach niemłodej kobiety, wpatrzonej w klęczącą przed nią piękną siedemnastoletnią dziewczynę, nie miały w sobie nic zgoła bolesnego…
Matka i córka objęły się za szyję, jak dwie przyjaciółki.
A były uderzająco do siebie podobne. Miały tęż samą barwę oczu, ten sam kolor włosów, tę samą prostą, poprawną linię nosa, toż samo wreszcie energiczne zaokrąglenie wystających cokolwiek podbródków. Rzekłbyś: dwa pastele, jedną twarz wyobrażające – ale jeden świeższy, z niezdmuchniętym jeszcze brzoskwiniowym puszkiem dziewictwa, drugi wypłowiały przez czas i w wielu już miejscach zatarty.
Matka, mimo lat pięćdziesięciu kilku, była jeszcze wcale przystojną kobietą. Życie nie zdołało odebrać pieszczotliwej słodyczy jej uśmiechowi, ani pozbawić jej oczu tęsknego, poetycznego rozmarzenia.
Ten rodzaj wdzięku posiadała i córka – naturalnie w stopniu o wiele zwiększonym.
Było w niej w samej rzeczy coś, co przypominało pastel – i to pastel Fragonard'a, portrecisty pudrowanych markiz i wicehrabin. Na to „coś” składały się głównie: wielkie oczy, zielonawoniebieskie, jak woda morska, drobne, „malinowe” usta, i płowe, prawie popielate włosy, nad białem czołem skędzierzone. Czy do tego zwykłego odcienia włosów nie przyczyniał się w części i puder, za to ręczyć nie można…
Gdy tak matka dziękowała córce, a córka pieściła się z matką, weszła do pokoju nowa osoba. Była nią kobieta nieokreślonego wieku, niezmiernie sztywna, w sukni ciemno-orzechowej i w nadzwyczaj białym, silnie wykrochmalonym fartuszku. Chuda, poważna, z włosami gładko uczesanymi, wyglądała na daleką kuzynkę, zajmującą się gospodarstwem u zamożnych krewnych. Wogóle zaś, patrząc na nią, nie można było opędzić się myśli, że jest bardzo misternie wystrugana z drzewa i że ma twarz pomalowaną olejno.
To jeszcze w kobiecie tej było niezwykłe, że powagę swą zdawała się utrzymywać niesłychanym jedynie wysiłkiem. Jakaś tajemna chęć do uśmiechu kryła się w kącikach jej oczów prawie szklanych i jej ust prawie niewidocznych. Chęć tę wstrzymywała jednak na wodzy wola, która chciała być… silną.
Kobieta wniosła ze sobą koszyk zamknięty, z którego dobywały się piski ptasie i głośne trzepotanie skrzydeł.
– I ja dla mojej paniuńci przyniosłam wiązanie – rzekła głosem, który drżał lekko.– Proszę patrzeć.
Wydobyła z kosza dużego kurczaka, który szamotał się jej w ręku.
– Koń, nie kurczak, jak mego Krzysia kocham!
Pani domu obmacała ptaka doświadczonymi palcami.
– Duży i tłusty – osądziła. – Skąd Dudzińsia wzięła takie ładne kurczęta?
– Skąd? – rzekła gospodyni, a w oczach jej i ustach zabłysła nadzwyczajna, niepowstrzymana prawie chęć do śmiechu. Mimo to, dokończyła głosem celebrującego księdza:
– Z jajka, paniuńciu.
– Jakto z jajka?
– Ano tak, że moja kura jarzębata wysiedziała…
– W sekrecie przede mną?
– O! moje kury do sekretów jedyne!
Przy ostatnich słowach silna wola odniosła jeszcze jedno zwycięstwo nad łachotliwytni nerwami.
– I co jeszcze paniuńci powiem – dodała Dudzińska tajemniczo:– stała się rzecz nadzwyczajna i prorocza: Wylęgły się same koguciki…
– Doprawdy?
– Jak mego Krzysia kocham!
– I cóż to ma oznaczać?
Znów blask wesołości w kącikach oczu i ust, i znów ujęcie wybuchu na uzdę powagi.
– O tem mogłabym powiedzieć samej tylko paniuńci…
Spojrzenie ukośne, rzucone na młodą panienkę, objaśniło, że uszy siedemnastoletnie słyszeć tego nie mogą.
– W każdym razie dziękuję ci z całego serca, kochana Dudzińsiu – rzekła pani domu.– Poczciwa jesteś, że zawsze o mnie i o imieninach moich pamiętasz.
– Ba! i cóż to za osobliwość? Zresztą, trzeba, żeby ktoś pamiętał, kiedy paniuńcia sama o sobie nie pamięta…
– Alboż ja nie pamiętam o sobie?
– A juści, że tak. A dzisiejsza awantura w kościele? Potrzebne to było? Nie mogła to paniuńcia jednego dnia wyspowiadać się, a drugiego dopiero do komunii świętej przystąpić?
Po co to było, za pozwoleniem, o czczej gębie przez trzy godziny w kościele cęcnić? Ani Panu Bogu z tego pociecha, ani ludziom. Ale paniuńcia zawsze taka! zawsze wszystko na gorąco! zawsze tylko hyc! hyc!…
– Dosyć, moja Dudzińska. Rozgadałaś się jak na jarmarku.
Gospodyni stropiła się – ale przyszła jej z odsieczą panienka.
– Duda ma słuszność, Duda dobrze mówi – zauważyła. – Mamuchna za mało dba o zdrowie. A już doktor przestrzegał, żeby mamuchna tak długo w zimnym kościele nie wysiadywała…
– E! bądźcie spokojni; nic mi się złego nie stanie.
– Tak?… a co byłoby dziś, żeby nie ten jakiś poczciwy staruszek?…
– Prawda, że poczciwy. Żałuję, żem go nie spytała o nazwisko…
– Ale teraz nie będzie już się mamuchna narażała?
– Przestanie się paniuńcia gorączkować?
– Póki mi mamuchna słowa na to nie da, nie odejdę!
– I ja się nie ruszę, jak Krzysia kochani!
– Wszakże mamunia zrobi to dla swojej Ludki?
– Dla swojej starej Dudy…
– Mamuchno!
– Paniuńciu!
W tej chwili zaszedł wypadek nieprzewidziany. Z kosza, którego nie zamknięto, powyskakiwały na pokój kurczęta. I nie dość, że powyskakiwały, ale jęły wyprawiać brewerye. Płeć ich też ujawniła się zaraz w sposób, żadnej wątpliwości nie dopuszczający. Jeden kogucik wskoczył na poręcz fotela i zapiał; dwa inne, nie zwlekając, zabrały się do bójki; reszta, na stół się dostawszy, wywracać poczęła z brzękiem filiżanki i garnuszki…
Dudzińska krzyknęła z przerażenia; matka i córka śmiechem głośnym parsknęły.