Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Złote ziarna z pól ojczystych. Część 1-2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Złote ziarna z pól ojczystych. Część 1-2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 303 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PO­WIEŚĆ O DWÓCH MŁO­DZIEŃ­CACH ZMAR­TWYCH­WSTA­ŁYCH.

Czas pły­nie i pły­nie. Jed­ne po­ko­le­nia na­stę­pu­ją wciąż po dru­gich; obec­ne cza­sy sta­ną się kie­dyś prze­szło­ścią, a przy­szli po­tom­ko­wie będą so­bie opo­wia­da­li o dzi­siaj­szych cza­sach, lub czy­ta­li o nich z ksiąg sta­rych, z cie­ka­wo­ścią, jak to my obec­nie czy­ni­my.

Na­ród sło­wiań­ski, któ­re­go je­ste­śmy po­tom­ka­mi, ist­niał z da­wien daw­na, ale przed dzie­wię­ciu­set nie­speł­na laty do­pie­ro wy­two­rzy­ło się Kró­le­stwo Pol­skie. Po­czą­tek Kró­le­stwa był wspa­nia­ły. Bo­le­sław Chro­bry, po­to­mek kmie­cia Pia­sta, był mę­żem nie­tyl­ko dziel­nym w boju, (któ­ry to przy­miot ma ozna­czać Chro­bry), ale po­sia­dał za­ra­zem wiel­ki ro­zum, sta­now­czość cha­rak­te­ru i nie­zmier­ną prze­bie­głość w po­trze­bie.

Nie ła­twem to było za­da­niem wy­pro­wa­dzić lud z po­gań­stwa i dzi­ko­ści oby­cza­jów, na dro­gę chrze­ści­jań­skiej oświa­ty, a Bo­le­sław tego do­ko­nał. Aby utrzy­mać w po­słu­szeń­stwie nie­okrze­sa­nych, ciem­nych pod­da­nych, mu­siał on czę­sto­kroć być sro­gim a na­wet okrut­nym.

Wpro­wa­dzo­na przed nie­daw­nym cza­sem wia­ra chrze­ści­jań­ska nie przy­pa­da­ła do sma­ku lu­dziom, na­wy­kłym do wie­lo­żeń­stwa po­gań­skie­go i do od­da­wa­nia się wszel­kim na­mięt­no­ściom bez­kar­nie. Ko­ścio­łów i ka­pła­nów było mało sto­sun­ko­wo w owym cza­sie, bo, jak to po­wia­da­ją, nie od razu Kra­ków zbu­do­wa­ny.

Król dbał bar­dzo o to, aby lud­ność mia­ła opie­kę re­li­gij­ną, bu­do­wał ko­ścio­ły, za­kła­dał bi­skup­stwa, ale to wszyst­ko przy­cho­dzi­ło z trud­no­ścią wiel­ką.

W owych to cza­sach pew­na wdo­wa, imie­niem Lu­bo­mi­ra, wy­cho­wy­wa­ła dwóch syn­ków, Że­li­sła­wa i Mi­ło­sła­wa. Mąż jej zgi­nął był na woj­nie, więc sam król pod­jął się opie­ki nad i sie­ro­ta­mi. W jed­nem sio­le wy­zna­czył dla niej część roli, i ogło­sił, że kto­kol­wiek zro­bił­by krzyw­dę wdo­wie, zo­stał­by żyw­cem roz­ćwiar­to­wa­ny. Wła­sność zie­mi nie była jesz­cze wte­dy usta­lo­ną, grun­ta na­le­ża­ły do gmi­ny; kto je upra­wiał, cią­gnął z niej zy­ski i od­da­wał da­ni­ny na utrzy­ma­nie kró­la, rzą­du i ry­cer­stwa.

Sy­no­wie Lu­bo­mi­ry wy­ro­śli na zdro­wych, sil­nych i uro­dzi­wych mło­dzia­nów, ale mat­ka nie umia­ła utrzy­mać ich w kar­no­ści.

Za­sły­nę­li wkrót­ce wśród sio­ła z kłót­ni, bó­jek i róż­nych hul­tajstw, aż sła­wa ta do­szła do uszów Chro­bre­go.

– Ja im ob­ra­łem się oj­cem, za­wo­łał mo­nar­cha, a oni tak so­bie po­stę­pu­ją. Spro­wadź­cie mi ich przed oczy!

Król miesz­kał w Gnieź­nie. Domy tam były drew­nia­ne, bo o ka­mień cio­so­wy w Wiel­ko­pol­skich rów­ni­nach było trud­no, ale w do­mach tych zna­cho­dzi­ły się wiel­kie do­stat­ki i wspa­nia­ło­ści, o ja­kich mło­dzień­cy, wy­cho­wa­ni w sio­le, nig­dy nie sły­sze­li na­wet. Za zbo­ża ku­jaw­skie przy­cho­dzi­ły spła­wem z da­le­kich kra­jów je­dwa­bie, zło­to­gło­wy, zło­te i srebr­ne na­czy­nia.

W mia­stach pol­skich, zwa­nych wte­dy gro­da­mi, sie­dzie­li rze­mieśl­ni­cy, wy­ra­bia­ją­cy pięk­ne suk­na cien­kie, broń i róż­ne przed­mio­ty, słu­żą­ce do wy­go­dy ży­cia. Nikt w tych oko­li­cach nie cho­dził w płót­nie i w skó­rach zwie­rzę­cych, wy­wró­co­nych wło­sem na ze­wnątrz. Z fu­ter pięk­nie do­bra­nych przy­kra­wa­no zręcz­nie szu­by, po­kry­wa­jąc je­dwa­biem lub suk­nem.

Że­li­sław z Mi­ło­sła­wem przy­byw­szy do Gnie­zna, wsty­dzi­li się tro­chę swo­ich płó­cien­nych szat, mat­czy­nej ro­bo­ty, przy­pa­tru­jąc się ze zdu­mie­niom wszyst­kim wspa­nia­ło­ściom i pra­gnę­li bar­dzo, aby król przy­jął ich na swój dwór. A jak­że pięk­nym wy­dał im się or­szak kró­lew­ski!

Bo­le­sław Wiel­ki przyj­mo­wał go­ścin­nie cu­dzo­ziem­skich ry­ce­rzy, ob­da­ro­wy­wał hoj­nie i za­trzy­my­wał przy so­bie w tym celu, aby pol­ska mło­dzież uczy­ła się od nich sztu­ki ry­cer­skiej i na­bie­ra­ła oby­cza­jów dwor­skich układ­nych. Na zam­ku gnieź­nień­skim znaj­do­wa­ło się więc wie­lu Fran­cu­zów, Wło­chów i Niem­ców, a wszy­scy świe­ci­li od zło­ta, sre­bra i dro­gich ka­mie­ni, a mó­wi­li po ła­ci­nie.

Sy­no­wie Lu­bo­mi­ry, jako przy­wo­ła­ni przez kró­la, zo­sta­li wpusz­cze­ni na za­mek, ale roz­mó­wić się z mo­nar­chą nie pręd­ko mo­gli, Bo­le­sław bo­wiem obar­czo­ny był pra­cą oko­ło rzą­du wiel­kim kra­jem, a nie­tyl­ko wła­sny­mi pod­da­ny­mi mu­siał zaj­mo­wać się; po­trze­ba było czu­wać wciąż i wie­dzieć do­kład­nie, co się dzie­je w są­sied­nich kra­jach, aby nie do­pu­ście na­pa­dów nie­przy­ja­ciel­skich, aby ustrzedz lud swój od sro­gich wo­jen i wszel­kich nie­szczęść z nich pły­ną­cych.

Któż mu w tym ra­zie naj­le­piej mógł usłu­żyć, je­śli nie owi ry­ce­rze, przy­by­wa­ją­cy z ob­cych stron. Co­dzień czter­dzie­ści sto­łów, suto za­sta­wio­nych, cze­ka­ło na owych go­ści, a król, czę­stu­jąc ich, sam do­py­ty­wał z zręcz­ną prze­bie­gło­ścią o wszyst­kie no­wi­ny, aby mógł wie­dzieć, co się świę­ci wo­ko­ło.

W ol­brzy­miej sali zam­ko­wej przy owych sto­łach za­sia­da­li tak­że mło­dzień­cy przy­by­li z sio­ła, przy­glą­da­li się wszyst­kie­mu, cze­ka­jąc we­zwa­nia kró­lew­skie­go.

Aż na­ko­niec przy­szedł do nich gier­mek kró­lew­ski z roz­ka­zem, aby uda­li się na­tych­miast do łaź­ni kró­lew­skiej. Skó­ra ścier­pła na nich, sły­sze­li już bo­wiem od dwo­ra­ków, że król w owej łaź­ni wła­sną ręką bił win­nych. Sta­nę­ły im te­raz na my­śli ich spraw­ki ło­trow­skie, po­szli więc z wiel­ką po­ko­rą za słu­gą do ka­mien­nej izby.

Król Bo­le­sław stał tam ro­ze­bra­ny z cięż­kie­go wierzch­nie­go ubra­nia, a zo­czyw­szy wcho­dzą­cych chło­pa­ków, zmarsz­czył gę­ste brwi i krzyk­nął strasz­nym gło­sem.

– Na tom ja ob­rał się oj­cem wa­szym, na tom was opa­trzył rolą, aby­ście wy­ro­śli na ło­trów! – Znam ja wa­sze spraw­ki! Do­sta­nie­cie, na co­ście za­słu­ży­li.

Prze­stra­sze­ni upa­dli do nóg kró­lew­skich, nie śmiąc wy­mó­wić ani sło­wa, a Bo­le­sław, zdjąw­szy bat z koł­ka, jął sma­gać, że aż roz­le­ga­ło się po pu­stej kom­na­cie. A był to bar­dzo wy­so­ki i sze­ro­ki w ple­cach męż­czy­zna; z pod ręki jego nikt nie wy­cho­dził cało. Zma­chaw­szy się do­brze, król wy­po­wie­dział jesz­cze dłu­gie ka­za­nie sy­nom Lu­bo­mi­ry, aby słu­cha­li mat­ki roz­ka­zów, aby pra­co­wa­li pil­nie na roli, ka­żąc im na­resz­cie wró­cić do domu.

Oj, wra­ca­li po­spiesz­no z bó­lem i ze wsty­dem wiel­kim. Przy­byw­szy do sio­ła, nie po­chwa­li­li się prze­cież przed ni­kim z tem, co ich spo­tka­ło, a wkrót­ce i sami za­po­mnie­li, uży­wa­jąc swo­bo­dy na ło­wach w la­sach oko­licz­nych.

Oko­ło roli nie chcia­ło im się wca­le pra­co­wać. Sta­re mat­czy­sko rady so­bie dać nie mo­gło z go­spo­dar­stwem. Zie­mia za­ro­sła chwa­stem, woły po­zdy­cha­ły, za­bu­do­wa­nia wa­li­ły się nie – na­pra­wia­ne w cza­sie wła­ści­wym. A król by­wał sro­gi dla ta­kich nie­dbal­ców, pra­gnął bo­wiem, aby rol­nic­two kwi­tło, aby kraj się bo­ga­cił. Mat­ka drża­ła na myśl, coby to było, gdy­by Bo­le­sław przy­je­chał w te stro­ny i zo­ba­czył ową pust­kę. Że­li­sław z Mi­ło­sła­wem lę­ka­li się tak­że tego sa­me­go, ale nie tak to ła­two przy­cho­dzi na­wró­cić się ze złej dro­gi, nie ła­two na­pra­wić szko­dy w go­spo­dar­stwie, zrzą­dzo­ne nie­dbal­stwem. Skąd było wziąć ziar­na do sie­wu"? Tu­ła­li się więc po la­sach za zwie­rzy­ną, a inna to zwie­rzy­na tam się uwi­ja­ła wte­dy. Żu­bry, tury, ry­sie, ło­sie, je­le­nie, da­nie­le, wil­ki i niedź­wie­dzie za­peł­nia­ły bory, wy­pa­da­ły na pola, czy­ni­ły szko­dy w by­dle i za­sie­wach. Bo­le­sław Chro­bry lu­bił po­lo­wa­nia i wszy­stek czas wol­ny od za­jęć spę­dzał na ło­wach. Nie miał też zwy­cza­ju sie­dzieć w jed­nem miej­scu, ale prze­jeż­dżał się wciąż po ca­łym kra­ju, od gro­du do gro­du, są­dził win­nych i przy­glą­dał się, jak się rzą­dzą kmie­cie po sio­łach i po­lach.

Mi­ło­sław z Że­li­sła­wem nie po­pra­wi­li się więc wca­le, choć zbrzy­dzi­li już so­bie sami owe ży­cie włó­czę­gow­skie, i pra­gnę­li bar­dzo osie­dlić się spo­koj­nie i oże­nić, ale któż­by dał cór­kę ta­kim hul­ta­jom?

Nie­kie­dy na­ma­wia­li się, aby iść pro­sto do kró­la, prze­bła­gać go i upro­sić, aby ich przy­jął do służ­by ry­cer­skiej. Byli prze­cież sy­na­mi wo­ja­ka, więc za­słu­gi­wa­li na wzgląd nie­ja­ki, strach ich jed­nak przej­mo­wał na wspo­mnie­nie tego ol­brzy­ma, z brwią ścią­gnię­tą w gnie­wie, z ba­tem w dło­ni, i bra­kło im od­wa­gi.

Żyli więc tak z dnia na dzień, znu­dze­ni, nie­za­do­wo­le­ni z sie­bie, aż razu pew­ne­go wra­ca­jąc z ło­wów póź­nym wie­czo­rem, spo­tka­li na dro­dze sta­do wo­łów, któ­re pa­stu­chy gna­li do gro­du, jako da­ni­nę z sio­ła; nie pła­co­no bo­wiem wte­dy po­dat­ków pie­niędz­mi, któ­rych nie wie­le było w kra­ju, tyl­ko od­da­wa­no ose­py ze zbo­ża i rze­zie z by­dła na utrzy­ma­nie kró­la, rzą­du i woj­ska.

– Gdy­by­śmy do­sta­li parę wo­łów, nie­do­la na­sza mo­gła­by się skoń­czyć, by­li­by­śmy szczę­śli­wi! Czy nie tak, bra­cisz­ku? – wy­rzekł Że­li­sław, wzdy­cha­jąc.

– A toć praw­da, od­po­wie­dział Mi­ło­sław, ot, te dwa siwe dla cie­bie, a ten gra­nia­ty i czer­wo­ny dla mnie. Co, nie­praw­da?

Szli ja­kiś czas za sta­dem i roz­my­śla­li. Pa­stu­chy słab­si od nas, ani nie mają tej zręcz­no­ści co my; da­li­by­śmy im radę z ła­two­ścią, ode­zwał się brat star­szy.

– Spró­buj­my – przy­dał po chwi­li, jest ich czte­rech, a nas dwóch, ale damy im radę. Młod­szy mil­czał, ale nie opie­rał się.

Że­li­sła­wo­wi oczy za­bły­sły dzi­ko, zdjął pro­cę z ra­mie­nia, wło­żył w nią ka­myk ostry; Mi­ło­sław wy­do­był nóż z za pasa.

Pa­stu­chy szli so­bie naj­spo­koj­niej sze­ro­kim go­ściń­cem, nie lę­ka­jąc się ni­cze­go. Wtem je­den z nich do­stał ka­mie­niem w gło­wę i upadł zbro­czo­ny krwią na zie­mię. Za­nim dru­dzy zdą­ży­li obej­rzeć się, już ich po­wa­lo­no na zie­mię, a ostat­ni jął ucie­kać. Sy­no­wie Lu­bo­mi­ry po­wro­za­mi, któ­re mie­li przy so­bie, uwią­za­li upa­trzo­ne woły i po­gna­li je ku do­mo­wi swe­mu.

Po­ka­le­cze­ni i osłu­pie­ni pa­ste­rze przy­szli po nie­ja­kim cza­sie do zmy­słów, opa­trzy­li rany i do­gna­li sta­do do gro­du. Kasz­te­lan po­sły­szaw­szy o przy­go­dzie, jaka spo­tka­ła ich w dro­dze, roz­gnie­wa­ny bar­dzo, po­sta­no­wił wy­śle­dzić, kto do­ko­nał na­pa­du.

Nie trud­no było dojść po nit­ce do kłęb­ka. Sy­no­wie Lu­bo­mi­ry zna­ni byli sze­ro­ko z nie­po­rząd­ne­go ży­cia; zna­le­zio­no u nich woły. We­zwa­ni po­zna­li swo­je wła­sne.

Że­li­sła­wa z Mi­ło­sła­wem, zwią­za­nych po­wro­za­mi, za­mknię­to w pod­zie­miach wie­ży zam­ko­wej.

Na ich nie­szczę­ście król Bo­le­sław zje­chał w tym­że cza­sie do gro­du. Wy­słu­chaw­szy opo­wia­da­nia o po­stę­po­wa­niu swo­ich wy­cho­wań­ców, za­pa­lił się sro­gim gnie­wem i krzyk­nął: "Nie war­ci, aby ich zie­mia ży­wi­ła." Pa­nie kasz­te­la­nie, roz­ka­zu­ję ci po­ści­nać im gło­wy.

Kró­lew­skie sło­wo było wy­ro­kiem. Chro­bry nie lu­bił, aby go pro­szo­no, bła­ga­no o uła­ska­wie­nie. Lu­bo­mi­ra przy­by­ła do gro­du za swy­mi poj­ma­ny­mi sy­na­mi, cięż­ko stro­ska­na, bo choć czę­sto na­rze­ka­ła na nich, ko­cha­ła prze­cież ma­cie­rzyń­skiem ser­cem. Ra­dzo­no jej, aby uda­ła się z proś­ba­mi do kró­lo­wej, któ­ra to­wa­rzy­szy­ła za­wsze mał­żon­ko­wi w cią­głych prze­jaz­dach po kra­ju, a sły­nę­ła z do­bro­ci i mi­ło­sier­dzia.

Nie­szczę­śli­wa mat­ka na wszyst­ko była go­to­wą; rzu­ci­ła­by się za­pew­ne po­mię­dzy sta­do wil­ków, gdy­by tego było po­trze­ba.

Przy­odziaw­szy się za­tem przy­stoj­nie, po­szła na za­mek. Ju­dy­ta wę­gier­ska, ła­ska­wa i po­boż­na pani, da­wa­ła ła­twy przy­stęp wszyst­kim, pra­gną­cym ją wi­dzieć i roz­mó­wić się z nią. Wpusz­czo­no więc na­tych­miast wdo­wę do pań­skiej kom­na­ty; płacz ża­ło­sny nie­szczę­śli­wej wzru­szył ser­ce kró­lo­wej. Uspo­kój­cie się, mat­ko, rze­kła ła­god­nym gło­sem, zro­bię co będę mo­gła dla oca­le­nia wa­szych sy­nów. Uspo­kój­cie się!

Lu­bo­mi­ra, unio­sł­szy ta­rza­ją­cą się po zie­mi gło­wę siwą, spoj­rza­ła w ob­li­cze pani i pro­mień po­cie­chy spły­nął w jej du­szę, tyle w niem bo­wiem uj­rza­ła ła­god­no­ści aniel­skiej.

Wszyst­kie proś­by i prze­ło­że­nia mał­żon­ki nie skut­ko­wa­ły, król był w złym hu­mo­rze, a z in­nych po­wo­dów tak­że wy­ro­ku nie chciał cof­nąć.

– Nie po­pra­wi­li się po mo­jej oj­cow­skiej ka­rze, to niech zdech­ną jak psy! – mó­wił chmur­ny.

Ju­dy­ta wie­dzia­ła jed­nak, że mąż jej czę­sto ża­łu­je po nie­wcza­sie, zbyt sro­go uka­raw­szy prze­stęp­cę, a zda­wa­ło jej się, że kara śmier­ci za skra­dze­nie wo­łów była zbyt su­ro­wą. Po­sta­no­wi­ła więc oca­lić mło­dzień­ców pod­stęp­nym spo­so­bem. Przy­wo­ław­szy do sie­bie kasz­te­la­na gro­du, wy­da­ła mu roz­kaz, aby sy­nów Lu­bo­mi­ry nie tra­cił, lecz żeby prze­trzy­mał ich w gro­dzie do ja­kie­goś cza­su.

– Od­po­wie­dzial­ność za nie­po­słu­szeń­stwo roz­ka­zom kró­lew­skim ja bio­rę na sie­bie, – wy­rze­kła – gniew Bo­le­sła­wa za­tem na mnie paść może, nie na was. Owszem obo­wiąz­kiem jest tak czy­nić, jak ja roz­ka­zu­ję.

Kasz­te­lan skło­nił się niz­ko. Był to czło­wiek ludz­ki i jemu żal było tra­cić mło­dzień­ców.

Lu­bo­mi­ra, peł­na nie­po­ko­ju w du­szy, prze­sia­dy­wa­ła dłu­gie go­dzi­ny za wro­ta­mi zam­ku, wy­cze­ku­jąc wie­ści od kró­lo­wej. Razu pew­ne­go uj­rza­ła kasz­te­la­na, wy­cho­dzą­ce­go z po­ko­jów żony Chro­bre­go.

Ser­ce za­bi­ło gwał­tow­nie, coś jej szep­ta­ło do ucha, że on przy­nie­sie jej szczę­śli­wą wia­do­mość. Po­de­szła ku kro­czą­ce­mu zwol­na panu i po­kło­ni­ła się ni­ziut­ko, py­ta­jąc o sy­nów na śmierć ska­za­nych.

Na­czel­nik gro­du, do­wie­dziaw­szy się, że ona jest ową nie­szczę­śli­wą wdo­wą, po­chy­lił się ku niej i po­wie­dział do ucha:

– Włos z gło­wy nie spad­nie sy­nom wa­szym, ale sza! Trze­ba mil­czeć, choć lu­dzie mó­wić będą o śmier­ci ich, ro­zu­mie­cie?

– Co się sta­nie z dzieć­mi mo­je­mi? za­wo­ła­ła mat­ka, ła­miąc ręce z bólu, ja­kiż los ich cze­ka? nie­chże wiem wszyst­ko.

– Król nie po­zwo­lił się upro­sić, lecz kró­lo­wa bie­rze ich ży­cie na swą od­po­wie­dzial­ność. Ogło­si­my ich śmierć przed świa­tem i ja­kiś czas będą, ja­ko­by umar­li, ob­ja­śniał urzęd­nik.

– O Boże! o Boże! na­rze­ka­ła ko­bie­ta, ta­kim spo­so­bem nie będę ich oglą­da­ła, umrę, a oglą­dać ich nie będę.

Pan kasz­te­lan kiw­nął ręką i po­szedł da­lej, a Lu­bo­mi­ra roz­my­śla­ła nad tem, co sły­sza­ła. Sy­no­wie jej nie będą stra­ce­ni, ale kryć się mu­szą przed ludź­mi, żyć mu­szą w pod­zie­miach! co to za ży­cie!

Na co im to przy­szło, po­wta­rza­ła so­bie w my­śli; za­miast żyć szczę­śli­wie z pra­cy, oże­nić się i chwa­lić Boga, trze­ba im jako dzi­kim zwie­rzę­tom kryć się w no­rach, gnić mar­nie! Na ta­kąż to dolę ich wy­cho­wa­łam?

Król roz­ka­zał zie­mię po sy­nach Lu­bo­mi­ry przy­łą­czyć do wła­sno­ści sio­ła, do rów­ne­go po­dzia­łu, a sta­rej wdo­wie prze­zna­cza­jąc ja­kąś mia­rę zbo­ża i ka­żąc pa­mię­tać o jej cha­łu­pie, aby się nie roz­pa­dła.

Lu­dzie ki­wa­li gło­wa­mi, mó­wiąc: "Na co im to przy­szło! A po­trze­ba im to było?" Nikt nie ża­ło­wał stra­co­nych mło­dzień­ców, bo obrzy­dli wszyst­kim nie­po­czci­we­mi spra­wa­mi swe­mi. Dziew­czę­ta nie­któ­re tyl­ko pła­ka­ły w skry­to­ści, bo my­śla­ły so­bie: "Może by­li­by się po­pra­wi­li jesz­cze ".

* * *

Czas ucho­dził szyb­ko w pra­cy oko­ło roli; lu­dzie prze­sta­li mó­wić o sy­nach Lu­bo­mi­ry, a ta z żalu i tę­sk­no­ty za­nie­mo­gła cięż­ko i umar­ła. W kra­ju za­pa­no­wał po­kój; król ukoń­czyw­szy woj­ny z Niem­ca­mi, za­my­ślał o uro­czy­stej ko­ro­na­cyi. No­sił już wpraw­dzie ko­ro­nę, ofia­ro­wa­ną przez ce­sa­rza nie­miec­kie­go, Oto­na III-go, i ty­tu­ło­wał się kró­lem, ale wi­dząc, że są­sie­dzi nie sza­nu­ją tej god­no­ści, jak na­le­ży, pra­gnął otrzy­mać od Ojca Świę­te­go ko­ro­nę i od­być ko­ro­na­cyę ko­ściel­ną, aby po­sta­wić swój kraj w rzę­dzie kró­lestw chrze­ści­jań­skich.

A cóż się sta­ło z Że­li­sła­wem i Mi­ło­sła­wem? Kasz­te­lan za ży­cze­niem kró­lo­wej, wy­pu­ścił ich z wie­ży, roz­ka­zał od­szu­kać w pusz­czy po­boż­nych pu­stel­ni­ków i tam za­cze­kać na dal­sze roz­ka­zy. Z wiel­ką ra­do­ścią ser­ca opu­ści­li pod­zie­mia zam­ku, peł­ne stę­chli­zny gro­bo­wej i ode­tchnę­li po­wie­trzem won­nem, ożyw­czem lasu. Przed za­szy­ciem się w głę­bie pusz­czy, za­pra­gnę­li raz jesz­cze uj­rzeć mat­kę sta­rą. Wśród noc­nych zmro­ków pod­kradł­szy się pod sio­ło, za­pu­ka­li w okien­ko ro­dzin­nej cha­ty, nie wie­dząc, że Lu­bo­mi­ra spo­czy­wa­ła już w gro­bie.

Po kil­ka­krot­nem stu­ka­niu otwar­ły się drzwi, ale w pro­gu uka­za­li się obcy lu­dzie; dwaj bra­cia ucie­kli z po­spie­chem, a nikt ich nie go­nił, bo je­śli ich po­zna­wa­no, są­dzo­no za­pew­ne, że to nie­bosz­czy­ki cho­dzą w po­ku­cie.

Po­szli więc sy­no­wie Lu­bo­mi­ry na pusz­czę od­szu­ki­wać bie­ni­szew­skich pu­stel­ni­ków.

Las ów­cze­sny był gę­sty, za­ro­sły, za­wa­lo­ny wy­wro­ta­mi, pe­łen dzi­kie­go zwie­rza, ale wy­ży­wił z ła­two­ścią zgłod­nia­łych W daw­nych cza­sach, gdy nie zna­no jesz­cze ja­rzyn, obec­nie upra­wia­nych po ogro­dach, lu­dzie je­dli ko­rze­nie wie­lu ro­ślin, ro­sną­cych dzi­ko.

Sil­nym i zręcz­nym my­śli­wym nie trud­no było o zwie­rzy­nę. Z su­chych ga­łą­zek za­ło­ży­ło się ogni­sko, z krze­mie­nia wy­krze­sa­ło ognia i wnet uczta była go­to­wą. Nocą ukła­da­li się do snu na ko­na­rach drzew dla bez­pie­czeń­stwa przed dzi­ke­mi zwie­rzę­ty.

Że­li­sław z Mi­ło­sła­wem błą­dzi­li po pusz­czy dłu­go, za­nim spo­tka­li cha­ty pu­stel­ni­ków. Od kasz­te­la­na wie­dzie­li, że trze­ba na­sam­przód od­na­leść wiel­kie je­zio­ro, i nad jego brze­ga­mi szu­kać klasz­tor­ku bie­ni­szew­skie­go.

Szli więc, szli, aż uj­rze­li to, cze­go szu­ka­li. Na wy­nio­słej gó­rze, nie­opo­dal wody sta­ła drew­nia­na ka­plicz­ka, oto­czo­na pię­ciu cha­ta­mi świę­tych mę­żów. Mło­dzień­cy opo­wie­dziaw­szy za­kon­ni­kom przy­go­dy swe­go ży­wo­ta, przy­ję­ci byli przez nich z mi­ło­ścią chrze­ści­jań­ską.

– Zo­stań­cie z nami, prze­mó­wił 0. Jan, sta­ru­szek z dłu­gą siwą bro­dą; trze­ba, aby­ście prze­bła­ga­li Boga za grze­chy i otrzy­ma­li od­pusz­cze­nie.

Oj­ciec Ma­te­usz ode­zwał się po­tem:

– Nie­je­den grzesz­nik na­wró­cił się tu­taj; zda­rza­ło się na­wet, że zbój­cy ko­rzy­li się za ła­ską Bożą.

Że­li­sław z Mi­ło­sła­wem wie­rzy­li chęt­nie sło­wom ka­pła­nów, bo sami czu­li taką skru­chę, iż łzy pły­nę­ły z ich oczu. Pu­stel­ni­cy byli cu­dzo­ziem­ca­mi, lecz na­uczy­li się już pol­skiej mowy. Odzia­ni byli w ha­bi­ty z gru­be­go suk­na, no­si­li dłu­gie bro­dy a na pier­siach ich wi­sia­ły drew­nia­ne krzy­ży­ki. Po­ka­za­ło się, że sy­no­wie Lu­bo­mi­ry, choć byli ochrzce­ni, nie zna­li wca­le za­sad wia­ry, a po­ję­cia ich o Bogu zmie­sza­ne były z bał­wo­chwal­stwem. Świę­ci pu­stel­ni­cy na­ucza­li ich z cier­pli­wo­ścią, za­chę­ca­li do mo­dli­twy, do po­stów, na­ma­wia­li do wy­rze­cze­nia się krwa­we­go po­lo­wa­nia, a do ży­wie­nia się ry­ba­mi i ko­rzon­ka­mi. Sy­no­wie Lu­bo­mi­ry z wiel­ką ocho­tą na­kło­ni­li się do ta­kie­go spo­so­bu ży­cia, sprzy­krzyw­szy so­bie ob­fi­tość mię­sa. Zbu­do­wa­li so­bie cha­tę na po­lach wśród wód je­zio­ra, ło­wi­li ryby i cho­dzi­li do ka­pli­cy na wspól­ne mo­dły z za­kon­ni­ka­mi. Ży­cie pu­stel­ni­cze nie przy­sta­wa­ło jed­nak do ich na­tu­ry ży­wej; wkrót­ce za­czę­li tę­sk­nić i mar­nieć w spo­ko­ju.

Razu pew­ne­go w ci­szy le­śnej stał się wiel­ki roz­ruch. Pusz­cza za­ro­iła się ry­cer­stwem, a przy­bie­gły przo­dem go­niec dał znać pu­stel­ni­kom, że król Bo­le­sław przy­by­wa do nich w od­wie­dzi­ny. Za­kon­ni­cy pro­ści, po­kor­ni, nie zmie­sza­li się wca­le przy­by­ciem tak do­stoj­ne­go go­ścia, nie wsty­dzi­li się bo­wiem ubó­stwa swe­go, owszem szczy­ci­li niem, jako uczczo­nym przez Syna Bo­że­go sta­nem.

Król po­wa­żał bar­dzo du­cho­wień­stwo, zbli­żyw­szy się więc pod górę, ze­siadł z ko­nia, idąc pie­szo i bez na­kry­cia gło­wy.

Naj­star­szy wie­kiem O. Jan uchy­lił gło­wy i przed­sta­wił kró­lo­wi swych to­wa­rzy­szów.

– Oto są oj­co­wie Izak, Ma­te­usz, Kry­styn, Bar­na­ba, po­wie­dział w pro­sto­cie.

Bo­le­sław ca­ło­wał każ­de­go w rękę, a oni kła­dli znak krzy­ża św. na kró­lew­ską, kor­nie uchy­lo­ną gło­wę.

Ry­ce­rze, to­wa­rzy­szą­cy mo­nar­sze, przy­klę­kli na jed­no ko­la­no, a ty­sią­ce słońc od­bi­ja­ło się w ich sta­lo­wych szy­sza­kach i zbro­jach.

Król, ująw­szy pod ra­mię Ojca Jana, ka­zał się za­pro­wa­dzić do pu­stel­ni­czej cha­ty. Dłu­go bar­dzo trwa­ła roz­mo­wa taj­na a ry­cer­stwo tym­cza­sem prze­cha­dza­ło się po le­sie nad brze­ga­mi je­zio­ra. Bo­le­sław przy­był do za­kon­ni­ków z waż­nym in­te­re­sem, chciał bo­wiem jed­ne­go z nich wy­pra­wić po ko­ro­nę do Rzy­mu.

Jan tło­ma­czył się, iż nie przy­stoi lu­dziom jego sta­nu, zaj­mo­wać się spra­wa­mi świec­kie­mi i od­ma­wiał sta­now­czo. Król, nie mo­gąc sam po­ra­dzie, przy­zwał do po­mo­cy opa­ta Tuni, któ­ry wy­mo­wą swo­ją prze­ko­nał pu­stel­ni­ka, że wy­pra­wa po ko­ro­nę dla Bo­le­sła­wa nie jest spra­wą je­dy­nie świec­ką, bo utwo­rze­nie chrze­ści­jań­skie­go kró­le­stwa po­mno­ży chwa­łę ko­ścio­ła. Przy­wo­łał tedy O. Jan swych to­wa­rzy­szów i py­tał, któ­ry­by z nich chciał pod­jąć się wy­pra­wy do Ojca św.

O. Bar­na­ba ofia­ro­wał się w koń­cu.

Król, uchy­liw­szy drzwi cha­ty, gwizd­nął na służ­bę, a w nie­dłu­gim cza­sie kil­ku tę­gich dra­bów wnio­sło wiel­ką skrzy­nię ze skar­ba­mi, któ­rą król za­wsze wo­ził z sobą, bo hoj­nym był bar­dzo i lu­bił ob­da­rzać lu­dzi, za­słu­żo­nych kra­jo­wi.

Sam otwo­rzył skrzy­nię, a wy­jąw­szy z niej dużą bry­łę zło­ta, ofia­ro­wał ją pu­stel­ni­kom. Znam to, księ­ża, (wszyst­kich ka­pła­nów ty­tu­ło­wał księ­dza­mi czy­li ksią­żę­ta­mi, na znak wiel­kiej czci), że je­ste­ście bo­ga­ci, bo­gat­si ode­mnie, bo ni­cze­go wam nie po­trze­ba, a zbie­ra­cie skar­by cnót, któ­rych ani mól nie zje, ani rdza nie ze­psu­je, ale na po­dróż po­trze­ba zło­ta; weź­cie to, co wam daję.

– Mi­ło­ści­wy pa­nie, od­rzekł O. Jan, weź swo­je dary, aby z tem zło­tem nie przy­lgnę­ło ła­kom­stwo do serc na­szych. O. Bar­na­ba pój­dzie, do­kąd mu ka­żesz, ubo­gi, a spra­wi i tak do­brze swo­je dzie­ło.

– To być nie może, za­wo­łał mo­nar­cha, po­seł kró­la pol­skie­go wi­nien być wspa­nia­łym i hoj­nym, jak sam król. Zło­to otwie­ra drzwi pa­ła­ców kró­lew­skich i do­stoj­ni­ków ko­ścio­ła. Ubó­stwo pięk­ne jest na pusz­czy, ale nie po­pła­ca po­śród miast wiel­kich i na dwo­rach pań­skich.

O. Jan mil­czał, Bo­le­sław zło­żył bry­łę zło­ta w ką­cie izby, po­czem po­że­gnaw­szy z wiel­ką czcią za­kon­ni­ków, od­je­chał wraz z swy­mi ry­ce­rza­mi.

Sy­no­wie Lu­bo­mi­ry, wmie­szaw­szy się w tłu­my, przy­glą­da­li się wszyst­kie­mu, nie po­zna­ni pod gru­be­mi sza­ta­mi, uszy­te­mi z skór dzi­kich zwie­rząt. Ser­ca ich za­bi­ły gwał­tow­nie do tych ry­ce­rzy, do świa­ta, do lu­dzi. Gdy wspa­nia­ły or­szak znik­nął wśród gąsz­czu le­śne­go, dłu­go sta­li za­my­śle­ni, i wró­ci­li do swej cha­ty smut­ni bar­dzo.

Ci­sza, prze­ry­wa­na tyl­ko plu­skiem ryb, sze­le­stem spra­wia­nym przez bo­bry, bu­du­ją­ce swe cha­ty i wrza­skiem ptac­twa wod­ne­go, za­smu­ca­ła ich wię­cej te­raz, niż kie­dy­kol­wiek.

Z po­cząt­ku, po okrop­no­ściach wię­zie­nia w ciem­nych, wil­got­nych pod­zie­miach, pu­sty­nia wy­da­ła im się peł­ną ży­cia i ru­chu. Obec­nie wi­dok ży­ją­cych na świe­cie obu­dził pra­gnie­nie po­wro­tu po­mię­dzy lu­dzi. Z każ­dym dniem było go­rzej z nimi, na­próż­no pu­stel­ni­cy sta­ra­li się po­cie­szyć i prze­kła­dać mą­drze; zło­te ich sło­wa od­bi­ja­ły się, jak groch o ścia­ny. W kil­ka dni po byt­no­ści kró­la, smut­ni jak zwy­kle, po­wstaw­szy z po­sła­nia, po­wle­kli się na górę, ale wszedł­szy do ko­ściół­ka, za­sta­li go pu­stym, po­szli zaj­rzeć do chat, a cóż za okrop­ny wi­dok ude­rzył ich oczy!

Krew stru­mie­nia­mi za­le­wa­ła pod­ło­gę, cia­ła po­za­bi­ja­nych pu­stel­ni­ków le­ża­ły do­ko­ła, bry­ła zło­ta zni­kła. Ła­two było od­gad­nąć, co się sta­ło; wieść o skar­bie, zo­sta­wio­nym przez kró­la, roz­bie­gła się po oko­li­cy; źli lu­dzie, uwie­dze­ni chci­wo­ścią zło­ta, zgła­dzi­li świą­to­bli­wych oj­ców.

Że­li­sław z Mi­ło­sła­wem za­pła­ka­li gorz­ko na tak strasz­ne wi­do­wi­sko, a pra­gnąc, aby cia­ła były przy­stoj­nie po­cho­wa­ne, po­sta­no­wi­li sami udać się do Gnie­zna i opo­wie­dzieć wszyst­ko kró­lo­wi.

* * *

Bo­le­sław wła­śnie do­pie­ro co wró­cił z ob­jaz­du po kra­ju, gdy mu dano znać, że kró­lo­wa pro­si go do sie­bie w waż­nej spra­wie.

Ju­dy­ta spła­ka­na, bla­da, opo­wie­dzia­ła co się sta­ło z pu­stel­ni­ka­mi. Król usły­szaw­szy, za­ci­snął pię­ście z gnie­wu i ża­ło­ści; po­czem wsiadł na ko­nia i po­je­chał prze­ko­nać się oso­bi­ście o praw­dzie za­sły­sza­nej wie­ści. Zna­la­zł­szy cia­ła oj­ców mar­twe, za­pła­kał w głos, co mu się bar­dzo rzad­ko zda­rza­ło. Wszy­scy obec­ni, sły­sząc szlo­cha­nie tego lwa sło­wiań­skie­go, to­nę­li we łzach.

Z wiel­ką wspa­nia­ło­ścią od­był się po­grzeb pię­ciu mę­czen­ni­ków bie­ni­szew­skich; mnó­stwo du­cho­wień­stwa i całe ry­cer­stwo z kra­ju zje­cha­ło się, jak­by na po­grzeb sa­me­go kró­la. Bo­le­sław przez kil­ka na­stęp­nych ty­go­dni był cią­gle smut­ny i skru­szo­ny w du­chu. Bo­la­ło go to, że cięż­ka jego pra­ca oko­ło po­lep­sze­nia lu­dzi nie przy­nio­sła owo­ców po­żą­da­nych. Wi­docz­nie po­gań­stwo tkwi­ło jesz­cze w ser­cach ludu, mimo wszel­kich sta­rań o wy­ko­rze­nie­nie. Do chci­wo­ści zło­ta przy­łą­czy­ła się nie­na­wiść do chrze­ści­jań­skich ka­pła­nów, bo zwy­czaj­ni zło­dzie­je mo­gli za­brać skarb, nie za­bi­ja­jąc za­kon­ni­ków, któ­rzy z pew­no­ścią nie by­li­by się bro­ni­li. Słod­ka Ju­dy­ta po­cie­sza­ła kró­la, ale i upo­mi­na­jąc za­ra­zem temi sło­wy:

– Mi­ło­ści­wy pa­nie i mężu mój, Pan Je­zus za­le­cił nam cier­pli­wość i ła­god­ność w po­stę­po­wa­niu z bliź­nie­mi. A wy, pa­nie, by­wa­cie czę­sto­kroć zbyt sro­gim. Sro­gość wy­wo­łu­je sro­gość.

– To praw­da, cza­sem su­mie­nie udrę­cza mnie za to, że ka­ra­łem zbyt su­ro­wo prze­stęp­ców, wy­rzekł król skru­szo­ny dziw­nie. Krew nie woda, czło­wiek uno­si się gnie­wem i z tego bie­da! – przy­dał wzdy­cha­jąc.

– Ci dwaj bra­cia, sy­no­wie Lu­bo­mi­ry na przy­kład, nie za­słu­ży­li na karę śmier­ci, – przy­znaj­cie to sami, mój pa­nie, – pod­su­nę­ła kró­lew­ska mał­żon­ka.

– I to praw­da, przy­znał mo­nar­cha, wy­zna­ję, iż sta­wa­li mi oni nie­jed­no­krot­nie przed ocza­mi.

– Na mat­kę ich spa­dła naj­cięż­sza kara, choć ona była nie­win­ną, – wes­tchnę­ła Ju­dy­ta. Co to za bo­leść dla mat­ki, pa­trzeć na taką śmierć sy­nów! Ale cóż­by­ście po­wie­dzie­li na to, mój pa­nie, przy­da­ła z uśmie­chem, gdy­by oni zmar­twych­wsta­li?

Król roz­śmiał się.

– Dziw­na jest two­ja mowa, – wy­rzekł.

– Nie dziw­na to mowa, cią­gnę­ła da­lej mał­żon­ka, wca­le nie dziw­na. Sy­no­wie Lu­bo­mi­ry mogą zmar­twych­wstać na wasz roz­kaz, mi­ło­ści­wy pa­nie i mężu mój.

– Więc niech zmar­twych­wsta­ną! żar­to­wał mąż, niech zmar­twych­wsta­ną! Go­tu­ję się na woj­nę nie­miec­ką; po­trze­ba mi wie­lu lu­dzi, rad­bym był, aby sło­wa two­je spraw­dzić się mo­gły, Ju­dy­to!

Kró­lo­wa nie od­po­wie­dzia­ła nic na to, ale twarz jej roz­ja­śnia­ła się ra­do­ścią.

Że­li­sław z Mi­ło­sła­wem od cza­su po­grze­bu prze­by­wa­li w zam­ku po­mię­dzy cze­la­dzią dwor­ską. Nędz­ny strój, za­bru­dzo­ne z umy­słu twa­rze spra­wia­ły, że nikt ich nie po­zna­wał.

Kró­lo­wa po roz­mo­wie z mał­żon­kiem, co do­pie­ro opi­sa­nej, przy­wo­ła­ła ich, a ofia­ro­waw­szy im stroj­ne sza­ty, ka­za­ła wy­ką­pać się, ubrać i za­siąść za sto­łem pań­skim.

Bo­le­sław pod­czas uczty by­wał te­raz smut­ny, ja­dał mało i nie czę­sto­wał ni­ko­go. Wszy­scy bie­siad­ni­cy sie­dzie­li tak­że w mil­cze­niu, nie śmie­jąc roz­ry­wać się we­so­ło, gdy pan za­cho­wy­wał ża­ło­bę. Wszyst­kie oczy zwra­ca­ły się jed­nak w jed­no miej­sce i szep­ta­no so­bie z ci­cha i wska­zy­wa­no ko­goś. Bo­le­sław rzu­cił okiem i przy­po­mniał so­bie sło­wa Ju­dy­ty. Zmar­twych­wsta­li sy­no­wie Lu­bo­mi­ry sie­dzie­li za sto­łem, za­wsty­dze­ni, trwoż­ni. Król ski­nął na nich, aby się zbli­ży­li, a oni przy­padł­szy do nóg kró­lew­skich, wy­zna­li kim są i opo­wie­dzie­li przy­go­dy swo­je.

Chro­bry wy­słu­chał do koń­ca z ła­ska­wą twa­rzą. Do­my­śliw­szy się, za czy­ją spra­wą cud zmar­twych­wsta­nia był do­ko­na­ny, po­szedł do kró­lo­wej, a za chwi­lę wró­cił we­so­ły, ura­do­wa­ny.

– Sta­ło się do­brze, wy­rzekł; mie­li­ście czas do po­ku­ty i po­pra­wy, spo­dzie­wam się, nie po­wró­ci­cie już do hul­taj­skie­go ży­cia, ja­kie wie­dli­ście daw­niej. Oto idę na woj­nę z Niem­ca­mi; po­trze­bu­ję lu­dzi, pój­dzie­cie więc ze mną.

Że­li­sław z Mi­ło­sła­wem byli nad wy­raz szczę­śli­wy­mi z tego ob­ro­tu rze­czy, dzię­ko­wa­li kró­lo­wi i kró­lo­wej. Po­szli na woj­nę, a od­zna­czyw­szy się tam wiel­ką śmia­ło­ścią w boju, do­słu­ży­li pa­so­wa­nia przez kró­la na ry­ce­rzów. Zwa­no ich do śmier­ci zmar­twych­wsta­ły­mi mę­ża­mi.BRUZ­DA, SOŁ­TYS W ŁOB­ZO­WIE.

PO­WIEŚĆ Z CZA­SÓW KA­ZI­MIE­RZA WIEL­KIE­GO.

Wie­le lat prze­szło, – wie­le wody w Wi­śle po­pły­nę­ło do mo­rza, wie­le po­ko­leń ludz­kich prze­ży­ło na świe­cie i do gro­bu się po­kła­dło od cza­su, – gdy się to dzia­ło, – co te­raz opo­wiem.

Łob­zów le­żał pod mia­stem Kra­ko­wem, na ży­znej, nad­zwy­czaj uro­dzaj­nej gle­bie. Do­ko­ła ota­cza­ły go gę­ste bory, zło­żo­ne z ol­brzy­mich dę­bów, mo­drze­wiów, klo­nów, jo­deł i bu­ków; osła­nia­ły one sie­dzi­by ludz­kie od ostrych prze­wie­wów po­wie­trza i na­głych zmian kli­ma­tu. Kmie­cie, osia­dli tam, od­zna­cza­li się za­moż­no­ścią, zdro­wiem cia­ła i roz­wi­nię­ciem umy­słu. Nie dziw więc, że król pol­ski, Ka­zi­mierz Wiel­ki, prze­zwa­ny szy­der­sko kró­lem chłop­ków, po­lu­bił szcze­gól­niej ową miej­sco­wość, za­cho­dził tam czę­sto prze­chadz­ką, ga­wę­dził z go­spo­da­rza­mi, za­siadł­szy na wiel­kim, pła­skim ka­mie­niu pod roz­ło­ży­stym, sta­rym dę­bem, sto­ją­cym, jak­by na stra­ży, na środ­ku wio­ski. Tam też zbu­do­wał so­bie król pięk­ny za­mek, aby miał gdzie wy­po­cząć po tru­dach rzą­dze­nia, lub po gwar­nem ży­ciu miej­skiem użyć ci­szy wio­sko­wej.

Cha­ty kmie­ce bu­do­wa­no z ba­lów mo­drze­wio­wych; ob­szer­ne by­wa­ły i cie­płe, tro­chę tyl­ko za ciem­ne, bo za­miast dro­gich pod­ów­czas szyb, uży­wa­no jesz­cze wte­dy błon pę­che­rzo­wych. Za­miast sło­necz­nych pro­mie­ni za­pa­la­no na sze­ro­kich ko­mi­nach łu­czy­wo, któ­re za­le­wa­ło pra­wie cią­gle mi­go­tli­wem świa­tłem ścia­ny stan­cy­jek. Lu­dzie nie lu­bi­li prze­sia­dy­wać w cha­tach, a wol­ny od pra­cy czas prze­pę­dza­li za­zwy­czaj na przy­zbach, czy­li na gan­kach, opar­tych na drew­nia­nych słu­pach.

Z po­mię­dzy chat łob­zow­skich od­zna­czał się szcze­gól­nie ob­szer­no­ścią dwo­rek Pietr­ka Bruz­dy, kmie­cia wol­ne­go i soł­ty­sa za­ra­zem.

Kmieć wol­ny nie miał in­ne­go pana nad sobą oprócz kró­la, jemu pła­cił po­da­tek i słu­żył w cza­sie woj­ny. So­łec­two zaś mia­ło wte­dy wiel­kie zna­cze­nie wśród gro­ma­dy. Soł­tys był za­ra­zem sę­dzią i opie­ku­nem sio­ła, go­dził zwa­śnio­nych, bro­nił uci­śnio­nych, a za owe tru­dy gro­ma­da skła­da­ła mu za­pła­tę w zbo­żu, w ry­bach, w by­dle itp.

Oprócz kmie­ci wol­nych byli też wów­czas kmie­cie nie­wol­ni, pła­cą­cy czyn­sze szlach­cie i po­zba­wie­ni swo­bo­dy, a los ich za­le­żał cał­kiem od pana; je­że­li pan był do­bry, rząd­ny, to lu­dzie jego nie mie­li krzyw­dy, ale gdy zda­rzył się pan zły, wte­dy bia­da jego pod­da­nym. Taki po­rzą­dek skła­dał się przez całe wie­ki; nikt z ży­ją­cych nie pa­mię­tał wów­czas, aby kie­dyś in­a­czej było; tyl­ko sta­rusz­ko­wie opo­wia­da­li, ja­ko­by tak­że od sta­rusz­ków sły­sze­li, że daw­no, bar­dzo daw­no mia­ło być in­a­czej i le­piej.

Bruz­da miał gło­wę na kar­ku nie od pa­ra­dy, a król lu­bił z nim ga­wę­dzić jak rów­ny z rów­nym. Li­czył Pietr­ko wte­dy, gdy dzia­ły się opo­wia­da­ne tu­taj wy­pad­ki, lat 44, śred­nie­go był wzro­stu i do­brze zbu­do­wa­ny, pręd­ki w ru­chach; no­sił wło­sy krót­ko przy­strzy­żo­ne nad czo­łem, a za usza­mi dłu­go spusz­czo­ne. Ubie­rał się w bia­łą, su­kien­ną opoń­czę, się­ga­ją­cą do ko­stek, wy­ło­żo­ną do koła lisz­tew­ka­mi, z czer­wo­ne­go i gra­na­to­we­go suk­na, bo jak wszy­scy Ma­ło­po­la­nie, ko­chał się w ja­skra­wych bar­wach, brzę­ka­dłach i świe­ci­dłach. Od świę­ta no­sił on pas rze­mien­ny, na­bi­ja­ny czy­stem sre­brem, ob­wie­szo­ny ma­leń­kie­mi dzwo­necz­ka­mi.

Bliz­kość tak wiel­kie­go mia­sta, ja­kiem był na­ów­czas Kra­ków, uła­twia­ła do­bro­byt. Za psze­ni­cę, do­sta­wia­ną pie­ka­rzom, moż­na było do­stać sre­bra i zło­ta na mia­rę, a nie było go na co wy­dać. Po­da­tek nie wie­le wy­no­sił, a odzie­nie tka­ło się w domu z weł­ny wła­snych owiec, albo ze lnu lub z ko­no­pi. Ja­dło się, co Bóg dał na polu, chle­by i plac­ki pszen­ne, (zie­mia łob­zow­ska tyl­ko psze­ni­cę ro­dzi­ła), bób, rze­pę, ja­gły i róż­ne ka­sze. Piło się piwo wa­rzo­ne w domu, z wła­sne­go jęcz­mie­nia lub na­pój, sy­co­ny z mio­du wła­snych psz­czół. Opał i świa­tło nic nie kosz­to­wa­ło, a bory, ro­sną­ce do­ko­ła, oprócz drze­wa i łu­czy­wa, do­star­cza­ły zwie­rzy­ny, grzy­bów, ja­gód, ma­lin, orze­chów na przy­sma­ki.

Na cóż tu było pie­nią­dze wy­dać? Chy­ba na zby­tek jaki. Więc kmie­ce żony i cór­ki no­si­ły je­dwab­ne spód­ni­ce, ak­sa­mit­ne sznu­rów­ki, a wło­sy, za­miast pro­stym, ru­cia­nym wian­kiem, przy­stra­ja­ły w czół­ka ak­sa­mit­ne, na­szy­wa­ne pa­cior­ka­mi, świe­ci­dła­mi i wstąż­ka­mi.

Za temi ślicz­no­ścia­mi prze­pa­da­ła Bro­ni­ka, cór­ka Pietr­ko­wa, mło­da, uro­dzi­wa dzie­wo­ja, ale oj­ciec był nad­to ro­zum­ny, aby po­zwo­lił jej do zbyt­ków na­wy­kać, wie­dział bo­wiem, że to do do­bre­go nie pro­wa­dzi, tyl­ko złe skut­ki za sobą po­cią­ga, że nie­wia­sta nad­to roz­mi­ło­wy­wa się w uro­dzie swo­jej, nie chce brać się do cięż­kiej pra­cy, aby pięk­no­ści nie uszko­dzić.

Ile razy do­strzegł jaki zbyt­ko­wy przed­miot na Bro­ni­si, marsz­czył brwi i gro­mił żonę.

– Ej, mat­ko, mat­ko, ty zgu­bisz du­szę dziec­ka temi nie­miec­kie­mi wy­my­sła­mi.

– Ko­muż co ku­pię, je­śli ro­dzo­ne­mu dziec­ku będę ża­ło­wa­ła? – od­po­wia­da­ła Pietr­ko­wa.

– Kie­dy ty nie chcesz mnie ro­zu­mieć wca­le; dar­mo mam psuć gębę… na dru­gi raz, je­że­li co ta­kie­go u Bro­ni­ki zo­ba­czę, to sło­wa nie rzek­nę, tyl­ko we­zmę i w ogień wrzu­cę.

Żona wie­dzia­ła, że mąż jej na­próż­no nie mówi, że go­tów jest tak uczy­nić, jak po­wie­dział, więc wstrzy­my­wa­ła się od spra­wun­ków, a cór­kę po­cie­sza­ła w ten spo­sób:

– Jak pój­dziesz za mąż, to so­bie sama ku­pisz, co ci się tyl­ko spodo­ba.

– Aha! – prze­rwa­ła dzie­wu­cha – jak pój­dę za mąż, wło­sy mi obe­tną, gło­wę chust­ką za­wią­żą; gdzie tam wte­dy o stro­ju my­śleć!

Bro­ni­sła­wie nie wol­no było próż­no­wać, mu­sia­ła psze­ni­cę pleć, po­ma­gać pod­czas żni­wa, oko­ło lnu ob­ra­biać, owce strzydz, a zimą o czwar­tej rano wsta­wać, prząść weł­nę albo ko­no­pie. Nie spie­szy­ło się jej wy­cho­dzić za mąż, bo wie­dzia­ła, że za­męż­nym nie­wia­stom jesz­cze wię­cej pra­co­wać trze­ba. Star­sza jej sio­stra, Aga­ta, od kil­ku lat za­męż­na, mu­sia­ła, oprócz wy­mie­nio­nych ro­bót, po­rzą­dek w domu utrzy­mać, piec chle­by, go­to­wać, kro­wy doić, ma­sło ro­bić i inne rze­czy czy­nić, któ­re mat­ka w domu Bruz­dy ro­bi­ła. A oprócz tego jesz­cze z ma­łe­mi dzieć­mi nie brak za­cho­du go­spo­dy­niom.

W owych cza­sach lud­ność nie była licz­na; ani słu­gi przy­jąć, ani ro­bot­ni­ka przy­na­jąć nie przy­cho­dzi­ło tak ła­two jak dzi­siaj, kmie­cie więc pra­co­wa­li cięż­ko, a chle­bem, wy­do­by­tym z roli, ży­wi­li cały na­ród, kró­la, szlach­tę i miesz­czań­stwo. Pew­ne­go razu, gdy Pietr­ko za­siadł przed cha­tą na drew­nia­nej ła­wie, cze­ka­jąc na obiad, Bro­ni­ka przy­bie­gła za­dy­sza­na, czer­wo­na.

– Król przy­je­chał do zam­ku z kró­lo­wą, za­wo­ła­ła.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: