- W empik go
Złote ziarna z pól ojczystych. Część 1-2 - ebook
Złote ziarna z pól ojczystych. Część 1-2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 303 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czas płynie i płynie. Jedne pokolenia następują wciąż po drugich; obecne czasy staną się kiedyś przeszłością, a przyszli potomkowie będą sobie opowiadali o dzisiajszych czasach, lub czytali o nich z ksiąg starych, z ciekawością, jak to my obecnie czynimy.
Naród słowiański, którego jesteśmy potomkami, istniał z dawien dawna, ale przed dziewięciuset niespełna laty dopiero wytworzyło się Królestwo Polskie. Początek Królestwa był wspaniały. Bolesław Chrobry, potomek kmiecia Piasta, był mężem nietylko dzielnym w boju, (który to przymiot ma oznaczać Chrobry), ale posiadał zarazem wielki rozum, stanowczość charakteru i niezmierną przebiegłość w potrzebie.
Nie łatwem to było zadaniem wyprowadzić lud z pogaństwa i dzikości obyczajów, na drogę chrześcijańskiej oświaty, a Bolesław tego dokonał. Aby utrzymać w posłuszeństwie nieokrzesanych, ciemnych poddanych, musiał on częstokroć być srogim a nawet okrutnym.
Wprowadzona przed niedawnym czasem wiara chrześcijańska nie przypadała do smaku ludziom, nawykłym do wielożeństwa pogańskiego i do oddawania się wszelkim namiętnościom bezkarnie. Kościołów i kapłanów było mało stosunkowo w owym czasie, bo, jak to powiadają, nie od razu Kraków zbudowany.
Król dbał bardzo o to, aby ludność miała opiekę religijną, budował kościoły, zakładał biskupstwa, ale to wszystko przychodziło z trudnością wielką.
W owych to czasach pewna wdowa, imieniem Lubomira, wychowywała dwóch synków, Żelisława i Miłosława. Mąż jej zginął był na wojnie, więc sam król podjął się opieki nad i sierotami. W jednem siole wyznaczył dla niej część roli, i ogłosił, że ktokolwiek zrobiłby krzywdę wdowie, zostałby żywcem rozćwiartowany. Własność ziemi nie była jeszcze wtedy ustaloną, grunta należały do gminy; kto je uprawiał, ciągnął z niej zyski i oddawał daniny na utrzymanie króla, rządu i rycerstwa.
Synowie Lubomiry wyrośli na zdrowych, silnych i urodziwych młodzianów, ale matka nie umiała utrzymać ich w karności.
Zasłynęli wkrótce wśród sioła z kłótni, bójek i różnych hultajstw, aż sława ta doszła do uszów Chrobrego.
– Ja im obrałem się ojcem, zawołał monarcha, a oni tak sobie postępują. Sprowadźcie mi ich przed oczy!
Król mieszkał w Gnieźnie. Domy tam były drewniane, bo o kamień ciosowy w Wielkopolskich równinach było trudno, ale w domach tych znachodziły się wielkie dostatki i wspaniałości, o jakich młodzieńcy, wychowani w siole, nigdy nie słyszeli nawet. Za zboża kujawskie przychodziły spławem z dalekich krajów jedwabie, złotogłowy, złote i srebrne naczynia.
W miastach polskich, zwanych wtedy grodami, siedzieli rzemieślnicy, wyrabiający piękne sukna cienkie, broń i różne przedmioty, służące do wygody życia. Nikt w tych okolicach nie chodził w płótnie i w skórach zwierzęcych, wywróconych włosem na zewnątrz. Z futer pięknie dobranych przykrawano zręcznie szuby, pokrywając jedwabiem lub suknem.
Żelisław z Miłosławem przybywszy do Gniezna, wstydzili się trochę swoich płóciennych szat, matczynej roboty, przypatrując się ze zdumieniom wszystkim wspaniałościom i pragnęli bardzo, aby król przyjął ich na swój dwór. A jakże pięknym wydał im się orszak królewski!
Bolesław Wielki przyjmował gościnnie cudzoziemskich rycerzy, obdarowywał hojnie i zatrzymywał przy sobie w tym celu, aby polska młodzież uczyła się od nich sztuki rycerskiej i nabierała obyczajów dworskich układnych. Na zamku gnieźnieńskim znajdowało się więc wielu Francuzów, Włochów i Niemców, a wszyscy świecili od złota, srebra i drogich kamieni, a mówili po łacinie.
Synowie Lubomiry, jako przywołani przez króla, zostali wpuszczeni na zamek, ale rozmówić się z monarchą nie prędko mogli, Bolesław bowiem obarczony był pracą około rządu wielkim krajem, a nietylko własnymi poddanymi musiał zajmować się; potrzeba było czuwać wciąż i wiedzieć dokładnie, co się dzieje w sąsiednich krajach, aby nie dopuście napadów nieprzyjacielskich, aby ustrzedz lud swój od srogich wojen i wszelkich nieszczęść z nich płynących.
Któż mu w tym razie najlepiej mógł usłużyć, jeśli nie owi rycerze, przybywający z obcych stron. Codzień czterdzieści stołów, suto zastawionych, czekało na owych gości, a król, częstując ich, sam dopytywał z zręczną przebiegłością o wszystkie nowiny, aby mógł wiedzieć, co się święci wokoło.
W olbrzymiej sali zamkowej przy owych stołach zasiadali także młodzieńcy przybyli z sioła, przyglądali się wszystkiemu, czekając wezwania królewskiego.
Aż nakoniec przyszedł do nich giermek królewski z rozkazem, aby udali się natychmiast do łaźni królewskiej. Skóra ścierpła na nich, słyszeli już bowiem od dworaków, że król w owej łaźni własną ręką bił winnych. Stanęły im teraz na myśli ich sprawki łotrowskie, poszli więc z wielką pokorą za sługą do kamiennej izby.
Król Bolesław stał tam rozebrany z ciężkiego wierzchniego ubrania, a zoczywszy wchodzących chłopaków, zmarszczył gęste brwi i krzyknął strasznym głosem.
– Na tom ja obrał się ojcem waszym, na tom was opatrzył rolą, abyście wyrośli na łotrów! – Znam ja wasze sprawki! Dostaniecie, na coście zasłużyli.
Przestraszeni upadli do nóg królewskich, nie śmiąc wymówić ani słowa, a Bolesław, zdjąwszy bat z kołka, jął smagać, że aż rozlegało się po pustej komnacie. A był to bardzo wysoki i szeroki w plecach mężczyzna; z pod ręki jego nikt nie wychodził cało. Zmachawszy się dobrze, król wypowiedział jeszcze długie kazanie synom Lubomiry, aby słuchali matki rozkazów, aby pracowali pilnie na roli, każąc im nareszcie wrócić do domu.
Oj, wracali pospieszno z bólem i ze wstydem wielkim. Przybywszy do sioła, nie pochwalili się przecież przed nikim z tem, co ich spotkało, a wkrótce i sami zapomnieli, używając swobody na łowach w lasach okolicznych.
Około roli nie chciało im się wcale pracować. Stare matczysko rady sobie dać nie mogło z gospodarstwem. Ziemia zarosła chwastem, woły pozdychały, zabudowania waliły się nie – naprawiane w czasie właściwym. A król bywał srogi dla takich niedbalców, pragnął bowiem, aby rolnictwo kwitło, aby kraj się bogacił. Matka drżała na myśl, coby to było, gdyby Bolesław przyjechał w te strony i zobaczył ową pustkę. Żelisław z Miłosławem lękali się także tego samego, ale nie tak to łatwo przychodzi nawrócić się ze złej drogi, nie łatwo naprawić szkody w gospodarstwie, zrządzone niedbalstwem. Skąd było wziąć ziarna do siewu"? Tułali się więc po lasach za zwierzyną, a inna to zwierzyna tam się uwijała wtedy. Żubry, tury, rysie, łosie, jelenie, daniele, wilki i niedźwiedzie zapełniały bory, wypadały na pola, czyniły szkody w bydle i zasiewach. Bolesław Chrobry lubił polowania i wszystek czas wolny od zajęć spędzał na łowach. Nie miał też zwyczaju siedzieć w jednem miejscu, ale przejeżdżał się wciąż po całym kraju, od grodu do grodu, sądził winnych i przyglądał się, jak się rządzą kmiecie po siołach i polach.
Miłosław z Żelisławem nie poprawili się więc wcale, choć zbrzydzili już sobie sami owe życie włóczęgowskie, i pragnęli bardzo osiedlić się spokojnie i ożenić, ale któżby dał córkę takim hultajom?
Niekiedy namawiali się, aby iść prosto do króla, przebłagać go i uprosić, aby ich przyjął do służby rycerskiej. Byli przecież synami wojaka, więc zasługiwali na wzgląd niejaki, strach ich jednak przejmował na wspomnienie tego olbrzyma, z brwią ściągniętą w gniewie, z batem w dłoni, i brakło im odwagi.
Żyli więc tak z dnia na dzień, znudzeni, niezadowoleni z siebie, aż razu pewnego wracając z łowów późnym wieczorem, spotkali na drodze stado wołów, które pastuchy gnali do grodu, jako daninę z sioła; nie płacono bowiem wtedy podatków pieniędzmi, których nie wiele było w kraju, tylko oddawano osepy ze zboża i rzezie z bydła na utrzymanie króla, rządu i wojska.
– Gdybyśmy dostali parę wołów, niedola nasza mogłaby się skończyć, bylibyśmy szczęśliwi! Czy nie tak, braciszku? – wyrzekł Żelisław, wzdychając.
– A toć prawda, odpowiedział Miłosław, ot, te dwa siwe dla ciebie, a ten graniaty i czerwony dla mnie. Co, nieprawda?
Szli jakiś czas za stadem i rozmyślali. Pastuchy słabsi od nas, ani nie mają tej zręczności co my; dalibyśmy im radę z łatwością, odezwał się brat starszy.
– Spróbujmy – przydał po chwili, jest ich czterech, a nas dwóch, ale damy im radę. Młodszy milczał, ale nie opierał się.
Żelisławowi oczy zabłysły dziko, zdjął procę z ramienia, włożył w nią kamyk ostry; Miłosław wydobył nóż z za pasa.
Pastuchy szli sobie najspokojniej szerokim gościńcem, nie lękając się niczego. Wtem jeden z nich dostał kamieniem w głowę i upadł zbroczony krwią na ziemię. Zanim drudzy zdążyli obejrzeć się, już ich powalono na ziemię, a ostatni jął uciekać. Synowie Lubomiry powrozami, które mieli przy sobie, uwiązali upatrzone woły i pognali je ku domowi swemu.
Pokaleczeni i osłupieni pasterze przyszli po niejakim czasie do zmysłów, opatrzyli rany i dognali stado do grodu. Kasztelan posłyszawszy o przygodzie, jaka spotkała ich w drodze, rozgniewany bardzo, postanowił wyśledzić, kto dokonał napadu.
Nie trudno było dojść po nitce do kłębka. Synowie Lubomiry znani byli szeroko z nieporządnego życia; znaleziono u nich woły. Wezwani poznali swoje własne.
Żelisława z Miłosławem, związanych powrozami, zamknięto w podziemiach wieży zamkowej.
Na ich nieszczęście król Bolesław zjechał w tymże czasie do grodu. Wysłuchawszy opowiadania o postępowaniu swoich wychowańców, zapalił się srogim gniewem i krzyknął: "Nie warci, aby ich ziemia żywiła." Panie kasztelanie, rozkazuję ci pościnać im głowy.
Królewskie słowo było wyrokiem. Chrobry nie lubił, aby go proszono, błagano o ułaskawienie. Lubomira przybyła do grodu za swymi pojmanymi synami, ciężko stroskana, bo choć często narzekała na nich, kochała przecież macierzyńskiem sercem. Radzono jej, aby udała się z prośbami do królowej, która towarzyszyła zawsze małżonkowi w ciągłych przejazdach po kraju, a słynęła z dobroci i miłosierdzia.
Nieszczęśliwa matka na wszystko była gotową; rzuciłaby się zapewne pomiędzy stado wilków, gdyby tego było potrzeba.
Przyodziawszy się zatem przystojnie, poszła na zamek. Judyta węgierska, łaskawa i pobożna pani, dawała łatwy przystęp wszystkim, pragnącym ją widzieć i rozmówić się z nią. Wpuszczono więc natychmiast wdowę do pańskiej komnaty; płacz żałosny nieszczęśliwej wzruszył serce królowej. Uspokójcie się, matko, rzekła łagodnym głosem, zrobię co będę mogła dla ocalenia waszych synów. Uspokójcie się!
Lubomira, uniosłszy tarzającą się po ziemi głowę siwą, spojrzała w oblicze pani i promień pociechy spłynął w jej duszę, tyle w niem bowiem ujrzała łagodności anielskiej.
Wszystkie prośby i przełożenia małżonki nie skutkowały, król był w złym humorze, a z innych powodów także wyroku nie chciał cofnąć.
– Nie poprawili się po mojej ojcowskiej karze, to niech zdechną jak psy! – mówił chmurny.
Judyta wiedziała jednak, że mąż jej często żałuje po niewczasie, zbyt srogo ukarawszy przestępcę, a zdawało jej się, że kara śmierci za skradzenie wołów była zbyt surową. Postanowiła więc ocalić młodzieńców podstępnym sposobem. Przywoławszy do siebie kasztelana grodu, wydała mu rozkaz, aby synów Lubomiry nie tracił, lecz żeby przetrzymał ich w grodzie do jakiegoś czasu.
– Odpowiedzialność za nieposłuszeństwo rozkazom królewskim ja biorę na siebie, – wyrzekła – gniew Bolesława zatem na mnie paść może, nie na was. Owszem obowiązkiem jest tak czynić, jak ja rozkazuję.
Kasztelan skłonił się nizko. Był to człowiek ludzki i jemu żal było tracić młodzieńców.
Lubomira, pełna niepokoju w duszy, przesiadywała długie godziny za wrotami zamku, wyczekując wieści od królowej. Razu pewnego ujrzała kasztelana, wychodzącego z pokojów żony Chrobrego.
Serce zabiło gwałtownie, coś jej szeptało do ucha, że on przyniesie jej szczęśliwą wiadomość. Podeszła ku kroczącemu zwolna panu i pokłoniła się niziutko, pytając o synów na śmierć skazanych.
Naczelnik grodu, dowiedziawszy się, że ona jest ową nieszczęśliwą wdową, pochylił się ku niej i powiedział do ucha:
– Włos z głowy nie spadnie synom waszym, ale sza! Trzeba milczeć, choć ludzie mówić będą o śmierci ich, rozumiecie?
– Co się stanie z dziećmi mojemi? zawołała matka, łamiąc ręce z bólu, jakiż los ich czeka? niechże wiem wszystko.
– Król nie pozwolił się uprosić, lecz królowa bierze ich życie na swą odpowiedzialność. Ogłosimy ich śmierć przed światem i jakiś czas będą, jakoby umarli, objaśniał urzędnik.
– O Boże! o Boże! narzekała kobieta, takim sposobem nie będę ich oglądała, umrę, a oglądać ich nie będę.
Pan kasztelan kiwnął ręką i poszedł dalej, a Lubomira rozmyślała nad tem, co słyszała. Synowie jej nie będą straceni, ale kryć się muszą przed ludźmi, żyć muszą w podziemiach! co to za życie!
Na co im to przyszło, powtarzała sobie w myśli; zamiast żyć szczęśliwie z pracy, ożenić się i chwalić Boga, trzeba im jako dzikim zwierzętom kryć się w norach, gnić marnie! Na takąż to dolę ich wychowałam?
Król rozkazał ziemię po synach Lubomiry przyłączyć do własności sioła, do równego podziału, a starej wdowie przeznaczając jakąś miarę zboża i każąc pamiętać o jej chałupie, aby się nie rozpadła.
Ludzie kiwali głowami, mówiąc: "Na co im to przyszło! A potrzeba im to było?" Nikt nie żałował straconych młodzieńców, bo obrzydli wszystkim niepoczciwemi sprawami swemi. Dziewczęta niektóre tylko płakały w skrytości, bo myślały sobie: "Może byliby się poprawili jeszcze ".
* * *
Czas uchodził szybko w pracy około roli; ludzie przestali mówić o synach Lubomiry, a ta z żalu i tęsknoty zaniemogła ciężko i umarła. W kraju zapanował pokój; król ukończywszy wojny z Niemcami, zamyślał o uroczystej koronacyi. Nosił już wprawdzie koronę, ofiarowaną przez cesarza niemieckiego, Otona III-go, i tytułował się królem, ale widząc, że sąsiedzi nie szanują tej godności, jak należy, pragnął otrzymać od Ojca Świętego koronę i odbyć koronacyę kościelną, aby postawić swój kraj w rzędzie królestw chrześcijańskich.
A cóż się stało z Żelisławem i Miłosławem? Kasztelan za życzeniem królowej, wypuścił ich z wieży, rozkazał odszukać w puszczy pobożnych pustelników i tam zaczekać na dalsze rozkazy. Z wielką radością serca opuścili podziemia zamku, pełne stęchlizny grobowej i odetchnęli powietrzem wonnem, ożywczem lasu. Przed zaszyciem się w głębie puszczy, zapragnęli raz jeszcze ujrzeć matkę starą. Wśród nocnych zmroków podkradłszy się pod sioło, zapukali w okienko rodzinnej chaty, nie wiedząc, że Lubomira spoczywała już w grobie.
Po kilkakrotnem stukaniu otwarły się drzwi, ale w progu ukazali się obcy ludzie; dwaj bracia uciekli z pospiechem, a nikt ich nie gonił, bo jeśli ich poznawano, sądzono zapewne, że to nieboszczyki chodzą w pokucie.
Poszli więc synowie Lubomiry na puszczę odszukiwać bieniszewskich pustelników.
Las ówczesny był gęsty, zarosły, zawalony wywrotami, pełen dzikiego zwierza, ale wyżywił z łatwością zgłodniałych W dawnych czasach, gdy nie znano jeszcze jarzyn, obecnie uprawianych po ogrodach, ludzie jedli korzenie wielu roślin, rosnących dziko.
Silnym i zręcznym myśliwym nie trudno było o zwierzynę. Z suchych gałązek założyło się ognisko, z krzemienia wykrzesało ognia i wnet uczta była gotową. Nocą układali się do snu na konarach drzew dla bezpieczeństwa przed dzikemi zwierzęty.
Żelisław z Miłosławem błądzili po puszczy długo, zanim spotkali chaty pustelników. Od kasztelana wiedzieli, że trzeba nasamprzód odnaleść wielkie jezioro, i nad jego brzegami szukać klasztorku bieniszewskiego.
Szli więc, szli, aż ujrzeli to, czego szukali. Na wyniosłej górze, nieopodal wody stała drewniana kapliczka, otoczona pięciu chatami świętych mężów. Młodzieńcy opowiedziawszy zakonnikom przygody swego żywota, przyjęci byli przez nich z miłością chrześcijańską.
– Zostańcie z nami, przemówił 0. Jan, staruszek z długą siwą brodą; trzeba, abyście przebłagali Boga za grzechy i otrzymali odpuszczenie.
Ojciec Mateusz odezwał się potem:
– Niejeden grzesznik nawrócił się tutaj; zdarzało się nawet, że zbójcy korzyli się za łaską Bożą.
Żelisław z Miłosławem wierzyli chętnie słowom kapłanów, bo sami czuli taką skruchę, iż łzy płynęły z ich oczu. Pustelnicy byli cudzoziemcami, lecz nauczyli się już polskiej mowy. Odziani byli w habity z grubego sukna, nosili długie brody a na piersiach ich wisiały drewniane krzyżyki. Pokazało się, że synowie Lubomiry, choć byli ochrzceni, nie znali wcale zasad wiary, a pojęcia ich o Bogu zmieszane były z bałwochwalstwem. Święci pustelnicy nauczali ich z cierpliwością, zachęcali do modlitwy, do postów, namawiali do wyrzeczenia się krwawego polowania, a do żywienia się rybami i korzonkami. Synowie Lubomiry z wielką ochotą nakłonili się do takiego sposobu życia, sprzykrzywszy sobie obfitość mięsa. Zbudowali sobie chatę na polach wśród wód jeziora, łowili ryby i chodzili do kaplicy na wspólne modły z zakonnikami. Życie pustelnicze nie przystawało jednak do ich natury żywej; wkrótce zaczęli tęsknić i marnieć w spokoju.
Razu pewnego w ciszy leśnej stał się wielki rozruch. Puszcza zaroiła się rycerstwem, a przybiegły przodem goniec dał znać pustelnikom, że król Bolesław przybywa do nich w odwiedziny. Zakonnicy prości, pokorni, nie zmieszali się wcale przybyciem tak dostojnego gościa, nie wstydzili się bowiem ubóstwa swego, owszem szczycili niem, jako uczczonym przez Syna Bożego stanem.
Król poważał bardzo duchowieństwo, zbliżywszy się więc pod górę, zesiadł z konia, idąc pieszo i bez nakrycia głowy.
Najstarszy wiekiem O. Jan uchylił głowy i przedstawił królowi swych towarzyszów.
– Oto są ojcowie Izak, Mateusz, Krystyn, Barnaba, powiedział w prostocie.
Bolesław całował każdego w rękę, a oni kładli znak krzyża św. na królewską, kornie uchyloną głowę.
Rycerze, towarzyszący monarsze, przyklękli na jedno kolano, a tysiące słońc odbijało się w ich stalowych szyszakach i zbrojach.
Król, ująwszy pod ramię Ojca Jana, kazał się zaprowadzić do pustelniczej chaty. Długo bardzo trwała rozmowa tajna a rycerstwo tymczasem przechadzało się po lesie nad brzegami jeziora. Bolesław przybył do zakonników z ważnym interesem, chciał bowiem jednego z nich wyprawić po koronę do Rzymu.
Jan tłomaczył się, iż nie przystoi ludziom jego stanu, zajmować się sprawami świeckiemi i odmawiał stanowczo. Król, nie mogąc sam poradzie, przyzwał do pomocy opata Tuni, który wymową swoją przekonał pustelnika, że wyprawa po koronę dla Bolesława nie jest sprawą jedynie świecką, bo utworzenie chrześcijańskiego królestwa pomnoży chwałę kościoła. Przywołał tedy O. Jan swych towarzyszów i pytał, któryby z nich chciał podjąć się wyprawy do Ojca św.
O. Barnaba ofiarował się w końcu.
Król, uchyliwszy drzwi chaty, gwizdnął na służbę, a w niedługim czasie kilku tęgich drabów wniosło wielką skrzynię ze skarbami, którą król zawsze woził z sobą, bo hojnym był bardzo i lubił obdarzać ludzi, zasłużonych krajowi.
Sam otworzył skrzynię, a wyjąwszy z niej dużą bryłę złota, ofiarował ją pustelnikom. Znam to, księża, (wszystkich kapłanów tytułował księdzami czyli książętami, na znak wielkiej czci), że jesteście bogaci, bogatsi odemnie, bo niczego wam nie potrzeba, a zbieracie skarby cnót, których ani mól nie zje, ani rdza nie zepsuje, ale na podróż potrzeba złota; weźcie to, co wam daję.
– Miłościwy panie, odrzekł O. Jan, weź swoje dary, aby z tem złotem nie przylgnęło łakomstwo do serc naszych. O. Barnaba pójdzie, dokąd mu każesz, ubogi, a sprawi i tak dobrze swoje dzieło.
– To być nie może, zawołał monarcha, poseł króla polskiego winien być wspaniałym i hojnym, jak sam król. Złoto otwiera drzwi pałaców królewskich i dostojników kościoła. Ubóstwo piękne jest na puszczy, ale nie popłaca pośród miast wielkich i na dworach pańskich.
O. Jan milczał, Bolesław złożył bryłę złota w kącie izby, poczem pożegnawszy z wielką czcią zakonników, odjechał wraz z swymi rycerzami.
Synowie Lubomiry, wmieszawszy się w tłumy, przyglądali się wszystkiemu, nie poznani pod grubemi szatami, uszytemi z skór dzikich zwierząt. Serca ich zabiły gwałtownie do tych rycerzy, do świata, do ludzi. Gdy wspaniały orszak zniknął wśród gąszczu leśnego, długo stali zamyśleni, i wrócili do swej chaty smutni bardzo.
Cisza, przerywana tylko pluskiem ryb, szelestem sprawianym przez bobry, budujące swe chaty i wrzaskiem ptactwa wodnego, zasmucała ich więcej teraz, niż kiedykolwiek.
Z początku, po okropnościach więzienia w ciemnych, wilgotnych podziemiach, pustynia wydała im się pełną życia i ruchu. Obecnie widok żyjących na świecie obudził pragnienie powrotu pomiędzy ludzi. Z każdym dniem było gorzej z nimi, napróżno pustelnicy starali się pocieszyć i przekładać mądrze; złote ich słowa odbijały się, jak groch o ściany. W kilka dni po bytności króla, smutni jak zwykle, powstawszy z posłania, powlekli się na górę, ale wszedłszy do kościółka, zastali go pustym, poszli zajrzeć do chat, a cóż za okropny widok uderzył ich oczy!
Krew strumieniami zalewała podłogę, ciała pozabijanych pustelników leżały dokoła, bryła złota znikła. Łatwo było odgadnąć, co się stało; wieść o skarbie, zostawionym przez króla, rozbiegła się po okolicy; źli ludzie, uwiedzeni chciwością złota, zgładzili świątobliwych ojców.
Żelisław z Miłosławem zapłakali gorzko na tak straszne widowisko, a pragnąc, aby ciała były przystojnie pochowane, postanowili sami udać się do Gniezna i opowiedzieć wszystko królowi.
* * *
Bolesław właśnie dopiero co wrócił z objazdu po kraju, gdy mu dano znać, że królowa prosi go do siebie w ważnej sprawie.
Judyta spłakana, blada, opowiedziała co się stało z pustelnikami. Król usłyszawszy, zacisnął pięście z gniewu i żałości; poczem wsiadł na konia i pojechał przekonać się osobiście o prawdzie zasłyszanej wieści. Znalazłszy ciała ojców martwe, zapłakał w głos, co mu się bardzo rzadko zdarzało. Wszyscy obecni, słysząc szlochanie tego lwa słowiańskiego, tonęli we łzach.
Z wielką wspaniałością odbył się pogrzeb pięciu męczenników bieniszewskich; mnóstwo duchowieństwa i całe rycerstwo z kraju zjechało się, jakby na pogrzeb samego króla. Bolesław przez kilka następnych tygodni był ciągle smutny i skruszony w duchu. Bolało go to, że ciężka jego praca około polepszenia ludzi nie przyniosła owoców pożądanych. Widocznie pogaństwo tkwiło jeszcze w sercach ludu, mimo wszelkich starań o wykorzenienie. Do chciwości złota przyłączyła się nienawiść do chrześcijańskich kapłanów, bo zwyczajni złodzieje mogli zabrać skarb, nie zabijając zakonników, którzy z pewnością nie byliby się bronili. Słodka Judyta pocieszała króla, ale i upominając zarazem temi słowy:
– Miłościwy panie i mężu mój, Pan Jezus zalecił nam cierpliwość i łagodność w postępowaniu z bliźniemi. A wy, panie, bywacie częstokroć zbyt srogim. Srogość wywołuje srogość.
– To prawda, czasem sumienie udręcza mnie za to, że karałem zbyt surowo przestępców, wyrzekł król skruszony dziwnie. Krew nie woda, człowiek unosi się gniewem i z tego bieda! – przydał wzdychając.
– Ci dwaj bracia, synowie Lubomiry na przykład, nie zasłużyli na karę śmierci, – przyznajcie to sami, mój panie, – podsunęła królewska małżonka.
– I to prawda, przyznał monarcha, wyznaję, iż stawali mi oni niejednokrotnie przed oczami.
– Na matkę ich spadła najcięższa kara, choć ona była niewinną, – westchnęła Judyta. Co to za boleść dla matki, patrzeć na taką śmierć synów! Ale cóżbyście powiedzieli na to, mój panie, przydała z uśmiechem, gdyby oni zmartwychwstali?
Król rozśmiał się.
– Dziwna jest twoja mowa, – wyrzekł.
– Nie dziwna to mowa, ciągnęła dalej małżonka, wcale nie dziwna. Synowie Lubomiry mogą zmartwychwstać na wasz rozkaz, miłościwy panie i mężu mój.
– Więc niech zmartwychwstaną! żartował mąż, niech zmartwychwstaną! Gotuję się na wojnę niemiecką; potrzeba mi wielu ludzi, radbym był, aby słowa twoje sprawdzić się mogły, Judyto!
Królowa nie odpowiedziała nic na to, ale twarz jej rozjaśniała się radością.
Żelisław z Miłosławem od czasu pogrzebu przebywali w zamku pomiędzy czeladzią dworską. Nędzny strój, zabrudzone z umysłu twarze sprawiały, że nikt ich nie poznawał.
Królowa po rozmowie z małżonkiem, co dopiero opisanej, przywołała ich, a ofiarowawszy im strojne szaty, kazała wykąpać się, ubrać i zasiąść za stołem pańskim.
Bolesław podczas uczty bywał teraz smutny, jadał mało i nie częstował nikogo. Wszyscy biesiadnicy siedzieli także w milczeniu, nie śmiejąc rozrywać się wesoło, gdy pan zachowywał żałobę. Wszystkie oczy zwracały się jednak w jedno miejsce i szeptano sobie z cicha i wskazywano kogoś. Bolesław rzucił okiem i przypomniał sobie słowa Judyty. Zmartwychwstali synowie Lubomiry siedzieli za stołem, zawstydzeni, trwożni. Król skinął na nich, aby się zbliżyli, a oni przypadłszy do nóg królewskich, wyznali kim są i opowiedzieli przygody swoje.
Chrobry wysłuchał do końca z łaskawą twarzą. Domyśliwszy się, za czyją sprawą cud zmartwychwstania był dokonany, poszedł do królowej, a za chwilę wrócił wesoły, uradowany.
– Stało się dobrze, wyrzekł; mieliście czas do pokuty i poprawy, spodziewam się, nie powrócicie już do hultajskiego życia, jakie wiedliście dawniej. Oto idę na wojnę z Niemcami; potrzebuję ludzi, pójdziecie więc ze mną.
Żelisław z Miłosławem byli nad wyraz szczęśliwymi z tego obrotu rzeczy, dziękowali królowi i królowej. Poszli na wojnę, a odznaczywszy się tam wielką śmiałością w boju, dosłużyli pasowania przez króla na rycerzów. Zwano ich do śmierci zmartwychwstałymi mężami.BRUZDA, SOŁTYS W ŁOBZOWIE.
POWIEŚĆ Z CZASÓW KAZIMIERZA WIELKIEGO.
Wiele lat przeszło, – wiele wody w Wiśle popłynęło do morza, wiele pokoleń ludzkich przeżyło na świecie i do grobu się pokładło od czasu, – gdy się to działo, – co teraz opowiem.
Łobzów leżał pod miastem Krakowem, na żyznej, nadzwyczaj urodzajnej glebie. Dokoła otaczały go gęste bory, złożone z olbrzymich dębów, modrzewiów, klonów, jodeł i buków; osłaniały one siedziby ludzkie od ostrych przewiewów powietrza i nagłych zmian klimatu. Kmiecie, osiadli tam, odznaczali się zamożnością, zdrowiem ciała i rozwinięciem umysłu. Nie dziw więc, że król polski, Kazimierz Wielki, przezwany szydersko królem chłopków, polubił szczególniej ową miejscowość, zachodził tam często przechadzką, gawędził z gospodarzami, zasiadłszy na wielkim, płaskim kamieniu pod rozłożystym, starym dębem, stojącym, jakby na straży, na środku wioski. Tam też zbudował sobie król piękny zamek, aby miał gdzie wypocząć po trudach rządzenia, lub po gwarnem życiu miejskiem użyć ciszy wioskowej.
Chaty kmiece budowano z balów modrzewiowych; obszerne bywały i ciepłe, trochę tylko za ciemne, bo zamiast drogich podówczas szyb, używano jeszcze wtedy błon pęcherzowych. Zamiast słonecznych promieni zapalano na szerokich kominach łuczywo, które zalewało prawie ciągle migotliwem światłem ściany stancyjek. Ludzie nie lubili przesiadywać w chatach, a wolny od pracy czas przepędzali zazwyczaj na przyzbach, czyli na gankach, opartych na drewnianych słupach.
Z pomiędzy chat łobzowskich odznaczał się szczególnie obszernością dworek Pietrka Bruzdy, kmiecia wolnego i sołtysa zarazem.
Kmieć wolny nie miał innego pana nad sobą oprócz króla, jemu płacił podatek i służył w czasie wojny. Sołectwo zaś miało wtedy wielkie znaczenie wśród gromady. Sołtys był zarazem sędzią i opiekunem sioła, godził zwaśnionych, bronił uciśnionych, a za owe trudy gromada składała mu zapłatę w zbożu, w rybach, w bydle itp.
Oprócz kmieci wolnych byli też wówczas kmiecie niewolni, płacący czynsze szlachcie i pozbawieni swobody, a los ich zależał całkiem od pana; jeżeli pan był dobry, rządny, to ludzie jego nie mieli krzywdy, ale gdy zdarzył się pan zły, wtedy biada jego poddanym. Taki porządek składał się przez całe wieki; nikt z żyjących nie pamiętał wówczas, aby kiedyś inaczej było; tylko staruszkowie opowiadali, jakoby także od staruszków słyszeli, że dawno, bardzo dawno miało być inaczej i lepiej.
Bruzda miał głowę na karku nie od parady, a król lubił z nim gawędzić jak równy z równym. Liczył Pietrko wtedy, gdy działy się opowiadane tutaj wypadki, lat 44, średniego był wzrostu i dobrze zbudowany, prędki w ruchach; nosił włosy krótko przystrzyżone nad czołem, a za uszami długo spuszczone. Ubierał się w białą, sukienną opończę, sięgającą do kostek, wyłożoną do koła lisztewkami, z czerwonego i granatowego sukna, bo jak wszyscy Małopolanie, kochał się w jaskrawych barwach, brzękadłach i świecidłach. Od święta nosił on pas rzemienny, nabijany czystem srebrem, obwieszony maleńkiemi dzwoneczkami.
Blizkość tak wielkiego miasta, jakiem był naówczas Kraków, ułatwiała dobrobyt. Za pszenicę, dostawianą piekarzom, można było dostać srebra i złota na miarę, a nie było go na co wydać. Podatek nie wiele wynosił, a odzienie tkało się w domu z wełny własnych owiec, albo ze lnu lub z konopi. Jadło się, co Bóg dał na polu, chleby i placki pszenne, (ziemia łobzowska tylko pszenicę rodziła), bób, rzepę, jagły i różne kasze. Piło się piwo warzone w domu, z własnego jęczmienia lub napój, sycony z miodu własnych pszczół. Opał i światło nic nie kosztowało, a bory, rosnące dokoła, oprócz drzewa i łuczywa, dostarczały zwierzyny, grzybów, jagód, malin, orzechów na przysmaki.
Na cóż tu było pieniądze wydać? Chyba na zbytek jaki. Więc kmiece żony i córki nosiły jedwabne spódnice, aksamitne sznurówki, a włosy, zamiast prostym, rucianym wiankiem, przystrajały w czółka aksamitne, naszywane paciorkami, świecidłami i wstążkami.
Za temi ślicznościami przepadała Bronika, córka Pietrkowa, młoda, urodziwa dziewoja, ale ojciec był nadto rozumny, aby pozwolił jej do zbytków nawykać, wiedział bowiem, że to do dobrego nie prowadzi, tylko złe skutki za sobą pociąga, że niewiasta nadto rozmiłowywa się w urodzie swojej, nie chce brać się do ciężkiej pracy, aby piękności nie uszkodzić.
Ile razy dostrzegł jaki zbytkowy przedmiot na Bronisi, marszczył brwi i gromił żonę.
– Ej, matko, matko, ty zgubisz duszę dziecka temi niemieckiemi wymysłami.
– Komuż co kupię, jeśli rodzonemu dziecku będę żałowała? – odpowiadała Pietrkowa.
– Kiedy ty nie chcesz mnie rozumieć wcale; darmo mam psuć gębę… na drugi raz, jeżeli co takiego u Broniki zobaczę, to słowa nie rzeknę, tylko wezmę i w ogień wrzucę.
Żona wiedziała, że mąż jej napróżno nie mówi, że gotów jest tak uczynić, jak powiedział, więc wstrzymywała się od sprawunków, a córkę pocieszała w ten sposób:
– Jak pójdziesz za mąż, to sobie sama kupisz, co ci się tylko spodoba.
– Aha! – przerwała dziewucha – jak pójdę za mąż, włosy mi obetną, głowę chustką zawiążą; gdzie tam wtedy o stroju myśleć!
Bronisławie nie wolno było próżnować, musiała pszenicę pleć, pomagać podczas żniwa, około lnu obrabiać, owce strzydz, a zimą o czwartej rano wstawać, prząść wełnę albo konopie. Nie spieszyło się jej wychodzić za mąż, bo wiedziała, że zamężnym niewiastom jeszcze więcej pracować trzeba. Starsza jej siostra, Agata, od kilku lat zamężna, musiała, oprócz wymienionych robót, porządek w domu utrzymać, piec chleby, gotować, krowy doić, masło robić i inne rzeczy czynić, które matka w domu Bruzdy robiła. A oprócz tego jeszcze z małemi dziećmi nie brak zachodu gospodyniom.
W owych czasach ludność nie była liczna; ani sługi przyjąć, ani robotnika przynająć nie przychodziło tak łatwo jak dzisiaj, kmiecie więc pracowali ciężko, a chlebem, wydobytym z roli, żywili cały naród, króla, szlachtę i mieszczaństwo. Pewnego razu, gdy Pietrko zasiadł przed chatą na drewnianej ławie, czekając na obiad, Bronika przybiegła zadyszana, czerwona.
– Król przyjechał do zamku z królową, zawołała.