- W empik go
Złoto Czerwonych Skał - ebook
Złoto Czerwonych Skał - ebook
Książka opowiada o losach polskiego zesłańca, Łoskiego, który podczas swojej wędrówki przez ostępy syberyjskiej głuszy, przedzierając się przez dziką tajgę, na koniec trafia w miejsce, w którym spodziewa natrafić na… złoto, w które obfituje owa kraina. Czy znajdzie obiekt swego pożądania, dzięki któremu jego życie mogłoby znów stać się normalne, spokojne, bezpieczne? Wiele wskazuje na to, że ma taką szansę… Czy istotnie? Czy bryłki złotego kruszcu błysną któregoś dnia spod mchu, spod zrudziałej leśnej ściółki? Tego się można dowiedzieć, przeczytawszy niniejszą książkę. Zachęcamy!
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8064-750-3 |
Rozmiar pliku: | 669 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mróz tężał. W jego śmiertelnym uścisku pękała lodowa powierzchnia jeziorka, co leżało pod grubą pokrywą śnieżną, znacząc się ciemnym otokiem żałosnych trzcin i szuwarów.
Dokoła stała milcząca, nasępiona puszcza — straszliwa, podstępna zawsze „tajga“ syberyjska.
Świerki, koszlawe i pokraczne, opuściły szerokie łapy, obciążone wysokiemi czapami śniegu. Olchy, osiki i brzozy wyciągały ku niebu nagie gałęzie, okryte srebrzystą sadzią, skrzącą się na słońcu miljonami djamentów. Blade niebo, jakgdyby zamarznięte, nie wchłaniało słabych promieni światła, odrzucając je na biel ziemi — uśpionej lub umarłej.
W puszczy panowała cisza, przygnębiająca i beznadziejna.
Odczuwał ją człowiek, stojący nad wyrąbaną przeręblą i oglądający dopiero co wyciągnięty wieńcierz, w którym uwikłało się kilka dużych ryb.
Człowiek ten, o młodej twarzy i miękkim zaroście na chudych policzkach, zwracał niebiesko-szare oczy ku tajdze, a wtedy w źrenicach jego miotało się przerażenie i rozpacz.
Z niewysłowioną radością pochwytywał on najsłabszy dźwięk, zrzadka dobiegający z mateczników leśnych. Gdzieś daleko z suchym trzaskiem rozpękł się stary pień świerkowy, na kamień zmarznięty; z innej strony echo przyniosło urwany skrzek sójki. To i — wszystko. Poza tem — cisza bezbrzeżna, otchłanna i martwa.
Wydobywszy ryby i opuściwszy sieć pod lód, człowiek zaczął wchodzić na wysoki brzeg. Tam, wśród brzóz stała chatka, a raczej barłog, sklecony z okrąglaków i okryty nieheblowanemi szczapami. Niziutkie drzwi i jedyne okienko, zaklejone przetłuszczonym papierem, widniały od strony południowej.
Człowiek pchnął drzwi nogą i wszedł do półciemnej izdebki.
Mały, bury piesek, kosmaty i ponury, wstał na jego spotkanie i, przechyliwszy głowę nabok, strzygł śpiczastemi uszkami i z ciekawością przyglądał się zdobyczy.
Położywszy ryby na stole, człowiek ogarnął wzrokiem swoją siedzibę.
Znał ją dobrze, bo trzeci to już rok mieszkał na tem odludziu, w obcej ziemi, w nędznej norze, skazany na niechybną śmierć, która tylu innych porwała w swe zimne objęcia.
Tuż koło ogromnego, niezgrabnego pieca rosyjskiego, stała szeroka prycza z siennikiem, poduszką i czarnym kożuchem baranim. Na ścianie nad posłaniem wisiała skóra niedźwiedzia, a na niej obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej, jakaś fotografja i strzelba.
Pod okienkiem mieścił się stół, a na nim — kilka książek polskich, blaszanki z prochem i przyrządy do wiązania sieci. Na przypiecku leżała siekiera, duży nóż; na półce stał kociołek, kilka garnków glinianych i trzy kubki blaszane.
Mieszkaniec chatki westchnął głośno.
Przypomniał sobie, że jeszcze w 1905 r. studjował w Akademji Górniczej w Krakowie, lecz podczas pobytu w Warszawie porwała go fala rewolucji, zmusiła spoliczkować moskiewskiego żandarma i podzielić los tysięcy wygnańców polskich, rzuconych przez dzikiego najeźdźcę na poniewierkę i śmierć w niedostępnych uroczyskach tajgi syberyjskiej.
Nie miał już imienia i nazwiska, figurując na liście zesłańców politycznych, jako Nr. 817. Nikt tu nie wiedział, że nazywano go niegdyś Henrykiem Łoskim. Wiedziały zato władze syberyjskie, że nie przetrzyma dziesięciu lat wygnania i że nigdy nie powróci już do dawnego życia. Pozwolono mu umierać powolnie, lub w szale rozpaczy rozsadzić sobie głowę wystrzałem ze strzelby, usłużnie podsuwanej przez policję najdalej osiedlonym zesłańcom.
Henryk Łoski miał zaledwie 27 lat, posiadał dobre zdrowie i niewyczerpany zasób sił. O śmierci więc nie myślał, a z samotnością, mrozem i głodem walczył zacięcie i zwycięsko. Zawdzięczał to nieprzerwanej pracy. Opatrzył i tak naprawił chatę i piec, że najostrzejsze mrozy i szalone śnieżyce nie miały już nad nim mocy. Wymyślił pułapki i sidła niezawodne na sobole, kuny i przeróżne ptactwo. Za drogie futerka nabył w dalekiej wsi worek żyta, piłę, dłuta, rydle i kilof, sporządził sobie sochę drewnianą, wypalił szmat lasu i założył pole.
Nie zaznał ani razu zimna i głodu. Dokuczała mu tylko i truła go samotność. Odpędzał ją, czytając przywiezione ze sobą książki. Znał je na pamięć, lecz, przeczytując je po raz setny, znajdował zawsze coś nowego i coraz bardziej porywającego go i krzepiącego na duchu.
Łoski spostrzegł, że papier, zastępujący szyby, zarumienił się nagle.
Zimowe dni na Syberji krótkie są straszliwie i, chociaż dobiegała dopiero godzina 4-ta, słońce zapadać już zaczęło za puszczę.
Zmierzch zgęszczał się coraz szybciej.
Łoski zapalił lampkę łojową i postawił ją na stole. Dorzuciwszy kilka drzazg na jarzące się w piecu węgle, wziął ryby i wyszedł na dwór.
Już skończył z tem i zawrócił ku domowi, gdy łososiowate, najbardziej poszukiwane na Syberji ryby, powiesił na gałęzi brzozy, a czwartą jął skrobać i patroszyć.
Już skończył z tem i zawrócił ku domowi, gdy nagle drgnął i stanął, jak wryty.
Po puszczy, odbijając się od drzewa do drzewa, biegło nagle spłoszone echo, aż zamarło na przeciwległej stronie jeziorka, gdzie w lecie ciągnęły się bagna i rozlewiska głębokiej, rdzawej rzeczki.
Łoski zmarszczył brwi i zacisnął zęby.
— Do djabła! — zamruczał do siebie. — To zapewne ten drab Ratimow zawitał w moje strony.
Istotnie, była to nader przykra okoliczność. Kozacki setnik Iwan Ratimow — brutalny, złośliwy gbur — miał pod swym dozorem wszystkich zesłańców obwodu i w zimie, raz do roku odwiedzał ich, aby się przekonać, czy żyją jeszcze i czy nie zdradzają objawów szaleństwa, co go zwykle cieszyło niezmiernie, gdyż mógł już nie dostarczać im prochu, mąki, soli i ołowiu.
Odwiedziny setnika stawały się nieszczęściem dla rzuconych na pustkowie ludzi, zależnych całkowicie od wstrętnego i okrutnego ciemiężcy. Znęcał się nad nimi, straszył, grożąc przeniesieniem do innej, jeszcze bardziej bezludnej miejscowości, lub wtrąceniem do więzienia, zawsze czegoś nie dodał, coś urwał, a nawet zabierał nieraz upolowaną zwierzynę, jeżeli tylko przedstawiała dla niego jakąś wartość.
— Ratimow... — szepnął młodzieniec, gdy echo umilkło nad zamarzniętym moczarem.
Szybkim krokiem powrócił do chaty, zgarnął ze stołu książki, wyciągnął z pod pryczy kilka skórek soboli, popielic i kun i, wybiegłszy z domu, ukrył wszystko w lesie.
Gdy powrócił, zapadła już noc. Ratimow nie przyjeżdżał jednak.
— Czyżby miał mnie ominąć?! — mignęła Łoskiemu radosna myśl.
Pokrajawszy rybę na kawałki, wrzucił ją do kociołka, posolił i dodał jakichś suchych ziół, w lecie uzbieranych w puszczy.
Setnik nie przybywał.
Łoski wyszedł przed chatę i nadsłuchiwał.
Zaciekawiony jego niepokojem piesek wybiegł za nim i stanął obok, poruszając uszami i węsząc.