Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Złoto i błoto. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Złoto i błoto. Tom 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 302 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wieść współ­cze­sna przez

J. I. Kra­szew­skie­go.

Tom II.

Lwów.

Na­kła­dem księ­gar­ni

Gu­bry­ko­wi­cza i Schmid­ta.

1884.

Dru­kiem Kor­nel­la Pil­le­ra.

W pięk­nej ka­mie­ni­cy na No­wym Swie­cie, świe­żo z wiel­kim zbyt­kiem od­no­wio­nej i przy­ozdo­bio­nej tak, że na pa­ła­cyk wy­glą­da­ła, krzą­ta­no się nie­zmier­nie od rana, jak gdy­by te­goż dnia spo­dzie­wa­no się w niej go­ści… Prze­cho­dzą­cy uli­cą, któ­rzy daw­niej ten dom opusz­czo­ny nie­co zna­li, wy­dzi­wić się nie mo­gli szyb­ko­ści, z jaką zu­peł­nie po­wierz­chow­ność swą zmie­nił i na­gle wy­szedł na ta­kie­go ele­gan­ta. Ar­chi­tekt, któ­ry się pod­jął tej me­ta­mor­fo­zy, miał snadź car­te blan­che od wła­ści­cie­la, i wca­le kie­sze­ni jego nie szczę­dził, a o swo­jej nie za­po­mi­nał też za­pew­ne. Wszyst­ko było z wiel­kim wy­ko­na­ne sma­kiem, ale z ude­rza­ją­cym zbyt może prze­py­chem, któ­ry trą­cił chęt­ką po­pi­su… Bra­kło pro­sto­ty tej od­ro­dzo­nej bu­do­wie, tak, jak jej brak nie­mal wszyst­kim na­sze­go wie­ku…

Do­wód to może, iż praw­dzi­wej pięk­no­ści mało mamy po­czu­cia, gdy ją bo­gac­twem szcze­gó­łów za­stę­po­wać mu­si­my.

Od da­chu do zie­mi, wszyst­ko tu bar­dzo sta­ran­nie ob­my­śla­ne było, aby po­kryć try­wial­ną nie­gdyś fi­zy­ogno­mię ka­mie­ni­cy i uczy­nić ją wy­twor­ną bu­do­wą.

Do okien po­przy­cze­pia­no ka­mien­ne bal­ko­ny, u wjaz­du po­sta­wio­no czte­ry prze­pysz­ne ka­ry­aty­dy ugi­na­ją­ce się pod cię­ża­rem por­ty­ku… Mię­dzy okna­mi po­wy­ko­wy­wa­no ni­sze i po­umiesz­cza­no w nich po­są­gi, gzem­sy pła­skie zy­ska­ły wy­dat­ne pro­fi­le… Gdzie­kol­wiek było miej­sce na ma­ska­ron, gir­lan­dę, na orna – men­ta­cyę, umiesz­czo­no je wszę­dzie. Co więk­sza, w wy­ko­na­niu tych ozdób czuć było, że nie zo­sta­ły po­chwy­co­ne z tego ogól­ne­go za­so­bu des lieux com­muns, któ­rym się naj­czę­ściej bez­myśl­nie po­słu­gu­ją ar­chi­tek­ci, ale za­sto­so­wa­ne były, wy­my­ślo­ne do tego gma­chu… Ślicz­ne po­sąż­ki w ni­szach wy­sta­wia­ły czte­ry pory roku, po nad fron­tem rzeź­bio­na gru­pa al­le­go­rycz­na w inny spo­sób ten sam mo­tyw uję­ła czte­re­ma wie­ka­mi czło­wie­ka…

Przedew­szyst­kiem jed­nak czuć tu było wio­snę i we­se­le mło­do­ści…

W wień­cach plą­czą­cych się mię­dzy gzem­sa­mi, kwia­tów było wię­cej niż owo­ców, na­wet czte­ry ka­ry­aty­dy śmia­ły się kształ­ta­mi le­d­wie roz­wi­te­mi, jak­by im lek­ko było dźwi­gać ka­mie­nie na ra­mio­nach mło­do­ści… Tu i owdzie wy­ra­stał z ka­mie­nia dzie­ciak, z fi­glar­ną min­ką i pu­co­ło­wa­tą twa­rzycz­ką… Dom zda­wał się prze­zna­czo­ny jak te pu­deł­ka, któ­re ro­bią na klej­no­ty, do prze­cho­wy­wa­nia szczę­ścia, do strze­że­nia mło­dzień­czych uciech, aby ich nie­zwa­rzy­ło tchnie­nie bu­rzy.

Mar­mu­ry i ka­mie­nie uży­te do przy­oble­cze­nia fron­tu wszyst­kie były barw we­so­łych, po­wietrz­nych, w pięk­ną har­mo­nię zle­wa­ją­cych się z sobą. Z za okien jed­no­ta­flo­wych z dala już wi­dać było bo­ga­te opo­ny i wzo­rzy­ste fi­ran­ki… Wszyst­ko co kom­fort XIX wie­ku dać może, zło­ży­ło się na uwy­dat­nie­nie tego cac­ka, obu­dza­ją­ce­go za­zdrość w prze­cho­dzą­cych…

Po­cząw­szy od wjaz­du za­skle­pio­ne­go, któ­re­go po­sadz­ka była z wiel­kich płyt mar­mu­ru sza­re­go, a do­ko­ła w nim po­dob­ne do ze­wnętrz­nych, tyl­ko od­pro­sto­wa­ne ka­ry­aty­dy trzy­ma­ły świecz­ni­ki bron­zo­we – wszyst­ko tu z nie­zmier­nym prze­py­chem ja­śnia­ło. Tuż w pra­wo za oszklo­ną ścia­ną otwie­ra­ły się ma­je­sta­tycz­ne wscho­dy, sze­ro­kie, bia­łym wy­ło­żo­ne mar­mu­rem, o bia­łych ta­kich­że po­rę­czach, któ­re ciem­no – czer­wo­ny ak­sa­mit okry­wał, aby rącz­ka spo­cząć na nich ma­ją­ca, nie po­czu­ła chło­du ka­mie­nia. Środ­kiem biegł wzo­rzy­sty dy­wan strzy­żo­ny, po któ­rym szło się jak po ukwie­co­nym traw­ni­ku. Z obu stron usta­wio­ne ma­jo­li­ko­we wa­zo­ny roz­kwi­tłych krze­wów, uro­czo się ma­lo­wa­ły na ścia­nach, a na nich dwa u góry mar­mu­ro­we po­są­gi, wy­stę­po­wa­ły jak nie­gdyś w po­świę­co­nych Gre­cyi ga­jach… Był to chło­pak i dziew­czę, któ­re wi­tać się zda­ły go­ści i nieść im dary kwia­tów i owo­ców.

Tuż dwa zno­wu kan­de­la­bry, pod­trzy­my­wa­ły gru­py, pięk­ne jak­by je wy­rzeź­bił Brodz­ki… Wspi­na­ły się na nich gen­jusz­ki, niby wal­cząc z sobą, kto do góry pod­nie­sio­ny świecz­nik uchwy­ci. Ar­ty­sta zwią­zał na­gich chło­pa­ków, splą­tał im ciał­ka, rącz­ki, no­żę­ta tak mi­ster­nie, tak wdzięcz­nie, iż kup­ka cała li­nia­mi ogól­ne­mi za­chwy­ca­ła… Wśród nich wiła się la­to­rośl win­na z li­ść­mi i gro­na­mi, prze­ry­wa­jąc po­za­okrą­gla­ne kształ­ty, fan­ta­stycz­ne­mi wy­rzy­na­nia­mi swych zwo­jów.

Drzwi, któ­re wi­dać były u góry, słu­żą­ce do wnij­ścia głów­ne­go, same też były dzie­łem sztu­ki. Okry­wa­ła je rzeź­ba na drze­wie mi­ster­na w splo­tach li­ści, wśród któ­rych zno­wu wra­ca­ły chło­pa­ki swa­wo­lą­ce. Po nad gzem­sem bo­ga­tym dwo­je dzie­ci ople­cio­ne gir­lan­da­mi pod­trzy­my­wa­ły herb, zło­żo­ny z dwóch tarcz…

Pro­mie­nie wio­sen­ne­go nad za­cho­dem już słoń­ca, wci­ska­ły się przez głów­ne wnij­ście do wspa­nia­łe­go za­jaz­du, gdy – nie wjeż­dża­jąc do, środ­ka, za­trzy­mał się przed nim po­wóz i z nie­go wy­siadł pod­ży­ły już, nie mło­dy, lecz żwa­wy jesz­cze męż­czy­zna.

Na­tych­miast szwaj­car w bo­ga­to szy­tym stro­ju, z la­ską po­zło­ci­stą dał znak cze­ka­ją­ce­mu w głę­bi lo­ka­jo­wi, któ­ry po­biegł w dzie­dzi­niec… Przy­by­wa­ją­cy nie był jak do od­wie­dzin ubra­ny, strój miał na so­bie po­wsze­dni i nie­wy­kwint­ny, lecz na­ce­cho­wa­ny ręką bie­głe­go za­gra­nicz­ne­go kraw­ca; nie zda­wał się przy­by­wać do lu­dzi, ale do domu, bo od pro­gu za­czął naj­mniej­sze jego oglą­dać szcze­gó­ły z wi­docz­nem za­do­wo­le­niem…

Szwaj­car stał wy­pro­sto­wa­ny, z la­ską w ręku przy­zwo­icie od­są­dzo­ną, przy­braw­szy po­stać urzę­do­wą, zda­wał się sa­lu­to­wać przy­by­łe­go. Był to pięk­ny męż­czy­zna, wy­bra­ny do tej funk­cyi straż­ni­czej, któ­ra wy­ma­ga pre­zen­cyi, twa­rzy nie ra­żą­cej i pew­ne­go ma­je­sta­tu, cza­sem po­su­nię­te­go aż do ko­mi­zmu.

Przy­by­ły za­le­d­wie się miał czas roz­pa­trzyć u wjaz­du, gdy od dzie­dziń­ca nad­szedł wi­ta­jąc grzecz­nie czło­wiek mło­dy, ubra­ny ze sma­kiem i ele­gan­cyą.

– Przy­by­wam – ode­zwał się pierw­szy wi­ta­jąc go ręki ski­nie­niem – po­prze­dza­jąc wła­ści­cie­li, aby obej­rzeć pań­skie ar­cy­dzie­ło i po­dzię­ko­wać mu za nie… Wstrzy­my­wa­łem się umyśl­nie z roz­pa­try­wa­niem czę­ści nie­do­koń­czo­nych pa­ła­cu, ma­jąc zu­peł­ną uf­ność w panu, któ­ryś się pod­jął od­da­nia nam tego cac­ka go­to­wem… Bądż­że pan ła­skaw mnie pro­wa­dzić… Jak do­tąd – praw­dzi­wie je­stem za­chwy­co­ny…

– Nie­ste­ty! ja mniej może je­stem rad z wła­sne­go dzie­ła, niż się spo­dzie­wa­łem – od­parł mło­dy bu­dow­ni­czy… Po­mię­dzy po­my­słem, ry­sun­kiem, a wy­ko­na­niem, zwłasz­cza gdy wie­le jego czę­ści da­le­ko za­ma­wiać na­le­ży i spro­wa­dzać – jest za­wsze nie­prze­wi­dzia­na róż­ni­ca…

Ton ja­kiś razi… kształt się nie­spo­dzia­nie uwy­dat­nił, wy­szło to co win­no było zni­kać, zni­kło co po­win­no było wy­cho­dzić… Ludz­kich to dzieł losy… Gdy­by ma­rze­niem i tchnie­niem two­rzyć moż­na było – in­a­czej­by wglą­da­ły dzie­ła czło­wie­ka… Gdy­by jed­na in­te­li­gen­cya i ręka mo­gła wy­kuć wszyst­ko ra­zem…

– Ala! prze­rwał przy­by­ły – chodź­my… nie od­bie­raj mi pan złu­dzeń.

– Ja księ­cia z góry uprze­dzam, że nie je­stem zu­peł­nie spo­koj­ny, rzekł młod­szy – ale zro­bi­łem com mógł i co było tyl­ko moż­li­we…

To mó­wiąc skło­nił się pan Mon­ti bu­dow­ni­czy przed księ­ciem Au­gu­stu­lem, i wiódł go przez otwar­ta ścia­nę oszklo­ną na wscho­dy…

Wi­dok wnij­ścia wpra­wił nie­mal w osłu­pie­nie księ­cia, któ­ry sta­nął gło­wę pod­no­sząc uszczę­śli­wio­ny… Z wol­na po­tem po­czę­li wcho­dzić na wscho­dy… lo­ka­jów dwóch w ak­sa­mit­nej li­be­ryi gra­na­to­wej ze sre­brem, przo­dem idąc otwie­ra­ło po­dwo­je…

Ob­szer­ny przed­po­kój już sam wy­glą­dał na sa­lon pra­wie. Dę­bo­we ławy rzeź­bio­ne w koło, przy­po­mi­na­ły stal­la ko­ściel­ne, naj­mniej­szy sprzęt był umyśl­nie do ca­ło­ści do­bra­ny… Drzwi dru­gie okry­wa­ła mar­kie­te­rya na czar­nem tle ko­ścią sło­nio­wą, w sty­lu od­ro­dze­nia wy­ko­na­na z fan­ta­zyą wiel­ką… Snu­ły się po he­ba­nie zma­to­wa­nym, któ­re­go gzem­si­ki tyl­ko lśni­ły się po­lo­rem, ga­łę­zie ro­ślin ma­rzo­nych, po któ­rych wspi­na­ły się anioł­ki, pta­ki, chi­me­ry, dzi­kie zwie­rzę­ta…

Drzwi te wio­dły do wiel­kie­go sa­lo­nu, ja­sne­go, mar­mo­ry­zo­wa­ne­go… w któ­rym bla­do­żół­te gial­lo an­ti­co że­ni­ło się ze śnie­ży­sto-bia­łym kar­ra­ryj­skim mar­mu­rem ozdób… Po­sadz­ka od­po­wia­da­ła ro­bo­tą drzwiom, ale bar­wą sto­so­wa­ła się do sa­lo­nu. Por­ty­ery, fi­ran­ki, me­ble były bla­do­nie­bie­skie. Na ścia­nach dwa ol­brzy­mie zwier­cia­dła, w środ­ku ko­min tak rzeź­bio­ny jak kan­de­la­bry, lecz pięk­niej­szy od nich jesz­cze. Ar­ty­sta, ten sam, któ­ry je dłu­to­wał, tu pu­ścił cu­gle fan­ta­zyi. Ota­cza­ły ogni­sko dzie­cia­ki, lecz ma­ją­ce do czy­nie­nia z tem co do na­nie­ca­nia ognia słu­ży… Nie­któ­re z nich mia­ły na so­bie kap­tur­ki i odzie­że, z pod któ­rych rącz­ki i nóż­ki wy­glą­da­ły bose… Tu dra­pe­rye uroz­ma­ica­ły na­gość i uwy­dat­nia­ły ją, pod­no­si­ły. Pięk­nym też mo­ty­wem pod ręką bie­głe­go ry­sow­ni­ka sta­ły się ga­łę­zie su­che, jo­dła, so­sna, mchy i po­cze­pia­ne na nich ro­śli­ny zimą zwa­rzo­ne… Gro­mad­ka tych po­mar­z­łych chło­piąt tak się zda­wa­ła za­ję­ta koło ognia, tak za­glą­da­ła, dmu­cha­ła iż strasz­no było, aby się to nie za­pa­li­ło…

Na ko­mi­nie sto­ją­cy ze­gar ogrom­ny nie był nowy, – od­zło­co­no tyl­ko bronz sta­ry z cza­sów Lu­dwi­ka XV, któ­re­mu dwa świecz­ni­ki sto­sow­ne od­po­wia­da­ły i dwie sewr­skie wazy ol­brzy­mie…

– Wi­dzi ksią­żę, iż sa­lo­nu nie prze­ła­do­wa­li­śmy, a wy­glą­da wspa­nia­le…

– W isto­cie… aż nad­to może! wes­tchnął ksią­żę…

– Ze­gar i świecz­ni­ki do­syć dro­gie trze­ba było spro­wa­dzić z Pa­ry­ża, rzekł bu­dow­ni­czy – nig­dzie nic po­dob­ne­go do­stać nie moż­na, a tu zno­wu nic in­ne­go po­sta­wić nie wy­pa­da­ło… Był­by to kry­mi­nał! Dzi­siej­sze bron­zy to tan­de­ta… Z owych cza­sów szczę­śli­wych, kunszt­mi­strze byli ra­zem rę­ko­dziel­ni­ka­mi i ko­cha­li się w swem rze­mio­śle…

Mó­wiąc prze­szli sa­lon, któ­re­go część wła­śnie pro­mień za­cho­dzą­ce­go słoń­ca ozła­cał i w ca­łym da­wał mu ja­śnieć bla­sku. Ksią­żę mil­czał, ale na twa­rzy jego wi­dać było roz­pro­mie­nie­nie ta­kie jak w sa­lo­nie.

Od­sło­nio­no por­ty­erę, roz­su­nę­ły się drzwi kry­ją­ce w ścia­nach, we­szli do ga­bi­ne­tu nie­bie­skie­go… Me­ble go­bli­no­we bia­łe w kwia­ty ży­wych barw czy­ni­ły go we­so­łym. Tro­chę zło­ta, bar­dzo oszczęd­nie roz­rzu­co­ne­go, pod­no­si­ło bar­wę ogól­ną… Dy­wan bia­ły do­bra­ny de­se­niem do go­bli­nów za­ście­lał po­sadz­kę całą… Dwa duże kra­jo­bra­zy Oska­ra Achen­ba­cha wy­sta­wia­ją­ce wło­skie wi­do­ki, wi­sia­ły na ścia­nach, w ra­mach, któ­rych rzeź­by byłe god­ne tego co ota­cza­ły…

Za ga­bi­ne­tem nie­bie­skim szedł mniej­szy sa­lon, z li­stwa­mi drew­nia­ne­mi po­za­cią­ga­ne­mi obi­ciem wy­ci­ska­nem, skó­rza­nem… Ciem­niej­szy nie­co, su­row­sze­go sty­lu sa­lon ten był miły i jak­by dla po­ufal­szych prze­zna­czo­ny go­ści. Drew­nia­ne­mo ob­le­cze­nin ścian od­po­wia­da­ły sprzę­ty rzeź­bio­ne po­dob­nie, tak­że okry­te skó­rą… Tu ko­min od­zna­czał się szcze­gól­niej pięk­ną bar­wą mar­mu­ru zie­lo­na­we­go i wiel­ką li­nij swych sze­ro­kich pro­sto­tą…

– Mój dro­gi pa­nie – za­krzyk­nął ksią­żę oglą­da­jąc się do koła… wszyst­ko to cu­dow­nie pięk­ne, do­bra­ne kunsz­tow­nie, ale też sza­le­nie mu­sia­ło kosz­to­wać…

– Przy­znam się księ­ciu – od­parł uśmie­cha­jąc się bu­dow­ni­czy, – że two­rząc coś tak ar­ty­stycz­ne­go, zu­peł­nie z pa­mię­ci wy­ma­za­łem wszel­kie wzglę­dy oszczęd­no­ści. Pięk­no zdo­by­wa się ofia­ra­mi tyl­ko – nie­ste­ty! – Wi­dzi jed­nak ksią­żę, jak nic nie ma tu świe­ci­deł, fał­szy­wych bla­sków, i szy­chu… c'est so­li­de…

Szli da­lej. Trud­no nam krok w krok po­stę­po­wać za nimi, aby­śmy się nie znu­ży­li wspa­nia­ło­ścia­mi temi…

Sala ja­dal­na z dwo­ma bu­fe­ta­mi zaj­mu­ją­ce­mi całe ścia­ny po­przecz­ne, od­zna­cza­ła się tak­że rzeź­ba­mi zbyt­kow­ne­mi, wiel­kie­go sma­ku i wdzię­ku… We­dle oby­cza­ju kra­jo­we­go, bu­dow­ni­czy na ścia­nach zo­sta­wił miej­sce na cały sze­reg por­tre­tów jesz­cze nie wsta­wio­nych, któ­rych bo­ga­te ramy dę­bo­we, we­wnątrz zło­te­mi pa­secz­ka­mi okre­ślo­ne, cze­ka­ły na an­te­na­tów.

Bar­dzo wdzięcz­nie rzu­co­ny był u góry bal­ko­nik dla mu­zy­ki, z mar­mu­ro­we­mi ba­la­sa­mi, na któ­rych rzeź­biarz od nie­chce­nia roz­wie­sił niby za­po­mnia­ną za­sło­nę… Okry­wa­ła ona część zbyt jed­no­staj­nej ga­le­ryi..,

Nie zby­wa­ło ani na od­dziel­nych ap­par­ta­men­tach dla pani, peł­nych barw ja­snych i we­so­łych, udra­po­wa­nych w ko­ron­ki i utka­nych atła­sa­mi, ani na zi­mo­wym ogro­dzie już peł­nym palm i po­cze­pia­nych na pniach sta­rych fan­ta­stycz­nych or­chi­de­ach…

Ksią­żę jed­nak naj­cie­kaw­szy był tego miesz­ka­nia skrom­ne­go na dru­giem pię­trze, któ­re było dla nie­go sa­me­go prze­zna­czo­ne…

Pan Mon­ti do­brze o tem wie­dział, jak rów­nież i o wpły­wie księ­cia w tym domu; moż­na się więc było spo­dzie­wać, że do­ło­ży sta­rań, aby sy­ba­ry­cie i ego­iście do­go­dzić…

Opa­trzyw­szy całe pierw­sze pię­tro, dla oboj­ga pań­stwa prze­zna­czo­ne, ra­zem z po­łą­czo­ną z niem czę­ścią par­te­ru, do któ­re­go kil­ko­ro we­wnętrz­nych, mi­ster­nie po­cze­pia­nych pro­wa­dzi­ło schod­ków, ksią­żę nie­śmia­ło i ci­cho wspo­mniał o tem przy­szłem miesz­ka­niu, któ­re nie­kie­dy miał zaj­mo­wać. – Wła­śnie idzie­my tam – ode­zwał się Mon­ti, – a ksią­żę mi po­zwo­li nim doj­dzie­my do nie­go, wy­tłó­ma­czyć się z teo­ryi, na któ­rej opar­łem urzą­dze­nie tego za­cisz­ne­go kąt­ka… Każ­de­mu dzie­łu ja­sna, pew­na idea po­win­na słu­żyć za pod­sta­wę… Ksią­żę po­trze­bu­jesz głów­nie wy­go­dy i spo­czyn­ku, ale za­ra­zem wy­kształ­co­ny smak jego wy­ma­gać musi, aby to na czem wzrok ma spo­czy­wać, było, że tak po­wiem – bło­go uspa­ka­ja­ją­cem… Tu więc na­le­ża­ło się wstrzy­mać od barw zbyt z sobą się kłó­cą­cych, od wszyst­kie­go mo­gą­ce­go na­zbyt nie­po­ko­ić oko i uwa­gę. Z dru­giej stro­ny jed­no­staj­ność w sztu­ce od­bie­ra jej urok cały, kon­trast jest tak samo ko­niecz­no­ścią, jak pa­ral­le­lizm, in­ter­wal­le, – i inne środ­ki wy­po­wie­dze­nia my­śli. Za­da­nie więc było trud­ne… Bar­wy do­peł­nia­ją­ce mu­sia­ły tu być uży­te w gam­mie przy­głu­szo­nej… li­nie na­wet trze­ba było ła­go­dzić…

Ksią­żę uśmie­chał się, cho­ciaż nie wia­do­mo czy uwa­żał co mó­wił Mon­ti, tak nie­cier­pli­wy był uj­rzeć, co mu obie­cy­wa­no…

Nie­mal z tym sa­mym zbyt­kiem wy­ko­na­ne było dru­gie pię­tro. I tu po­sadz­ki były z mar­mu­ru, drzwi rzeź­bio­ne i wy­sa­dza­ne, choć nie­co skrom­niej…

W przed­po­ko­ju sprzę­ty były dę­bo­we obi­te skó­rą; z nie­go wcho­dzi­ło się do du­że­go sa­lo­nu, któ­re­go ścia­ny okry­wa­ły ta­fle róż­ne­go drze­wa w ra­mach sma­kow­nie ozdo­bio­nych. Na­tem tle bru­nat­nem me­ble ko­lo­ru krwi od­bi­ja­ły bar­dzo ład­nie.

Było to, jak się ksią­żę wy­ra­ził – nie­zmier­nie dys­tyn­go­wa­ne…

Cięż­ki stół sto­ją­cy przed ka­na­pą, może nie­wła­ści­wie trzy­ma­ły czte­ry sa­ty­ry tań­cu­ją­ce… Czy zło­śli­wy Mon­ti chciał sta­re­mu dać co do zro­zu­mie­nia? wąt­pi­my, ale rzeź­ba była ar­ty­stycz­nie pięk­na….

Ciem­no­zie­lo­ny po­kój sy­pial­ny, z tro­chę zło­ta, bar­dzo się też po­do­bał księ­ciu; z nie­go drzwicz­ki wprost pro­wa­dzi­ły do ła­zien­ki wy­ło­żo­nej mar­mu­rem ró­żo­wym. Obej­rzaw­szy wszyst­ko, z czu­ło­ścią po­czął Au­gu­stu­lus dzię­ko­wać ar­chi­tek­to­wi i uno­sić się nad gu­stem jego… Nie ma­rzył w isto­cie na­wet o ni­czem po­dob­nem…

Część domu re­pre­zen­ta­cyj­na, miesz­kal­na od­po­wia­da­ła go­spo­dar­skiej czę­ści jego, tak­że war­tej wi­dze­nia, bo po­cząw­szy od ka­lo­ry­te­ru w su­te­re­nach, do kuch­ni ele­ganc­kich jak sa­lo­ny, opa­trzo­nych w wodę pły­ną­cą i fon­tan­ny, do sta­jen wy­kła­da­nych mar­mu­rem i fa­jan­sem, wszyst­ko było pań­skie i prze­ślicz­ne.

Skrom­ny pan Mon­ti, gdy skoń­czy­li prze­gląd pa­ła­cu i mie­li wcho­dzić do znaj­du­ją­ce­go się za nim ma­łe­go ogród­ka – ode­zwał się na po­chwa­ły księ­cia od­po­wia­da­jąc:

Mo­gło­by się to było, we Wło­szech, we Fran­cyi, w An­glii zro­bić nie­rów­nie ła­twiej i wspa­nia­lej. Tam już kunszt ży­cia, ska­la wy­gód, po­ję­cia pięk­na w bu­do­wach i sprzę­tach da­le­ko wy­żej są wy­ro­bio­ne niż u nas. My­śmy wtem no­wi­cy­usze… w Pol­sce do­pie­ro po woj­nach szwedz­kich, co kraj ogo­ło­ci­ły z prze­py­chu Ka­za­now­skich i Osso­liń­skich – za­czę­to za Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta bied­nie się dźwi­gać, aby z sza­trów i ruin do­być na świa­tło dzien­ne… Nie było i nie ma rze­mieśl­ni­ków. Ży­cie też po­wsze­dnie tyle wy­ma­ga­ło na zje­dze­nie i wy­pi­cie, iż na inne nie sta­wa­ło po­trze­by… Zby­tek za­miast w mar­mur i zło­to się ob­ra­cać, szedł do kuch­ni i sie­dział w ron­dlu… Po­wo­li jed­nak i my kom­fort z ar­ty­zmem po­łą­czo­ny poj­mu­je­my, a ra­czej poj­mo­wać się uczy­my..Że­la­zne drzwicz­ki, coś niby w ro­dza­ju bron­zo­wych zdo­bią­cych we­nec­ką log­gie­tę – pro­wa­dzi­ły do ogród­ka.

Był nie­wiel­ki, wznie­sio­ny jak ta­ras, i nie wie­le też z nie­go zro­bić było moż­na. Szczę­ściem sta­rych kil­ka drzew po­zo­sta­ło w nim, i oko­ło nich ugru­po­wa­ło się to co mia­ło sta­no­wić ogró­dek…

Mu­sia­no się ogra­ni­czyć tro­chą mu­ra­wy, na któ­rej wzo­rzy­ste z kwia­tów utka­no ko­bier­ce; a bu­dow­ni­czy, któ­ry, bo­daj miał bra­ta rzeź­bia­rzem i dla tego tak mar­mu­ra­mi sza­fo­wał, nie ża­ło­wał tu ozdób tego ro­dza­ju. W po­środ­ku urzą­dził fon­tan­nę – nad­zwy­czaj bo­ga­to i nad­to mo­nu­men­tal­nie. Trzy sy­re­ny zaj­mo­wa­ły śro­dek jej, ba­wią­ce się z dzie­cia­kiem, któ­re­go uno­si­ły nad sobą… Po bo­kach jesz­cze były del­fi­ny i róż­ne stwo­rze­nia wod­ne… Dwa czy trzy po­są­gi oprócz tego roz­sta­wio­no w ką­tach ogród­ka… Sty­lem wy­bor­nie się on go­dził z pa­ła­cy­kiem, cho­ciaż ksią­żę go znaj­do­wał za szczu­płym, a przy­zna­wał, że w ma­łym kąt­ku mi­ster­niej się urzą­dzić nie było po­dob­na.

Gdy ksią­żę za­pro­szo­ny przez p. Mon­te­go do jego miesz­ka­nia w ofi­cy­nie dla spo­czyn­ku, uda­wał się za nim, uszczę­śli­wia­jąc go od­wie­dzi­na­mi przez wdzięcz­ność za tak wy­bor­ne po­ję­cie my­śli i pla­nu swo­je­go – na dole u drzwi pa­ła­cu inna się sce­na ode­gry­wa­ła.,. Do sto­ją­ce­go tu szwaj­ca­ra, któ­ry wy­pad­kiem ro­dem był z oko­lic Za­mo­ro­czan, i nie­kie­dy tam swo­ją fa­mi­lię od­wie­dzał – (wi­nien był temu swą no­mi­na­cyę) – zbli­żył się czło­wiek ubra­ny li­cho, w dłu­gich bu­tach, w czap­ce wy­tar­tej, z ki­jem w ręku… Miał po­zór ubo­gie­go cho­dzą­ce­go po jał­muż­nie, i szwaj­car zna­ją­cy swe obo­wiąz­ki, ostro mu się po­sta­wił u pro­gu, stu­ka­jąc la­ską, co mia­ło wy­rę­czyć i za­stą­pić pod­nie­sie­nie gło­su…

Przy­by­ły włó­czę­ga z nie­zmier­ną cie­ka­wo­ścią wpa­try­wał się w por­tyk pa­ła­cu… nie zwa­ża­jąc na szwaj­ca­ra, a ten z rów­ną cie­ka­wo­ścią po­czął też wle­piać oczy w nie­zna­jo­me­go.., Twarz ta ta­kie na nim uczy­ni­ła wra­że­nie, że la­ska, któ­rą z razu trzy­mał wy­pro­sto­wa­ną, po­chy­li­ła się i na ra­mię opa­dła.

– Jak Boga ko­cham – pan Łu­kasz! za­wo­łał szwaj­car.

Imie­niem tem na­zwa­ny czło­wiek za­drżał, i do­pie­ro się te­raz po­czął wpa­try­wać w twarz ru­mia­ną i moc­no wy­szwar­co­wa­ne wąsy pseu­dosz­waj­ca­ra.

– Chy­ba pan Mar­cin Żab­ka? rzekł przez zęby ce­dząc.

– Nie Żab­ka, ale Żab­czyń­ski – do usług… Sło­wo daję. Co pan tu ro­bisz? Daw­no z Za­mo­ro­czan? po­czął szwaj­car zu­peł­nie udo­bru­cha­ny, tra­cąc swą sztyw­ną po­sta­wę urzę­do­wą.

– Z Za­mo­ro­czan? po­wtó­rzył pan Łu­kasz… Ja – ja od śmier­ci nie­bosz­czy­ka… nogą tam nie by­łem…

Ru­szał ra­mio­na­mi.

– Cóż pan tu ro­bisz?

Nie od­po­wia­dał dłu­go p. Łu­kasz…

– Co? at – zwlo­kłem się – my­śla­łem, że gdzie znaj­dę przy­po­rzy­sko, służ­bę… aby chle­ba ka­wa­łek… Pan wiesz… żoł­nierz sta­ry je­stem…

– A to się pan u Czer­miń­skich nie utrzy­mał? py­tał szwaj­car.

– Bom się nie chciał tam trzy­mać – z wol­na po­czął Łu­kasz. Za­chcie­li­ście! smut­no mi było – gdy nie sta­ło sta­re­go Czer­miń­skie­go, wo­la­łem w świat…

Jaki on był to był, co tam lu­dzie na nie­go ga­da­li – a ja go ko­cha­łem, dla mnie do­bry był… Kiw­nął gło­wą…

– W War­szaw­sku tem – rzekł z góry pa­trząc na bie­da­ka szwaj­car – o sia­ką taką służ­bę trud­no, zwłasz­cza sta­re­mu. Chy­ba­by gdzie za stró­ża… Nie uj­mu­jąc panu Łu­ka­szo­wi, bo to ja prze­cie na to pa­trza­łem, że mu się le­piej dzia­ło – oni tu po­zor­nych lu­dzi szu­ka­ją, z pre­zen­cyą… Sku­lo­ny i odar­ty… u nich kul­fo­na nic wart… A zno­wu gdzież p. Łu­ka­szo­wi być stró­żem?

Po­my­ślał za­gad­nię­ty.

– Dla cze­goż? rzekł: wszyst­ko to le­piej niż pod ko­ścio­łem siąść i rękę wy­cią­gać… Gdy­by kąt cie­pły, chle­ba ka­wa­łek, póki ręce słu­żą – za­mia­tał­bym jak i dru­gi. Ho­no­ru nie pla­mi śmie­cie…

Wes­tchnął…

Szwaj­car się za­my­ślił moc­no, oczy jego od stóp do gło­wy mie­rzy­ły sto­ją­ce­go przed nim. Od czap­ki wra­ca­ły do bu­tów, od obó­wia szły na­po­wrót ku gó­rze…

– Tu u nas, ode­zwał się – strasz­nie oni na wiel­ką za­kro­ili pa­ra­dę. Stró­ża jesz­cze nie mamy, to praw­da, ale oni chy­ba za­po­trze­bu­ją, żeby w la­kie­ro­wa­nych cho­dził bu­tach… Ja le­d­wie nie­le­d­wie, i to gdy wy­pró­bo­wał ten Włoch be­stya, że ubra­ny wy­glą­dam ni­cze­go, do­sta­łem miej­sce…

Nie – i taki-bo oni Wać­pa­na zna­ją… Łu­kasz gło­wą kiw­nął:

– Nie my­ślę ja u nich służ­by szu­kać… ale je­śli­byś gdzie­in­dziej mi na­strę­czył…

– Może to być – od­parł Żab­czyń­ski – po­sta­ram się, ręka rękę myje…

Mó­wi­li jesz­cze z sobą, gdy ksią­żę, któ­re­go prze­pro­wa­dzał p. Mon­ti, wy­szedł nie­zmier­nie oży­wio­ny, roz­ma­wia­jąc z nim. Łu­kasz się wnet na bok usu­nął, szwaj­car wy­pro­sto­wał i od­wró­cił od nie­go jak­by go nie znał…

Po­wóz sto­ją­cy u bra­my pod­je­chał dla za­bra­nia księ­cia Au­gu­stu­la…

– Więc, ko­cha­ny pa­nie Mon­ti – ode­zwał się od­jeż­dża­ją­cy – c'est dit, ja się mogę tym­cza­sem wpro­wa­dzić do mo­je­go apar­ta­men­ci­ku… Dla mar­szał­ko­wej, zmi­łuj się, po­ko­je jej każ wy­świe­żyć. Są ślicz­ne, ale zie­lo­no­ści i kwia­tów brak jesz­cze, a ona, co sama jesz­cze jest kwia­tem, bar­dzo je lubi.

– O to naj­ła­twiej, od­parł Mon­ti: w oran­że­ryi mamy ich wię­cej niż po­trze­ba… Umyśl­nie­śmy się o za­pas po­sta­ra­li… Ale kie­dyż się pań­stwa mło­dych i pani Fa­li­mir­skiej spo­dzie­wać mo­że­my?

– Ju­tro lub po ju­trze – rzekł ksią­żę… Dziś od­bio­rę za­wia­do­mie­nie. Na przy­ję­cie nic nie po­trze­ba, prócz żeby mie­li co pić i jeść i żeby per­so­nel ku­chen­ny był w kom­ple­cie… Nie przy­je­dzie z nimi nikt, oprócz bra­ta, któ­ry ich prze­pro­wa­dza, i mat­ki… Pierw­sze dni spę­dzi­my w ci­szy, en fa­mi­lie. Mło­de szczę­ście po­trze­bu­je się w gniazd­ku ukry­wać – a gniazd­ko, z wa­szej ła­ski, mają jak­by z baj­ki Ty­sią­ca nocy…

Skło­nił się pan Mon­ti.

– Co się ty­czy tych ra­chun­ków, któ­re mi po­ka­zy­wa­łeś – pro­szę być zu­peł­nie spo­koj­nym. Pie­nią­dze przy­wio­zą z sobą. Praw­da, że bu­dżet nasz o wie­le prze­szły wy­dat­ki – ale ja wy­tło­ma­czę to Le­osio­wi. Naj­mniej­szej z tem nie bę­dzie trud­no­ści. Mają gro­sza do­syć… Tak go uży­wać, to praw­dzi­wa roz­kosz – c'est no­ble…

Ksią­że wy­szedł, i skło­niw­szy się jesz­cze, siadł o po­wo­zu, oczy­ma uszczę­śli­wio­ne­mi obej­mu­jąc pięk­ną fa­cy­atę pa­ła­co­wą.

Dum­ny był nią i całą tą bu­do­wą, wy­obra­ża­jąc się jej twór­cą. W i isto­cie ogól­nych ry­sach skre­ślił pro­gram ja­kiś p. Mon­te­mu, któ­ry roz­wi­ja­jąc go, miał tę zręcz­ność, iż wszyst­ko przed­sta­wiał księ­ciu, jako po­mysł jego wła­sny. Ksią­żę Au­gu­stu­lus pra­wił więc swym zna­jo­mym o pa­ła­cu tym, jako o utwo­rze, któ­rym się miał szczy­cić, jako o czemś, w co wło­żył całą swą du­szę…

Po­wóz księ­cia od­da­lił się z wol­na, a szwaj­car, któ­ry tyl­ko dla nie­go przy­wdział ofi­cy­al­ne sza­ty, po­czął za­raz zdej­mo­wać je z sie­bie, i dę­bo­we wro­ta, mi­ster­nie kute we flo­re­sy, za­my­kał, aby spo­cząć… Jed­ną już ich po­ło­wę był za­trza­snął, gdy spoj­rzaw­szy w uli­cę, do­strzegł jesz­cze w niej sto­ją­ce­go z oczy­ma w pa­łac wle­pio­ne­mi pana Łu­ka­sza…

Li­tość go wzię­ła nad bie­da­kiem, a miło też było do­być przy nim coś ze wspo­mnień o Za­mo­ro­cza­nach.

– Pa­nie Łu­ka­szu – ode­zwał się ki­wa­jąc ręką, któ­rą już wy­do­był z sza­me­ro­wa­ne­go fra­ka – a pro­szę do mnie do loży… Choć cia­sna – po­mie­ści­my się… Mam kie­li­szek wód­ki co się zo­wie, i ser­del­ki na za­ką­skę… Po­ga­wę­dzi­my… albo co?Łu­kasz, choć się nie­co wa­hał z razu, pod­szedł, po­mógł sam do za­mknię­cia dru­giej po­ło­wy drzwi mo­nu­men­tal­nych – i po­wlókł się do iz­deb­ki Żab­czyń­skie­go, któ­ry zdjąw­szy swój mun­dur, do pro­ste­go śmier­tel­ni­ka był po­dob­ny.

Tu przy kie­lisz­ku i ser­del­kach roz­po­czę­ła się ro­mo­wa żywa o cza­sach prze­szłych, o Czer­miń­skich i ich for­tu­nie – a Żab­czyń­ski, któ­ry już roz­pa­trzył się we wspa­nia­ło­ściach i za­sły­szał co one kosz­to­wa­ły, kiw­nął w koń­cu gło­wą.

– Aby tyl­ko sta­re­go Czer­miń­skie­go krwa­wy pot star­czył na te fumy dłu­go… rzekł ci­cho. Bar­dzo, mo­sa­nie, na fis wzię­li, z gór­ne­go tonu… trud­no dłu­go się w nim utrzy­mać… For­tu­na mó­wią stra­szen­na – a no; nie ma stud­ni beze dna…

Ale co nam do tego? Trze­ba o so­bie tym­cza­sem pa­mię­tać…

I na­lał kie­li­szek.

– Do aca­na, pa­nie Łu­ka­szu – w ręce two­je, w gar­dło moje… I na­pi­li się oba… a wzię­ła się przy ser­del­kach przy­jaźń wiel­ka, tak, że za­rę­czyć nie mo­że­my czy na­za­jutrz in­sta­lo­wa­ny stróż pa­ła­co­wy, któ­ry się we dnie nig­dy nie po­ka­zy­wał, nie był jed­ną i taż samą z pa­nem Łu­ka­szem oso­bą.

Czem się róż­ni wiel­kie mia­sto od ma­łe­go mia­stecz­ka? Ju­ściż nie ilo­ścią do­mów i roz­le­gło­ścią miej­sca, któ­re zaj­mu­je. Są ogrom­ne mie­ści­ny i są ma­leń­kie sto­li­ce… W wiel­kiem mie­ście lu­dzie toną, nikt o ni­kim nie wie, nikt się o są­sia­da nie trosz­czy, mało lu­dzi zna się z sobą – w mia­stecz­kach prze­ciw­nie wszy­scy wza­jem na sie­bie pa­trzą, pil­nu­ją się, ra­chu­ją co mają, do­wia­du­ją się co je­dzą i za­ba­wia­ją prze­waż­nie ob­ser­wa­cyą są­sia­da.

Dla tego to może po­byt w ma­łem mia­stecz­ku jest z wie­lu wzglę­dów nie­do­god­ny, i lu­dzie do wiel­kich miast pły­ną. Tu jest się w po­śród ru­chu i ży­cia a sa­mym – pa­trzy się na wie­ku­isty dra­mat z obo­jęt­no­ścią spek­ta­to­ra, któ­ry za miej­sce za­pła­cił i wyj­dzie po wi­do­wi­sku, o los ak­to­rów się nie trosz­cząc.

Nie chciał­bym by­najm­niej krzyw­dzić naj­mil­sze­go z miast eu­ro­pej­skich – War­sza­wy; ale ona jest tro­chę małą mie­ści­ną, choć mia­stem ogrom­nem. Tu się nie­mal wszy­scy zna­ją, a na­wet ko­nie, któ­re­mi kto jeź­dzi, po­wóz, któ­re­go kto uży­wa… i naj­mniej­sza zmia­na w ży­ciu tro­chę wy­bit­niej­szych oso­bi­sto­ści do zbyt­ku wszyst­kich zaj­mu­je. Ksią­żę Au­gu­stu­lus był też w ogó­le bar­dzo po­pu­lar­ny swe­go cza­su. Ob­ra­cał się i w ko­łach ary­sto­kra­tycz­nych, i w świe­cie fi­nan­so­wym, da­ją­cym do­bre obia­dy, i mię­dzy urzę­do­we­mi po­sta­cia­mi, aże­by być do­brze wi­dzia­nym wszę­dzie. A ie miał pięk­ne imię sta­re, obej­ście się miłe, roz­mo­wę dow­cip­ną, i wszyst­kim się ak­ko­mo­du­jąc nie szko­dził ni­ko­mu, lu­bio­no go po­wszech­nie. Daw­niej, gdy ksią­że znacz­niej­szy dom pro­wa­dził i nie owdo­wiał był jesz­cze, gdy for­tu­ną wła­dał więk­szą, na­tu­ral­nie es­ty­mo­wa­no go wy­żej – z cza­sem gdy prze­stał da­wać obia­dy, za­pra­szać, trzy­mać ko­nie… i zszedł na eme­ry­ta – choć go do­brze przyj­mo­wa­no, mniej już wa­żył… Nie miał ta­kie­go wpły­wu jak daw­niej. Od­kła­ni­wa­no mu się chęt­nie, lecz nie kła­nia­no się jak to by­wa­ło. Wie­lu do­brych nie­gdyś przy­ja­ciół, znacz­nie dlań osty­gło… Ksią­żę nie zda­wał się na to zwa­żać; ani mieć do nich żalu, znaj­do­wał to na­tu­ral­nem, bo sam pew­nie po­stą­pił­by po­dob­nie. Nie nad­we­rę­ża­ło to jego uprzej­mo­ści dla dru­gich – nie­mal ją zwięk­sza­ło jesz­cze. Nie lu­bił się ksią­żę mar­twić i skłon­ny był wszyst­ko na do­bre tłó­ma­czyć.

Jed­nak­że gdy te­raz, przy­by­cie mło­dych Czer­miń­skich, nad któ­ry­mi roz­cią­gnąć miał opie­kę, prze­pysz­ny dom, w któ­rym miał za­miesz­kać, fama ich bo­gactw nie­zmier­nych, zno­wu na księ­cia zwró­ci­ły uwa­gę ogó­łu – ucie­szył się nie­co ma­leń­ką ze­mstą, jaką mógł wy­wrzeć na zo­bo­jęt­nia­łych.

Szcze­gól­niej go bo­la­ło zu­peł­ne usu­nię­cie się bo­ga­te­go i ze wszech miar nie­po­spo­li­te­go czło­wie­ka, ro­dzo­ne­go sio­strzeń­ca, Teo­fi­la hra­bie­go Bro­nic­kie­go… Ko­chał ksią­żę swą sio­strę a jego mat­kę, lu­bił i opie­ko­wał się Teo­fi­lem… przy­kro mu było nie­wy­mow­nie, że sio­strzan, jak­by z oba­wy, aby wuj mu się nie stał cię­ża­rem – cof­nął się od nie­go i nie­mal ze­rwał sto­sun­ki.

Hra­bia Teo­fil, ma­ją­cy już lat oko­ło trzy­dzie­stu, wy­cho­wa­ny na urząd do wiel­kie­go świa­ta, żył tyl­ko w nim, i jak nowo na­wró­ce­ni na wia­rę zwy­kle są naj­go­ręt­szy­mi fa­na­ty­ka­mi, tak on ze swem hrab­stwem, tro­chę po­dej­rza­nem, był za­pa­mię­ta­łym ary­sto­kra­tą.

Po­słu­gi­wał się swo­im wu­jem księ­ciem do ro­do­wo­du, ale z in­nych wzglę­dów znać go nie chciał.

Dziw­na to była oględ­ność i oba­wa – bo hr. Teo­fil żył bar­dzo pań­sko, pie­nię­dzy roz­sy­py­wał wie­le i miał ich do­syć; – lecz ego­izm snadź odzie­dzi­czył po mat­ce i jej bra­cie, i nie rad był żad­nym ofia­rom.

Nie ze­rwa­li z sobą sta­ry wuj i mło­dy hra­bia, wi­dy­wa­li się, byli z sobą grzecz­nie, lecz uni­kał Teo­fil zbyt ści­słych sto­sun­ków, nie da­wał wglą­dać w swe in­te­re­sa, nie za­pra­szał na wieś… po­zo­stał w ce­re­mo­nial­nem od­da­le­niu.

Być bar­dzo może, iż stan in­te­re­sów ksią­żę­cych, zmniej­sze­nie stop­nio­we eta­tu jego, bu­dzi­ło oba­wę ru­iny i za­wo­ła­nia o po­moc.

Hr. Teo­fil zwykł był ma­wiać: "Je­że­li się ma tra­cić, co za­wsze jest złem, to przy­najm­niej nie­chże ja sam mam tę sa­tys­fak­cyę… nie dru­dzy z mo­je­go. Ży­cie, ja­kie pro­wa­dził na wsi i w War­sza­wie, było po­łą­cze­niem skąp­stwa i roz­rzut­no­ści, ra­chu­by i fan­ta­zyi.

W mie­ście, gdy szło o to, aby się od utra­cy­uszów nie od­strych­nąć i na pew­nej sto­pie pań­skiej utrzy­mać, na wy­dat­ki gło­śne hra­bia Teo­fil był cza­sa­mi aż do zbyt­ku hoj­ny – na wsi pysz­no-skąp­ski ra­cho­wał się z gro­szem i niby pil­no go­spo­da­rzył, lecz naj­niesz­czę­śli­wiej. Go­spo­dar­stwa nie ro­zu­miał, oszu­ki­wa­no go.

Nie zna­la­zł­szy so­bie par­tyi po my­śli, nie że­nił się, nu­dził, rzu­cał i żył co­raz czemś no­wem… Zbie­rał książ­ki, pas­sy­ono­wał się do ob­ra­zów, przed­się­brał stu­dya, któ­re rów­nie ła­two mu było za­nie­chać, grał na prze­mia­ny role po­waż­ne­go, lek­kie­go, na­mięt­ne­go… We­wnątrz zaś – kto wie – był to może czło­wiek, ja­kich u nas wie­lu – nie­do­koń­czo­ny, bez woli wy­trwa­łej, któ­rym nie było komu po­kie­ro­wać, a on sam sobą nie umiał. W każ­dej spra­wie no­wej z razu się ogrom­nie na­my­ślał, wa­żył, po­tem naj­czę­ściej nie­do­rzecz­nie roz­na­mięt­niał – i do­cho­dził do ja­kie­goś fia­sco…

Ży­cie mu się nie wio­dło.

W sa­lo­nie był bar­dzo miły, czę­sto dow­cip­ny, lecz tra­cił na­tem, że wszy­scy go zna­jąc, nie wie­le nań ra­cho­wa­li. Nie bra­no go na se­ryo, acz się aż nad­to po­waż­nym być sta­rał…

Gdy się po War­sza­wie ro­ze­szła wieść, że ksią­żę prze­no­si się do pa­ła­cu Czer­miń­skich, i że ma wła­dać tym mło­dym bo­ga­czem, któ­ry pod jego zo­sta­je opie­ką, gdy za­czę­to cuda opo­wia­dać o urzą­dze­niu domu, któ­rym się Mon­ti, jako swem ar­cy­dzie­łem prze­chwa­lał, – za­bo­la­ło hr. Teo­fi­la moc­no, iż – tak ja­koś ozię­bi­ło się mię­dzy nim a wu­jem.

Po­strzegł, że zno­wu zbłą­dził i chy­bił zbyt­nią ostroż­no­ścią, od­da­la­jąc się od nie­go. Na nowo się te­raz wła­śnie sta­rać zbli­żyć było nad­to wy­raź­nem… Ksią­żę by­wał, mimo do­bro­ci swej sar­ka­stycz­ny, a hr. Teo­fil nad­zwy­czaj był draż­li­wy.

Przy­pa­dek, któ­ry czę­sto cuda robi, zrzą­dził, że się po­god­ne­go dnia, idąc pie­szo, spo­tka­li nos w nos, na Kra­kow­skiem Przed­mie­ściu… Hr. Teo­fil przy­brał twarz za­du­ma­ną… Ksią­żę mu się z dala po­czął uśmie­chać.

– C'est bien heu­reux, rzekł zbli­ża­jąc się, iż się choć na uli­cy wi­dzi­my, i że przy­najm­niej wiem, iż ży­jesz i je­steś zdrów.

– Ale, ko­cha­ny wuju – od­parł Teo­fil – nie wie­dzia­łem gdzie go szu­kać. Gdy ja je­stem w War­sza­wie, księ­cia nie ma… na wsi… za gra­ni­cą…

– Mój dro­gi – prze­rwał ksią­żę – daj po­kój wy­mów­kom kto kogo chce zna­leść, to go wy­szu­ka… Nie mam ci za złe, ja się sta­łem sta­rym nu­dzia­rzem – tyś mło­dy… Nie idzie­my do dary, co nie prze­szka­dza, by­śmy się, jak na­le­ży na bliz­kich krew­nych, nie ko­cha­li…

Hr. Teo­fil za­milkł.

– Czy po­zo­sta­jesz w War­sza­wie? czy je­steś prze­jaz­dem? spy­tał ksią­żę.

– Ja­kiś – czas ba­wię…

– A ja już się lo­ku­ję na lato i zimę… Wiesz – sły­sza­łeś za­pew­ne…. bo o tem wie cała War­sza­wa, że mo­jej pu­pil­li Fa­li­mir­skiej cór­ka, ślicz­na Fe­li­cya, wy­cho­dzi za mi­lio­ne­ra…

W tych dniach ślub… Mi­lio­ne­ra, mało po­wie­dzieć – bo jest tam tych mi­lio­nów kil­ka… Po­czci­we, do­bre, ko­cha­ją­ce mnie lu­dzi­ska, urzą­dza­jąc tu so­bie do­mek… dali mi jak gra­cy­ali­ście sta­re­mu, miesz­kan­ko… Je­stem w niem – dziś się prze­no­szę – jak u Boga za pie­cem! Po­wia­dam ci: gniaz­do ja­kie na sta­rość mo­gła tyl­ko dać Opatrz­ność…

– Sły­sza­łem o pa­ła­cu, któ­ry miał Mon­ti urzą­dzać… pra­wią prze­sa­dzo­ne rze­czy i dzi­wy! roz­śmiał się Teo­fil.

– Nie­prze­sa­dzo­ne – od­parł ksią­żę, – wca­le nie­prze­sa­dzo­ne… Wąt­pię, aże­by dziś przy­by­li; a ja się wła­śnie in­stal­lu­ję tam.., chcesz – chodź. To praw­dzi­wie wi­dzieć war­to…

Za­wa­haw­szy się nie­co, spoj­rzaw­szy na ze­ga­rek, hr. Teo­fil dał się skło­nić do tej wy­ciecz­ki. Po­szli ra­zem. Po dro­dze ksią­żę opo­wia­dał o Czer­miń­skich, o ich do­stat­kach, o roli, jaką mie­li grać po War­sza­wie przy­byw­szy… nie wąt­piąc, iż ła­two cały pięk­ny świat zdo­bę­dą. Sio­strze­niec słu­cha­jąc mil­czał. Fa­cy­atę pa­ła­cu znał już od uli­cy cho­ciaż ona obie­cy­wa­ła wie­le, nie spo­dzie­wał się jed­nak we­wnątrz spo­tkać z tak nad­zwy­czaj­ną wspa­nia­ło­ścią i prze­py­chem. Ksią­żę try­um­fu­ją­co go opro­wa­dził" po po­ko­jach, umiał pod­nieść zna­cze­nie, cenę, pięk­ność każ­dej frasz­ki, na­sy­cał się zdu­mie­niem pana Teo­fi­la – i w koń­cu go za­pro­sił dla spo­czyn­ku – do sie­bie na górę.

Na twa­rzy sio­strzeń­ca ma­lo­wa­ło się ta­kie uczu­cie kon­fu­zyi, za­zdro­ści, upo­ko­rze­nia, iż ksią­żę, któ­ry był w grun­cie do­brym czło­wie­kiem, i lu­biąc po­kój na­de­wszyst­ko uni­kał kwa­sów wszel­kich, po­dwo­ił czu­ło­ści i uprzej­mo­ści dla Teo­fi­la, by go roz­ru­szać i roz­ch­mu­rzyć.

Trud­no to było. Pan Teo­fil wy­zna­wał, że pięk­niej­sze­go domu pry­wat­ne­go nie wi­dział, lecz utrzy­my­wał, że prze­pych jest nie­do­rzecz­ny, że cią­gnie za sobą wa­run­ki ży­cia, wy­ma­ga­ją­ce nie­zmier­nych wy­dat­ków, na któ­re, choć naj­więk­sza for­tu­na szla­chec­ka, nie może star­czyć.

– Ko­cha­ny Teo­fi­lu – od­parł ksią­żę – masz zu­peł­ną słusz­ność, ale oni wca­le nie szla­chec­ką dys­po­nu­ją for­tu­ną. Jest ich dwóch bra­ci, dru­gi się praw­do­po­dob­nie nig­dy nie oże­ni, cały ma­ją­tek chcąc po­świę­cić, aby zy­skać ro­dzi­nie sta­no­wi­sko… vous com­pre­nez.

Ale, wiesz co, Fe­li­cya… do­dał ksią­żę – oni dziś, ju­tro tu będą… Przy­ja­dą na­przód w kół­ku fa­mi­lij­nem, za­mknię­ci prze­pę­dzić mio­do­we mie­sią­ce. Ni­ko­go nie będą przyj­mo­wa­li – jed­nak ty, je­że­li je­steś cie­ka­wy, sile co­eur vous en dit, jako mój sio­strze­niec – mo­żesz pierw­szy z nimi zro­bić zna­jo­mość… Gdy­byś też chciał, mógł­byś po­kie­ro­wać pierw­sze­mi kro­ka­mi po­czci­we­go Le­osia, któ­ry – zo­ba­czysz, jest… chło­pak… choć na kró­lew­skie po­ko­je. Dys­tyn­go­wa­ny, z tak­tem i miną pań­ską… no – bez ob­ra­zy, da­le­ko ary­sto­kra­tycz­niej­sza niż two­ja…

Ksią­żę tem się po­mścił na sio­strzeń­cu. Była to jego sła­ba stro­na… Przy­stoj­ny do­syć – wy­glą­dał bar­dzo try­wial­ny, po­spo­li­ty, bra­kło mu dys­tynk­cyi. Twarz miał bez wy­ra­zu, po­stać bez wdzię­ku, ru­chy cięż­kie.

Hra­bia Teo­fil za­ru­mie­nił się, uśmiech­nął i wtrą­cił:

– Nie mam naj­mniej­szej też pre­ten­syi wy­glą­dać dys­tyn­gwo­wa­nym… i wiem, żem brzyd­ki.

– O! to zno­wu nie – ale się opusz­czasz… Leoś dba o sie­bie i pa­mię­ta o so­bie. Vo­ilà!

Chciał się ode­braw­szy ten cios, od­da­lić sio­strze­niec, lecz, ksią­żę się wła­śnie roz­lo­ko­wy­wał w miesz­ka­niu, nie pu­ścił go, po­ma­gać so­bie ka­zał… tro­chę się nad nim znę­cał, po­ka­zu­jąc mu ła­zien­kę… wy­gód­ki, me­ble… naj­mniej­sze szcze­gó­ły…

Wśród tych in­kru­to­win, na­de­szła umyśl­nym wia­do­mość, że pań­stwo mło­dzi z mat­ką i bra­tem te­goż dnia o go­dzi­nie ósmej przy­być mie­li.

– O! par exem­ple! za­wo­łał – te­raz to cię se­kwe­stru­ję i nie pusz­czę… Mu­sisz mi po­ma­gać, być moim ad­ju­tan­tem i ze mną ra­zem ich przy­jąć.

Hr. Teo­fil moc­no się wy­ma­wiał; nie był na­wet ubra­ny sto­sow­nie.

– Po­szlę po ubra­nie! za­wo­łał ksią­że.

W du­szy jed­nak hra­bia nie był tak bar­dzo nie rad za­da­ne­mu so­bie gwał­to­wi, przy­jem­nie mu było pierw­sze­mu zo­ba­czyć i po­znać tych lu­dzi, i za­brać zna­jo­mość, któ­ra być mo­gła wy­god­na.

Pan­ny Fe­li­cyi nie wi­dział od bar­dzo daw­na, pa­mię­tał ją nie­mal dziec­kiem… Fa­li­mir­skiej nie lu­bił, ale ba­wi­ła go do­syć szcze­bio­ta­niem i z twa­rzy mu się po­do­ba­ła… Oba­wiał się zaś jej jak księ­cia, przez ego­izm, aże­by go nie za­wo­jo­wa­ła i nie wy­słu­gi­wa­ła się nim. Czuł, że do tego była zdol­na.

Na ten raz jed­nak bez­płat­ny spek­takl się tra­fiał, cie­ka­wy – cze­muż nie miał z nie­go ko­rzy­stać? Zo­stał.

Ksią­żę po­słał po Mon­te­go, ka­zał za­wo­łać Fra­nço­is, roz­go­rącz­ko­wa­ny był przy­ję­ciem, któ­re chciał uczy­nić jak naj­świet­niej­szem. W jed­nej chwi­li cały dom był na no­gach… Służ­bie ka­za­no pa­rad­ne po­przyw­dzie­wać li­be­rye… przy­spa­sa­biać świa­tło, bu­kie­ty, her­ba­tę, wie­cze­rzę…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: