- W empik go
Złoto i błoto. Tom 3 - ebook
Złoto i błoto. Tom 3 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 306 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
J. I. Kraszewskiego.
Tom XXX.
Lwów.
Nakładem księgarni
Gubrynowicza i Schmidta.
1884.
Drukiem Kornella Pillera.
Upłynęło dwa lata prawie, i była znowu śliczna jesień z liśćmi złotemi, z niebem blado lazurowem ze srebrzystemi pajęczynami, ciepłemi dniami i nocami gwiazdzistemi – ze ścierniskami poschłemi, na których gdzieniegdzie bujały odrodzone kwiaty, z całem bogactwem pracy rocznej na ramionach. Na wsi to pora dostatku i wesela, w mieście to przygotowanie do zimy, zabaw i szału; – dla bogatych to dni karnawałowe, dla biednych troska o chleb i drzewo.
W pięknym pałacyku siedział w swoim pokoju pan Leon, rozparty w krześle, z ręką we włosach, głową pochyloną smutnie, twarzą bladą, oczyma wlepionemi w posadzkę, ubraniu wytwornem jak zawsze, ale porozpinanem i zmiętem. Siedział z nogami wyciągniętemi, bezsilny jakiś, znużony więcej niż zwykle – widocznie zgryziony i zakłopotany, Nienawykły do żadnej walki ani ze światem, ani z sobą, znajdował się jakby zmuszony do niej – i zwątpiały czy ją ma rozpocząć. W całym człowieku znać było, że uratuje swoje lenistwo przedewszystkiem i siebie choćby kosztem drugich.
Po pokoju tym, tak niegdyś świeżym i wesołym, widać też było dwuletnie zaniedbanie – i obejście się z tem co go ubierało niemiłosierne. Wszystko było nad miarę zużyte, poplamione, zniszczone. Najwyborniejsze rzeczy walały się po kątach rzucone, jakby żadnej nie miały wartości. Chwila ich przeszła – upragnione wczoraj, dziś zapomniane zostały. Nowe miały je zastąpić.
Lampa bronzowa paliła się na stoliku niejasnem światłem – a promienie jej niedochodziły do ciemnych zakątków, wśród których dziwacznie wyglądały i przybory myśliwskie, i do konia ubiory, i rozrzucone suknie.Środkiem, powolnym krokiem przechadzał się zamyślony hrabia Teofil… Na nim tych lat dwóch, tak jak na Leonie, wcale znać nie było. Jego samolubstwo wyrachowańsze jeszcze, zużywało drugich służąc mu na zdrowiu. Utył był tylko trochę, zrobił się poważniejszy, i stosunek tych dawnych przyjaciół zmienił się… Choć nie mówili do siebie, z samych postaci można było poznać, że hrabia tu wziął górę, że ten, co w pierwszych dniach przymilał się i ulegał, teraz czuł się silniejszy. Jedną ręką w bok się ująwszy, drugą trzymał za kamizelkę, głowę to podnosił, to na piersi pochylał. Czasem spoglądał po pokoju z wyrazem politowania i niemal szyderstwa.
Rozmowa była przerwana jakby się wyczerpała – obaj milczeli…
Leoś parę razy chwycił bezmyślnie coś ze stolika i rzucił zniecierpliwiony.
Po długiem milczeniu – podniósł gospodarz wzrok na przechadzającego się i odezwał się:
– Ale przecież – co mi radzisz? jak ci się zdaje? co począć?
Milczał hrabia Teofil.
– Trudno ci dać radę – rzekł w końcu… nie pytałeś nikogo, nie chciałeś nikomu dać wejrzeć w interesa – sam jesteś nieopatrzny… nie mogło się stać inaczej… Dziś – ale co tu nawet mówić? Dziś trzebaby zmienić tryb życia cały, wynieść się z Warszawy… ocalić resztki…
– Resztki? wybuchnął Leon – toć przecie jeszcze tak źle nie jest ze mną! Straciłem dużo, ale taki majątek jak mój nie topnieje tak łatwo. Mam po ludziach kapitały… pałac także reprezentuje summę znaczną…
– Tak – ale masz też długi niezliczone – rzekł hrabia. Kapitały po ludziach… są to prawie stracone pieniądze, pałac, który kosztował cię krocie, nie sprzeda się i za połowę tego coś na niego wydał. Żyłeś – co chcesz! życie takie kosztuje…
Ruszył ramionami.
– Ja przecie pójść na razowy chleb na wieś nie mogę; a gdybym się zdecydował wegetować, wziąwszy dobrego kucharza na wieś – Felicya nie pojedzie, nie zgodzi się za nic. Ona innego życia nie rozumie, nie zna, tylko to, wśród którego się tu rozwinęła.
Na wspomnienie Felicyi hrabia stanął i począł patrzeć na Leona.
– Dotknąłeś właśnie najważniejszego punktu… Mówmy otwarcie o tem… odezwał się sucho.
Leon oddał mu wejrzenie zimne, obojętne, pytające,
– Mówmy – potwierdził – ty się kochasz w Felicyi.
Hrabia trochę się zatrzymał z odpowiedzią.
– Nie przeczę – rzekł – kocham się.
– Potrafiłeś sobie pozyskać jej serce – dodał Leon – to wszyscy wiedzą, nawet ja. Oddasz mi sprawiedliwość, że byłem zawsze nader przyzwoitym i wygodnym mężem – nieprawdaż? Zdało mi się śmiesznem okazywać zazdrość i dobijać się siłą, a prawem tego, co się otrzymuje tylko z rąk fantazyi i kaprysu…
Wiem o tem, że chcesz się żenić z Felicyą, że do tego od dawna dążycie…
Hrabia słuchał z uwagą.
– Widzisz, skończył Leon z zupełną obojętnością – je suis de tr é s bonne composition… Ustępuję – zrzekam się pięknej pani na rzecz waszą; ale – que diable – i mnie się coś przecie za moje prawa należy?
Hrabia niemal wzgardliwie popatrzał na Leona.
– Naprzykład? spytał.
– Gdybym cenił ten skarb – ciągnął Leon wpół żartobliwie na pół smutno – tak jak on wart, amatorska jego wartość przeszłaby możność waszą… Ja zaś – nie chcę od was nic więcej nad to, ażebyście mnie i moje interesa wydźwignęli z tego chaosu… zlikwidowali… Chcę wiedzieć co mam, ograniczę się tem i będę sobie żył wygodnie po kawalersku…
Zamyślił się hrabia…
– To co mówisz jest tak nieokreślone – vague… że w ten sposób do niczego nie dojdziemy. Nie mogę się zobowiązywać do wielkich ofiar, kiedy tak czy tak rozwód mieć możemy, musimy i ja się z nią ożenię.
– Ale poczekajże – zawołał Leon – rozwód ze skandalami, które ja na was oboje mogę ściągnąć – to nie jest rzecz miła. W towarzystwie się potem pokazać nie będziecie mogli.
Słuchaj Teofilu – cartes sur table, rozpatrz się w interesach moich… rób co chcesz z pałacem, który mnie znudził, z ruchomościami, ze wszystkiem… bierz, sprzedawaj… ja chcę mieć net pietnaście tysięcy rubli dochodu – i kwita. Nie wymagam wiele, ja, co traciłem ich po sto i dwakroć rocznie…
– Za pozwoleniem, wtrącił hrabia – czy mi wolno będzie proces wytoczyć bratu o dział, w którym zostałeś pokrzywdzony na parękroć sto tysięcy straconych na kaucyach?
– To się na nic nie zda. Dział był w tych warunkach żądany i zakwitowany. Osieł Malborzyński, zawsze go miałem za takiego, nie przestrzegał nas. podpisał, kwitował. Dziś się o to upominać niepodobna.
– Brat sam powinien uznać…
– Na to niema co rachować – rzekł Leon; procesu z familią nie chcę. Zostanie mi mój majątek ziemski z długiem bankowym… a tu chcę mieć – jak mówiłem – pietnaście tysięcy rubli i głowę spokojną. Rozważ – c'est a prendre ou á laisser.
– A gdybym nie mógł przyjąć tego warunku?… spytał hrabia.
– No, to interesów się podejmie kto inny – a Felicya będzie pokutować w procesie za twe skąpstwo…
Oszczędzać jej ani ciebie, kochany hrabio – nie będę. Myśleliście, że mnie oszukujecie – gdy ja doskonale widziałem wszystko, alem dla świętej spokojności tolerował. To było dobre póki… było możliwe – przywiedziony do ostateczności będę kąsał.
Wstał nagle z krzesła i począł gwałtownie:
– Co u licha! jeszcze ja mam padać ofiarą? Par exemple! nie ocaliwszy nawet tyle, bym sobie ciche, spokojne życie, wygodne mógł prowadzić? Pas de sa! Chcesz mieć swój ideał w hrabiowskiej koronie u boku… i z tym tryumfem, żeś mi go wziął z przed nosa – przecież coś trzeba poświęcić.
– Coś! bardzo dobrze! nawet wiele! zawołał poruszony hrabia – nawet wiele – – bo tyś jej nie kochał nigdy, a ja ją kocham i ubóztwiam… Tak jest – nawet wiele – lecz to wiele oznaczone być musi…
Czy masz jakiekolwiek pojęcie jak stoją twoje interesa?…
– Najmniejszego! zawołał Leon… Wiem tylko, że mnie prą długi, a pieniędzy mi brak… Nigdy się po parafiańsku głupiemi rachunkami nie zajmowałem. Wiedziałem, że powinienem mieć sto tysiący rubli dochodu, żyłem stosownie do tego… Prawda, wyszczerbiał się kapitał, ten łajdak bankier, który wziął znaczniejszą część do współki na dziewięć procentów, zbankrutował. U księcia samego mam z pięćdziesiąt tysięcy rubli.
– A! z temi się pożegnaj! rozśmiał się hrabia – wujaszek nie ma na nie hypoteki…
Ale jakże można było?…
– Daj mi pokój! zawołał Leon. Jak można było! hm!… Ja nie wiem czy można było inaczej. To jest w moim charakterze… ja liczyć nie umiem, nie mogę, mnie to nudzi. Jak się zrujnuję do krzty… napiję się laudanum!
Ruszył ramionami i począł świstać…
– Któż ma twe interesa – rachunki? gdzie się udać, aby je rozpatrzyć?… spytał hrabia.
– No – wiesz! wiesz! oddałem wszystko adwokatowi – jakże się zowie… niemieckie nazwisko! pospolite! Wiesz bo! widziałeś go u mnie.
– Szulcowi?
– A no – tak… idź do Szuka i z nim sobie rozpatrzcie wszystko…
Wtem nagle się odwrócił.
– Pardon, za pozwoleniem – ekscypuję le mobilier de la maison,.. przynajmniej co mi się podoba z niego zabrać… To co raz darowałem Felicyi, przy niej zostaje… Ma samych klejnotów na krocie, a hrabia ją bierzesz z niemi. Powinieneś to rachować, ty, co umiesz liczyć i masz do tego cierpliwość.
Hr. Teofil zniósł wszystko cierpliwie w istocie.
– Trochę jesteś rozgorączkowany – rzekł spokojnie…
– On le serait á moins! Odezwał się Leon… mais je suis bon enfant tout de m ê me…
Tu podał rękę hrabiemu.
– Nie lubię się kłócić, nie lubię gryźć… A więc
– co? co myślisz?
– Mój Leonie – rzekł hrabia zimno – dajże mi czas.
– Ile ci go mam dać?
– No – dni kilka… dwa – trzy…
– Bon! czekać będę. Ale, proszę cię, rozmyśl się dobrze – ja – bądź co bądź na bruk się wyrzucić nie dam. Uniknijcie skandalu… nie dużo chcę. Rachuję w to, że Felicyę, która była wymagająca jak królowa, albo raczej jak cesarzowa Józefina
– bierzesz sobie, że bierzesz marszałkową z nią, i że ja… wracam do stanu kawalerskiego… a! cela simplifie la question.
Leon się śmiał, a w śmiechu tym niemal cynicznym było coś tak smutnego, że hrabia nawet się zmarszczył słysząc go – wziął za kapelusz i chciał wychodzić.
– Rozumiem, rzekł Leon – pójdziesz do Felicyi na radę, ja wam nie przeszkodzę… Idź… radź… c'est à prendre ou à laisser – albo skandale okrutne, albo pacyficzny koniec przyjacielski…
Chciał mu podać dłoń, hrabia się nieco cofnął. Naówczas Leoś nachylił mu się do ucha.
– A jeśli przyjdzie do ostateczności, kije na korytarzu wyjdą też na scenę, i mama dobrodziejka, co wam tak dobrze usługiwała.
Mówił to, choć z podrażnieniem, ale tak lekko i wesoło, że słuchać było przykro.
Hrabia Teofil nie odpowiedziawszy już słowa, wysunął się z pokoju.
W tejże chwili Leoś chwycił za dzwonek i silnie kilkakroć w niego uderzył. Chód dał się słyszeć i z wielką prozopopeją wszedł w twarzą chmurną i kwaśną, faworyt pański pan Symforyan.
Nie spytał nawet siedzącego na co zawołał, nawykły był do powoływania na poufne rozmowy, wiedział, iż musi zabawiać tego pana, którego był zarazem konfidentem.
– Wiesz, Symfuś! dziecinnie jakoś głosem innym zawołał Leoś – wiesz? z hrabią się rozmówiłem na czysto.
– A cóż? gburowato spytał sługa.
– Co? rozumiesz – mówił Leon siedząc ciągle do stojącego sługi – zjadł mydło – ani się zakrztusił. Położyłem mu warunki. Chcesz mieć moją panię – daj mi spokojność, popłać długi i – róbcie sobie co chcecie.
– O ! oni się pytali pana hrabiego i robili co chcieli. Marszałkowa… pani i on! rzekł sługa gburowato… Oni znowu jaśnie pana odrwią. – Jak pana Boga kocham.
Zamyślił się Leon i westchnął – Daj mi szklankę limonady, rzekł jakby chcąc przerwać rozmowę – wiesz, jak ja ją lubię – przypraw tylko starannie… ostatnim razem była niedobra… Potem pójdę do resursy… i może gdzie wstąpię jeszcze. Muszę się rozerwać…
Symforyan wolnym krokiem zwrócił się do stolika, na którym było przygotowane wszystko do limonady, i z pedanteryą zajął się wyciskaniem cytryny, nakładaniem i dokładaniem cukru. Potem na małej tacce przyniósł ją panu, i wspierając się o biuro, czekał aż ją weźmie, bo Leon się zamyślił i o żądanym napoju zapomniał.
– Limonada! szepnął Symfuś – któremu nudziło się czekać.
– A! wychylił Leon napój i postawił szklankę. Gdy chcesz tylko, robisz limonadę i wszystko doskonale… Ale czego ty dziś jesteś taki namarszczony? wiesz, że ja takich twarzy nie lubię.
– Myślę co to będzie z nami? odezwał się sługa.
– Co ma być! odparł Leon – będziemy daleko bogatsi niż jesteśmy. Jejmość nam zjadała wszystko, a było ich dwie nawet, nie jedna, bo marszałkowa…
– O ! marszałkowa, potwierdził Symfuś – ona wszystkiego piwa nawarzyła – przez nią przyszło wszystko… Jak Boga kocham…
– A ja powiadam – wtrącił poufale Leon – że to wszystko wyjdzie na lepsze. To była niewola nie życie. Ja im musiałem służyć… Nie dawali mi spokoju. Książę też.
– O! książę! dodał sługa – książę – ale to był robak co nas toczył.
– Dobrze mówisz, robak – rozśmiał się Leoś – robak! Gdy się raz ich pozbędziemy… zostanie mi jeszcze mój klucz i dobra z małym długiem, i jakie sto tysięcy złotych dochodu.
– Sto tysięcy złotych! – krzyknął pogardliwym tonem Symfuś. Sto tysięcy – złotych? A cóż to znaczy dla pana? A toć to nic nie jest…
Popatrzył na niego Leon.
– Aleć będę sam… życie kawalerskie.
– A panna Ina…? szepnął sługa.
– Hm! zawsze nie to co dom, żona, marszałkowa i książę… W ostatnim razie, Maurycy mi podsukursuje.
– Wątpię – rzekł Symforyan – bo to skąpiec od świata – i żona go w garści trzyma… a klucze pono przy niej…
Leon, który stanowczo o rzeczach niesmacznych mówić długo nie lubił, zerwał się z krzesła. Symforyan patrzał nań z góry, niemal jak niańka na dziecko.
– Daj mi czarny surdut… pójdę do resursy…
– Który?
– A no… paryzki od Dusotoy'a…
Z przyzwoitą powagą kroczył pan Symforyan do garderoby, i wyniósł żądane ubranie. Leon szybko zrzucił przyodziewek i począł włosy układając, ubierać się przed dużem zwierciadłem. Rad był z siebie już i zupełnie spokojny..
Włożył palto, kapelusz, miał wychodzić, gdy uderzywszy po bocznej kieszeni spostrzegł, że nie ma pugilaresu.
– Symfuś! pugilares!
Zaczęto go szukać – nigdzie nie było; dopiero w garderobie znalazł się nierychło we fraku, zdjętym przed kilku godzinami. Od niechcenia go otworzył Leon… zajrzał czy są pieniądze, znalazł ich pewnie mniej niż się spodziewał, skrzywił się, poszedł do otwartego biurka, w którem tkwił klucz, poszukał tam w papierze zawiniętych pieniędzy i zabrał się do wyjścia.
– Proszę cię Symfuś! co to jest, że pieniędzy tak mało?
– Albo ja wiem!
– Nikt tu nie wchodził.
– Oprócz mnie – rzekł sługa – a jużci pan mnie posądzać nie może.
Ruszył ramionami.
– Przecie tu i z garderoby od pani czasem bywa panna Zizia…
– No – daj pokój Zizi! ofuknął go Leon – daj pokój! Dosyć tego… nie lubię, gdy ją napastujesz…
Symfuś minę zrobił kwaśną.
– Ale bo co pan robi śledztwo o pieniądze, sam nigdy nie wiedząc ani co ma, ani co wydaje – burknął Symforyan. Jeszcze tego nie stało żebym ja był posądzony… Ja natychmiast za służbę dziękuję.
– Nie bądźże…
I Leon stuknąwszy drzwiami, wybiegł prędko…
W drugim końcu pałacu, w gabinecie pięknej Felicyi, współcześnie prawie, siedziały dwie panie, matka i córka…
Nigdy, nigdy piękniejszą nie była młoda pani Czermińska – lecz jej piękność całkiem inny przybrała charakter. Była nie do poznania zmieniona. Z dziecięcej, naiwnej dzieweczki stała się – niby pół-bóztwem tego co zowią pół światem… Znikły rumieńce, ale je zastąpiła przezroczysta, cudna bladość jakaś, po za którą ukryta krew grała… Rumieńce teraz strzelały tylko i występowały na rozkazy, a nikły i rozpływały się szybko… Oczy, co patrzały tak śmiało i zuchwale, teraz były jak spłoszone, jak wstydliwe… Uciekały z wejrzeniami… bały się powiedzieć co w nich było, lękały zdradzić. Twarzyczka zmęczona, jakaś chmurna i namarszczona, okrywała się tym marsem jak maską i zbroją – czyniła srogą, aby się nie okazać zbyt – powolną i łagodną.
Płoche niewiasty najczęściej przybierają ten pozór odpychający, który nie oszukuje nikogo – cnota jest wesołą i spokojną.
We wszystkich poruszeniach Felicyi widać było jakieś wahanie, niepewność – coś, co zdradzało niepokój wewnętrzny. Wypieszczona przez matkę i samą siebie, ze wszystkiego była nie rada, a gdy nie szalała roztrzepana, dąsała się jak dziecko.
Tego wieczoru leżała tak smutna na szeslągu, małe nóżki wyciągnąwszy, trzymała książkę nie czytając i dumała… Niezmiernie staranny, wykwintny strój był w nieładzie i pomięty…
Naprzeciw niej w fotelu, z rękami na piersiach założonemi, w czarnej sukni, odpoczywała hrabina… przebierała niekiedy z wolna dobywając rączkę, piórkiem w zębach jeszcze białych… sama do siebie potrząsała głową i robiła ruchy różne, towarzyszące monologowi wewnętrznemu.
A była jeszcze piękna – i nie darmo książę porównywał ją do Ninony. Marszczki, które Moryś był dojrzał, gdy była raz ostatni w Holmanowie, znikły. Cudu tego dokazało lekkie spulchnienie twarzy i przybyła nieco otyłość. Ale marszałkowa sznurowała się tak starannie, że figury nie straciła – i wyglądała zawsze ładnie, świeżo, ponętnie, zwłaszcza przy świecach.
Teraz miała chmurkę na czole. Obie one musiały niedawno skończyć rozmowę… bo marszałkowa skutkiem jej… drgała jeszcze sama mówiąc do siebie… a książka, którą w ręku trzymała Felicya, była tylko dla tego schwycona, aby usprawiedliwić milczenie.
Byłoby się ono przeciągnęło długo, gdyby wśród ciszy nie dały się słyszeć kroki, chód powolny zamyślonego człowieka. Obie panie ruszyły się; Felicya z wolna powiodła ku drzwiom oczyma, marszałkowa szepnęła:
– Teofil – nie… on.
Kroki się powoli bardzo zbliżały, tak, że ich powolnością piękna pani miała czas się zniecierpliwić, a wyrazem tego usposobienia dobitnym było rzucenie książką o ziemię.
Marszałkowa, choć schylać się jej było dosyć niezręcznie, bo się mocno zaczerwieniła od wysiłku, prędko podniosła książkę i położywszy ją na stoliku, popatrzała na córkę. Felicya szarpała batystową chusteczkę w ręku.
Drzwi się wreszcie otworzyły – i hrabia Teofil wszedł. Nie witał się – wsunął milczący, znalazł krzesło najbliższe i usiadł. Kobiety obie oczyma słały zapytania.
– No cóż? mówiłeś z nim? spytała mocno podrażniona Felicya. Głos jej był równie jak twarz zmieniony, srebrny jego dźwięk nabrał ostrej intonacyj…
– On sam zaczął – odezwał się hrabia.
– On sam? jak? zawołały obie panie.
– Ale go znacie – rzekł hrabia – tak swobodnie i lekko, jakby szło o konia lub – nawet o coś mniej jeszcze interesującego…
– Na czemże się skończyło, mów bo! proszę – zawołała Felicya, podnosząc się nieco i opadając na szesląg – widzisz, że czekam! Masz passyę mnie przyprowadzać do niecierpliwości!
Hrabia drgnął.
– Jest przygotowany na wszystko… zezwala na rozwód, z warunkiem, aby go z kłopotliwych interesów wydźwignąć, i zapewnić mu piętnaście tysięcy rubli rocznie.
– Z kłopotliwych interesów! wtrąciła marszałkowa – w które sam dobrowolnie wpadł…
Namarszczyła się piękna twarzyczka pani.
– A pałac? a to wszystko?
– Oddaje wszystko – excepté le mobilier – rzekł hrabia…
– I cóż więcej? co więcej? co myślicie? zapytała niespokojnie marszałkowa.
– Ale on sam nie ma wyobrażenia ani o długach, ani o tem co mu zostało… Nie chce się zająć, wejrzeć: – "Rób sobie co chcesz – muszę mieć tyle – i koniec… "
Felicya spojrzała na hrabiego.
– Przecież powinieneś był przyjąć? rzekła.
– Nie odrzuciłem układu – ale się muszę rozpatrzyć w tem… rzekł hrabia powoli. Chciałem tylko, aby mi pozwolił proces wytoczyć Maurycemu o kaucyę – na to nie pozwala. Et – il n'est pas degouté, zostaje mu majątek z długiem – i piętnaście tysięcy rubli.
– Czegoż on może żądać więcej! z gniewem zawołała marszałkowa… Marnotrawnik ten!…
– On więcej nie chce – rzekł hrabia, ale to jest wiele… Piętnaście tysięcy rubli dochodu… to procent od trzechkroć sto tysięcy… Wątpię bardzo czy tyle mu zostało…
– Ale gdyby nawet… poczęła Felicya – nie rozumiem już targu – kończyć i po wszystkiem…
– Skończymy – odezwał się hrabia – nie bądź tylko tak podrażnioną i chmurną… proszę. Skończymy spokojnie i w jak najlepszej zgodzie.
– Bez skandalów – dodała matka…
Felicya nagle się uśmiechnęła jakoś, i prędko zdejmując rękawiczkę, białą, cacaną, marmurową rączkę wyciągnęła ku Teofilowi, który przypadł, by ją pocałować.
– Byłbyś najniewdzięczniejszym z ludzi – gdybyś jej serca, co tyle dla ciebie przecierpiało, nie umiał ocenić, i wahał się dla niego z małą ofiarą. Cały ci świat zazdrości, szczęśliwy człowieku…
Felicya wlepiła w niego oczy… a biedny hrabia zmiękł, zmieszał się, stracił całą pewność, jaką miał w obec Leona… Tu był pokornym niewolnikiem tej Aspazyi, helotą upojonym, którego można było postawić na przestrach tym co się upajać wzrokiem nie lękają i na szał idą ślepi…
Z nieukontentowaniem wyraźnem usłyszano w tym momencie rozczulenia chód znowu… Dwom nogom posuwającym się chorobliwie, towarzyszyło uderzenie laski o podłogę. Potem wszyscy poznali księcia. Na twarzach odmalowało się jakby przeczucie znudzenia. Przychodził nie w porę. Hrabia wrócił na swe miejsce, marszałkowa ręce skrzyżowała. Felicya usta do góry podniosła krzywiąc się…
Niepewna ręka szukała klamki długo, nim znalazła – i to niecierpliwiło – wszedł książę, zestarzały, trochę przygarbiony, o kiju… I na nim lat tych parę ślad swój zostawiło dobitny. Twarz miał wynędzniałą, oczy błyszczące nadto, pokaszliwał, nogami sunął, ale usiłował trzymać się jeszcze po dawnemu.
– Zszedłem umyślnie – rzekł – choć dziś się czuję gorzej niż zwykle. Doktor mojej choroby nie rozumie, muszę się wybrać do Waltera… Mówi mi o podagrze… Zkąd u mnie podagra się wziąć mogła? nigdy się nie zapijałem… Ale oni wszyscy tacy: gdy się który z nich uprzedzi – nic ich nie przeprze.
Mówił nawet nie zważając czy go słuchano, i dowlókłszy się do najbliższego krzesła – siadł stękając. Dopiero teraz spojrzał po zgromadzonych z uwagą. Panowało milczenie. Odwrócił się do Teofila.