- W empik go
Złotobrody emir - ebook
Złotobrody emir - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 352 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WYDAWNICTWA KSIĘGARNI
GUBRYNOWICZA i SCHMIDTA.
Aer. Pierwszy romantyk, powieść… 2 zł 60 ct.
Biblioteka polska. Każdy tom broszurowany… 1 zł. 30 ct.
w oprawie… 2 zł 30 ct
T. 1 – 2 Krasiński Z . Pisma. Wydanie z przedmową Stanisława hr. Tarnowskiego, 2 tomy.
3 – 6 Mickiewicz Adam. Dzieła. Wydanie zupełne przez dzieci autora dokonane, 4 tomy.
7 – 10 Zaleski B. Poczye. Wydanie przejrzane przez autora.
11 Pamiętniki Paska. Wydanie nowe krytyczne, przejrzane przez dra Węclewskiego.
12 Niemcewicz. J. Jan z Tęczyna. Powieść histor.
13 – 16 Słowacki Juliusz. Dzieła. Wyd… przejrzane przez prof… dra A. Małeckiego.
17 – 19 El…y (Asnyk Adam). Poezje, 3 tomy. 20–22 Małecki A. Życie i pisma Juliusza Słowackiego, wydanie drugie znacznie pomnożone. 3 tomy. 23 Wybicki J. Pamiętniki.
24 – 25 Mickiewicz A. Dzieła 5 – 6.
26 – 28 Mickiewicz A. Korespondencja, 3 tomy.
20 – 31 Kitowicz X. Pamiętniki i pisma historyczne, 3 tomy.
32 – 33 Kitowicz X. Opis obyczajów i zwyczajów za panowania Augusta III., 2 tomy.
34 – 37 Romanowski M. Pisma, 4 tomy.
38 – 39 Słowacki J. Listy, 2 t. Wyd. 2. znacznie pomnożone.
40 – 42 Słowacki J . Pisma pośmiertne 3 t. Wydanie 2 . znacznie pomnożone.
43 – 44 Krasiński. Pisma 3 – 4.
45 Kraszewski J. I. Poezye.
Bronikowski. Jan III. Sobieski i dwór jego czyli Polska w XVII. wieku, 3 tomy… 4 zł 20 ct
Estreicher W. Pol… jego młodość i otoczenie… 2 zł 80 ct
Jeż J. T. Ostapek. Ustęp z przeszłości emigracyjnej… 2 zł 40 ct
Kaczkowski K. gen… sztab… lekarz wojsk polsk. Wspomnienia 1808 – 1831, wydał' T. Orzechowski, 2 tomy… 4 zł 20 ct
Kubala L. Dr. Jerzy Ossoliński, 2 tomy… 6 zł 80 ct
Lemcke K. Estetyka. Wydanie drugie… 6 zł 40 ct
Liske X. Cudzoziemcy w Polsce. Podróże i pamiętniki… 4 zł 20 ct
Listy Tadeusza Kościuszki, zebrano przez L. Siemieńskiego… 2 zł 80 ct
Listy Jana III. króla polskiego, pisano do królowej Kazimiry w ciagu wyprawy pod Wiedeń w r. 1683… 2 zł 80 ct
Łoziński B. Dr. Opinia publiczna. Studyum publiczne… 60 ct
Łoziński B. Wieczna wojna. Studyum polityczne… 46 ct
Łoziński Wład. Nowe opowiadania J. M. C. Pana Wita Narwoja 3 zł –
Łoziński Wład. Pierwsi Galicyanie. Powieść z przeszłości… 2 zł 60 ct
Łoziński Wład. Hazardy. Powieść współczesna… 2 zł 40 ct
Łoziński Wład. Lwów starożytny, kartki z historyi sztuki i obyczajów
Łoziński Wład. Tom I. Złotnictwo polskie w dawnych wiekach 1384–1640… 2 zł –
Łoziński Wład. Tom II. Patrycyat i mieszczaństwo lwowskie w XVI i XVII wieku z 73 rycinami w tekscie… 9 zł –
Niewiarowicz A. L. Wspomnienie, o A. Mickiewiczu… 2 zł 20 ct
Przyborowski W. Rubin Wezyrski. Powieść… 1 zł 80 ct
Przyborowski W. Księżniczka z Minsterborgu… 1 zł 50 ct
Sass Berlicz. Mozaika. Gawędy szlacheckie, 2 tomy…. 3 zł 80 ct
Sewer. Bratnie dusze. Powieść… 2 40
Stadnicki K. Olgierd i Kiejstut synowie Gedymina, W. ks. Litwy… 2 zł 40 ct
Wspomnienia Konstantego Wolickiego, z czasów pobytu w cytadeli warszawskiej i na Syberji… 2 zł 60 ct
Zacharasiewicz Z. Teorya pana Filipa……..2 zł 40 ct
Zacharasiewicz Z. Jedna krew, powieść… 1 zł 80 ct
Zieliński. August II. i Aurora Königsmark. Powieść hist. 2 tomy… 2 zł 6O ct
Niech ze słów moich stanie się ciało,
Z ciała – zbawiciel Słowianom.
Tom. PaduraI.
Obszerny plac przed kościołem w Sawraniu roił się żydami. Nie dziwiło to nikogo, gdyż był właśnie szabas. Żydzi w czarnych atłasowych chałatach, w czapkach z lisiemi kitami, które im dziwacznie nieco sterczały, jakby wyrastały z głowy, w długich białych pończochach i papuczach bez obcasów i piętek, kupkami przechadzali się po placu, ręce za pasy, podpasujące chałaty, założywszy. Strojem wszyscy byli podobni do siebie: mieli jednakowy strój chałatów, czapek, jednakowe papucze i pończochy, wszyscy nosili pejsy – nawet kolor materji chałatów i czapek był jednakowy; różniły ich od siebie tylko brody rozmaitych odcieni i długości i pejsy, – u jednych filuternie zakręcane, u innych, niby jakieś kosmyki, niedbale spadające na ramiona. Spokojne ich fizjognomie, miarowe, powolne ruchy świadczyły o pewnem wewnętrznem zadowoleniu; a chociaż tu i ówdzie widać było jaką gromadkę głośniej gergoczącą i żywiej gestykulującą – rozmowy i gestykulacje nie zdradzały uczuć i charakteru – lub też niezwykłego zainteresowania się niezwykłymi wypadkami. Wszystkie te rozmowy dalej po za krąg treści, kawałkiem chleba codziennego zakreślonej, nie sięgały.
Dla nich istniał zawsze jeden bożek – interes, któremu przedewszystkiem hołd składali. Bożek ów snać opiekował się Sawraniem, bo dobrobyt malował się nietylko na twarzy, ale i w ubraniu spacerujących. Miało się właśnie ku końcowi pierwszej ćwierci naszego wieku, a była to już trzecia upływająca w dostatku i pokoju po krwawym roku Koliszczyzny, napiętnowanym rzezią Gonty i Żeleźniaka. Groźna hajdamaczyzna kędyś znikła, niby się w ziemi zawaliła, zaroiła się szlachta, zaludniły się miasteczka, wsie i stepy – jednem słowem nastała doba materjalnego wzmagania się kraju po długoletnich klęskach, rzeziach i rabunkach.
W gruncie rzeczy nic się nie zmieniło – trwał dalej stary porządek społeczny, tradycja ciągnęła się po dawnemu, a szlachta rozrodzona, spokojna w posiadaniu nie zbierała się wprawdzie na sejmik dla wyboru posłów, ale wybierała reprezentantów i urzędników. Zmian więc ani w jej życiu publicznem, ani prywatnem prawie nie było. Dobrobyt materjalny podnosił się coraz bardziej, a żydzi odczuwali go może najlepiej. Mówiły o tem ich twarze zadowolone i spokojne, ich atłasowe chałaty.
Pośród grup mężczyzn przesuwały się jeszcze z większą, zda się, powagą gromadki żydówek – były to bałabusty, córki i żony spacerujących. I na nich świeciły atłasowe suknie, koi – czyki i braselety, kupione może za bezcen u hajdamaków, a nad czołem, w opasce na włosach migotały perły, rubiny – nawet i brylantów nie brakowało. Cały ten różnokolorowy tłum przechadzał się jak pawie, spokojnie używając szabasu i wieczornego chłodu. Za parę godzin zajść miało słońce i plac ów, dziś taki rojny i tłumny, opustoszeje znowu aż do nowego szabasu, gdyż tylko chłopi z sąsiednich wsi przyjeżdżają tutaj z drzewem i sianem, a kozy żydowskie – typowe pieczeniarki – zbiegają się z całego Sawrania na bezpłatne pożywienie. Skrajem tego placu, jedną stroną dotykającego ogrodzenia kościoła i plebanji, szedł jakiś staruszek bez czapki i dźwigał wiadro wody. Wprawdzie trzymał w ręku kapelusz, lecz nie dlatego, że jeszcze słońce wieczorem dobrze przypiekało, więc mu na głowie, chociaż słomkowy, może ciężył, ale prawdopodobnie dlatego tylko, ażeby go do ukłonów nie zdejmować, gdyż zgarbioną jego postawę widać było z daleka w ciągłym ruchu głową, ręką i kapeluszem. Czarny długi ubiór starca i ogolona twarz pełna dobroci, spokoju, rezygnacji i pokory, znane były dobrze mieszkańcom Sawrania. Był to proboszcz miejscowy, ksiądz Łukasz, jeden z tych rzadkich cnót i dobroci ludzi, którzy żyją tylko dla posług innym. Na swoje kapłańskie posłannictwo zapatrywał sie on chłopskim rozumem: nie dość jest piękne słowa wygłaszać z ambony, trzeba pięknie czynić i świecić ludziom przykładem. Nic też dziwnego, że miłowano go i szanowano dokoła, bo jak ks. Łukasz pojmował swoje stanowisko, tak go i spełniał. Przenoszony z parafji do parafji, nie wymawiał się od posług kapłan – skich wiekiem, a w najkrótszym czasie stawał się ulubieńcem maluczkich i bogatych.
Ojciec Łukasz sam sobie służył, pomimo późnego wieku pielęgnował własnoręcznie kwiaty w ogródku przed plebanją, a zawsze znalazła się czyjaś dobroczynna ręka, która z tych kwiatów na koronę matki boskiej wieniec wiła. Ksiądz co wieczora podlewał je i sam po wodę do publicznej studni chodził. Służby nie trzymał żadnej; jeżeli gości nie było, stara jakaś baba gotowała mu niewybredny objad, z barszczu i kawy składający się, a dzwonnik lub furman księdza wikarego niezbędne posługi w pokojach spełniał.
Grzeczność jego, uprzejmość i nabożność znane były wszystkim, a niektórym podobało się widzieć w nim dziwaka, niegodzącego się z codziennym obyczajem i ludźmi. Łatwiej było taki wyrok wydać, niż się na wyższości jego moralnej poznać. Prostotę charakteru i uczuć, brano za dziwactwo.
Ile razy ksiądz Łukasz przystanął z wiaderkiem, zawsze się znalazł ktoś, co mu się ukłonił. Starzec miał wzrok bardzo krótki, rzadko kogo poznawał z daleka, ale nie chcąc być dłużnym nikomu, głową kiwał i kapeluszem, trzymanym w ręku, pozdrowienie przesełał. Zwyczaj ten ojca Łukasza był tak znanym, że spacerujący na placu niedorostki i bachory żydowskie żarty sobie z niego stroili.
Okrążywszy o kilkadziesiąt kroków, zachodzili z innej strony i na żart znowu się kłaniali. Ojciec Łukasz z największą pokorą i uprzejmością odkłonił się każdemu, nie przypuszczając, że próżnujące bachorki, brały go za przedmiot żartów.
Kłanianie się bezustanne trwało i teraz od chwili ukazania się księdza Łukasza na skraja placu, prawie do furty plebanji. Furta była zamkniętą. Ojciec Łukasz postawił wiaderko na ziemi i jął rygle odsuwać, kiedy za sobą posłyszał turkot nadjeżdżającej bryczki. Odwrócił się więc i natężonym wzrokiem począł nadjeżdżającej truchtem bryczulce i koniętom chłopskim, w nią zaprzężonym, przypatrywać się. Mrużył oczy, dopomagał sobie daszkiem z ręki, którym się od słońca zasłaniał, ale koników i bryczki nie poznał. Widział tylko, że ktoś zdąża wyraźnie do plebanji. W tem, nie dojeżdżając kilkudziesięciu kroków do bramy, furman konie zatrzymał, a a bryczki wysiadł jakiś młody człowiek w słomkowym kapeluszu, z krajowej pszennej słomki plecionym i w długiej, po kostki prawie narzutce płóciennej, białej, która go od pyłu chroniła. Był to mężczyzna młody trzydziestoparoletni, słuszny, kształtny, o sumiastym, ciemnym wąsie i podłużnej, dobrze smagłej twarzy. Wysiadłszy z bryczki do stojącego przy furcie ojca Łukasza się zbliżał. Na parę kroków przed nim zdjął kapelusz i z odkrytą głową szedł na powitanie proboszcza.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – rzekł, zbliżając się.
– Na wieki wieków – brzmiała odpowiedź.
Ojciec Łukasz wzrok natężał i młodzieńcowi przypatrywał się, poznać go usiłując. Tymczasem młodzieniec przybyły pochylił się i z uszanowaniem rękę proboszcza pocałował, a ten, odchyliwszy nieco głowę i trzymając w obu dłoniach, nie przestawał przypatrywać się przybyłemu.
– No, powiedzie mi Waść, kogo mam przyjemność powitać?
Młodzieniec znowu się pochylił i znowu w rękę proboszcza pocałował.
– Proszę zgadnąć…
Ojciec Łukasz zajrzał mu znowu w oczy, z boku.
– Jak mi Bóg miły, nie poznam, kochanie!
– Tomasz…
Ksiądz w dłonie klasnął z podziwienia.
– Tomasz? Jaki? Syn Jana?
– Jana…
– Moje kochanie… moje kochanie… ty – syn Jana? Mego drogiego, poczciwego Jana?
Widać, że z tem imieniem połączone były dawne i serdeczne wspomnienia, bo ojcu Łukaszowi łzy w starych oczach mignęły, a podniósłszy obie ręce, znowu za głowę młodzieńca ujął… przyciskał go do siebie, całował w policzki i czoło, odsuwał, przypatrywał się, znowu całował. W jego ruchach, w głosie przebijały się wzruszenie i radość.
– Nic dziwnego, kochanie, żem cię nie poznał… wystrzeliłeś w górę, jak topola, dostałeś wąsów. wyrosłeś, widzę, na męża… dobrze, kochanie, dobrze… mężów naszej miłej Polsce potrzeba, ach, potrzeba…
Mówiąc to, przypatrywał się z pewną lubością stojącemu młodzieńcowi.
– Ale, kochanie, ja gadu-gadu, a do chaty nie proszę ciebie… Chodźmyż, chodźmy… w sam czas przyjechałeś, kochanie.
Ojciec Łukasz począł znowu do furtki się dobijać; przybyły młodzieniec, widząc to szamotanie się poskoczył żywo, klamkę nacisnął i Otworzył.
Nastąpiła zwykła ceremonia wejścia. Ksiądz pierwszeństwo ofiarował gościowi, a gość gospodarzowi z uwagi na jego wiek i kapłaństwo.
– Idźże kochanie… idź..
– Niech ksiądz dobrodziej…
– O, nie, nie, nie kochanie… szanujmy obyczaj… gościom należy się pierwszeństwo…
– Ależ, ojcze dobrodzieju, nie takim gościom.
– Przed panem Bogiem i przed obyczajem wszyscy równi.
Młodzieniec ujął pod rękę ojca Łukasza.
– Niechże ksiądz będzie łaskaw. – prosił. Ksiądz ręką ku niemu skinął.
– Idźże, idź kochanie… mnie przodem iś6 nie wypada… mam tu jeszcze wiaderko za sobą,..
Nachylił się i tuczek od wiadra ręką ujął. Młodzieniec szybko do stojącego na ziemi wiaderka poskoczył.
– Niechże ksiądz proboszcz nie fatyguje się… ja wezmę.
Ojciec Łukasz głową znak przyzwolenia zrobił.
– Jeśli już tak chcesz, kochanie – cóż; robić… muszę się poddać.
Z temi słowy do otworzonej furtki wszedł, a za nim z wiaderkiem przyjezdny młodzieniec.
Nazywał się on Tomasz Padura.
Ledwie próg furtki przekroczyli, ojciec Łukasz zatrzymał się.
– O sobie, kochanie, nie zapominamy, ale zapomnieliśmy o koniętach i furmanie.
– Najęty – wtrącił p. Tomasz.
– Ale zawsze pamiętać o nim godzi się… i człowiek i konie głodne, zdrożone… One, kochanie, potrzebują także odpoczynku.
Ojciec Łukasz stal, jakby się namyślał, co robić.
– Poczekaj kochanie… do organisty go odeszlę… u mnie, jak Bóg miły, nie miałby gdzie przytulić się…
Zawołał furmana, pokazał, dokąd ma jechać a sam do plebanji, stojącej w końcu wielkiego i długiego dziedzińca z p. Tomaszem poszedł. W głębi dziedzińca, widać było obszerny parterowy budynek, o białych ścianach, słomianym dachu, z obszernym gankiem, rozpartym na czterech dębowych kolumnach, które u dołu do jednej trzeciej wysokości połączone były ścianką w zamieć, a u góry posiadały równo ścisłe głowice, podpierające wprost belkowanie. Wewnątrz ganeczku, tworzącego coś podobnego do werandy, przy obu podłużnych ściankach stały proste dębowe ławeczki. Na lewo nieco od plebanji ciągnął się parkan wysoki, oddzielający probostwo od placu, niedawno opisanego, który jednem ramieniem dotykał kościoła, a przy parkanie mały wirydarzyk i altana dzikiem, winem gęsto opleciona. Kiedy się do altany zbliżyli, ojciec Łukasz do p. Tomasza się zwrócił.
– Tu można wiaderko postawić… potem sobie kwiatki podleję… dziękuję ci, kochanie, dziękuję…
Objął za szyję gościa i pocałował.
Potem ręką na plebanję skinął.
– A oto i moje królestwo na ziemi…
– Obszerny dom.… – wtrącił p. Tomasz.
– Obszerny kochanie, obszerny… ale prawdę powiedziawszy, ksiądz Kalasanty króluje tutaj… ja popasam… niewiem tylko, kiedy wyjadę.
Mówił to z dobrotliwym, łagodnym uśmiechem i młodego gościa do swojej izby na popa – sie prowadził. Widok mieszkania ojca Łukasza wielkie na Padurze wrażenie zrobił. Przestąpiwszy próg, stanął, podziwem do miejsca przykuty. Mieszkanie owo składało się z dwóch pokoików; pierwszy, do którego weszli, był obszerny, o ścianach białą gliną wysmarowanych, o czystej podłodze z desek dębowych. Matka Boska Berdyczowska, wisząca na ścianie, na wprost drzwi, stanowiła jedyną ozdobę. Pod ścianami stały dębowe krzesełka, roboty widocznie miejscowego majstra, który pobożną, ale niewprawną ręką je ciosał dla księdza proboszcza i takiż sam stół dębowy na krzyżach. Była to izba, w której ojciec Łukasz odwidzających go parafian przyjmował. Druga izdebka, znacznie mniejsza, służyła za sypialnię. Pod ścianą stał tapczan w tym samym stylu, co stół, a może i tą samą ręką ciosany z gruba; materaca na nim nie było żadnego, a u węzgłowia podniesione, na kształt poduszki deski, świadczyły, że ten, co na nim sypiał, poduszki nie używał. Cały tapczan na kryty był wiejskiej roboty dywanikiem, zwanym kilimkiem, z czystej, grubo przędzonej wełny, tkanym na domowym warstacie w żółte, niebieskie i czerwone paski, kombinacją kolorów i linij przypominającym perskie desenie. Przy tapczanie u węzgłowia stał malutki dębowy stolik, na nim brewiarz, różaniec, stoczek i woskowa świeca w żółtym brązowym lichtarzu; wszystko to świadczyło, że ojciec Łukasz przy tym stoliku modlitwy ranne odbywał. Pod stolikiem, dzban gliniany z wodą dopełniał skali potrzeb i życia mieszkającego tu księdza. Żadnych ozdób, żadnego śladu tego, co się zbytkiem nazywa, nie było widać.
Obejrzawszy się dokoła, Padura z pewnem wzruszeniem rękę księdza pocałował.
– Ojciec zawsze żyje, jak anachoreta… Ksiądz Łukasz pod ramię go ujął, udając, że uwagi nie słyszy.
– Siadajże, siadaj kochanie… tu, tu… do słońca, niech się na ciebie napatrzę… Gdyby to Jan był doczekał!
Wpatrywał się w twarz młodzieńca, jakby sobie rysy jej przypomnieć się starał; potem krzesełko mu wskazał.
– Siadaj… No, powiedz, kochanie, – czyż spodziewałem się, że przed śmiercią jeszcze ciebie zobaczę!… Bóg łaskaw.
Padura usiadł.
– Nie wygodnie ci, prawda?…
– Ach, ojcze dobrodzieju, czy to mnie o wygodzie myśleć!
– Słusznie… mamy o czem więcej myśleć, niż o miękiem siedzeniu… I ci, co siadają na jedwabiach, i ci, co na drzewie, jednakowo skończą… Według czynów będą nas sądzić, a nie według sukni. Kiedy już taka dola ludzka, że umrzeć trzeba – niechże po nas dobre uczynki pozostaną.
– Wiekowi należy się wygoda… – wtrącił Padura.
– Nic się nie należy… Chrystus wolał dzielić się z ubogimi, niż sobie dogadzać.
Na chwilkę rozmowa się przerwała.
– Zkądże ty teraz podążasz?
– Z Kijowa.
– Od kogóż to? – dopytywał się ojciec Łukasz.
– Od braci… i od ludzi – rzekł wymijająco
– Do Krzemieńca już nie wrócisz?
– Chyba z potrzeby… Jestem w ciągłej podróży.
– Niech ci Bóg błogosławi w życiu i w robocie… Wiem, wiem…
– Przyjechałem na odpoczynek… więc i ojca dobrodzieja odwidzić umyśliłem.
– Bóg ci zapłać, kochanie, Bóg zapłać!… Dobrze zrobiłeś – przyjechałeś w sam czas. U nas teraz życie w okolicy kipi; wprawdzie w tym warze, jak na teraz, nic dobrego, nie gotuje się, bo to szlachecka gorączka i harmideru wiele, a korzyści Bóg ma… Ale zapoznasz się trochę z ludźmi.
Po chwilce dodał:
– Gdybyś był przed paru dniami wcześniej przyjechał, zastałbyś Sewerka…
– Kogo?
– Zapomniałeś?… Goszczyńskiego… A przecież to razem z nim służyliście do mszy.
– Ach prawda! Mówił mi brat, że w Humaniu szkoły skończył…
– Skończył… Byli tam i inni – porozjeżdżali się już, szkoda – ciągnął z pewnym żalem ojciec Łukasz – byłbyś i Bohdana Zaleskiego poznał… temu, kochanie, dał pan Bóg skrzydła do lotu nie lada…
– Krążyły i pośród nas jego piosnki.
– To tylko początek sławy kochanie… Ale jest tu i bez nich ludzi dosyć… dobrze żeś przyjechał… zapoznam cię z Chodakowskim – nie młody już człowiek, wziął się jednak do rzeczy pięknej! Z grafem się znasz, prawda?
– Znam się…
– Wielkiego masz w nim przyjaciela… – wtrącił ojciec Łukasz.
Oczy Padurze błysnęły radością.
– Słyszałem o tem… Cieszę się… Ojciec Łukasz ręką skinął niedbale.
– Głośne bębny za górami… Ot zwyczajnie pan,…ma pieniądze i czas – więc się bawi, oby tylko ludziom był jaki pożytek z tego!
– Czy jest w Sawraniu?
– Przesiaduje czasem… Teraz jest podobno… nie lubi zagrzewać miejsca, ucieka zaraz do Humania, do Borejków – Bóg wie, dokąd. Dobry człowiek, ale duch niespokojny… Poeta – zwyczajnie.
Ojciec Łukasz nachylił się do gościa z uśmiechem.
– A ty, kochanie, przestałeś wiersze pisać? Padura zapłonił się.
– Przestałem ojcze… nie było czasu…
– O… o… widzisz, zaraz i wymówka, to znaczy, jeżeli czas się znajdzie, to i pisać rozpoczniesz.
W trakcie rozmowy odezwał się… dzwon na nieszpory.
– Ot i na służbę mnie dzwonnik woła – rzekł ojciec Łukasz dobrotliwie, wstając. – Poczekajże kochanie, każę organiścinie przygotować herbatę, mleko i tapczanik wnieść dla ciebie, abyś miał gdzie się przespać…
Niechże się ojciec nie trudzi…
Ledwie to Padura wymówił, a już ksiądz także izbę opuścił. Padura został sam. Wstał, przeszedł się parę razy po pokoju, rozglądał się po ścianach gołych, przez okno wyjrzał i w głębi dziedzińca, za wirydarzem i domem, wzrok jego utonął.
Spojrzawszy w okno, stanął jak przykuty. Uwagę jego zatrzymał niezwykły widok. Na obszernym dziedzińcu, przy wbitym dębowym słupie, w który liczne kółka żelazne były wkręcone, stał człowiek, furman widocznie, na długiej linewce konia trzymał, a za linją koła, zatoczoną promieniem linewki, biegał koń w najróżnorodniejszych susach i lansadach, z głową schyloną zawzięcie między przednie nogi, ze stulonemi uszami. Biegając, wierzgał tylnemi nogami tak zamaszyście, że się mu zad prawie pionowo podnosił. Za obrębem koła stał ktoś i ćwiczył batogiem rozbrykanego konia, ile razy ku niemu się zbliżył. Każde cięcie, zdawało się, jeszcze bardziej dodawało fantazji niesfornemu biegunowi.
Na pierwszy rzut oka nie mógł odgadnąć, kto to konia popędzał; dopiero bliskie rozpatrzenie się pozwoliło mu zdać sobie sprawę Owym człowiekiem, smagającym konia, był ksiądz Stał do Padury tyłem zwrócony. W jednem ręku trzymał podkasaną rewerendę, ażeby mu nie plątała się między nogami, w drugiej bicz, którym trzaskał bezustannie, jakby umyślnie dla dodania fantazji rumakowi. Werwa koniarska była u księdza tak żywą, że chlasnąwszy pędzącego w szalonych skokach konia, parę kroków podbiegał jeszcze i biczem szpaczka ćwiczył.
Był to ksiądz wikary Kalasanty.
Tymczasem dzwon na nieszpory rozlegał się coraz głośniej, coraz raźniej.
– Proszę, dobrodzieja, dzwonią już… zauważył człowiek, stojący przy słupie.
– A już… ściągnij konia!
Mikołaj – tak się nazywał furman – linkę ściągać począł. Ksiądz Kalasanty rewerendę opu.- ścił i z batogiem w ręku stojąc, w konia się wpatrywał.
– Trzeba go będzie przeszachrować – zauważył.
– Przecież ja mówiłem dobrodziejowi, że co szpak – to ladaco! Pod siodłem bryka z początku, a później język wywali, a w zaprzęgu na dyszel się kładzie.
– Znajdzie się głupi, co i to kupi.
– Oj, oj! Czemu nie? Albo to Bałta daleko – ale po co ma owies darmo jeść?
Padura, stojąc w oknie, słyszał wprawdzie rozmowę, ale księdza oglądał z tyłu tylko. Nareszcie, kiedy szpaczek odprowadzony został do stajni, ksiądz Kalasanty nawrócił do plebanji. Był to mężczyzna trzydziestokilkoletni, o płowych włosach, krągłej nieco, starannie wygolonej i białej twarzy, słusznego wzrostu, barczysty, krzepki, który całą swoją postawą i ruchami podoficera raczej od dragonów, niż pokornego sługę bożego przypominał.
Zrobiwszy kilkadziesiąt kroków, w otwarte okno spojrzał i, spostrzegłszy nieznajomą twarz w mieszkaniu ojca Łukasza w porze tak niezwykłej, mimowolnie powstrzymywał kroku, twarzy tej przypatrując się zdaleka. Wtem drzwi się otworzyły i wszedł ojciec Łukasz.
– Kochanie… wszystko będzie… Spojrzenie jego padło na udającego się do plebanji księdza Kalasantego.
– Otoż i wikary wraca… Widziałeś go przy koniu?
– Patrzyłem właśnie.
– Dobry człowiek… konie tylko zbyt lubi i… czasem karty.
Wszedł do pokoju ojciec Kalasanty i nastąpiła prezentacja.
Po chwili rozmowy ksiądz Łukasz głos zabrał.
– Chodźmyż, moje, dzieci, na nieszpory… bo tam już czekają na mnie.
Wszyscy trzej do kościoła udali się. Nazajutrz wypadała niedziela i zjazd okolicznej szlachty był bardzo liczny. Padura do mszy służył. Kiedy wszedł do zakrystji, tak mu się dziecinne lata w Ilińcach przypomniały, że usługi swoje księdzu zaofiarował.
Kościół był przepełniony nabożnymi, ale daremnie p. Tomasz rozglądał się – ani jednej twarzy znajome] nie spotkał. Po skończonej mszy począł rozbierać księdza.
– Dobrze się stało, żeś przyjechał – zauważył ojciec Łukasz – w kościele widziano pana grafa.
– A ja nic nie spostrzegłem…
Kiedy p. Tomasz z zakrystji wyszedł z ojcem Łukaszem, dziedziniec roił się ludźmi; szare kapoty, świty chłopskie, białe ubrania kobiet wiejskich, surduty półpanków mieszały się z eleganckiemi toaletami dam, z konfederatkami i kontuszami panów. Ledwie ojciec Łukasz ukazał się, ruch się zrobił, ludzie hurmą pocisnęli się ku niemu i po kolei z pewną czcią całowali mu ręce. Ksiądz jednych całował w ramię, innych w głowę, a innych znowu błogosławił tylko krzyżem świętym. Z tym przywitał się, do owego stówko przemówił – a wszystkich ujmował swoją serdecznością i prostotą.
W czasie przywitań tego lub owego p. Toniaszowi przedstawiał. Ale spojrzenia Padury były jakieś roztargnione, biegały po obszernym dziedzińcu, jakby szukały kogoś, nareszcie w jednym punkcie zatrzymały się. Opodal od furty stała gromadka ludzi nieco na uboczu.
Pośrodku jej górowała nad innymi głową jedna postać, po staropolsku ubrana. Był to mężczyzna lat czterdziestu może, w granatowym kontuszu, karmazynowym żupanie, słuckim złotolitym pasem podpasany. Na podgolonej czuprynie zamaszyście sterczała konfederatka złocistego sukna, jakby umyślnie dobrana do złocistych wąsów i brody mężczyzny. Jedną rękę na karabeli oparł a drugą za pas założywszy, namarszczonem trochę i wojowniczem spojrzeniem po ludziach się rozglądał.
Przy nim ruszał się niewielki wesoły człowieczek z przystrzyżoną brodą, w sukmanie chłopskiej, w szerokich kozackich hajdawarach do butów, i pomimo lata, w baraniej czapce z czerwonym osełedem. Na sukmanie do pasa przyciętej' i podpasanej rzemiennym, nabijanym guziki rozmaite paskiem, na szyi, na wąskim gładkim rzemyku, wisiał mu instrument muzyczny, do gitary wielkością i kształtem podobny, na którym ów człowieczek rękę lewą trzymał i buńdziucznie wszystkim przypatrywał się.
Zapatrzonego w tę grupę, tak niepowszednio wyglądająca, p. Tomasza, ksiądz proboszcz pod ramię ujął.
– Chodźmy, kochanie. Widzisz, a Chodakowski nie przyjechał… pewnie u p. Marszałka zagadał się…
Kto to był ów Marszałek – Padura wiedział. Dopytywać się na razie nie wypadało, co robi u niego nieznajomy.
Kiedy się już do furty, prowadzącej z dziedzińca kościelnego do plebanji zbliżyli, ojciec Łukasz z dobrotliwym uśmiechem spytał:
– Widziałeś tych panów – jednego w ognistej konfederatce, a drugiego małego, z kozacka ubranego, z gitarą?
Obu odrazu poznał Padura. Ten słuszny – był złotobrody Emir, a ów wąsal z gitarą, to Witost.
Na ganeczek plebanji weszli. Pokój ojca Łukasza, znany już czytelnikom, był pełny. Zgromadzili się tu mężczyźni, kobiety, szlachta, panowie – chłopów tylko i chodaczkowej szlachty brakowało; ci, jak zwykle, stali za progiem, koło ganeczku, mnąc czapki w rękach i zrzadka szepcąc coś ze sobą. Krótkie przywitania i rozmowy z ojcem Łukaszem świadczyły najwymowniej, że przybysze, nie mieli żadnego interesu, ale że miło im było zamienić kilka słów z ulubionym księdzem proboszczem i błogosławieństwo od niego dostać.
Ojciec Łukasz w głębi, a raczej w końcu pokoju, dostrzegł jakąś postać niewieścią, która ku niemu przyjaźnie głową kiwała i ku niej się skierował.
– Marszałkowa Popowska… – szepnął Padura do idącego za nim księdza.
Ledwie parę kroków zrobił, ściskając głowy na lewo i prawo i błogosławiąc krzyżem zbliżających się ku niemu, kiedy przy drzwiach huczek się zrobił i mimowolnie skierowały się w tę stronę spojrzenia wszystkich. Na progu ukazała się wyniosła postać Emira, za nim podążał z buńdziuczną, jak zawsze, miną Witort, a z tyłu nieodstępny kozak Sokół.
Cisza powstała. Ojciec Łukasz nieznacznie krok wstrzymał.
Graf ku niemu ruszył.
– Cieszę się… cieszę się, że ojca dobrodzieja w dobrem widzę zdrowiu. Pocałowali się w ramię.
– Bóg łaskaw jemu..
Wtem Emir panią marszałkową spostrzegł i ku niej poszedł.
– Służby powolne pani marszałkowej dobrodziejce…
Panią w rękę pocałował a córkę, pannę Marją, powitał ukłonem i uściskiem ręki.
Zbliżył się ojciec Łukasz i także z paniami serdecznie przywitał się. Za nim w nieśmiałej postawie stał Tomasz.
– Pozwolą państwo, że im jeszcze przypomnę kuzynka mego, Krzemieńczanina… P. Tomasz Padura.
P. Tomasz ukłonił się, spiekłszy raka
– Przecież się znamy dobrze – zauważyła Marszałkową. Skinęła więc uprzejmie ku stojącemu nieśmiało młodzieńcowi i rękę mu podała.
– Poeta… – dodał ojciec Łukasz.
– A ! O tem nie wiedzieliśmy…
Epitet ów zrobił niespodziewane wrażenie. Panie spojrzały na młodzieńca pilniej, jakby pragnęły na jego twarzy odszukać jakieś znamię geniuszu. W tej chwili pan graf zbliżył się ku Padurze i w milczeniu rękę mu uścisnął. Widać, że się znali dawno. Do Witorta się zwrócił.
– Mości Witort przybywa do waścinej chorągwi…
– Tom lepiej, panie grafie.
– Cieszysz się, bo ci wstyd, że nieliczną chorągwią dowodzisz,
– Nieliczną, ale śliczną – Witort na to.
Zadowolony z dowcipu wąsy garścią pogładził.
Pan graf przyjaźnie ku Padurze głową skinął.
–- Już dawno czekam na ciebie, kochany Tomaszu… Widziałeś się z … ? – nachylił się do ucha i coś szepnął.
– Nie jeszcze…
– Pogadajże i przyjeżdżaj do mnie… a spiesz – dodał.
Przerzuciwszy się kilkoma słowy z Padurą, Emir do marszałkowej się zwrócił.
– Pan hrabia dawno już w Sawraniu?
– Wczoraj przyjechałem…
– Na długo?
– Nie wiem dnia ani godziny – zauważył żartobliwie – może jutro pojadę.
Pani Marszałkowa uśmiechnęła się.
– Pan hrabia podróżuje u nas, jak po stepie beduińskim niegdyś – od szeika do szeika.
– Tak, tylko w powozie… i z zachowaniem popasów w haremach… Mąż pani marszałkowej dobrodziejki przyjechał?
– W domu został…
Nachylił się nieco ku niej i półgłosem rzekł:
– Pewnie nad jakiemiś tajemnicami masońskiemi radzi?
– Zdaje się… Pan hrabia kiedy będzie na nas łaskaw?
Graf rękę pani Marszałkowej pocałował.
– Chociażby jutro… miło mi jest zawsze spędzić godziny w tak miłem towarzystwie, jakie w domu marszałkowstwa znajduję.
– Więc czekamy…
Rejwach na ubogiej plebanji trwał może pół godziny, poczem goście jedni po drugich rozjeżdżać się poczęli.
Wyszedł i Emir w asystencji Witorta i Sokoła, ale na samym progu spotkał się z księdzem Kalasantym.
Przywitał się z nim rubasznie.
– Kiedyż do mnie?
– Nie mogę – odrzekł – ojciec Łukasz coraz cieniej śpiewa, muszę go wyręczać.
– Mam coś do pokazania…
– Co? – jeśli wolno wiedzieć. Graf zaciekawiał.
– Warto się przypatrzyć…
– Gdybym wiedział – wnetbym wolną chwilę upatrzył…
Przytem skorzystałbym ze sposobności… Mam prześlicznego szpaczka na sprzedaż… Miałem go właśnie panu hrabiemu sprezentować. A możeby zaraz?
– Jakto? Dziś? Zaraz? Mówisz przecie, że nie masz czasu.
– O, tyle się znajdzie!
– Nie mogę dziś… jadę w tej chwili do pałacu… a potem do Zarwańca, ale… niech go ksiądz dobrodziej za parę dni przyprowadzić każe.
– Wątpię, czy mi się to uda.:. Na Spasa jarmark w Bałcie… A tu żyd arędarz z Popońskich karczem od tygodnia biega do mnie… chce go kupić… podobno dla p… marszałka.
– Jakto? I ksiądz sprzedałbyś marszałkowi?
Pan graf nie lubił, ażeby mu kto w targ wchodził.
– Kto płaci, ten pan – zaznaczył sentencjonalnie ojciec Kalasanty.
– A przyjaźń?
Zawsze jestem wiernym sługą pana hrabiego.
Pokora ojca Kalasantego rozbroiła grafa.
– Przyprowadź no szpaczka… jeżeli go masz z dobrego stada, to kupię z pewnością…
– Od Giżyckich…
– Ładny, ród.. I ja mam coś pięknego. W palce po żydowsku cmoknął.
– Nadeszły mi z Neżdu dwa ogiery i dwie klacze… więc czekam!
– Do nóżek się ścielę. Pożegnali się.
Ojciec Kalasanty wszedł do pokoju; plebanję wszyscy już opuścili.
– Dobrze, żeś przyszedł, kochanie – rzekł ojciec Łukasz – zabaw tu gościa mego, trochę, a ja pójdę jeszcze do tych, co przed plebanią bez czapek stoją.
Nie czekając odpowiedzi, z pokoju wyszedł. Do Padury zbliżył się ojciec Kalasanty.
– Pan pierwszy raz w naszych stronach?
– Pierwszy…
– I jakże? Podobają się?
– Za krótko jestem, ażebym w tym względzie mógł coś powiedzieć.
– Teraz u nas dość hucznie i wesoło – ciągnął ojciec Kalasanty.
Widać było jednak, że się niecierpliwił, ku drzwiom spoglądał i rozmowę z grzeczności tylko prowadził. Padura zachowywał się także nieśmiało.
– Długo pan zabawi?
– Nie wiem jeszcze…
Ojciec Kalasanty ręce potarł i ku drzwiom znowu niespokojnie spojrzał.
– Ale… organiścina spaźnia się… – rzekł niby sam do siebie – czas by już wódeczkę wypić i do obiadku, co Bóg dał, zasiąść… Padura milczał.
– My do regularnego życia tak nawykli jak konie do godzin, w których obrok dostają…
Wtem skrzypnęły drzwi i na progu ukazał się Mikołaj. Stanął w środku drzwi i lekko je przymknąwszy milczał; chcąc jednak zwrócić na siebie uwagę, począł chrząkać.
Ojciec Kalasanty odwrócił się.
– A… to ty? Czego chcesz? Mikołaj z tyłu w szyję poskrobał się.
– Względem szpaczka… proszę dobrodzieja…
– Cóż tam znowu?
– To tedacz, proszę dobrodzieja…
– No, no… – zakrzyczał ojciec Kalasanty – u ciebie zaraz tedacz – dla czego?
– Proszę ojca dobrodzieja, namacaliśmy pipaki…
– Jakto – namacaliśmy, z kim? Mikołaj znowu w kark poskrobał się.
– Z Moszkiem…
– Co?
– Taże dobrodziej go znają… z arendarzem popowieckim
– No? I cóż?
– Oglądaliśmy go akuratnie i pokazało się, że są pipaki… ot takie maleńkie, jak groszyny – dla łatwiejszego zrozumienia Mikołaj na palcu skazicielu pokazał wielkość – teraz to jeszcze nic, ale kto wie, czy się nie powiększą…
Ojciec Kalasanty niecierpliwił się.
– Ot, pleciesz, Bóg wie, co!
– Niech i tak będzie… ale ja dobrodziejowi mówię, że trzeba sprzedać, bo to tedacz.
Moszko powiada, że za niego na jarmarku i dziesięciu rubli nikt nie da.
– H owory do hory! Ja już mam kupca… za kilka dni poprowadzimy go do pałacu… pan graf kupi…
Mikołaj spojrzeniem zdziwionem patrzył na dobrodzieja i milczał.
– Pan graf do swojej stajni kupi… – powtórzył ksiądz z naciskiem.
– Bodaj tak!
Ojciec Kalasanty znacząco na Mikołaja mignął.
– On na rasowych koniach zna się – a szpaczek nie ostatni… ty wiesz przecie, on pochodzi ze stada Giżyckich.
Wierny furman i towarzysz ojca Kalasantego zmiarkował, o co chodzi.
– Prawda… od Giżyckich… Już to ja Moszkowi nie zawsze wierzę… on często bresze, jak najęty… a na koniach to taki się nie zna… Jak powiedział – pipaki – to tak, jakby mnie coś sipnęło! Co ty pleciesz, żydzie?– powiadam… – jakie pipaki! To kostka… Cóż to nam perszynta konia kapować, czy co? My natem zęby; za pozwoleniem, zjedli… Jak mnie powiedział, że dziesięć rubli – to cena szpaka, tom ledwie go w mordę nie zamalował! Co ty – powiadam – mielesz gębą? A on mi na to…
Wtem z tyłu, za Mikołajem, skrzypnęła klamka i zmusiła go do odwrócenia się. Jednocześnie z tym ruchem usunął się nieco na bok, a na progu ukazała się najprzód wielka metalowa taca, na niej parę butelek, a na talerzach krajanki kiełbas, rolady, szynki, chleb, masło – taka tego obfitość, jakby na dwadzieścia osób –
a za tacą z poza butelek wyglądała bombiasta twarz organiścinej, upstrzona brodawkami.
Pojawienie się nowej osoby sprawiło ojcu Kalasantemu wielką przyjemność, bo radości swej ukryć nie mógł i ujrzawszy organiścinę, zawołał:
– Nareszcie!
Potem do Mikołaja się zwrócił:
– Nakiwaj-no tam Moszkowi, niechaj głupstw nie trąbi… bo p… marszałkowi poskarżę się i z arędy go wypędzić każe.
Mikołaj ukłonił się i wyszedł.
Ledwie organiścina ulokowała tacę z butelkami i zakąską na stole, nadszedł ojciec Łukasz.
Ksiądz Kalasanty zatarł ręce i do stolika zbliżył się.
– Teraz możemy przystąpić do spożycia darów bożych.. ale przedewszystkiem po kieliszku starki…II.
Ojciec Łukasz ulokował Padurę na plebanji, która była tak obszerną, że kilkanaście pokoi miała zawsze niezajętych.
Znalazłszy się wieczorem w swojej izdebce, p. Tomasz otworzył kuferek i książeczkę jakąś niewielką wyjął. Ńie czytał jej jednak, tylko na stoliku, przy którym stało łóżko, położył.
Ojciec Łukasz wcześnie go na spoczynek wyprawił, bo i sam z kogutami spać chadzał, ale p. Tomasz o spoczynku ani myślał. Łóżko było dla niego tak urządzone wygodnie, że proboszcz nigdy dla siebie o takiem nie zamarzył. Wprawna i usłużna ręka organiścinej siennik wypełniła świeżem sianem, zasłała go szarem zgrzebnem prześcieradłem własnej roboty, zakryła kołdrą, pikowaną własną ręką i jeden róg jej odwinęła tak filuternie, że biała poduszka zdawała się mrugać do p. Tomasza, do spoczynku go zapraszając.
Kiedy wszedł Padura, już w izbie było szaro, a zmierzch coraz bardziej rozpościerał szerokie skrzydła, któremi wkrótce miał do snu utulić świat cały. Nie mógł tylko do odpoczynku schylić głowy młodzieńca. Położywszy książkę na stole, chodzić po izbie począł.
Miał o czem myśleć.
Zdawał sobie sprawę z tego, co widział, czuł i myślał. Porównywał siebie do ptaka, który do lotu dojrzał; wprzód już tęsknił do tych światów, które przeczuwał, których krawędź malutką z gniazda swego widział – i nareszcie wyleciał. – Przesiąkły jeszcze nawskróś pokarmem macierzystym, nie miał siły pędzić za własnem marzeniem i myślą, więc wyleciawszy, usiadł na najbliższem drzewie, niepewny lotu i kierunku. Dziś się wyzwolił, ale żył jeszcze tradycją i życiem rodzinnem.
Siła młodzieńcza, siła życia, czynu, popychała go naprzód, pokazując i nęcąc na pół przymglonymi obrazy. Ramiona myśli rozchylały mu się tak szeroko, że nie tylko świat cały, ale wszystko niewiadome gotów był w objęcia swoje przytulić. Tęsknił, rwał się do niewiadomego i nieznanego świata i dotknąwszy się, nie wierzył, że się go dotknął. Owe dotknięcie się w zamyślenie go wprawiło. Otaczały go już nie marzenia z ławy szkolnej, ale rzeczywistość życia. Przedstawiały się mu obrazy, oświetlone iskrzącem południowem słońcem, na stepowem tle Ukrainy, obrazy pełne ruchliwości, życia, barw i kontrastów – więc mimowolnie wpatrzył się w nie i utonął spojrzeniem.
Począł po kolei przywoływać przed oczy postacie, niedawno widziane, które mu w pamięci odcisnęły się. Z jednej strony rysowała się piękna, pełna chrześcjańskiej pokory, postać ojca Łukasza, który skromnością swoją, ubóstwem i miłością przypominał owych nadjordańskich i genezareckich rybaków, opowiadających słowo boże tak, jak je czuli; z drugiej – wysuwała się postać ojca Kalasantego, księdza – bałaguły, z podkasaną rowerendą, z batogiem w ręku, smagającego zawzięcie konika, myślącego tylko o jarmarkach, o szacherkach na konie. W głębi, w dali tego obrazu i perspektywy, wywołanej własną myślą, migały przed nim sumiaste wąsy teorbanisty Witorta, przesuwała się od jednego do drugiego, pańska, wyniosła postać złotobrodego Emira, do słońca połyskiwał jego złoto papuzi kontusz… i coś więcej, więcej… Jedneni słowem, o szarym zmroku zaroiło się tam, gdzie oprócz p. Tomasza nie było nikogo.
W teru pośród ciszy, przerywanej tylko chodzeniem po pokoju Padury, ktoś się ostrożnie dotknął i drzwi z lekka odchylił.
– A panicz jeszcze nie spią? – odezwał się głos z za drzwi.
– Nie…
– Chciałem buty zabrać do oczyszczenia…
– Dobrze pryjacielu.
Był to Mikołaj, który w chwilach wolnych lokajską służbę na plebanji pełnił.