- W empik go
Złoty garnek - ebook
Złoty garnek - ebook
Nowela E.T.A. Hoffmanna opublikowana w 1814 roku jest uważana za arcydzieło w dorobku pisarza. Opowiada ona o przygodach młodego studenta Anzelmusa, który musi zmierzyć się z siłami nadprzyrodzonymi i nauczyć się odróżniać dobro od zła. E.T.A. Hoffmann to niemiecki poeta i pisarz romantyczny, jeden z prekursorów weird-fiction, czyli fantastyki grozy. Jego twórczością inspirowali się w późniejszych latach tacy pisarze, jak Edgar Alan Poe, Howard Phillips Lovecraft czy Gustav Meyrink.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8217-733-6 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nieszczęsne przygody studenta Anzelmusa – Higieniczny tytoń konrektora Paulmanna i złoto-zielone węże
W dzień Wniebowstąpienia, o godzinie trzeciej po południu, w Dreźnie, pędził pewien młodzieniec przez Czarną Bramę – i upadł prosto w koszyk z jabłkami i ciastkami, które sprzedawała jakaś stara, brzydka kobieta – tak że wszystko, co ocalało szczęśliwie od zgniecenia, rozsypało się, a ulicznicy wesoło dzielili się zdobyczą, jakby dla nich rozrzuconą przez śpieszącego się pana. Stara zaczęła krzyczeć gwałtu, a na to kumoszki porzuciły swoje stragany z ciastkami i wódką, otoczyły młodzieńca i lżyły go z taką prostacką gwałtownością, że ten, oniemiały ze zmartwienia i wstydu, wyciągnął tylko swój mały, niezbyt obficie napełniony woreczek z pieniędzmi, który stara łakomie chwyciła i szybko schowała. Na to rozluźniło się wprawdzie szczelnie zwarte koło, lecz zaledwie młodzieniec wyrwał się zeń co prędzej, stara krzyknęła za nim:
– Tak, pędźże, pędźże dalej, czarci, synu – zginiesz w krysztale – już ci bliżej niż dalej – tak! w krysztale!...
Przeraźliwy, skrzeczący głos starej miał w sobie coś okropnego, tak że przechodnie zdumieni przystanęli cicho, a śmiech, który się wkoło przed chwilą rozlegał, nagle umilkł.
Student Anzelmus (on właśnie był tym młodzieńcem), chociaż nie rozumiał szczególnych słów starej, uczuł, że ogarnia go mimowolny strach, i uskrzydlił jeszcze bardziej swoje kroki, aby umknąć przed skierowanymi nań spojrzeniami ciekawego tłumu. A kiedy tak się przeciskał przez zbitą gromadę wystrojonych ludzi, słyszał, jak szemrano na wszystkie strony:
– Biedny młody człowiek! A niechże tę przeklętą kobietę!
Tak tedy, w najszczególniejszy sposób, tajemnicze słowa starej nadały śmiesznej przygodzie pewien odcień tragizmu i dzięki temu spoglądano teraz ze współczuciem na młodzieńca, którego przedtem nie zauważono nawet wcale. Kobiety, patrząc na jego krzepką postać i twarz urodziwą, której wyraz potęgował jeszcze płomień wewnętrznego wzburzenia, wybaczały mu całą jego niezręczność, jak również strój, który nic nie miał wspólnego z jakąkolwiek modą. Jego szczupaczo-szary frak był skrojony w ten sposób, jak gdyby twórca jego, krawiec, o kroju współczesnym wiedział tylko ze słyszenia, a czarny, atłasowy, starannie utrzymany strój dolny nadawał całości pewien styl profesorski, z którym znów było w zupełnej sprzeczności zachowanie się i szczególne położenie młodzieńca.
Gdy wreszcie student nasz dobiegł do końca alei prowadzącej do piwiarni Linka, był już tak wyczerpany, że oddech mu zapierało. Musiał zwolnić kroku; ale zaledwie śmiał wzrok odrywać od ziemi, gdyż wciąż jeszcze jabłka i ciastka tańczyły mu przed oczyma, a każde przyjazne spojrzenie spotykanych dziewcząt wydawało mu się tylko odblaskiem złośliwego śmiechu przy Czarnej Bramie. Tak doszedł aż do wejścia piwiarni Linka. Wchodziły tam jedne za drugimi całe szeregi świątecznie ubranych ludzi. Z wnętrza gmachu dochodził odgłos muzyki orkiestrowej, a gwar wśród wesołych gości stawał się coraz głośniejszy.
Biednemu Anzelmusowi prawie łzy stanęły w oczach; dla niego dzień Wniebowstąpienia był wyjątkowym świętem rodzinnym; i on miał czerpać ze źródeł szczęśliwości Linkowego raju; tak, on chciał się posunąć aż do pół porcji kawy z rumem i podwójnej butelki piwa – i aby tak wspaniale użyć, wziął więcej pieniędzy niż kiedykolwiek, więcej niż to było dozwolone. I oto fatalny upadek w kosz z jabłkami pozbawił go wszystkiego, co miał przy sobie. O kawie, o piwie podwójnym, o muzyce, o widoku postrojonych dziewcząt: krótko mówiąc – o wszystkich wymarzonych rozkoszach nie było już co myśleć; przesunął się powoli obok nich – wreszcie udał się drogą prowadzącą ku Elbie; zupełnie pustą. Pod jakimś krzakiem bzu, co wyrastał z muru, znalazł ciche, ustronne miejsce; tam siadł i naładował fajkę higienicznym tytoniem, który mu podarował jego przyjaciel, konrektor Paulmann.
Tuż przed nim pluskały i szumiały faje złotożółtej Elby; poza nią wspaniałe Drezno dumnie i śmiało strzelało lśniącymi wieżycami w woniejące sklepienie nieba, które spływało na kwitnące łąki i świeżo zielone lasy, a z głębi oddalenia wynurzał się łańcuch gór, przypominając daleki kraj Czechów. Ale student Anzelmus posępnie patrzył w tę dal, zawzięcie puszczał w powietrze kłęby dymu i wreszcie głośno dał wyraz swemu smutkowi, mówiąc:
– A jednak to prawda; urodziłem się, by dźwigać wszelkie możliwe krzyże, znosić wszelkie możliwe nieszczęścia! – Że nigdy nie zostałem królem migdałowym, że w _parzyste czy nieparzyste_ zawsze zgadywałem fałszywie, że chleb z masłem zawsze upadał mi na tłustą stronę – o całej tej nędzy wcale już nie chcę wspominać; ale czyż to nie straszne jakieś przeznaczenie, że odkąd diabłu na pociechę zostałem studentem, musiałem od razu stać się i pozostać pośmiewiskiem kolegów. Czy włożę kiedy nowy surdut, nie plamiąc go od pierwszego razu czym tłustym lub nie dziurawiąc go źle zatkniętą szpilką w najwidoczniejszym miejscu? Czy ukłonię się kiedy jakiemu radcy lub jakiej damie, nie rzucając przy tym gdzieś daleko kapelusza lub, co gorsza, haniebnie potykając się i wywracając na równej drodze? Czyż nie miałem już na halach targowych stałego wydatku w każdy dzień jarmarczny – około trzech do czterech groszy – na rozdeptane garnki, bo diabeł kładzie mi w głowę, by iść wprost przed siebie, jak lemingi? Czy przyszedłem choć raz w porę na wykład lub tam, gdzie mnie zaproszono? Cóż pomogło, że wychodziłem z domu o pół godziny wcześniej i stawałem pode drzwiami z ręką na klamce? Bo gdy z uderzeniem godziny chciałem tę klamkę nacisnąć, szatan wylewał mi miednicę wody na głowę lub kazał mi zetknąć się gwałtownie z kimś, co właśnie wychodził, tak że zaplątywałem się w tysiące sporów i przez to opuszczałem wszystko.
...– Ach! ach! gdzieżeście wy, błogie sny o przyszłym szczęściu? Jak to ja dumnie marzyłem, że dojdę tu aż do rangi tajnego sekretarza! Ale czyż moja zła gwiazda nie uczyniła najlepszych protektorów moich wrogami?
...– Wiem, że ten radca tajny, któremu mnie polecono, nie znosi ostrzyżonych włosów; fryzjer z wysiłkiem przyczepia mi mały warkoczyk na tyle głowy, ale przy pierwszym ukłonie fatalny sznurek pęka, a wesoły mops, który mnie obwąchuje, aportuje z tryumfem warkoczyk panu radcy tajnemu. Ja rzucam się za psem przerażony i wpadam na stół, przy którym pan radca pracował, jedząc śniadanie, i oto filiżanki, talerze, kałamarz i puszka z piaskiem z hałasem zlatują na podłogę, a strumień czekolady i atramentu zalewa tylko co napisany raport.
– Czyś pan zwariował? – ryczy rozzłoszczony radca tajny i wyrzuca mnie za drzwi.
...– Cóż to pomoże, że mi pan konrektor Paulmann zrobił nadzieję na posadę sekretarza? Czyż pozwoli na to moja zła gwiazda, która mnie wciąż prześladuje?
...– Albo dzisiaj! Chciałem ten miły dzień Wniebowstąpienia przepędzić tak przyjemnie, chciałem przecież coś niecoś na ten cel poświęcić. Mogłem równie dobrze, jak każdy inny gość u Linka, zawołać z dumą: – Kelner, podwójna butelka piwa, ale proszę o najlepsze! – Mógłbym był tam siedzieć aż do późnego wieczora i to jeszcze tuż obok jakiego towarzystwa wspaniale ubranych, pięknych dziewcząt. Już ja wiem dobrze, nabrałbym na pewno odwagi, stałbym się zupełnie innym człowiekiem; tak, posunąłbym się aż do tego, że gdyby która z nich zapytała: która to może być teraz godzina? albo: co to jest, co oni grają? – poskoczyłbym wtedy lekko, nie wywróciwszy mojej szklanki, nie potknąwszy się o moją ławkę; kłaniając się, podszedłbym kilka kroków i powiedziałbym: – Mademoiselle, pozwoli pani sobie usłużyć, to jest uwertura z _Dziewicy Dunaju_ – albo: – Zaraz wybije szósta. – Czyż jest taki człowiek na świecie, który by mi to wziął za złe? – Nie! jestem przekonany, że owe dziewczęta popatrzyłyby na siebie z takim filuternym uśmiechem, jak to zwykle bywa, kiedy nabieram odwagi i chcę pokazać, że i ja także znam się na lekkim tonie światowym i umiem zachować się wobec dam. – Ale cóż? – szatan prowadzi mnie w ten przeklęty kosz z jabłkami i oto muszę w samotności, z moim higienicznym tytoniem...
Tu przerwały studentowi Anzelmusowi jego rozmowę z sobą samym jakieś szczególne szmery i szelesty, które powstały w trawie, tuż obok niego, lecz wnet wślizgnęły się między gałęzie i liście tuż ponad głową jego rozpostartego bzu. Raz było, jak gdyby wiatr wieczorny potrząsał liśćmi, to znów, jak gdyby ptaszki igrały wśród gałęzi, goniąc się wesoło i trzepocąc skrzydełkami. A potem zaczęły się jakieś szepty i gwary i było jak gdyby zadźwięczały kwiaty niby dzwoneczki z kryształu. Anzelmus słuchał i słuchał. I wtem – sam nie wiedział, jak to się stało – owe gwary, szeptania, dźwięczenia zamieniły się w ciche, rozwiewające się słowa:
_Wśród liści – między witkami – wśród gałęzi, wśród okiści kwiatów, wijmy się, przewijajmy, prześlizgujmy się z siostrzyczkami – przewijajmy się, błyszcząc – kołyszmy się w lśnieniach – szybko, szybko, w górę – na dół – słońce wieczorne ciska strzały promienne, wietrzyk szeleści – rosa upada – śpiewają kwiaty – ruszajmy języczkami – śpiewajmy z kwiatami i gałęziami – wnet gwiazdy zabłyszczą – wracać nam trzeba – wśród kwiatów i liści, między witkami, wijmy się, przewijajmy, prześlizgujmy się z siostrzyczkami..._
I tak szło dalej – jakby porwana mowa. Student Anzelmus myślał: – Toż to przecież tylko wiatr wieczorny, który szepce mi jednak dzisiaj zupełnie zrozumiałe słowa...
Ale w tej samej chwili zabrzmiał mu ponad głową jakby trójdźwięczny akord przeczystych dzwonów z kryształu. Spojrzał w górę – i zobaczył trzy lśniące zielonym złotem wężyki, co okręciły się o gałęzie i wysunęły główki na wieczorne słońce. I znowu powtórzyły się w tych samych słowach rozhowory i szeptania, a wężyki przemykały się, prześlizgiwały wśród liści, gałęzi do góry i na dół; a kiedy poruszały się tak szybko, zdało się, że to krzak bzowy sypie tysiącem płomienistych szmaragdów poprzez ciemne liście.
– To słońce wieczorne tak igra i lśni na drzewie – myślał student Anzelmus: ale wtem znowu zadźwięczały dzwony z kryształu i Anzelmus zobaczył, że jeden z wężów wyciągnął ku niemu główkę.
Jakby prąd elektryczny przebiegł mu przez ciało, zadrżał aż do dna duszy, bo oto para ciemnobłękitnych oczu spojrzała nań z niewysłowioną tęsknotą, że omal nie rozsadziło mu piersi jakieś nigdy niedoświadczane uczucie największej błogości i najostrzejszego bólu. A kiedy on, pełen żaru pożądania, wciąż patrzył tak w te przesłodkie oczy, silniej zadźwięczały rozkoszne akordy kryształowych dzwonów, upadły nań płomieniste szmaragdy, otoczyły go, migając naokół tysiącem ogników, igrając błyszczącymi nićmi ze złota. I poruszył się bzowy krzak, i rzekł:
– Leżałeś w cieniu moim, mój zapach owiewał cię, aleś nie pojął mnie: zapach jest mową moją, kiedy go miłość nieci.
Wiatr wieczorny przeleciał i rzekł:
– Owiewałam sny twoje, aleś nie pojął mnie: tchnienie jest mową moją, kiedy je miłość nieci.
Poprzez chmury wyjrzały słoneczne promienie, a blask ich zdawał się gorzeć wyrazami:
– Oblewałam cię żarem roztopionego złota, aleś nie pojął mnie. Żar jest mową moją, kiedy go miłość nieci.
I coraz głębiej, coraz silniej zatapiał się wzrok w rozkoszny błękit dwojga oczu, coraz goręcej płonęła tęsknota, coraz potężniej paliło pożądanie. A wkoło zadrżało, poruszyło się wszystko jak gdyby obudzone do wiosennego życia. Kwiaty zapachniały wszystkie razem, a woń ich była jak cudny śpiew tysiąca fletni; a co one śpiewały, to niosły echem dalekim chmury złociste, mknące gdzieś w kraje nieznane. Lecz skoro tylko zniknął ostatni promień słońca za górami, a jednocześnie zmierzch rzucił na ziemię swój cień, z dalekiej dali zabrzmiał nagle szorstki, głęboki głos:
– Hej, hej! A cóż to tam za hałasy i gwary? Hej, hej! kto mi tam szuka promienia za górami? Dosyć świecenia, dosyć śpiewania! Hej, hej! Przez krzaki, przez trawy – przez trawy, przez rzeki! – Hej, hej – do do-o-o-mu – do do-o-o-mu!
I tak zaginął głos jakby w pomruku dalekiego grzmotu – ale dzwony z kryształu zazgrzytały w ostrym dysonansie. Wszystko ucichło i Anzelmus zobaczył, jak owe trzy węże, lśniąc i błyskając wśród trawy, pełzły ku rzece; szemrząc, szeleszcząc rzuciły się w Elbę, a nad falami, w których się zanurzyły, zatrzeszczał zielony płomień i sunął po rzece ukośnie w kierunku miasta.Wigilia druga
Jak student Anzelmus uchodził za pijanego, niespełna rozumu - Przejażdżka po Elbie - Aria brawurowa kapelmistrza Grauna - Wódka żołądkówka u Conradi’ego i przekupka od jabłek w brązie
– Temu panu chyba się w głowie pomieszało – mówiła jakaś szanowna obywatelka, która wracając z rodziną ze spaceru, przystanęła nagle i z założonymi rękami przyglądała się, co za niepojęte rzeczy wyprawiał student Anzelmus. Młodzieniec bowiem objął pień bzowego drzewa i wołał bezustannie w gęstwę gałęzi i liści:
– O, tylko raz jeszcze zalśnijcie, zajaśnijcie, najdroższe złote wężyki, tylko raz jeszcze przemówcie waszymi głosami z dzwoneczków! Tylko raz jeszcze spojrzyjcie na mnie, rozkoszne oczy błękitne, tylko raz jeszcze – inaczej zginę w bólu i palącej tęsknocie!
I wzdychał, i jęczał przy tym z całej duszy bardzo żałośnie, i potrząsał w pożądaniu i niecierpliwości bzowym drzewem, ale ono za całą odpowiedź szeleściło swymi liśćmi głucho i niezrozumiale i zdawało się w ten sposób porządnie drwić z bólu studenta Anzelmusa.
– Temu panu chyba się w głowie pomieszało – mówiła obywatelka Drezna, a studentowi Anzelmusowi było, jakby go kto otrząsnął z ciężkiego snu lub oblał lodowato zimną wodą tak, ze się zbudził gwałtownie. Od nowa ujrzał wyraźnie, gdzie się znajduje i uświadomił sobie, jak to rozdrażniły go jakieś szczególniejsze mary i nawet doprowadziły do tego, że zaczął głośno mówić do siebie. Zmieszany patrzył na stojącą przed nim kobietę i wreszcie chwycił za leżący na ziemi kapelusz, aby stąd uciec natychmiast.
Tymczasem zbliżył się doń również ojciec rodziny i postawiwszy w trawie dziecko, które niósł na ręku, oparł się na lasce i ze zdziwieniem przypatrywał się i przysłuchiwał studentowi. A potem podniósł fajkę i woreczek z tytoniem, które Anzelmus upuścił, i podając mu obydwa przedmioty, rzekł:
– Nie lamentuj że pan tak strasznie w ciemności i nie niepokój pan ludzi, jeżeli właściwie nic ci się nie stało, tylkoś pan widać za wiele zaglądał do kieliszka, ot idź pan lepiej do domu i wyśpij się pan porządnie!
Student Anzelmus uczuł się bardzo zawstydzony, wydobył z siebie tylko płaczliwe _ach!_
– No, no – mówił dalej mieszczanin – nie ma się znowu czym tak przejmować. To się zdarza najporządniejszym ludziom, a przy miłym dniu Wniebowstąpienia można przecież ze szczerego serca pozwolić sobie coś ponad miarę. Można to chyba wybaczyć nawet słudze Bożemu – jesteś pan, zdaje się, kandydatem teologii. – Ale pozwoli pan, że nałożę sobie trochę pańskiego tytoniu, bo mój mi już wyszedł,
Tak mówił obywatel, gdy student Anzelmus już chciał schować i fajkę, i woreczek, a teraz ów mieszczuch zaczął czyścić powoli i z namysłem swoją fajkę i potem równie powoli zabrał się do jej nakładania. Jednocześnie zaś zbliżyło się ku nim wiele dziewcząt, które szeptały coś po cichu z żoną obywatela i chichotały między sobą, patrząc na Anzelmusa. A ten stał jak na ostrych cierniach i rozżarzonych szpilkach. Więc skoro tylko oddano mu fajkę i woreczek z tytoniem, uciekł stamtąd co tchu. Wszystkie dziwy, na które patrzył, ulotniły mu się zupełnie z pamięci, przypominał sobie tylko, że pod bzowym drzewem gadał głośno jakieś niestworzone rzeczy, co było dlań tym okropniejsze, że od dawna miał głęboki wstręt do wszystkich, co mówią sami do siebie. _Szatan gada przez pana_ – mawiał jego rektor – o, on wierzył teraz święcie, że to prawda. Żeby go uważano za pijanego w dzień Wniebowstąpienia. _Candidatus theologiae_. Nie ta myśl była nie do zniesienia. Już chciał skręcić w aleję Pappela przy ogrodzie Kozel, gdy jakiś głos za nim zawołał:
– Panie Anzelmus! Panie Anzelmus! Do stu piorunów, dokądże pędzisz pan tak wściekle?
Student zatrzymał się, jakby w ziemię wrósł Był przekonany, że wnet nowe nieszczęście zwali mu się na głowę. Głos odezwał się znowu:
– Panie Anzelmus, no wróć że się pan, czekamy tu nad wodą!
Teraz dopiero nasz student poznał, że to jego przyjaciel, konrektor Paulmann go wołał; wrócił się nad Elbę i spotkał tam konrektora z jego dwiema córkami oraz pana registratora Heerbranda, którzy właśnie mieli zamiar wsiąść w łódkę. Konrektor zaprosił studenta, aby przejechał się z nim po Elbie i aby potem spędził u niego wieczór w mieszkaniu znajdującym się na przedmieściu Pirnau. Student Anzelmus bardzo chętnie przyjął zaproszenie, gdyż sądził, że może przecież wymknie się fatalności, która dziś nad nim ciążyła.
Kiedy już jechali po rzece, zdarzyło się, że na drugim brzegu, koło ogrodu Antoniego, puszczano ognie sztuczne. Z hukiem i sykiem strzelały w górę rakiety, a lśniące gwiazdy pękały w powietrzu, siejąc naokół tysiące trzaskających iskier i płomieni. Student Anzelmus siedział skulony tuż obok wiosłującego przewoźnika; kiedy teraz zobaczył w wodzie odbicie rozpryskujących się w powietrzu iskier i wstęg ognistych, zdało mu się, że to złote wężyki pełzają po falach. Wszystkie dziwy, jakich był świadkiem pod bzowym drzewem, znowu stanęły mu jak żywe przed oczyma - i od nowa ogarnęła go ta sama niewysłowiona tęsknota, to samo palące pożądanie, które mu tam zaciskało serce w kurczowo bolesnym zachwycie.
– Ach, wyście to znowu, wężyki złociste? Śpiewajcie, ach, śpiewajcie! W śpiewie waszym pojawią się znowu te drogie, rozkoszne, ciemnobłękitne oczy – ach, czyżbyście były tam, pod falami?
Tak zawołał student Anzelmus i uczynił przy tym gwałtowne poruszenie, jakby chciał zaraz wyskoczyć z łódki w wodę.
– Opętany, czy co? – krzyknął przewoźnik i chwycił go za połę fraka.
Panienki, które siedziały koło niego, krzyknęły przerażone i uciekły na drugą stronę łodzi; registrator Beerbrand szepnął coś konrektorowi Paulmanowi do ucha, na co ten zaczął mu coś długo tłumaczyć, lecz student Anzelmus zrozumiał stąd tylko pojedyncze wyrazy:
– ...Miewa podobne napady... jeszcześ pan nie zauważył?...
Wkrótce potem powstał również konrektor Paulmann i przysiadł się z nieco uroczystą, urzędowo poważną miną do studenta Anzelmusa, ujął go za rękę i rzekł:
– Jak się pan czuje, panie Anzelmus?
Student Anzelmus nieledwie odchodził od przytomności, gdyż uczuwał, że w głębi duszy powstawało mu jakieś straszliwe rozdwojenie, które na próżno starał się opanować. Ujrzał teraz wyraźnie, że to, co uważał za lśnienia złotych wężyków, było jedynie odbiciem ogni sztucznych w ogrodzie Antoniego; ale jakieś nigdy niedoświadczane uczucie, sam nie wiedział, czy rozkosz, czy bół, zaciskało mu pierś konwulsyjnie, a kiedy przewoźnik tak zanurzał wiosło w wodę, że ona, jakby w złości się burząc i pieniąc, pluskała i szumiała, rozróżnił w tych bulgoczących szmerach jakby tajemne szeptanie:
– Anzelmusie! Anzelmusie! Czyż nie widzisz, że płyniemy ciągle przed tobą? – Siostrzyczka patrzy się znowu na ciebie – uwierz – uwierz – uwierz w nas!...
I zdało mu się, że widzi odblask trzech zielonych, żarzących się smug. Lecz kiedy potem z sercem zamierającym z tęsknoty, patrzył na wodę, czy nie wyjrzą nań spośród fal te rozkoszne oczy, zrozumiał znów, że ów odblask ma swe źródło w oświetlonych oknach niedalekich domów. I siedział tak, milcząc i walcząc z sobą w głębi duszy; ale konrektor Paulmann zapytał jeszcze głośniej:
– Jak się pan czuje, panie Anzelmus?
Student odpowiedział bardzo nieśmiało:
– Ach, kochany panie konrektorze, gdybyś pan wiedział, co ja dzisiaj za nadzwyczajne rzeczy śniłem na jawie, z otwartymi oczami, pod bzowym drzewem, pod murem ogrodu Linka – ach, na pewno nie miałby mi pan za złe, że ja tak jak nieprzytomny...
– Aj, aj, panie Anzelmus – przerwał konrektor Paulmann – miałem pana zawsze za solidnego młodzieńca – ale śnić – z szeroko otwartymi oczami śnić, a potem nagle ni stąd, ni zowąd chcieć skakać do wody – to już – przepraszam pana – to już mogą tylko ludzie niespełna rozumu albo kpy!...
Studenta Anzelmusa głęboko zasmuciły ostre słowa przyjaciela; lecz wtem odezwała się najstarsza córka Paulmanna, Weronika, bardzo ładna, bujna, szesnastoletnia dziewczyna:
– Ach, kochany ojcze, musiało się przecież panu Anzelmusowi przytrafić coś bardzo nadzwyczajnego i on może wierzy, że to było na jawie, choć pod tym bzowym krzakiem musiał rzeczywiście spać i przyśniły mu się rozmaite głupstwa, które mu teraz nie dają spokoju.
– Ależ najszanowniejsza panno Weroniko, zacny konrektorze – zabrał głos pan registrator Heerbrand – czyż to nie można i nie śpiąc pogrążyć się w pewien stan marzenia, śnienia? Bo proszę tylko posłuchać, co mnie się zdarzyło. Kiedym siedział pewnego razu po obiedzie przy kawie w takim stanie majaczenia, w takiej chwili cielesnego i umysłowego trawienia, przyszło mi nagle jakby natchnienie, zobaczyłem, gdzie znajduje się pewien zgubiony akt sądowy; a wczoraj znowu w podobny sposób tańcowała mi przed oczyma jakaś wspaniała faktura łacińska – przed moimi szeroko otwartymi oczyma.
– Ach, najszanowniejszy registratorze – odparł konrektor Paulmann – zawsześ pan miał taką skłonność ku _poeticis_, a wtedy wpada się łatwo w fantastyczność i romantyzm.
Ale studentowi Anzelmusowi było przyjemnie, że się ktoś za nim ujął w takim nadzwyczaj przykrym położeniu, kiedy go miano za pijanego lub niespełna rozumu, i chociaż było dość ciemno, zdało mu się, że teraz dopiero zauważył prawdziwie ładne, ciemnobłękitne oczy Weroniki, które mu jednak wcale nie przypominały przedziwnych oczu widzianych pod bzowym drzewem. W ogóle studentowi Anzelmusowi znów od razu wyleciała zupełnie z pamięci cała przygoda pod bzowym drzewem; uczuł, że mu lekko i wesoło – tak! – doszedł nawet jakby w nadmiarze swawolnego zuchwalstwa do tego, że przy wysiadaniu z łódki podał dłoń pomocną obrończyni swojej, Weronice, a potem, gdy szli już razem pod rękę, doprowadził ją z taką zręcznością i tak szczęśliwie do domu, że raz jeden tylko się poślizgnął, i ponieważ była tam właśnie jedyna kałuża na całej drodze, więc tylko bardzo niewiele obryzgał białą suknię Weroniki.
Szczęśliwa zmiana w usposobieniu studenta Anzelmusa nie uszła uwagi konrektora Paulmanna, który na powrót uczuł do niego sympatię i przepraszał za swoje ostre słowa wypowiedziane przed chwilą przeciw niemu.
– Tak – dodał – zapewne, bywają przykłady, że nieraz uroi się człowiekowi jakie widziadło, które może go niepokoić i dręczyć; ale to jest choroba cielesna i na to pomagają pijawki, które się przystawia, _salve venia_, na zadku, jak to dowodził pewien sławny profesor, co niedawno umarł.
Student Anzelmus istotnie sam nie wiedział, czy był pijany, obłąkany, czy chory; w każdym razie jednak pijawki wydały mu się zupełnie zbyteczne, ponieważ jego mniemane widziadła znikły zupełnie, a zresztą czuł się coraz weselszy, im bardziej starał się nadskakiwać pięknej Weronice.
Po skromnej wieczerzy, jak zwykle, zaczęło się muzykowanie; student Anzelmus musiał zasiąść przy fortepianie, a Weronika zaśpiewała coś swoim jasnym czystym głosem.
– Szanowna panno Weroniko – rzekł registrator Heerbrand – pani ma głos, jak dzwon kryształowy!
– No, to to chyba nie! – wyrwało się studentowi Anzelmusowi, sam nie wiedział jakim sposobem, a wszyscy spojrzeli nań ze zdziwieniem i pomieszaniem.
– Kryształowe dzwony dźwięczą w bzowych drzewach tak cudnie! tak cudnie! – mruczał dalej student Anzelmus półgłosem.
Lecz Weronika położyła mu swoją dłoń na ramieniu i rzekła:
– Co pan tam mówi, panie Anzelmus?
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.