Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 listopada 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,99

Złoty róg - ebook

Profesorowa Szczupaczyńska i sensacja na słynnym weselu.

Listopadowy ranek 1900 roku. Pod domem profesorowej na św. Jana tłoczno od gapiów – w bramie naprzeciwko znaleziono ciało mężczyzny! Jednak Zofia Szczupaczyńska tylko rzuca okiem na miejsce zbrodni. Nie ma teraz czasu rozpocząć śledztwa – pędzi do bazyliki Mariackiej na najgorętsze wydarzenie sezonu: ślub poety Rydla z chłopką!

Ale potem na weselu w wiejskiej chacie nieoczekiwanie wpada na trop wydarzeń, które pokazują morderstwo na św. Jana w nowym świetle.

Czy przenikliwa detektywka amatorka odkryje w Bronowicach coś, czego nie dostrzegł Wyspiański?

Krakowska panna Marple – spostrzegawcza, inteligentna i dociekliwa (tylko nieżyczliwi nazwaliby ją wścibską) – na tropie afery rodem z sensacyjnego serialu.

Autorkę Marylę Szymiczkową, wdowę po prenumeratorze „Przekroju” i królową pischingera, powołało do życia małżeństwo literatów: Jacek Dehnel i Piotr Tarczyński, łączące wielki talent pisarski z niezrównaną wiedzą o życiu codziennym Krakowa przełomu XIX i XX wieku. Ten niezwykły duet gwarantuje pasjonującą podróż w czasie z detektywką, która wie, że tajemnice same się nie rozwiążą.

Bestsellerowa, wydawana także za granicą seria retrokryminałów.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-7364-1
Rozmiar pliku: 813 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

_Dziejący się pół roku po wydarzeniach opisanych w książce, w którym zostają zgłoszone uzasadnione pretensje natury moralnej i legalnej do pewnej wizji artystycznej._

– To przecież w ogóle nie tak było! – stanowczy głos jakiejś wzburzonej kobiety wybił się nagle ponad gwar ciżby spływającej po schodach teatru, kłębiącej się przy szatniach i wylewającej na podjazd przed majaczącym w ciemnościach nocy gmachem.

Parę głów – młodzian z nikłym puszkiem na górnej wardze, wyfiokowana żona aptekarza i siwowłosy nauczyciel gimnazjalny o malowniczo rozczesanej brodzie, spoczywającej na śnieżnobiałym gorsie koszuli – zwróciło się w tamtą stronę, próbując ustalić źródło głośnego protestu, ale w tej ludzkiej masie trudno było ustalić, kto i do kogo się zwraca. Zresztą nie była to żadna nowość: oburzonych nie brakowało – i tego wieczora, i poprzedniego, i jeszcze wcześniej; począwszy od tamtej pamiętnej soboty, zawsze trafiał się ktoś, kto wychodził po drugim, czasem nawet i po pierwszym akcie, z furią szurając falbanami, gniewnie stukając laską o marmurowe schody westybulu, głośno pomstując na „niedorzeczności” albo „nieobyczajność”. Zdarzali się, acz zdecydowanie rzadziej, i tacy, którzy mimo wściekłości czy rozczarowania dotrwali do końca przedstawienia i pomstowali, dopiero kiedy wysiedzieli całą kwotę zapłaconą za bilet. Ci z kolei, którzy przychodzili do teatru na każdy spektakl – i, niby urzeczeni, bezgłośnie suflowali aktorom kwestie, których zdążyli się już wyuczyć na pamięć – patrzyli na tamtych z mieszaniną rozbawienia i pogardy.

– To po prostu skandal! – dobiegło teraz z pewnego oddalenia, ale wciąż wyraźnie słyszalne. Nikt już jednak się tym nie przejął. Cóż, Kraków lubił się oburzać i choć każda okazja była do tego dobra, to najnowsza sztuka pana Wyspiańskiego dała po temu mnóstwo sposobności, z których wprost szkoda byłoby nie skorzystać. Jedni więc oburzali się na te dyrdymały i że dekadenckie salony zachwycają się literackim dziwactwem bez ładu i składu, drudzy na recenzentów półgłówków, którzy nie poznali się na dziele najwyższego geniuszu, inni zaś wreszcie… No dobrze, uczciwość nakazywała przyznać, że niektórzy zaiste mieli powody do oburzenia, i to dość daleko wykraczające poza kwestie teatralne. Całe miasto opowiadało, jak to w samą wigilię prapremiery pani Rydlowa – _stara_ pani Rydlowa – rozwieszała po nocy poprawione afisze.

– Nie ona osobiście, ma się rozumieć, jeno kilku gazeciarzy, którym zapłaciła za to po parę centów – klarował jegomość w cwikierach jakiemuś młodszemu, z wystającym podbródkiem, którego, mimo najlepszych wysiłków, rzadki zarost wcale nie maskował, wręcz przeciwnie. – Nie do odróżnienia od oryginalnych, na własne oczy widziałem, proszę pana, ani chybi w tej samej drukarni robione – ciągnął rozemocjonowany. – Chodzili nocą i naklejali na słupach, żeby zasłonić te, co to je ci z teatru porozwieszali. No ale wszystkich nie dali rady, hłe, hłe – parsknął z nieskrywaną satysfakcją i rozejrzał się, czy został usłyszany, ale kłębiący się wokół tłum był zainteresowany raczej odzyskiwaniem palt, pelis, futer, cylindrów i wielkich jak młyńskie koła damskich kapeluszy niż plotkami, które wszyscy już dawno słyszeli.

– Ale czemu? – podbródek ze zdziwienia wysunął się jeszcze bardziej.

– Naprawdę pan nie wie? – włączył się stojący obok korpulentny mężczyzna z siwymi bokobrodami, który najwyraźniej na kogoś czekał. – Pan, tuszę, nietutejszy!

– Przyjechałem ze Lwowa…

– No i wszystko jasne! – żachnął się siwy.

– Bo pan Wyspiański użył w sztuce prawdziwych imion – wyjaśniły cwikiery – więc stara Rydlowa…

– Matka pana młodego? – upewnił się przybysz ze Lwowa, ewidentnie niezorientowany w krakowskich koligacjach.

– Owszem. _Pani profesorowa_ Rydlowa – podkreślił demonstracyjnie siwy, patrząc z dezaprobatą na mężczyznę w cwikierach – matka młodego pana Lucjana, poety, i panny Haneczki. Czy pan w ogóle słucha?

– Nie tylko słucham, proszę pana, ale i się dziwię. To przecież niezgodne z prawem. Instrukcje Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, punkt piąty, wyraźnie stanowią, że nie wolno obierać na przedmiot przedstawień teatralnych stosunków życia prywatnego osób żyjących… Jestem studentem na Wydziale Prawa – dodał szybko, widząc zaskoczony wzrok rozmówców.

– Niezgodne nie tylko z prawem, ale i z dobrym obyczajem! – sarknęły bokobrody, wyraźnie zadowolone, że nieoczekiwanie znalazły sojusznika. – Ślub doktorowego syna z wiejską dziewczyną aż nadto dostarczył amunicji plotkarstwu krakowskiemu, po co jeszcze mamy echa tego zdarzenia ze sceny słyszeć, ja się pytam?

– Tak więc _pani_ Rydlowa – zmitygowały się cwikiery – strasznie się oburzyła i podobno planowała nawet zablokować premierę, ale ostatecznie zajęła się tylko tymi afiszami. Pozmieniała imiona, Haneczkę na Krysię czy Krzysię podmieniła, myśląc, że jakoś to będzie. Wszelako niepotrzebnie zjawiła się na prapremierze.

Tu obaj starsi mężczyźni zgodnie pokiwali głowami, choć pewnie z różnych powodów.

– Ale co się stało? – podbródek wciąż nie rozumiał przyczyny całego zamieszania.

– Nie wiem, jakie obyczaje panują we Lwowie, proszę pana, ale w _naszym_ mieście pokazywanie na scenie panien z dobrego domu, które chcą się, ekhem, obściskiwać z podchmielonymi parobkami, uchodzi, oględnie mówiąc, za nieobyczajne. A przynajmniej w złym guście.

– Ale czy takie znowu nieprawdziwe? – zarechotały cwikiery. – Tak czy inaczej, kiedy pani Rydlowa zobaczyła scenę, w której jej córka chce się z drużbami całować, to dostała spazmów i trzeba ją było z teatru wyprowadzić, hłe, hłe.

– Wizytę w teatrze przypłaciła chorobą i kilkoma nocami zupełnie bezsennymi – dodały współczująco bokobrody. – Po prostu nie mogła się powstrzymać od nerwowego płaczu… Tak przynajmniej mówiła mi żona, która wie to z dobrych źródeł, mianowicie od swojej kuzynki…

Student puścił jednak to wyjaśnienie mimo uszu i pogładził podbródek.

– Nie przypominam sobie tej sceny, a oglądałem spektakl z wielką uwagą.

– Bo jej pan dziś nie widziałeś! – roześmiały się cwikiery. – Specjalnie dziś przyszedłem obejrzeć znowu, bo to miał być pierwszy spektakl, na którym zagrają całość, bez skrótów. Wie pan, austriacka cenzura wcześniej solidnie okroiła tekst.

– Tak, wiem, pisano o tym i u nas, we Lwowie, i to dość obficie. Zdaje się, że z powodów politycznych. Bo sztuka zbyt demokratyczna i patriotyczna…

– A jakże! Pod naciskiem stańczyków, ma się rozumieć!

– Ależ skądże znowu – obruszyły się bokobrody – proszę nie wierzyć we wszystko, co pan wyczyta w prasie. Zwłaszcza – uniósł palec wskazujący – w prasie socjalistycznej. Nie żadna austriacka cenzura, tylko nasza, w starostwie, i nie pod naciskiem środowisk konserwatywnych, tylko ze względu na porządek publiczny…

– Punkt trzeci instrukcji… – mruknął student prawa.

– …oraz obrazę przyzwoitości, wstydliwości i, hmm, no, moralności.

– …punkt czwarty…

– No ale, drodzy panowie, niektórych rzeczy po prostu nie godzi się pokazywać na scenie, chyba się co do tego wszyscy zgodzimy! Przecież do teatru chodzą też kobiety! Dzieci nawet! Niektóre sceny w dzisiejszym spektaklu zaiste wołają o pomstę do nieba. „Mego dziadka rżnęli piłą? My już nic nie pamiętamy”? Czy jak tam to szło. Ręczę panom, że ja bym pamiętał! Dziadunio mój świętej pamięci zmarł na atak apopleksji prawie pół wieku temu, kiedy byłem jeszcze pacholęciem, i do dziś to pamiętam! Nie godzi się takich rzeczy ze sceny mówić. – Bokobrody aż zatrzęsły się z oburzenia, jakby grożąc, że los dziadunia może się powtórzyć.

– I nasz gość ze Lwowa zaiste nie wszystko zobaczył, hłe, hłe, bo cenzura może i odcenzurowała jedno, a za to Rydlowa w pojedynkę zdołała ocenzurować drugie. Wymogła na Kotarbińskim… dyrektorze teatru – dodał wyjaśniająco – żeby usunął tamtą scenę. Uparta kobita, trzeba jej to oddać. – Wszyscy trzej pokiwali głową.

Tymczasem rozdyskutowani panowie skonstatowali z niejakim zdziwieniem, że popychani niestrudzenie przez stłoczonych widzów, przelewających się przez główne wyjście, znaleźli się już na zewnątrz, więc kolejno założyli okrycia: bokobrody grubą pelisę z bobrowym kołnierzem, cwikiery lżejsze palto, podbródek zaś zbyt artystowską jak na studenta prawa pelerynę. Tłum przed teatrem zaczął się przerzedzać. Ludzie rozchodzili się do domów, przeważnie zawzięcie dyskutując o tym, czego właśnie doświadczyli. Wszyscy – tak entuzjaści, jak i krytykanci – byli wszelako zgodni, że obejrzeli coś „wprost niebywałego”. Od Wielkanocy pogoda się poprawiała, więc w ciepły wiosenny wieczór można było oszczędzić na fiakrach i wrócić do domów na nogach. Z drugiej strony to, co przyoszczędzono na dorożce, zazwyczaj należało oddać w szperze, zapłaconej dozorcy, żeby otworzył bramę po dziesiątej godzinie. Cóż, życie pełne jest trudnych decyzji.

– Ignacy! – rozległ się ten sam stanowczy głos, który słychać było wcześniej. – Gdzieżeś ty się podział? Znalazłam parasolkę, idziemy!

Bokobrody aż się wzdrygnęły.

– Już idę, Zosieńko! – odkrzyknęły, po czym ukłoniły się rozmówcom i odwróciły na pięcie. Podbródek i cwikiery usłyszały jeszcze wypowiedziane usprawiedliwiającym tonem: „Przecież cały czas tu na ciebie czekałem, duszko…”, oraz – z oddali – z niegasnącą pretensją: „Nie mogłam uwierzyć, co ten Wyspiański z tego zrobił! To w ogóle nie tak było! A poza tym z całą pewnością nie miałam na sobie sukni w kolorze bordo!”.ROZDZIAŁ I

_W którym Kraków wydaje się bulgotliwym bagniskiem, całe miasto celebruje mezalians, a Zofii Szczupaczyńskiej trup spada z nieba. Oblężenie kaplicy Matki Boskiej Częstochowskiej odparte przez wezwane posiłki._

Listopad w Polsce zawsze jest odrażający, ale listopad roku 1900 w Krakowie był odrażający w dwójnasób, a dla Zofii Szczupaczyńskiej w trójnasób nawet. W dwójnasób, bowiem, ku wielkiej radości Ignacego, magistrat zadecydował był wreszcie o budowie miejskiej kanalizacji. Odkąd Szwedzi podczas potopu zniszczyli miejskie rury i rząpie, krakowskie nieczystości płynęły rynsztokami, przyczyniając się może do wywieranego na przybyszach wrażenia starożytności miasta, ale niestety również do licznych chorób. A teraz, kiedy wreszcie położono nowe instalacje i wybudowano za miastem elegancką stację pomp, cały skomplikowany system rur trzeba było przepłukać. Szły więc ulicami straszliwe podziemne bulgoty, jakby spod bruku odzywały się pradawne krakowskie bagniska, jakby przypominały o sobie baśniowe mokradła prasłowiańskie, przecinane Wisłą, Rudawą, Prądnikiem, Dłubnią, sprawiając, że wszystkie pyszne gmachy, szacowne kamienice, pałace o grubych murach, wyniosłe kościoły nagle wydawały się niepewne, gotowe zapaść się w grząskie błoto. Prócz snującego się od Plant odoru butwiejących liści spod ziemi wznosiły się wraz z bulgotami gnilne wyziewy, tak że przy każdym wyjściu z domu trzeba było trzymać pod nosem perfumowaną chusteczkę, jeśli nie chciało się potem dostać ataku straszliwego globusa.

Jakby tego było mało, dziewczyna, która ze zmiennym szczęściem służyła u profesorostwa Szczupaczyńskich od lipca, odciążając wiecznie przepracowaną i wiecznie narzekającą na brak pokojówki Franciszkę, odstała swoje przy dekoracji rodzinnego grobowca na Rakowicach i pomimo wielu warstw ubrań i grubego szala wełnianego zapadła na jakąś długotrwałą chorobę i wróciła na wieś, przez co znowu na głowie Franciszki było i gotowanie, i sprzątanie, i wszystko inne.

Do tego cały Kraków żył mezaliansem w jednej z najpierwszych rodzin krakowskich, u państwa Rydlów, a dziś właśnie mezalians ten miał zostać oficjalnie i sakramentalnie przypieczętowany w samym kościele Mariackim, czego Zofia, ma się rozumieć, nie mogła przegapić.

I wreszcie strapienie największe: od prawie dwóch lat profesorowej nie trafiła się żadna zbrodnia. Zrazu był to tylko drobny dyskomfort – przez pierwsze miesiące roku 1899 mogła rozważać rozmaite aspekty zabójstwa popełnionego w Domu Egipskim w pamiętną noc zaćmienia Księżyca i seansu spirytystycznego, a powracanie do owego wieczoru i całego śledztwa przynosiło jej pewne ukojenie. Z czasem jednak przestało to wystarczać. Im dłuższy czas dzielił ją od tamtej zimy, tym wrażenie jakiegoś istotnego życiowego braku stawało się bardziej dojmujące, nieznośne wręcz. Śledziła w prasie znane procesy, ale to nie przynosiło jej spełnienia; lekturę „Czasu” zaczynała niekiedy, zanim jeszcze Ignacy zdążył sięgnąć po gazetę, od nerwowego przeglądania szpalt w poszukiwaniu notki o jakimś morderstwie czy zuchwałej kradzieży. Na próżno. Zabójstwa krakowskie były zabójstwami banalnymi: czeladnik szewski zadźgał kompana w szynku, krowoderski kowal zarąbał żonę siekierą, w rowie znaleziono uduszonego wędrowca, w koszarach arcyksięcia Rudolfa żołnierz przypadkowo zastrzelił kolegę przy czyszczeniu broni. Nuda, nuda, nuda. A i takie wątpliwe atrakcje trafiały się raptem raz na dwa miesiące.

Dlatego też ten listopad dręczył profesorową Zofię Szczupaczyńską w trójnasób, tak że niemal czuła, jak z dnia na dzień żłobi on w jej czterdziestopięcioletniej twarzy kolejne niepożądane zmarszczki.

* * *

Fakt, że wydarzenie towarzyskie sezonu było zarazem skandalem towarzyskim sezonu, stanowił paradoks, z którym w żaden sposób nie potrafiła dojść do zgody. Obecność na ślubie młodego Rydla z jakąś wiejską dziewuchą była czymś, co zarazem pociągało Zofię i ją odstręczało, i to do tego stopnia, że nawet jeszcze poprzedniego wieczora nie miała pewności, czy zdecyduje się rano dołączyć do tłumów wybierających się na dziewiątą do kościoła Mariackiego i stanie pod modro-złotym sklepieniem, gdzie w obliczu stworzonych przez samego Matejkę aniołów – dobrze, doprawdy, że nie dożył tych czasów! – i całego krakowskiego światka dojdzie do pobłogosławienia tego osobliwego związku.

Przeważyła jednak, jak można się było spodziewać, ciekawość. I chęć bycia zauważoną: ostatecznie tych, którzy dostrzegają czyjąś nieobecność, jest znacznie mniej niż tych, którzy dostrzegają obecność. Szczupaczyńska zresztą mogła sobie wmawiać, że do ostatniej chwili nie była w stanie podjąć decyzji, ale niezależnie od tego dawno już wymogła na Tadeuszku Żeleńskim, że zabierze ją na wiejskie wesele do Bronowic.

Kłopoty były tylko z Ignacym, który kategorycznie odmówił udziału w takich _nieprzystojnych_ wydarzeniach.

– Dziwi mnie, doprawdy mnie dziwi, że nawet osoby wykształcone, pochodzące z dobrych domów mieszczańskich i szlacheckich – mówił, popatrując nieco wyzywająco na żonę – ekscytują się tym pożałowania godnym mezaliansem, zamiast rzecz całą, proszę ja ciebie, ignorować, jak to zresztą dawniej było w obyczaju. Syn dobrej rodziny, któremu przychodziły do głowy takie skandale, po prostu stawał się niewidoczny. Jak powietrze. Jak powietrze – powtórzył, czerwieniejąc coraz bardziej – a tu Kraków cały mówi tylko o tym, zupełnie jak parę lat temu, kiedy we Lwowie książę Sapieha brał ślub z córką generała Windisch-Graetza!

I nie dawało się go przekonać ani tym, że „będą wszyscy”, ani malowniczością scen ludowych, ani nawet bezwstydnym kłamstwem, że u jego boku będzie się czuła bezpieczniej. A przecież ślub to nie seans spirytystyczny, wydarzenie wyższej rangi, tu nie można się było wymówić kolką wątrobową. Bez męża zaś pójść niezręcznie, zwłaszcza odkąd Tadeuszek nie był już młodziutkim studentem, tylko dyplomowanym lekarzem po studiach.

Dlatego też przed tygodniem, kiedy Żeleński potwierdził już, że zabierze ją do Bronowic, zakomunikowała przy obiedzie tonem, w którym pobrzmiewały wielka miłość i nie mniejsze poświęcenie:

– Ignacy, w życiu każdej kochającej żony nadchodzą niekiedy takie dni, że musi, mimo niechęci, spełniać pewne obowiązki, które nie przynoszą jej najmniejszej przyjemności… – Tu Ignacy, nie bardzo wiedząc, o jakie konkretnie obowiązki małżeńskie chodzi, z wrażenia niemalże zadławił się kartofelkiem. – I obawiam się, że jeden z dni takich właśnie nadchodzi. Wiem aż za dobrze, że nie przepadasz za wydarzeniami towarzyskimi, w szczególności zaś za takimi, które stawiałyby cię w niewygodnej sytuacji. Cały ten… galimatias ślubny z Rydlami… Wiem, wiem – uciszyła go gestem nieznoszącym sprzeciwu – oboje mamy na ten temat podobne zdanie. Rzecz jednak doszła do skutku. Żeby zatem…

– Zosieńko – zaczął pojednawczym tonem, ale na tym jednym słowie się skończyło.

– …żeby zatem nie uchybić obyczajowi ani też nie narażać cię na nieprzyjemności, zaofiarowałam się, że będę towarzyszyła na weselu panu Żeleńskiemu. A ty po prostu na parę dni wyjedziesz, dajmy na to, na jakieś naukowe sympozjum.

– Ale jakie sympozjum, duszko, jakie? – zdziwił się i patrzył na nią ze zdumieniem, na wszelki wypadek nie biorąc do ust kolejnego kartofelka, który soczystą omaśloną żółcią błyszczał na widelcu.

– Naukowe – odparła z bezwzględnym spokojem.

Na chwilę zapadła cisza, w której Szczupaczyński próbował znaleźć jakiś sposób na poradzenie sobie z sytuacją, w której go postawiła. Na szczęście miała to już zawczasu obmyślone.

– Nie mogłabym przecież od ciebie oczekiwać, że faktycznie wprosisz się na wykłady do, powiedzmy, Getyngi czy na Sorbonę. Nie żebyś nie był tego godzien – dosłodziła od razu komplementem – wręcz przeciwnie, ale to przecież wymaga dłuższych ustaleń z rektorami, wydziałami czy kim tam jeszcze. Pojedziesz po prostu do kuzynów, odwiedzisz dwór rodzinny, listopad w sam raz na polowania. Zające, sarny, kaczki, gęsi… a i pobyt na świeżym powietrzu dobrze ci zrobi od czasu do czasu po tej miejskiej stęchliźnie.

Powiedzieć, że miał minę niewyraźną, to nic nie powiedzieć.

– Wiesz przecież, że nie przepadam za polowaniami.

– Ale może znajdziesz jakieś ładne okazy do wypreparowania – odparła, raźno odkrawając soczysty plaster pieczeni jagnięcej _à la Moscovite_ – a gdybyś przywiózł ładny comber, to Franciszka przyrządziłaby ci go tak, jak lubisz.

I zanim zdołał wyrazić sprzeciw, obwieściła:

– A zatem postanowione!

Po czym z widoczną przyjemnością włożyła jagnięcinę do ust i rozgryzłszy ją, skupiła się na tym, jak aromatyczne soki rozchodzą się po podniebieniu.

* * *

Zrazu uznała, że suknia na ślub musi być inna niż na wesele, a obie bezwzględnie powinny być zupełnie nowe. Po chwili namysłu zmieniła jednak zdanie: warto sprytnie oszczędzić sobie zbędnego wydatku. Bo o ile wieczorem wystąpi w pełnej krasie, o tyle ani w drodze do kościoła, ani w samym kościele nie będzie musiała rozpinać płaszcza, skoro jest zimny listopad. A nawet najzacieklejsze tropicielki z socjety nie rozpoznają sukni sprzed czterech sezonów po wystającej spod rąbka palta falbanie.

Co innego twarz. Ta była na widoku. Zofia położyła się zatem spać wcześniej niż zazwyczaj, żeby należycie wypocząć, zwłaszcza że trzeba było wstać, jak powiedziała do siebie z niejaką przesadą, „bladym świtem”. Pół godziny szykowania się przy gotowalni, potem czesanie i układanie fryzury przez Franciszkę, ubieranie, trzy różne podejścia do przypięcia kapelusza szpilami do włosów… i wreszcie, zjadłszy w przelocie drobne śniadanko, o ósmej trzydzieści dwie Zofia stanęła w progu kamienicy Pod Pawiem w pełnym swoim rynsztunku, wspierając na srebrnej gałce parasolki dłoń szczelnie otuloną w rękawiczkę z wiśniowej skórki _glacé_. Była gotowa do boju. Wprawdzie z domu do Mariackiego miała raptem dwa kroki, ale wiedziała, że trzeba się będzie zdrowo natrudzić, żeby dopchać się do co lepszych miejsc, dlatego też celowo wzięła nie lekką parasolkę z rączką w kształcie papuziej główki, ale większą i cięższą, która lepiej sprawdzała się podczas przepychania, niby to przypadkiem wbijając się boleśnie w noski cudzych butów.

I wszystko poszłoby zgodnie z planem, gdyby nie nieprzewidziane spotkanie. Oto niemalże naprzeciwko, przed kamienicą Chwalibogowskiego, pod numerem 13, kłębił się tłumek: dwie babiny wiejskie w chustach, tyczkowaty listonosz, wychylający się do przodu całą długością swego tułowia, tak że niemal przewracał się z tej ciekawskości, trzech obdartych chłopców, zafrasowany kleryk, do tego kilku zaaferowanych policjantów w mundurach, z których dwóch pilnowało, żeby rzeczeni gapie nie podchodzili zbyt blisko, oraz sędzia śledczy Rajmund Klossowitz we własnej osobie.

Zofia jeszcze nie wiedziała, o co w tym zbiegowisku chodzi. Ale wiedział to już jej szósty zmysł i to on kazał jej, zamiast ruszyć czym prędzej do Mariackiego, przejść przez ulicę i przywitać się z Klossowitzem. Kiedy była mniej więcej na środku ulicy, aż prawie podskoczyła, bo spod ziemi znów rozległ się potężny bulgot, jakby pod brukiem leżał całkiem żywy Smok Wawelski, którego kiszki trawiły właśnie obfite danie z rycerzy i dziewic.

– Pani profesorowo. – Śledczy ukłonił się, uchylając melonika. Zauważyła, że od ostatniego spotkania przed paroma miesiącami zmienił nieco kształt wąsów, których końcówki były teraz zadziornie wywinięte w górę.

– Zawsze miło mi pana widzieć. Cóż pana sprowadza niemalże w nasze skromne progi?

Widziała, że przez moment przeszło mu przez głowę, żeby ukryć prawdę, ale tłumek i atmosfera ekscytacji zbyt były wymowne, żeby coś zmyślić na poczekaniu.

– Zabójstwo, pani profesorowo – odparł szeptem. – Niestety zabójstwo.

W tym zdaniu „niestety” nie zabrzmiało ani trochę przekonująco. Klossowitz może nie ekscytował się zbrodniami aż tak jak ona, ale i on znał ten zastrzyk emocji, który na dźwięk słowa „zabójstwo” ożywia cały organizm ludzi trudniących się rozwiązywaniem zagadek kryminalnych.

– Znowu jakiś włóczęga zabił drugiego młotkiem?

– Nie mogę oczywiście zdradzać żadnych szczegółów śledztwa – zaczął, choć dla obojga było oczywiste, że to rytualna formuła bez najmniejszego znaczenia – jednak nic za tym nie przemawia. Młody mężczyzna, lat dwudziestu paru – ciągnął, nadal szeptem – ale ręce nie wskazują na pracę fizyczną, więc raczej nie czeladnik. Głowa rzeczywiście rozbita, może i młotkiem, tego nie wiemy, narzędzia zbrodni dotychczas nie znaleziono. Motywów brak.

– I co – odparła, nie patrząc na niego, tylko zerkając uważnie w głąb przejścia, gdzie niewiele wszakże było widać – tak po prostu leżał w bramie?

– Nie, ciało odnalazł stróż, wrzucone do stojącej na podwórzu skrzyni z piaskiem, pustej jeszcze przed zimą.

– Żadnych dokumentów, znaków szczególnych? – pytała, przesuwając się stopniowo coraz bliżej kamienicy i niejako prowadząc za sobą Klossowitza; jedna z babin odskoczyła właśnie z sykiem, kiedy końcówka ciężkiej parasolki wbiła się jej w znoszony człapak. – Medalik, pugilares, scyzoryk, cokolwiek?

– Parę drobnych monet, to wszystko – szepnął, po czym jednym spojrzeniem dał znak młodemu policjantowi, żeby się odsunął i przepuścił Zofię, która, jak gdyby nigdy nic, weszła do kamienicy i skierowała się od razu do leżącego w głębi dziedzińca ciała, przy którym uwijał się jakiś mężczyzna w mundurze. Klęcząc na jednym kolanie, przetrząsał ponownie wszystkie kieszenie, jakby nie wierzył, że niczego w nich nie dało się znaleźć.

Twarz zabitego była młoda i nawet dość przystojna. Szatyn, ciemnooki, bo śmierć przyszła widać nagle i oczy miał nadal szeroko otwarte, jakby zaskoczone tym, co go spotkało; ubranie nie było ani szczególnie biedne, ani bogate, a prawa dłoń, leżąca na wilgotnej ziemi – lewą skrywała poła rozpiętego płaszcza – rzeczywiście nie wyglądała na dłoń młodego szewca, stolarza czy chłopa.

W kącie siedział na przyniesionym skądś, pewnie z własnej izdebki, zydelku stróż z miotłą, jak święty ze swoim atrybutem, a długie zwisłe wąsy, godne klucznika Protazego z ilustracji, które wymalował do _Pana Tadeusza_ Andriolli, sprawiały, że wydawał się prawdziwą alegorią rozpaczy i rezygnacji. Można to było zrozumieć: znalezienie w kamienicy ofiary mordu to jednak wielki despekt dla całego domu i jego mieszkańców.

– Ślub! – krzyknęła nagle Zofia do Klossowitza, skłoniła mu się szybko na pożegnanie, raz jeszcze błyskawicznie obrzuciła wzrokiem cały dziedziniec i stróża, wiedząc, że niebawem tu wróci, i wybiegła na ulicę Świętego Jana.

Jej misterny plan oszczędzenia na sukni teraz dopiero zdradził swoje mankamenty; zmitrężyła dość czasu na rozmowie i w parę minut mogła wprawdzie dotrzeć do kościoła, ale krokiem tak szybkim, że ugotuje się pod płaszczem zbyt ciepłym na takie gonitwy, a przecież i w środku będzie panował ścisk, w dodatku Rydlowa na pewno zapłaciła za rozświetlenie wnętrza licznymi świecami i Mariacki, zazwyczaj tak chłodny, będzie cały buchał gorącem. Wolała o tym nie myśleć, podobnie jak o tym, że przed samą dziewiątą nawet ciężka parasolka nie utoruje jej drogi do miejsca odpowiedniego dla jej społecznej pozycji, skąd mogłaby patrzeć na błogosławienie mezaliansowi ze stosownym, lekko tylko skrywanym, wzburzeniem.

* * *

Kiedy Szczupaczyńska weszła na Rynek, szybko okazało się, że te kilka minut, które zmitrężyła na spotkanie z Klossowitzem, niczego by nie zmieniło.

Zainteresowanie ożenkiem profesorskiego syna z dziewczyną z Bronowic było czymś oczywistym. Wiadomość o ślubie Rydla wzbudziła w Krakowie prawdziwą sensację („zgrozę” – powiedzieliby niektórzy), jakby wszyscy nagle zapomnieli, że ledwie dekadę wcześniej młody Tetmajer też wziął za żonę włościankę, i to właśnie starszą siostrę wybranki „pana Lucjana”. Miasto huczało od plotek. Nieżyczliwi powiadali, że spędzając lato w Bronowicach, Rydel ani chybi zmajstrował dziecko wiejskiej dziewczynie i teraz jej rodzina przymusza go do szybkiego ślubu. Inni, równie nieżyczliwi, ale lepiej poinformowani, odpowiadali, że owszem, zmajstrował, ale nie w Bronowicach, tylko w Zakopanem, i nie tego lata, ale parę dobrych lat temu. Ba, ledwie kilka miesięcy wcześniej ślub z chłopką wziął też pan Wyspiański, choć trzeba przyznać, że była to już wówczas matka jego dzieci, więc ruch ten był poniekąd zrozumiały, nawet jeśli nieco kontrowersyjny. Kościół Świętego Floriana na Kleparzu zapełnił się wówczas gapiami dybiącymi na niedolę pani Stankiewiczowej, ciotki Wyspiańskiego, która nie mogąc przeboleć, że jej ukochany Staś żeni się z jej dawną posługaczką, dziewczyną od trzepania dywanów i przynoszenia węgla, mistrzowsko odgrywała monodram pantomimiczny pod tytułem _Niobe krakowska_.

Nic zatem dziwnego, że odkąd gruchnęła wieść o szykującym się kolejnym _takim_ ślubie, rodzina pana młodego, chcąc uniknąć zbiegowiska, próbowała zachować datę uroczystości w tajemnicy. Miejsca ukryć się nie dało, wszyscy bowiem wiedzieli, że mieszkańcy Bronowic śluby biorą w swoim kościele, to jest w samej bazylice Mariackiej, do której wieś od niepamiętnych czasów należała. Rydel nie chciał zdradzić daty nawet bliskim przyjaciołom i części rodziny, więc szybko powstało wrażenie, że miast studzić zainteresowanie, celowo je podsyca, rozpościerając wokół swojego ożenku aurę jakiejś niezwykłej tajemniczości. Dość rzec, że przygnębione słotą, znudzone jesienią, wygłodniałe jakichkolwiek atrakcji miasto wyczekiwało ślubu Rydla jak zmiłowania i od kilku dni w okolicach kościoła zrobiło się tłumniej niż zazwyczaj o tej porze roku. Dziwnym zrządzeniem losu trasy wszystkich spacerów wiodły ostatnio na Rynek; dziatwa, miast na Plantacjach, bawiła się teraz na placu Mariackim, wesoło skacząc po błotnistych kałużach, które powstały w tym miejscu z nadejściem pierwszych jesiennych deszczy i miały zniknąć dopiero latem, krakowskie matrony zaś odkryły w sobie jeszcze silniejsze potrzeby duchowe i biegały na nabożeństwo do Mariackiego już dwa, trzy, a nawet cztery razy w ciągu dnia. Nikt by się do tego nie przyznał, lecz każdy liczył na to, że zrządzeniem losu uda mu się trafić na właściwą chwilę i być świadkiem tej osobliwej uroczystości.

Oczywiście Rydel mógł wodzić za nos krewnych i znajomych w mieście, ale na wsi obyczaje panowały inne i takie komedie, odgrywane przez fircyka w cwikierach, mogłyby tam zostać opacznie zrozumiane. Ktoś jeszcze by pomyślał, że narzeczony się rozmyślił i próbuje wymigać się od powziętych zobowiązań. Wieś znała więc dokładną datę wcześniej od miasta, co w Bronowicach komentowano z rozbawieniem, a w Krakowie z przekąsem. Ojcu Wacławowi, powstańcowi i sybirakowi, którego wybrano, by pobłogosławił nowożeńców, też powiedziano zawczasu – staruszek musiał wiedzieć, kiedy ma się szykować na wyprawę z klasztoru Kapucynów aż do bazyliki Mariackiej, przez całe miasto. Wiedziała wreszcie najbliższa rodzina Rydla: matka, bracia, siostry. Zwłaszcza siostry, pragnące wiedzieć, na jaki dzień mają sobie obstalować suknie.

Kiedy dwa dni wcześniej, po niedzielnej mszy Zofia Szczupaczyńska natknęła się na kuzynkę Dutkiewiczową i wdała się z nią w kurtuazyjną pogawędkę, której wymagały tyleż względy pokrewieństwa, co dobry obyczaj, niby to mimochodem rzuciła, że o dacie ślubu „poinformowała ją rodzina”, ale – niestety – została zobowiązana do zachowania tajemnicy, więc nie może podzielić się tą wiedzą z najdroższą kuzynką. Datę rzeczywiście wyjawiła jej rodzina: młody Tadeuszek Żeleński był przez matkę spokrewniony z Tetmajerami, a ci, przez małżeństwo, z rodziną panny młodej, więc pani Rydlowa szepnęła słówko wcześniej pani Żeleńskiej, ta powiedziała synowi, ten zaś – przymuszony niemal siłą – wyjawił ją w końcu żonie swojego niegdysiejszego profesora. Nie tyle ze strachu czy z szacunku, ile dla świętego spokoju, wychodząc z założenia, że w Krakowie i tak żaden sekret się dłużej nie utrzyma.

Miał, oczywiście, rację. A to komuś „w największym sekrecie” powiedział wikary Mariackiej bazyliki, a to ktoś z Bronowic pochwalił się nową sukmaną, specjalnie na ślub uszytą, zapytany zaś o datę, beztrosko palnął „dyć w wigilię Ofiarowania Najświntszej Panienki!”, a to wreszcie sam Rydel, legendarnie przecież gadatliwy, nieopatrznie coś chlapnął przy stoliku w Paonie czy u Rosenstocka. Największy sekret listopadowego Krakowa rychło zmienił się w tajemnicę poliszynela – taką jak to, że radca Dziubczyński od lat pozostaje w bardzo bliskiej przyjaźni z panią inspektorową Gadomską albo że adwokat Hubaczek ma kontakty w Magistracie i stosowny wyraz wdzięczności jest w stanie wiele zdziałać w Urzędzie Budownictwa Miejskiego.

Zofia z Glodtów Szczupaczyńska, bliska – we własnym mniemaniu – przyjaciółka domu Żeleńskich, a zatem – _bez mała_ – rodzina pana młodego, nie musiała czekać na jeden z bilecików, które o siódmej rano umyślni zaczęli doręczać do różnych krakowskich domów: _Mam zaszczyt prosić na ślub mój, który się odbędzie dziś, we wtorek, 20 listopada, o godzinie dziewiątej rano, w kościele N.M. Panny. Z głębokim szacunkiem i przyjaźnią, Lucjan Rydel_. I słusznie, nigdy bowiem by się go nie doczekała – żadnemu z gońców nie kazano odwiedzić kamienicy _Sub Pavone_ przy ulicy Świętego Jana 30.

Znajomość daty nie była jednak gwarancją – o czym właśnie przekonywała się na własne oczy – że zdoła zająć wygodne miejsce. Na linii A–B drogę zagrodził jej mur gapiów wyczekujących ślubnego orszaku. Chyba pół miasta ściągnęło na Rynek, chcąc zobaczyć pana młodego i jego wybrankę, ale najgęstszy tłum otaczał kościół, napierając nań, próbując dostać się do środka. Można było odnieść wrażenie, że Tatarzy ponownie zdobyli Kraków i właśnie szturmują bazylikę Mariacką, w której wnętrzu schronili się dzielni obrońcy.

– Pewnikiem zaraz tu będą – rozległo się gdzieś z boku.

– Przybiegł przed chwilą chłopak z Hotelu Drezdeńskiego, zatelefonowano do nich z Hotelu Krakowskiego, że właśnie ich minęli! – dobiegło zza pleców Szczupaczyńskiej.

– Jadą! Patrzcie! – krzyknęła nagle jakaś kobieta, a przez tłum przeszedł pomruk ekscytacji.

Wspierając się na parasolce, Zofia stanęła na palcach, ale przez morze meloników i damskich kapeluszy nie widziała wiele. Dochodził do

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: