- W empik go
Złoty trójkąt. Le Triangle d’or. The Golden Triangle - ebook
Złoty trójkąt. Le Triangle d’or. The Golden Triangle - ebook
Książka w trzech wersjach językowych: polskiej, francuskiej i angielskiej.
„Złoty trójkąt” – dwuczęściowa powieść autorstwa Maurice’a Leblanca opisująca przygody Arsène’a (Arseniusza) Lupin. Podobnie jak w powieści „Wyspa trzydziestu trumien” nie jest on w centrum opowieści, ale jest kimś w rodzaju deus ex machina (i pojawia się dopiero w 3 rozdziale II części powieści). Głównym bohaterem powieści jest oficer armii francuskiej, weteran wojenny, kapitan Patrice (Patrycjusz) Belval, który leczy swoje rany w paryskim lazarecie. Poznaje tam mamę Coriale (mateczka Koralia) - młodą, piękną i uroczą pielęgniarkę miłosierdzia, w której się od razu płomiennie zakochuje. Akcja I części powieści zaczyna się od momentu, gdy kapitan Belval, podsłuchawszy w pewnej restauracji rozmowę, z której wynika, że Koralii grozi niebezpieczeństwo uprowadzenia, organizuje doraźnie grupę, która ratuje mateczkę z tej groźnej opresji... (za Wikipedią).
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-600-2 |
Rozmiar pliku: | 649 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
CZĘŚĆ I. DESZCZ ZŁOTY ISKIER.
ROZDZIAŁ I. MATECZKA KORALIA.
Koło godziny szóstej popołudniu, kiedy miasto zaczynało się pogrążać w mroku wieczornym – dwóch żołnierzy dążyło szybkimi krokami ku czworokątnemu skwerowi na zbiegu ulicy Chaillota i ulicy Piotra Charron.
Jeden z tych żołnierzy – miał na sobie błękitną jak niebo bluzę, drugi Senegalczyk ubrany był w mundur żuawa... Pierwszy nie miał prawej nogi – drugiemu brakło lewej ręki. Zatrzymali się oni przy grupie marmurowych Sylenów. Błękitny rzucił na ziemię płonącego papierosa. Senegalczyk podjął szybko niedopałek, pociągnął kilka razy i zgasiwszy, schował do kieszeni.
Wszystko to odbywało się bez słowa – w zupełnem milczeniu.
W tym samym prawie czasie z mroków ulicy Galhera wyłoniły się dwie inne żołnierskie postacie w umundurowaniu tak posztukowanem różnymi cywilnymi dodatkami, że trudno było określić gatunek broni, do jakiej ci dwaj ludzie należeć mogli.
W każdym razie jeden z nich miał na głowie „chechię” żuawa, a drugi „kepi” artylerzysty.
Pierwszy szedł na szczudłach, drugi o lasce.
Zatrzymali się oni przy kiosku, który wznosi się tuż chodnika w ulicy.
Z innych przecznic wysunęły się pojedynczo jeszcze trzy postacie: strzelec bez nogi, kulejący saper i kawalerzysta o skrzywionem biodrze. Każdy z nich obrał sobie jedno drzewo skweru i wsparłszy się o nie trwał bez ruchu.
Nie rozmawiali ze sobą wcale. Zdawałoby się, że żaden z tych siedmiu inwalidów nie zna swych towarzyszów i nawet nie dostrzega ich obecności.
Wybiła godzina 6-ta.
W tejże samej chwili z bramy jednego z domów wyszedł oficer w mundurze „khaki”. Bandaż owijał pod czapką jego głowę, zakrywając jego czoło. Był to mężczyzna wysoki i bardzo szczupły i tak samo jak tamci żołnierze inwalida. Albowiem prawa jego noga poniżej kolana wspierała się na drewnianem szczudle. Oficer skierował się przez ulicę Piotra Charren ku Polom Elizejskim, gdzie zatrzymał się w pobliżu wielkiego gmachu, zamienionego, jak opiewał napis nad brama na szpital wojskowy.
Oficer zajął stanowisko, umożliwiające mu kontrolę wychodzących stamtąd osób z tem jednak, aby on sam nie był przez nie widziany... Zegar na wieży wydzwonił trzy kwadranse na siódmą, potem siódma godzinę.
Pięć osób wyszło z bramy szpitala, potem jeszcze dwie, wreszcie ukazała się pielęgniarka w luźnym błękitnym płaszczu z opaską Czerwonego Krzyża na rękawie.
– Oto ona – szepnął oficer. Pielęgniarka skierowała swe kroki ku ulicy Piotra Charron i szła prosto w stronę placu Chaillota. Szła szybko – krokiem lekkim i rytmicznym. Pod luźnym nazbyt szerokim płaszczem – odgadywało się toczone kształty młodego ciała.
Oficer postępował za nią w pewnej odległości, rysując z niedbałą miną jakieś zygzaki swoją laską – tak jak to czynią spacerowicze, którym się nie spieszy.
W tej chwili nie widać było na całej tej przestrzeni nikogo prócz niej i niego.
Kiedy jednak pielęgniarka mijała avenue Marceau – automobil, który tam stał, jakby oczekując na kogoś, puścił motor w ruch i zwrócił się w tym samym kierunku, co młoda kobieta. Było to taxi – auto, w którem oprócz szofera znajdowało się dwóch mężczyzn.
Automobil, który z początku jechał bardzo powoli, zwiększał szybkość w miarę tego, jak pielęgniarka zbliżała się do skweru. Młoda kobieta szła naprzód, nie oglądając się poza siebie, widocznie łoskot motoru nie zaniepokoił jej.
W chwili kiedy znalazła się tuż przy drzewach okalających plac – auto zatrzymało się nagle. Dwaj mężczyźni wyskoczyli – jeden – przez jedne – drugi – przez drugie drzwiczki.
Krzyk przerażenia, jaki wydarł się z piersi kobiety – zlał się w jedno z przeraźliwym dźwiękiem gwizdawki, którą przyłożył do ust oficer-inwalida.
Wówczas siedmiu żołnierzy, ukrytych za drzewami wypadło z nienacka. Rzucili się oni na napastników, wprowadzających swą zdobycz – do automobilu.
Wałka była krótka, a właściwie nie było jej wcale. Szofer, widząc co się dzieje puścił maszynę w ruch i zmykał z największą możliwą szybkością. Tamci zaś dwaj zrozumiawszy, że zamiar ich udaremniono – puścili młodą kobietę a następnie rzucili się w mroki ulicy Brugnoles.
– Galop!... Ya-Bon – zakomenderował oficer, zwracając się do Senegalczyka – przyprowadź mi tu koniecznie jednego za kark!...
Sam zaś podtrzymywał kobietę drżącą całą i bliską omdlenia.
– Niech się pani nie lęka, mateczko Koralio!... To ja kapitan Belval... Patrycyusz Belval...
Wówczas ona wyjąkała:
– Ach! to pan, kapitanie...
– Tak, zebraliśmy się tutaj przyjaciele pani, dawni pacyenci ze szpitala, którymi się mateczka tak troskliwie opiekowała...
– Dziękuję... dziękuję...
I drżącym głosem zapytała:
– A tamci dwaj?...
– Uciekli. Ya-Bon ich ściga!
– Ale czego oni chcieli odemnie? I jakim cudem znaleźliście się tutaj, wszyscy, aby mi tak w porę przybyć na pomoc!
– Pomówimy o tem później, mateczko Koralio. Teraz jest pani zbyt wyczerpaną i musi pani wypocząć trochę...
Delikatnie, ująwszy ją pod ramię, poprowadził w stronę domu, z którego sam wyszedł przed godziną. Młoda kobieta nie stawiała żadnego oporu.
Cała gromadka weszła do mieszkania na parterze, gdzie zainstalowano się w wielkim salonie, oświetlonym żyrandolem elektrycznym. Na kominku płonął jasno ogień.
– Niech pani spocznie, mateczko Koralio...
Kobieta opadła na fotel – bez słowa.
– Poular – wydał rozporządzenie kapitan – biegnij do jadalni po kieliszek... Ty Ribrac, przynieś karafkę świeżej wody z kuchni... Chatalani, – w kredensie stoi butelka rumu... Nie!... nie!... mateczka Koralia nie lubi rumu... zatem...
– Zatem... – uśmiechnęła się lekko – proszę tylko o szklankę czystej wody...
Policzki młodej kobiety odzyskiwały powoli zwykłą swoją barwę... Do pobladłych warg napływała krew.
Twarz młodej kobiety pełna wdzięku i słodyczy, miała szlachetny, czysty owal i rysy niezwykłej delikatności. Duże jasne oczy patrzyły w świat spojrzeniem dziecka... A jednak w tej twarzy łagodnej i delikatnej było coś, co wskazywało, że subtelna ta istota ma duży zasób energii i silna wolę.
– Cóż, lepiej pani? – zapytał kapitan, kiedy „mateczka˝ Koralia wychyliła szklankę zimnej wody.
– O wiele lepiej.
– No, to cudownie!... Aleśmy przeżyli gorącą chwilę!... Co za niezwykła historya!... Trzeba to będzie wszystko wyjaśnić – prawda? Oho!... Ya-Bon powraca!... Ciekawym czy...
Kobieta zerwała się narówne nogi.
– Sądzi pan, kapitanie, że dogonił jednego z tych ludzi?
– Ależ pewny tego jestem... Powiedziałem przecież, żeby mi sprowadził jednego z tych hultajów za kark, a Ya-Bon zwykł wykonywać moje rozkazy...
Wszyscy zwrócili się w stronę westybulu. Senegalczyk szedł już po schodach w górę. Prawą swoją żylastą dłonią trzymał za kark jakiegoś mężczyznę, niosąc go tak, jakby to nie był żywy człowiek, ale pajac z drzewa lub gutaperki.
Kapitan rzekł krótko:
– Puść go...
Ya-Bon rozsunął palce. Jeniec upadł bezwładnie jak kloc na kamienną posadzkę westybulu.
– Oto czego się lękałem – mruknął kapitan Belval – Ya-Bon ma tylko jedną rękę, ale jeżeli tą swoją jedyną ręką – chwyci kogoś za gardło, to cudem chyba nie udusi... Niemcy mogliby coś o tem powiedzieć...
Oficer nachylił się nad zemdlonym, a potem zwracając się do pielęgniarki zapytał:
– Pani zna tego człowieka?
– Nie...
– Napewno? nie widziała pani nigdy tej twarzy.
Była to wielka tłusta twarz o nizkiem czole pod czarnemi, wypomadowanymi włosami... Nad grubemi zmysłowemi wargami – siwiejące wąsy. Granatowe ubranie było nowe, modne i dobrze skrojone.
– Nigdy... nigdy wżyciu...
Kapitan przetrząsnął kieszenie nieznajomego. Nie znalazł w nich najmniejszego nawet świstka papieru.
– No, to poczekamy, aż przyjdzie do siebie i wtedy zaczniemy indagacyę.
– Ya-Bon, zwiąż mu ręce i nogi i pozostań tutaj przy nim na straży... A wy chłopcy, możecie już odejść... Czas, byście powrócili już do Domu rekonwalescentów... Pożegnajcie mateczkę Koralię i zmykajcie.
– Dobranoc, mateczko!... – zawołali żołnierze chórem.
– Dowidzenia... Dziękuję wam... dziękuję serdecznie...
Kiedy tamci odeszli – Patrycyusz Belval siadł na nizkim taboretku – prawie u nóg młodej kobiety i zaczął:
– A teraz porozmawiamy, mateczko Koralio... Więc przedewszystkiem parę słów wyjaśnienia... Będę się streszczał...
Zamilkł na chwilę, jakby zbierając myśli, poczem ciągnął dalej:
– Jak pani wie, mateczko Koralio, osiem dni temu – wypuszczono mnie ze szpitala, pozwalając mieszkać prywatnie... Przez cały ten czas spaceruję sobie, jadam o ile mogę najczęściej i odwiedzam dawnych przyjaciół... Właśnie dzisiaj przed południem czekałem w kawiarni na jednego z moich dobrych znajomych... Paliłem sobie papierosy i rozmyślałem o różnych rzeczach, kiedy nagle o uszy moje obiły mi się słowa, która zwróciły moją uwagę... Trzeba pani przytem wiedzieć, że sala ta jest przedzielona drewnianą ścianką na dwie połowy... Jedna połowa przeznaczona jest dla gości kawiarnianych – druga stanowi bar... Tamci dwaj widocznie sądzili, że są sami i mówili tak głośno, że mogłem pochwycić kilka zdań, które sobie nawet zanotowałem...
Belval wyjął z kieszeni notatnik:
– Te kilka zdań, które mnie z łatwo zrozumiałych powodów zainteresowały – poprzedziły słowa o jakimś deszczu złotych iskier... Czy to pani nie naprowadza na jaki domysł?
– Bynajmniej...
– Więc niech pani słucha dalej... Aha! zapomniałem dodać, że ci ludzie rozmawiali po angielsku zupełnie wprawdzie poprawnie, ale z akcentem, zdradzającym, że ani jeden ani drugi nie są Anglikami... Oto ich słowa – wiernie przetłomaczone.
– A więc – rzekł jeden z nich – wszystko gotowe... Pan i on będziecie dzisiaj wieczorem przed godziną siódmą – na umówionem miejscu...
– Będziemy, pułkowniku. Nasz automobil gotów.
– Dobrze, proszę pamiętać, że ta mała wychodzi ze szpitala o siódmej...
– Proszę być bez obawy.
Pomyłka jest wykluczona – ponieważ ona zawsze idzie tą samą drogą w ulicę Piotra Charron...
– A plan cały wypracowany? –
– Jak najbardziej szczegółowo. Stanie się to na rogu ulicy Chaillota... Gdyby nawet tam było kilku przechodniów – to nie zdąża pospieszyć na pomoc, ponieważ działać będziemy z błyskawiczną szybkością!...
– Czyś pan pewny swego szofera?
– Pewny gestem, że za taką zapłatę – zrobi wszystko!... To wystarczy!...
– Doskonale!... Oczekuję pana – wie pan gdzie – w automobilu... Pan mi poda, tę małą i od tej chwili jesteśmy panami sytuacyi...
– A ty, pułkowniku, panem tej małej... Rzecz nie do pogardzenia, bo ona jest dyabelnie ładna!...
– Dyabelnie!... Znam ją oddawna z widzenia, ale nigdy nie miałem sposobności, aby się przedstawić!... Zamierzam też skorzystać z tej okazyi, i załatwić te sprawy po żołniersku!...
Pułkownik dorzucił:
– Będzie może trochę płaczu, trochę fochów i krzyku, ale to nie szkodzi!... Lubię nawet opór, wtedy... gdy jestem silniejszy!...
Zaczął śmiać się brutalnie, a towarzysz zawtórował mu. Ponieważ regulowali już rachunek – więc ja także wstałem. Tamci nie wyszli razem – jeden przez drzwi frontowe skierował się na bulwar, a drugi wyszedł przez boczne drzwi i zniknął w przecznicy.
Teraz rozumie pani wszystko?...
– Kapitan zamilkł. Młoda kobieta pochyliła głowę w zamyśleniu i dopiero po chwili rzekła:
– Dlaczego mnie pan nie uprzedził?
– Uprzedzić panią!... A gdyby jednak pomimo wszelkich pozorów nie chodziło o panią... Pocóż niepokoić zbytecznie?... Przytem jeśliby ten plan spełz odrazu na niczem, to nieprzyjaciele pani zastawiliby nową pułapkę, a nie znając niebezpieczeństwa jakże moglibyśmy mu zapobiedz. Nie, najlepiej było podjąć walkę. Stworzyłem sobie mały oddział z dawnych pani pacyentów, którzyby wszyscy gotowi byli wskoczyć za panią w ogień, no i udało się nam pokrzyżować plany tym łotrom. Oto jak się rzecz ma cała, mateczko Koralio. A teraz kiedy już pani wie wszystko, co pani o tem sadzi?
Koralia wyciągnęła rękę do młodego oficera.
– Ocalił mnie pan z niebezpieczeństwa, o którem nie wiedziałam zupełnie. Dziękuję panu za to. –
– Nie przyjmuję podziękowań, bo było to dla mnie taką rozkoszą, że mogłem pani służyć. Ale chciałbym wiedzieć, co pani o tej całej sprawie sądzi. –
– Właściwie nie wiem co sadzić. Nie mogę panu udzielić żadnych informacyi, któreby na tę tajemniczą sprawę jakiekolwiek światło rzucić mogły. –
– Pani nie zna swoich nieprzyjaciół?
– Osobiście nie. –
– A tego człowieka, któremu tamci dwaj mieli panią wydać i który mówi, że zna panią z widzenia?
Koralia zaczerwieniła się i odrzekła:
– Każda kobieta spotyka w życiu mężczyzn, którzy ją prześladują pożądliwemu spojrzeniami. Jedni to robią jawnie, drudzy bardziej skrycie. Nie mam pojęcia o kogo tu chodzi. –
– A zatem? Chyba tylko nasz jeniec może nam dać jakieś wyjaśnienie. Jeżeli będzie milczał, tem gorzej dla niego. Oddam go w ręce policyi, a ta już potrafi wydostać z niego potrzebne informacye.
Kobieta zadrżała.
– W ręce policyi?
– Oczywiście. A cóż mam począć z takim hultajem?
– Nigdy, nigdy – zawołała. – Za żadna cenę. Ależ wtedy wdarliby się w moje życie prywatne. Moje nazwisko wmieszanoby w tę cała historyę.
– Ależ mateczko Koralio, nie mogę przecież...
– Proszę, błagam pana, mój przyjacielu. Niech pan wynajdzie jakiś inny sposób, żeby tylko o mnie nie mówiono. Ja nie chcę, żeby o mnie mówiono.
Kapitan spoglądał na nią zdziwiony, nie mogąc zrozumieć powodu tego wzruszenia i wzburzenia nagłego.
– Nie będą o pani mówili, obiecuję to pani solennie.
– Więc cóż pan zrobi z tym człowiekiem?
– No, mój Boże – uśmiechnął się – naprzód zapytam go grzecznie, czy zechce odpowiedzieć na moje pytania, następnie podziękuję mu za to, że się tak bardzo interesował pani osobą, a potem powiem mu, że może sobie iść do stu dyabłów!...
Belval wstał:
– Pani chce go widzieć?
– O! nie... Czuję się tak bardzo zmęczoną!... Jeżeli nie jestem panu koniecznie potrzebna – to wolałabym uniknąć tej niemiłej rozmowy... Opowie mi pan później...
Kapitan nie nalegał i wyszedł z salonu. Po chwili Koralia usłyszała jak mówił:
– No, Ya-Bon, pilnowałeś dobrze naszego jeńca? Aha! Otóż i on... No, jakże się pan czuje?... Trochę słabo?... No tak, tak – Ya-Bon ma rękę trochę twardą... Cóż to? pan nie odpowiada?... Ya-Bon! ależ ten człowiek nie oddycha, nie rusza się?!... Sapristi!...
Belval wydał okrzyk przerażenia, Koralia zerwała się, aby biedź do westybulu, ale powracający kapitan zagrodził jej drogę.
– Niech pani tam nie idzie!
– Ależ pan ranny?
– Ja!...
– Pan ma krew na mankiecie!...
– To krew tego człowieka!...
– Czy on ranny?
– Tak jest, a właściwie miał krwotok ustami!... Złamanie podstawy czaszki...
– Jakto?... Czyż Ya-Bon?...
– To nie Ya-Bon!
– Więc kto?
– To jego wspólnicy!...
– Powrócili?!...
– Tak jest i udusili go...
– Udusili!... Ależ to nie do wiary!...
Usunęła, zagradzającego jej drogę Belvala i podbiegła do jeńca. Leżał nieruchomy. Twarz jego nacechowana była bladością śmierci. Szyja jego owijała jedwabna czerwona taśma...Le Triangle D’or
PREMIÈRE PARTIE – LA PLUIE D'ÉTINCELLES
CHAPITRE 1 - MAMAN CORALIE
Un peu avant que sonnât la demie de six heures, comme les ombres du soir devenaient plus épaisses, deux soldats atteignirent le petit carrefour, planté d’arbres, que forme, en face du musée Galliera, la rencontre de la rue de Chaillot et de la rue Pierre-Charron.
L’un portait la capote bleu horizon du fantassin ; l’autre, un Sénégalais, ces vêtement de laine beige, à large culotte et à veston cintré, dont on a habillé, depuis la guerre, les zouaves et les troupes d’Afrique. L’un n’avait plus qu’une jambe, la gauche ; l’autre, plus qu’un bras, le droit.
Ils firent le tour de l’esplanade, au centre de laquelle se dresse un joli groupe de Silènes, et s’arrêtèrent. Le fantassin jeta sa cigarette. Le Sénégalais la ramassa, en tira vivement quelques bouffées, la pressa, pour l’éteindre, entre le pouce et l’index et la mit dans sa poche.
Tout cela sans un mot.
Presque en même temps, de la rue Galliera, débouchèrent deux autres soldats, dont il eût été impossible de dire à quelle arme ils appartenaient, leur tenue militaire se composant des effets civils les plus disparates. Cependant, l’un arborait la chéchia du zouave ; l’autre, le képi de l’artilleur. Le premier marchait avec des béquilles, le second avec des cannes.
Ceux-là se tinrent auprès du kiosque qui s’élève au bord du trottoir.
Par les rues Pierre-Charron, Brignoles et de Chaillot, il en vint encore, isolément, trois : un chasseur à pied manchot, un sapeur qui boitait, un marsouin dont une hanche était comme tordue. Ils allèrent droit, chacun vers un arbre, auquel chacun s’appuya.
Entre eux, nulle parole ne fut échangée. Aucun de ces sept mutilés ne semblait connaître ses compagnons et ne semblait s’occuper ni même s’apercevoir de leur présence.
Debout derrière leurs arbres, ou derrière le kiosque, ou derrière le groupe de Silènes, ils ne bougeaient pas. Et les rares passants qui traversaient, en cette soirée du 3 avril 1915, ce carrefour peu fréquenté, que des réverbères encapuchonnés éclairaient à peine, ne s’attardaient pas à noter leurs silhouettes immobiles.
La demie de six heures sonna.
À ce moment, la porte d’une des maisons qui ont vue sur la place s’ouvrit. Un homme sortit de cette maison, referma la porte, franchit la rue de Chaillot et contourna l’esplanade.
C’était un officier, vêtu de kaki. Sous son bonnet de police rouge, orné de trois soutaches d’or, un large bandeau de linge enveloppait sa tête, cachant son front et sa nuque. L’homme était grand et très mince. Sa jambe droite se terminait par un pilon de bois muni d’une rondelle de caoutchouc. Il s’appuyait sur une canne.
Ayant quitté la place, il descendit ‘sur la chaussée de la rue Pierre-Charron. Là, il se retourna et regarda posément, de plusieurs endroits.
Ce minutieux examen le ramena jusqu’à l’un des arbres de l’esplanade. Du bout de sa canne, il toucha doucement un ventre qui dépassait. Le ventre se rentra. L’officier repartit.
Cette fois, il s’éloigna définitivement par la rue Pierre-Charron vers le centre de Paris. Il gagna ainsi l’avenue des Champs-Élysées, qu’il remonta sur le trottoir de gauche.
Deux cents pas plus loin, il y avait un vaste hôtel, transformé, ainsi que l’annonçait une banderole, en ambulance. L’officier se posta à quelque distance, de façon à n’être point vu de ceux qui en sortaient, et il attendit.
Les trois quarts, puis sept heures sonnèrent.
Il s’écoula encore quelques minutes.
Cinq personnes s’en allèrent de l’hôtel. Il y en eut encore deux autres. Enfin, une dame apparut au seuil du vestibule, une infirmière vêtue d’un grand manteau bleu que marquait la croix rouge.
– La voici, murmura l’officier.
Elle prit le chemin qu’il avait pris lui-même et gagna la rue Pierre-Charron, qu’elle suivit sur le trottoir de droite, se dirigeant ainsi vers le carrefour de la rue de Chaillot.
Elle avançait légèrement, le pas souple et cadencé. Le vent que heurtait sa course rapide gonflait le long voile bleu qui flottait autour de ses épaules. Malgré l’ampleur du manteau, on devinait le rythme de ses hanches et la jeunesse de son allure.
L’officier restait en arrière et marchait d’un air distrait, faisant des moulinets avec sa canne, ainsi qu’un promeneur qui flâne.
En cet instant, il n’y avait point d’autres personnes visibles, en cette partie de la rue, qu’elle et lui.
Mais, comme elle venait de traverser l’avenue Marceau, et bien avant que lui-même y parvînt, une automobile qui stationnait le long de l’avenue s’ébranla et se mit à rouler dans le même sens que la jeune femme, tout en gardant un intervalle qui ne se modifiait pas.
C’était un taxi-auto. Et l’officier remarqua deux choses : d’abord, qu’il y avait deux hommes à l’intérieur, et, ensuite, qu’un de ces hommes, dont il put distinguer un moment la figure barrée d’une forte moustache et surmontée d’un feutre gris, se tenait presque constamment penché en dehors de la portière, et s’entretenait avec le chauffeur.
L’infirmière, cependant, marchait sans se retourner. L’officier avait changé de trottoir et hâtait le pas, d’autant plus qu’il lui semblait que l’automobile accélérait sa vitesse, à mesure que la jeune femme approchait du carrefour.
De l’endroit où il se trouvait, l’officier embrassait d’un coup d’œil presque toute la petite place, et, quelle que fût l’acuité de son regard, il ne discernait rien dans l’ombre qui pût déceler la présence des sept mutilés. En outre, aucun passant. Aucune voiture. À l’horizon seulement, parmi les ténèbres des larges avenues qui se croisaient, deux tramways, leurs stores descendus, troublaient le silence.
La jeune femme, non plus, en admettant qu’elle fît attention aux spectacles de la rue, ne paraissait rien voir qui fût de nature à l’inquiéter. Elle ne donnait point le moindre signe d’hésitation. Et le manège de l’automobile qui la suivait ne devait pas l’avoir frappée davantage, car elle ne se retourna pas une seule fois.
L’auto, pourtant, gagnait du terrain. Aux abords de la place, dix à quinze mètres au plus la séparaient de l’infirmière, et lorsque celle-ci, toujours absorbée, parvint aux premiers arbres, l’auto se rapprocha d’elle encore, et, quittant le milieu de la chaussée, se mit à longer le trottoir, tandis que, du côté opposé à ce trottoir, à gauche par conséquent, celui des deux hommes qui se tenait en dehors avait ouvert la portière et descendait sur le marchepied.
L’officier traversa de nouveau, vivement, sans crainte d’être vu, tellement ces gens, au point où les choses en étaient, paraissaient insoucieux de tout ce qui n’était pas leur manœuvre. Il porta un sifflet à sa bouche. Il n’y avait point de doute que l’événement prévu ne fût près de se produire.
De fait, l’auto stoppa brusquement.
Par les deux portières, les deux hommes surgirent et bondirent sur le trottoir de la place, quelques mètres avant le kiosque.
Il y eut, en même temps, un cri de frayeur poussé par la jeune femme, et un coup de sifflet strident jeté par l’officier. Et, en même temps aussi, les deux hommes atteignaient et saisissaient leur proie, qu’ils entraînaient aussitôt vers la voiture, et les sept soldats blessés, semblant jaillir du tronc même des arbres qui les dissimulaient, couraient sus aux deux agresseurs.
La bataille dura peu. Ou plutôt, il n’y eut pas de bataille. Dès le début, le chauffeur du taxi, constatant qu’on ripostait à l’attaque, démarrait et filait au plus vite. Quant aux deux hommes, voyant leur entreprise manquée, se trouvant en face d’une levée de cannes et de béquilles menaçantes, et sous le canon d’un revolver que l’officier braquait sur eux, ils lâchèrent la jeune femme, firent quelques zigzags pour qu’on ne pût pas les viser, et se perdirent dans l’ombre de la rue Brignoles.
– Galope, Ya-Bon, commanda l’officier au Sénégalais manchot, et rapporte-m’en un par la peau du cou.
Il soutenait de son bras la jeune femme toute tremblante et qui paraissait près de s’évanouir. Il lui dit avec beaucoup de sollicitude :
– Ne craignez rien, maman Coralie, c’est moi, le capitaine Belval… Patrice Belval…
Elle balbutia :
– Ah c’est vous, capitaine…
– Oui, et ce sont tous vos amis réunis pour vous défendre, tous vos anciens blessés de l’ambulance que j’ai retrouvés à l’annexe des convalescents.
– Merci… merci…
Et elle ajouta, d’une voix qui frémissait :
– Les autres ? Ces deux hommes ?
– Envolés. Ya-Bon les poursuit.
– Mais que me voulaient-ils ? Et par quel miracle étiez-vous là ?
– On en causera plus tard, maman Coralie. Parlons de vous d’abord. Où faut-il vous conduire ? Tenez, vous devriez venir jusqu’ici… le temps de vous remettre et de prendre un peu de repos.
Avec l’aide d’un des soldats, il la poussait doucement vers la maison d’où lui-même était sorti trois quarts d’heure auparavant. La jeune femme s’abandonnait à sa volonté.
Ils entrèrent tous au rez-de-chaussée et passèrent dans un salon dont il alluma les lampes électriques et où brûlait un bon feu de bois.
– Asseyez-vous, dit-il.
Elle se laissa tomber sur un des sièges, et le capitaine donna des ordres.
– Toi, Poulard, va chercher un verre dans la salle à manger. Et toi, Ribrac, une carafe d’eau fraîche à la cuisine… Chatelain, tu trouveras un carafon de rhum dans le placard de l’office… Non, non, elle n’aime pas le rhum… Alors…
– Alors, dit-elle en souriant, un verre d’eau seulement.
Un peu de couleur revenait à ses joues, naturellement pâles d’ailleurs. Le sang affluait à ses lèvres, et le sourire qui animait son visage était confiant.
Ce visage, tout de charme et de douceur, avait une forme pure, des traits d’une finesse excessive, un teint mat et l’expression ingénue d’un enfant qui s’étonne et qui regarde les choses avec des yeux toujours grands ouverts. Et tout cela, qui était gracieux et délicat, donnait cependant à certains moments une impression d’énergie due sans doute au sombre éclat des yeux et aux deux bandeaux noirs et réguliers qui descendaient de la coiffe blanche sous laquelle le front était emprisonné.
– Ah ! s’écria gaiement le capitaine, quand elle eut bu le verre d’eau, il me semble que ça va mieux, maman Coralie ?
– Bien mieux !
– À la bonne heure ! Mais quelle sacrée minute nous avons passée là ! et quelle aventure ! Il va falloir s’expliquer là-dessus et faire la pleine lumière, n’est-ce pas ? En attendant, les gars, présentez vos hommages à maman Coralie. Hein, mes gaillards, qui est-ce qui aurait dit, quand elle vous dorlotait et qu’elle tapait sur l’oreiller pour que votre caboche s’y enfonce, qui est-ce qui aurait dit qu’on la soignerait à son tour, et que les enfants dorloteraient leur maman ?
Ils s’empressaient tous autour d’elle, les manchots et les boiteux, les mutilés et les infirmes, tous contents de la voir. Et elle leur serrait la main affectueusement.
– Eh bien, Ribrac, et cette jambe ?
– Je n’en souffre plus, maman Coralie.
– Et vous, Vatinel, votre épaule ?
– Plus trace de rien, maman Coralie…
– Et vous, Poulard ? Et vous, Jorisse ?…
Son émotion grandissait à les retrouver, eux qu’elle appelait ses enfants. Et Patrice Belval s’exclama :
– Ah ! maman Coralie, voilà que vous pleurez ! Maman, maman, c’est ainsi que vous nous avez pris le cœur à tous. Quand on se tenait à quatre pour ne pas crier, sur le lit de torture, on voyait de grosses larmes qui coulaient de vos yeux. Maman Coralie pleurait sur ses enfants. Alors on serrait les dents plus fort.
– Et moi, je pleurais davantage, dit-elle, justement parce que vous aviez peur de me faire de la peine.
– Et aujourd’hui, vous recommencez. Ah ! non, assez d’attendrissement ! Vous nous aimez. On vous aime. Il n’y a pas là de quoi se : lamenter. Allons, maman Coralie, un sourire… Et tenez, voici Ya-Bon qui arrive, et Ya-Bon rit toujours, lui.
Elle se leva brusquement.
– Croyez-vous qu’il ait pu rejoindre un de ces deux hommes ?
– Comment, si je le crois ! J’ai dit à Ya-Bon d’en ramener un par le collet. Il n’y manquera pas. Je ne redoute qu’une chose…
Ils s’étaient dirigés vers le vestibule. Déjà le Sénégalais remontait les marches. De sa main droite, il serrait à la nuque un homme, une loque plutôt, qu’il paraissait porter à bout de bras, comme un pantin. Le capitaine ordonna :
– Lâche-le.
Ya-Bon écarta les doigts. L’homme s’écroula sur les dalles du vestibule.
– Voilà bien ce que je redoutais, murmura l’officier. Ya-Bon n’a que sa main droite, mais lorsque cette main tient quelqu’un à la gorge, c’est miracle si elle ne l’étrangle pas. Les Boches en savent quelque chose.
Ya-Bon, une sorte de colosse, couleur de charbon luisant, avec des cheveux crépus et quelques poils frisés au menton, avec une manche vide fixée à son épaule gauche et deux médailles épinglées à son dolman, Ya-Bon avait eu une joue, un côté de la mâchoire, la moitié de la bouche et le palais fracassés par un éclat d’obus. L’autre moitié de cette bouche se fendait jusqu’à l’oreille en un rire qui ne semblait jamais s’interrompre et qui étonnait d’autant plus que la partie blessée de la face, raccommodée tant bien que mal, et recouverte d’une peau greffée, demeurait impassible.
En outre, Ya-Bon avait perdu l’usage de la parole. Tout au plus pouvait-il émettre une série de grognements confus où l’on retrouvait son sobriquet de Ya-Bon éternellement répété.
Il le redit encore d’un air satisfait, en regardant tour à tour son maître et sa victime, comme un bon chien de chasse devant la pièce de gibier qu’il a rapportée.
– Bien, fit l’officier, mais, une autre fois, vas-y plus doucement.
Il se pencha sur l’homme, le palpa, et constatant qu’il n’était qu’évanoui, dit à l’infirmière :
– Vous le reconnaissez ?
– Non, affirma-t-elle.
– Vous êtes sûre ? Vous n’avez jamais vu, nulle part, cette tête-là ?
C’était une tête très grosse, à cheveux noirs et pommadés, à moustache grisonnante. Les vêtements, gros bleu, et de bonne coupe, indiquaient l’aisance.
– Jamais… jamais…, déclara la jeune femme.
Le capitaine fouilla les poches. Elles ne contenaient aucun papier.
– Soit, dit-il, en se relevant, nous attendrons qu’il se réveille pour l’interroger. Ya-Bon, attache-lui les bras et les jambes, et reste ici, dans le vestibule. Vous, les autres, les camarades, c’est l’heure de rentrer à l’annexe. Moi, j’ai la clef. Faites vos adieux à la maman, et trottez-vous.
Et lorsque les adieux furent faits, il les poussa dehors, revint vers la jeune femme, la ramena au salon, et s’écria :
– Maintenant, causons, maman Coralie. Et d’abord, avant toute explication, écoutez-moi. Ce sera bref.
Ils étaient assis devant le feu clair dont les flammes brillaient joyeusement. Patrice Belval glissa un coussin sous les pieds de maman Coralie, éteignit une ampoule électrique qui semblait la gêner, puis, certain que maman Coralie était bien à son aise, il commença tout de suite :
– Il y a, comme vous le savez, maman Coralie, huit jours que je suis sorti de l’ambulance, et que j’habite boulevard Maillot, à Neuilly, l’annexe réservée aux convalescents de cette ambulance, annexe où je me fais panser chaque matin et où je couche chaque soir. Le reste du temps, je me promène, je flâne, je déjeune et je dîne de droite et de gauche, et je rends visite à d’anciens amis. Or, ce matin, j’attendais l’un d’eux dans une salle d’un grand café-restaurant du boulevard, lorsque je surpris la fin d’une conversation… Mais il faut vous dire que cette salle est divisée en deux par une cloison qui s’élève à hauteur d’homme, et contre laquelle s’adossent, d’un côté, les consommateurs du café et, de l’autre, les clients du restaurant. J’étais encore seul, côté restaurant, et les deux consommateurs qui me tournaient le dos et que je ne voyais pas, croyaient même probablement qu’il n’y avait personne, car ils parlaient d’une voix un peu trop forte, étant données les phrases que j’ai surprises… et que, par suite, j’ai notées sur ce calepin.
Il tira le calepin de sa poche et reprit :
– Ces phrases, qui se sont imposées à mon attention pour des raisons que vous comprendrez, furent précédées de quelques autres où il était question d’étincelles, d’une pluie d’étincelles qui avait eu lieu déjà deux fois avant la guerre, une sorte de signal nocturne dont on se promettait d’épier le retour possible afin d’agir en hâte dès qu’il se produirait. Tout cela ne vous indique rien ?
– Non… Pourquoi ?
– Vous allez voir. Ah ! J’oubliais encore de vous dire que les deux interlocuteurs s’exprimaient en anglais, et d’une façon correcte, mais avec des intonations qui me permettent d’affirmer que ni l’un ni l’autre n’étaient Anglais. Leurs paroles, les voici fidèlement traduites :
« – Donc, pour conclure, fit l’un d’eux, tout est bien réglé. Vous serez, vous et lui, ce soir, un peu avant sept heures, à l’endroit désigné.
« – Nous y serons, colonel. Notre automobile est retenue.
« – Bien. Rappelez-vous que la petite sort de son ambulance à sept heures.
« – Soyez sans crainte. Aucune erreur n’est possible, puisqu’elle suit toujours le même chemin, en passant par la rue Pierre-Charron.
« – Et tout votre plan est arrêté ?
« – Point par point. La chose aura lieu sur la place où aboutit la rue de Chaillot. En admettant même qu’il y ait quelques personnes, on n’aura pas le temps de secourir la dame, tellement nous agirons avec rapidité.
« – Vous êtes sûr de votre chauffeur ?
« – Je suis sûr que nous le payons de manière qu’il nous obéisse. Cela suffit.
« – Parfait. Moi, je vous attends où vous savez, dans une automobile. Vous me passerez la petite. Dès lors, nous sommes maîtres de la situation.
« – Et vous de la petite, colonel, ce qui n’est pas désagréable, car elle est diablement jolie.
« – Diablement. Il y a longtemps que je la connais de vue, mais je n’ai jamais pu réussir à me faire présenter… Aussi je compte bien profiter de l’occasion pour mener les choses tambour battant.
« Le colonel ajouta :
« – Il y aura peut-être des pleurs, des cris, des grincements de dents. Tant mieux ! J’adore qu’on me résiste… quand je suis le plus fort.
« Il se mit à rire grossièrement. L’autre en fit autant. Comme ils payaient leurs consommations, je me levai aussitôt et me dirigeai vers la porte du boulevard, mais un seul des deux sortit par cette porte, un homme à grosse moustache tombante, et qui portait un feutre gris. L’autre s’en était allé par la porte d’une rue perpendiculaire. À ce moment, il n’y avait sur la chaussée qu’un taxi. L’homme le prit et je dus renoncer à le suivre. Seulement… seulement… comme je savais que, chaque soir, vous quittiez l’ambulance à sept heures et que vous suiviez la rue Pierre-Charron, alors, n’est-ce pas ? j’étais fondé à croire… »
Le capitaine se tut. La jeune femme réfléchissait d’un air soucieux. Au bout d’un instant, elle prononça :
– Pourquoi ne m’avez-vous pas avertie ?
Il s’écria :
– Vous avertir ! Et si, après tout, il ne s’était pas agi de vous ? Pourquoi vous inquiéter ? Et si, au contraire, il s’agissait de vous, pourquoi vous mettre en garde ? Le coup manqué, vos ennemis vous auraient tendu un autre piège, et, l’ignorant, nous n’aurions pas pu le prévenir. Non, le mieux était d’engager la lutte. J’ai enrôlé la petite bande de vos anciens malades, en traitement à l’annexe, et comme justement l’ami que j’attendais habite sur cette place, ici même, à tout hasard je l’ai prié de mettre son appartement à ma disposition, de six heures à neuf heures. Voilà ce que j’ai fait, maman Coralie. Et maintenant que vous en savez autant que moi, qu’en pensez-vous ?
Elle lui tendit la main.
– Je pense que vous m’avez sauvée d’un péril que j’ignore, mais qui semble redoutable, et je vous en remercie.
– Ah ! non, dit-il, je n’accepte pas le remerciement. C’est une telle joie pour moi d’avoir réussi ! Non, ce que je vous demande, c’est votre opinion sur l’affaire elle-même.
Elle n’hésita pas une seconde et répondit nettement :
– Je n’en ai pas. Aucun mot, aucun incident, parmi tout ce que vous me racontez, n’éveille en moi la moindre idée qui puisse nous renseigner.
– Vous ne vous connaissez pas d’ennemis ?
– Personnellement, non.
– Et cet homme à qui vos deux agresseurs devaient vous livrer, et qui prétend que vous lui êtes connue ?
Elle rougit un peu et déclara :
– Toute femme, n’est-ce pas ? a rencontré dans sa vie des hommes qui la poursuivent plus ou moins ouvertement. Je ne saurais dire de qui il s’agit.
Le capitaine garda le silence assez longtemps, puis repartit :
– En fin de compte, nous ne pouvons espérer quelque éclaircissement que par l’interrogatoire de notre prisonnier. S’il se refuse à nous répondre, tant pis pour lui… je le confie à la police, qui, elle, saura débrouiller l’affaire.
La jeune femme tressaillit.
– La police ?
– Évidemment. Que voulez-vous que je fasse de cet individu ? Il ne m’appartient pas. Il appartient à la police.
– Mais non ! mais non ! s’écria-t-elle vivement. À aucun prix ! Comment ! on entrerait dans ma vie !… Il y aurait des enquêtes !… mon nom serait mêlé à toutes ces histoires ! …
– Pourtant, maman Coralie, je ne puis pas…
– Ah ! je vous en prie, je vous en supplie, mon ami, trouvez un moyen, mais qu’on ne parle pas de moi ! Je ne veux pas que l’on parle de moi !
Le capitaine l’observa, assez étonné de la voir dans une telle agitation, et il dit :
– On ne parlera pas de vous, maman Coralie, je m’y engage.
– Et alors, qu’allez-vous faire de cet homme ?
– Mon Dieu, dit-il en riant, je vais d’abord lui demander respectueusement s’il daigne répondre à mes questions, puis le remercier des attentions qu’il a eues pour vous, et, enfin, le prier de se retirer.
Il se leva.
– Vous désirez le voir, maman Coralie ?
– Non, dit-elle. Je suis si lasse ! Si vous n’avez pas besoin de moi, interrogez-le seul à seul. Vous me raconterez ensuite…
Elle semblait épuisée, en effet, par cette émotion et cette fatigue nouvelles, ajoutées à toutes celles qui déjà rendaient si pénible sa vie d’infirmière. Le capitaine n’insista pas et sortit en ramenant sur lui la porte du salon.
Elle l’entendit qui disait :
– Eh bien, Ya-Bon, tu as fait bonne garde ? Rien de nouveau ? Et ton prisonnier ? Ah ! vous voilà, camarade ? Commencez-vous à respirer ? Ah ! c’est que la main de Ya-Bon est un peu dure… Hein ? Quoi ? vous ne répondez pas… Ah ! ça ! mais, qu’est-ce qu’il a ? Il ne bouge pas… Crebleu, mais on dirait…
Il laissa échapper un cri. La jeune femme courut jusqu’au vestibule. Elle rencontra le capitaine qui essaya de lui barrer le passage, et qui, très vivement, lui dit :
– Ne venez pas. À quoi bon ?
– Mais vous êtes blessé ! s’exclama-t-elle…
– Moi ?
– Vous avez du sang, là, sur votre manchette.
– En effet, mais ce n’est rien, c’est le sang de cet homme qui m’a taché.
– Il a donc reçu une blessure ?
– Oui, ou du moins il saignait par la bouche. Quelque rupture de vaisseau…
– Comment ! Mais Ya-Bon n’avait pas serré à ce point…
– Ce n’est pas Ya-Bon.
– Qui, alors ?
– Les complices.
– Ils sont donc revenus ?
– Oui, et ils l’ont étranglé.
– Ils l’ont étranglé ! Mais non, voyons, ce n’est pas croyable.
Elle réussit à passer et s’approcha du prisonnier. Il ne bougeait plus. Son visage avait la pâleur de la mort. Une fine cordelette de soie rouge, tressée fin, munie d’une boucle à chaque extrémité, lui entourait le cou.