Złowrogie niebo - ebook
Złowrogie niebo - ebook
Francine „Frankie” Russo jest zirytowana, kiedy młody współpracownik Tayler Gates o piątej rano prosi ją o wideorozmowę. Jest tak zła, że ledwo zwraca uwagę, gdy naprzeciwko Taylera na ulicy wyrasta dwóch mężczyzn. W ciągu kilku sekund Frankie staje się świadkiem morderstwa. Kiedy zabójcy podnoszą telefon Taylera, widzą Frankie – wiedzą, jak wygląda, kim jest, gdzie pracuje i gdzie mieszka. Ona o nich nie wie nic. Ale jedno jest pewne – przyjdą po nią.
Przerażona Frankie prosi o pomoc przyjaciółkę z dzieciństwa Hannę Washington i jej partnera biznesowego Rydera Creeda – bo tylko im może zaufać. Hanna umawia Frankie na spotkanie z agentką FBI Maggie O’Dell.
Z prześladowcami na karku, Frankie spieszy na spotkanie z Maggie. Nie ma jednak pojęcia, że jedzie prosto w kierunku monstrualnego tornada szalejącego nad Alabamą.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-4824-2 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Chicago_
Kiedy telefon komórkowy Frankie Russo rozbrzmiał głośną salsą, pulsujący ból głowy już dawał jej się we znaki. Natychmiast pożałowała, że ustawiła nowy dzwonek. Była piąta rano. Wychodząc z łazienki niepewnym krokiem, usiłowała odsunąć od siebie złe przeczucia.
Nikt nie dzwoni z dobrymi wiadomościami o piątej rano.
Drepcząc wzdłuż ściany, po omacku szukała włącznika w tej wciąż obcej przestrzeni. Gdzież ona zostawiła telefon? Gdy jej palce wreszcie trafiły na włącznik, potknęła się. Poruszanie się w nowym i nadal zagraconym nierozpakowanymi pudłami mieszkaniu przypominało błąkanie się w labiryncie. Poprawiła ręcznik, wciąż ociekając wodą i po cichu licząc, że telefon zamilknie, nim do niego dotrze.
Proszę, przełącz się na pocztę głosową.
Jeśli miało to coś wspólnego z jej ojcem, wolałaby najpierw tego wysłuchać. Nagranie nie oczekuje od człowieka natychmiastowej reakcji.
W końcu Frankie dojrzała telefon na kuchennym blacie. Nim go dotknęła, sprawdziła, kto dzwoni, i zalała ją fala ulgi. Uspokoiła się, a zaraz potem się zirytowała, bo ten ktoś prosił o wideorozmowę. Mocniej owinęła się ręcznikiem i sięgnęła po telefon.
– To nie jest zabawne, Tyler – powiedziała do uśmiechniętej twarzy na ekranie telefonu. Poprawiła drugi ręcznik, z którego zrobiła turban, i omal nie straciła równowagi. – Wiesz, że nie znoszę tak rozmawiać, kiedy jestem w domu.
– Miałem nadzieję, że złapię cię w samym ręczniku. – Chłopak uśmiechnął się szerzej, i to bez cienia zażenowania.
Wiedziała, że jest za stara dla Tylera. Był od niej młodszy o czternaście lat. Tak, policzyła to sobie. A jednak gdy usłyszała jego niestosowny komentarz, lekko się zaczerwieniła. I zamiast zbesztać kolegę z pracy, udała, że nic wielkiego się nie stało. Ustawiła telefon pod innym kątem, więc Tyler widział tylko jej twarz oraz sporą połać kuchennego sufitu.
Czuli się w swoim towarzystwie swobodnie, może nawet za bardzo się spoufalili. Pracując razem od prawie roku przy rozmaitych kampaniach reklamowych, zbliżyli się do siebie także na płaszczyźnie prywatnej. Frankie miała sobie za złe, że nie postawiła żadnych granic. To ona była starsza i mądrzejsza. Profesjonalistce ze sporym doświadczeniem przydzielono do współpracy młodego ważniaka, który dopiero co skończył college. Aż tu nagle Frankie i Tyler stali się obiektem zazdrości w McGavin Holt. Paul McGavin, wspólnik zarządzający firmy reklamowej, raz za razem zlecał im zadania, podkreślając przy tym ich sukcesy, jakby zawdzięczali je jego genialnej decyzji, by stworzyć z nich zespół. Frankie nie przejmowała się przechwałkami McGavina ani tym, że sobie przypisywał sukces. Dużo ważniejszy był dla niej rozwój kariery. A na dodatek wypadło to w dobrym czasie i pozwalało jej nie myśleć o niedawnych porażkach w życiu osobistym. Na przykład o tym, czemu znalazła się w tym oto nowym mieszkaniu.
– Nie uwierzysz, co odkryliśmy z Deaconem – podjął Tyler. – To wszystko zmienia.
Przyjrzała mu się baczniej i zauważyła lekki zarost na jego brodzie i potargane włosy. Jeszcze się nie ogolił, a już gdzieś wędrował. Widziała uliczne latarnie, ceglane budynki i fragmenty pustych ulic. Tyler miał dziwnie błyszczące oczy, najprawdopodobniej za mało spał i wypił za dużo kawy. Gdyby nie znała go lepiej, powiedziałaby, że jest pijany, ale Tyler i jego przyjaciele nie pili alkoholu. Byli uzależnieni od red bulla i monstera.
– Właśnie wyszedłem od Deacona. Pamiętasz, jak ci mówiłem o moim kumplu Deke’u? To Deacon K. Powiedziałaś, że tak mógłby nazywać się jakiś raper. Swoją drogą, bardzo mu się to spodobało – mówił chaotycznie Tyler.
– Czemu do mnie dzwonisz, Tyler?
– Pamiętasz, jak ci mówiłem, że zmuszę go do tego, żeby wykorzystał jedno z ich laboratoriów i zbadał skład chemiczny organicznych batonów śniadaniowych, którymi się zajmujemy?
– Pamiętam też, jak ci odpowiedziałam, że nie płacą nam za badanie składu chemicznego. Do nas należy przygotowanie kampanii reklamowej.
– Ale co z uczciwością, Frankie? W tym produkcie nie ma nic organicznego.
– Z uczciwością? – Zaśmiała się, odkładając telefon, żeby nalać sobie filiżankę kawy. Dobrze, że przynajmniej rozpakowała i postawiła na miejscu ekspres. Kuchnię wypełnił cudowny aromat, tworząc pozory normalności w jej wywróconym do góry nogami życiu. – Pracujemy w agencji reklamowo-marketingowej, Tyler. – Poprawiła ręcznik na głowie i mocniej ściągnęła ten, którym się owinęła, potem znów sięgnęła po telefon. – Ten napój energetyczny, nad którym pracowaliśmy w zeszłym miesiącu, tak naprawdę nie daje nikomu supermocy.
– Nie, ale przynajmniej nie powoduje raka. – Tyler już się nie uśmiechał, natomiast ona po tych słowach zmarszczyła czoło. A po chwili usłyszała dużo więcej: – Frankie, oni we wszystkich próbkach znaleźli glifosat. Ale to nie wszystko, bo poziom glifosatu jest wysoki, przekracza limity bezpiecznego poziomu. Glifosat występuje w środkach chwastobójczych. Światowa organizacja zdrowia uznaje go za czynnik rakotwórczy, który może spowodować raka u osób mających z nim regularny kontakt, dlatego nie powinien znajdować się w produktach żywnościowych. W firmie Carson Foods doskonale o tym wiedzą i z premedytacją to ukrywają. Frankie, jeśli glifosat może wywołać raka u ludzi, którzy mają z nim kontakt, to tylko sobie wyobraź, co się dzieje z tymi, którzy go spożywają! – Przybliżył telefon do warg i powiedział: – A jeśli zjadasz go codziennie na śniadanie?
Wyrecytował to wszystko ze zbyt dużą brawurą, przypominając Frankie, że jeszcze trochę mu brakuje do prawdziwej dorosłości. Mówił lekko zdyszanym głosem, ale nie zatrzymywał się, szedł przed siebie.
– Posłuchaj, Tyler, w takim razie może poprosisz pana McGavina, żeby cię zdjął z tego projektu.
– Rak, Frankie. – Gdy upijając łyk kawy, przewróciła oczami, spytał: – Naprawdę przewróciłaś oczami?
– Wiesz, ile rzeczy może powodować raka? – Uniosła kubek. – Nawet kawa. Wszystko zależy od tego, wyniki których badań czytasz. I wciąż pojawiają się nowe. Nie tylko kawa, słońce też powoduje raka, ale to jeszcze nie znaczy, że spędzę resztę życia w zaciemnionym pokoju i bez kawy.
– Batony śniadaniowe to nie wszystko. Dałem Deke’owi próbki innych produktów Carson Foods. Mój młodszy brat każdego ranka je ich płatki śniadaniowe i czasami drugą miskę po szkole. Przepisy nakazują pracownikom, którzy mają do czynienia z glifosatem, nosić rękawiczki, żeby nie dochodziło do kontaktu z ludzką skórą, ale Carson Foods nie ma problemu z tym, że glifosat znajduje się w naszej żywności. Najgorsze jest to, że szefowie firmy, ci na samej górze, wiedzą nie tylko o obecności glifosatu, lecz także o tym, że jego zawartość jest zbyt duża. Manipulują danymi.
Frankie powstrzymała się przed kolejnym wzniesieniem oczu do nieba. Doceniała entuzjazm Tylera i zaangażowanie, z jakim podchodził do kolejnych zadań. Wszystko było dla niego nowe i ekscytujące. Świeżo upieczony absolwent college’u wierzył, że może zmienić świat. Trochę pamiętała to uczucie. Czasami jednak bywał męczący.
– Więc czemu do tej pory nikt ich nie pozwał? – spytała.
Widziała, jak Tyler mocniej przycisnął telefon, jakby bał się, że puste ulice usłyszą to, czym zamierza się z nią podzielić. Gdy się odezwał, mówił niewiele głośniej niż szeptem:
– Jest jedno postępowanie w toku. Tyle że parę dni temu tego gościa, który złożył pozew, potrącił samochód.
Urwał, jakby czekał, aż jego rewelacja w pełni do niej dotrze, ale Frankie tylko pokręciła głową, a potem rzuciła ze specyficzną intonacją:
– Tyler…
– W zeszłym tygodniu włamaliśmy się z Dekiem do skrzynki szefa Carson Foods. Wymienia mejle z jakimś senatorem na temat dużego międzynarodowego kontraktu na ich produkty. Ściągnąłem te mejle, mam je w swoim laptopie. Wysłałem ci kopie. Frankie, oni wiedzą! Wiedzą, że to jest trujące gówno. Ukrywają to gówno i robią wszystko, żeby nie wypłynęło na światło dzienne.
– Włamaliście się?! – Głośno odstawiła kubek na blat, żeby nie wylać kawy. – Zwariowałeś? Możesz za to siedzieć. Nie mieszaj mnie w to, niczego mi nie przysyłaj.
– Posłuchaj, Frankie. Zaproponowałem detektywowi z policji, że pokażę mu te mejle, a on powiedział, żebym dał sobie z tym spokój.
– Tyler, on ma rację.
– Wiem, że policja nie jest zainteresowana. Musimy zapukać wyżej, do federalnych. Mówiłaś, że znasz kogoś z FBI.
– Powiedziałam ci, że znam kogoś, kto zna kogoś z FBI. Naprawdę powinieneś o tym zapomnieć.
– To jest poważna sprawa, Frankie.
– Może porozmawiamy z panem McGavinem, żeby przydzielił cię do innej kampanii.
– Już z nim rozmawiałem, ale nie o tym, żeby dał mi inną robotę. Powiedziałem mu o glifosacie i że nie powinniśmy zajmować się marketingiem tych produktów.
– Co? Kiedy z nim rozmawiałeś?
– W poniedziałek.
Frankie wzięła sobie tydzień wolnego na przeprowadzkę. Jeden tydzień. Czemu, do diabła, jej pierwszej tego nie powiedział? Mieli tworzyć zespół. Zamiast jednak zadać mu to pytanie, spytała trochę niecierpliwie:
– I co? Jak zareagował?
– Odparł, że się temu przyjrzy. Ale założę się, że tego nie zrobi.
– Czemu tak sądzisz?
– Słyszałem, jak to mówił. Zaczekaj, widzę jakichś dwóch gości, wyglądają, jakby się zgubili.
Tyler opuścił rękę z telefonem. Frankie miała teraz na ekranie chodnik i fragment nóg Tylera. Za nim widziała jakiegoś człowieka od kolan w dół. Miał ładne wypastowane błyszczące buty, w niczym nie przypominały znoszonych i brudnych tenisówek Tylera. Wciąż mu powtarzała, że buty świadczą o człowieku, zwłaszcza w ich biznesie. Jeśli przedstawiciel firmy reklamowej nie przykłada wagi do swojego wyglądu, jak może przekonać jakiegoś prezesa, żeby powierzył mu wizerunek całej firmy?
– Co jest?
Frankie usłyszała Tylera, jego głos był przytłumiony, ale spokojny.
Czekając na niego, sięgnęła znów po kubek z kawą, myśląc o tym, ile kłopotów narobił. Zastanawiała się, czy pan McGavin uznał, że ona działa razem z Tylerem. Poświęciła temu projektowi mnóstwo czasu i energii. Nie chciała, żeby ją wyrzucili z pracy. Jaką miałaby potem opinię?
Prawie nie słyszała obcych mężczyzn, ale ton Tylera ze spokojnego zmienił się nagle na ostrożny. Telefon w jego ręce drgnął, a wtedy Frankie przez ulotny moment widziała twarze mężczyzn. Obaj byli biali. Jeden był dość potężny, drugi raczej przeciętnej postury. Obaj w strojach do biegania. Rozmowa stała się ożywiona, wciąż jednak nie słyszała dokładnie ich słów.
Tyler podniósł głos. Coś było nie tak. Uniósł rękę z telefonem, jakby zasłaniał się przed ciosem.
– Tyler, co się dzieje?
Usłyszała trzask, coś jakby strzelanie gaźnika samochodu. Tyle że to nie był samochód. Ulica była pusta. Tyler znikał jej z pola widzenia i znów się pojawiał. Nagle ujrzała jego twarz. Oczy miał szeroko otwarte.
Czy na jego czole jest krew?
Kiedy jego ręka opadła, widziała tylko chodnik. Telefon upadł ekranem na beton.
– Tyler! – krzyknęła do swojego telefonu. – Co tam się, do diabła, dzieje?
Potknął się? Nie, wiedziała, że się nie potknął. Czy jeden z tych mężczyzn go uderzył? Czy na jego twarzy naprawdę widziała krew?
Musi zadzwonić na 911, ale nie chciała się z nim rozłączać.
– Tyler? Nic ci nie jest? Odpowiedz mi.
Mijały sekundy, w końcu ujrzała smugę światła, a potem chodnik. Telefon zaczął się unosić, pole jej widzenia się powiększało. Słyszała stłumiony głos, ale to nie był głos Tylera.
– Rozmawiał przez telefon – nie kryjąc niezadowolenia, stwierdził mężczyzna niskim głosem.
Chodnik zniknął, ekran wypełniła twarz mężczyzny. Patrzył na nią, mrużąc ciemne oczy. Miał orli nos i ciemne gęste brwi na szerokim czole. Odsunął się, odwrócił głowę i powiedział coś bezgłośnie do drugiego mężczyzny. Poruszając się, odsłonił paskudną bliznę wyglądającą spod kołnierzyka koszuli.
Kubek Frankie roztrzaskał się na podłodze. Mężczyzna gwałtownie wrócił spojrzeniem do ekranu. Frankie trzymała telefon w wyciągniętej ręce i mrużąc oczy, próbowała się rozłączyć. Wreszcie ekran zgasł, a potem pokazał się wygaszacz ekranu. Rzuciła telefon na blat.
Brakowało jej tchu. Trzęsła się, mocniej owinęła się mokrym ręcznikiem. Jej myśli krążyły jak szalone. Musi coś zrobić.
Kiedy dźwięk salsy odbił się od granitu, Frankie omal nie podskoczyła. Jej telefon ożył. Na ekranie pulsował numer Tylera. Czy to możliwe, że nic mu się nie stało?
Nie podnosząc telefonu, wyciągnęła rękę, upewniając się, że znajduje się poza okiem kamery aparatu. Dotknęła jednego z przycisków i ekran obudził się do życia. Ale nie było na nim twarzy Tylera.
Większą część ekranu wypełniało ciemne niebo z poświatą ulicznej latarni. Widziała fragment mężczyzny, który trzyma telefon w wyciągniętej ręce. Jego milczenie powiedziało jej, że dzwoni po to, by lepiej jej się przyjrzeć. Tym razem Frankie dostrzegła, że dół ekranu jest czymś pobrudzony. Czymś ciemnoczerwonym. W zasadzie to nie była smuga, tylko krople. Bryzg.
O Boże, czy to krew?
Pozostając poza polem widzenia aparatu, przesunęła rękę po blacie i nacisnęła „rozłącz”. Kiedy była już pewna, że połączenie zostało przerwane, chwyciła za telefon. Trzymając go, jakby trzymała węża, który może ją ukąsić, zaczęła naciskać i stukać w przyciski, aż ekran zrobił się czarny, aż nabrała pewności, że telefon został kompletnie wyłączony. Że nie będzie nawet wibrował. Że nie jest przełączony na tryb samolotowy, tylko wyłączony. Potem znów posunęła go po blacie, ale tym razem zrobiła to z taką siłą, że uderzył o płytę kuchenną.
Mimo to nadal patrzyła na telefon, jakby znów miał rozbrzmieć salsą. Było jej zimno, drżała na całym ciele. Serce waliło jej o żebra. Dotąd wstrzymywała oddech, teraz powoli próbowała znów oddychać.
Musi komuś o tym powiedzieć. Musi zadzwonić na 911. A jednak bała się włączyć telefon.
Co się tam, do diabła, stało?ROZDZIAŁ DRUGI
_Panhandle, Floryda_
Ryder Creed czuł na sobie jej wzrok.
Podtrzymywał dużego psa, woda rozpryskiwała się wokół nich. Choć pies miał kamizelkę ratunkową, która utrzymywała go na powierzchni – i chociaż Creed go zabezpieczał, trzymając ręce pod jego brzuchem i szyją – pies odchylił do tyłu uszy i szeroko otworzył oczy.
– W porządku, świetnie sobie radzisz – zapewnił go Creed cichym, kojącym tonem, którym wcześniej skutecznie uspokajał psa. Ale to było wtedy, kiedy zwierzak znajdował się w niedużej wannie służącej do rehabilitacji. Może to błąd, że przeniósł go do olimpijskiego basenu. Może jeszcze na to za wcześnie.
Pies był nowym nabytkiem ośrodka szkoleniowego dla psów poszukujących K9. Creed i jego partnerka biznesowa Hanna Washington zgodzili się go przyjąć po eksperymentalnej operacji, którą przeszedł. Knight był dwuletnim belgijskim psem pasterskim o czarnym pysku. Służąc w Afganistanie, stracił większą część prawej przedniej łapy. Jego proteza była cudem nauki i technologii medycznej. Creed wciąż nie mógł się nadziwić, jak dobrze pies przystosował się do sztucznej kończyny. Zanurzenie w dużej ilości wody miało służyć nie tylko temu, by Knight przyzwyczaił się do protezy i nauczył się nią posługiwać. Chodziło też o zaufanie do nowego opiekuna.
– Nie pozwolę, żeby coś ci się stało – powiedział Creed, widząc, że pies porusza nozdrzami. Knight mógł ją wyczuć. Wiedział, że jest tam jakaś obca osoba. – W porządku. – Creed wyjął z wody rękę i pogłaskał psa. – Wszystko w porządku.
Kątem oka Creed wypatrzył ją, jak chowa się w cieniu hali. Jego siostra Brodie wyglądała i zachowywała się jak dziewczynka. Pod wieloma względami pozostała dokładnie taka, jak ją zapamiętał. Przez szesnaście lat wyobrażał sobie siostrę jako jedenastoletnią dziewczynkę, którą odprowadzał wzrokiem, kiedy podskakując na deszczu, szła przez parking do toalety, po czym zniknęła bez śladu, jakby rozpłynęła się w powietrzu.
Minęło niespełna pięć miesięcy, odkąd znów się odnaleźli, i dwa miesiące od chwili, gdy Brodie zamieszkała z Creedem i Hanną.
Podobnie jak Knight, Brodie pojawiła się tu mocno poraniona, i te rany wymagały leczenia. Więc nawet teraz, choć powinien jej powiedzieć, że budzi w psie lęk, pozwolił na to, by przyglądała im się z ukrycia. Gdyby dał jej znak, że ją zauważył, sama też pewnie by się przestraszyła. Wiedział, że Brodie stara się nad tym zapanować. Robiła, co w jej mocy, żeby być dzielną, gdy wszystko wokół niej było nowe i trudne.
Kiedy przez długie lata przebywała w niewoli w zimnym i ciemnym miejscu, cierpiała głód, była poniżana i prześladowana fizycznie, nauczyła się tłamsić emocje, bo inaczej nie poradziłaby sobie z codziennymi potrzebami i wyzwaniami. Jednak choć bardzo starała się pokazywać, że wszystko jest w porządku, Creed widział prawdę w jej oczach. Podobnie jak Knight, wyczuwał jej psychiczny dyskomfort, rozchwianie, niepewność.
Kiedy Brodie tu przyjechała, by z nimi zamieszkać, chodziła za nim krok w krok, bojąc się stracić go z oczu. Creed miał wrażenie, że to jakiś duch w milczeniu śledzi go zza drzew i wypatruje zza rogów. Czas, który spędziła bez niego – a tak naprawdę w niewoli nie miała żadnego kontaktu ze światem – był dłuższy niż ten, który spędzili razem. Brodie wciąż sprawdzała swoją wolność, testowała granice i przekraczała je, szukała ograniczeń, a potem je przełamywała.
Creed zobaczył, że nieco się zbliżyła.
Odezwał się do psa:
– Nie bój się, wszystko w porządku. – Tym razem powiedział to głośniej, licząc na to, że jego słowa dotrą również do Brodie.
Przyznała mu się, że boi się psów, wyjawiła też powód. Otóż gdy Brodie podjęła próbę ucieczki, kobieta, która ją więziła, Iris Malone, poszczuła ją psem. Creed widział bliznę na jej kostce, więc pies musiał ją ugryźć aż do kości.
Nie potrafił słowami zmienić nastawienia siostry do psów. Za to Grace, pełna animuszu suczka rasy jack russell terier, odniosła prawdziwy sukces w przekonywaniu Brodie, że nie wszystkie psy muszą się na nią rzucać. Creed wiedział, że Brodie, jeśli nadal chce tu mieszkać, musi się tego dowiedzieć bezpośrednio od psa.
Centrum szkoleniowe K9 dla psów poszukujących zajmowało teren wielkości ponad dwudziestu hektarów, w dużej części porośnięty przez las. W tej „psiej rezydencji”, w której mieszkało mnóstwo psów różnych ras i wielkości, był ogromny wybieg i duże ogrodzone podwórze. Większość zwierzaków pochodziła ze schronisk, a niektóre zostały podrzucone na końcu podjazdu przed domem Creeda. Hanna lubiła powtarzać, że ratują porzucone i nikomu niepotrzebne psy, a potem zamieniają je w prawdziwych bohaterów. Kiedy powiedziała to Brodie, widać było, że zrobiło to na niej wrażenie. Rozumiała, co to znaczy zostać odrzuconym.
Nagle Brodie znalazła się tuż przy basenie. Creed nawet nie słyszał jej kroków. Przez lata, kiedy starała się być niewidzialna, nauczyła się poruszać niemal bezgłośnie. Może powinna zainteresować się jakąś tajną pracą, skoro Creed nie zauważył, jak podeszła do brzegu basenu. Ledwie ją teraz widział, za to pies wyraźnie dał mu znak, że ona tu jest. Gwałtownie wciągał powietrze i poruszał łapami, żeby się obrócić, i próbował jej się przyjrzeć. Nie był przy tym spanikowany, tylko podekscytowany.
Creed skupił uwagę na psie, kierując go w stronę płycizny.
– Co mu się stało w łapę? – spytała Brodie, jakby to było całkiem normalne, że nagle wychodzi z cienia i podejmuje zwyczajną rozmowę.
Jedną z pierwszych rzeczy, o jaką poprosiła brata, było to, żeby zawsze mówił jej prawdę, niezależnie od tego, jak bardzo wyda mu się bolesna. Dodała też, żeby nigdy niczego nie upiększał.
– Wyszukiwał bomby w Afganistanie.
– Jak Rufus?
Creed opowiadał siostrze, jak z Rufusem szukali min pułapek w Afganistanie i czyścili drogę, żeby oddziały piechoty morskiej mogły przejść bezpiecznie. Aż pewnego dnia młody chłopak z wioski przyniósł bombę do ich obozu. Ukrytą pod ubraniem, przymocowaną do szczupłego ciała.
Rufus ostrzegł Creeda, ale zanim ten go zrozumiał, było już za późno.
Creeda odesłano do domu, ale Rufus został, bo jego obrażenia nie były zbyt groźne. Opatrzono go i wrócił do pracy z innym żołnierzem z piechoty morskiej. Jednak po jakimś czasie Creed odzyskał Rufusa. Opiekun i pies znów się spotkali, choć Ryder Creed musiał wyświadczyć przysługę człowiekowi, którego nie darzył szacunkiem, oraz złożyć przysięgę milczenia. Pies nadal sypiał przy łóżku Creeda.
– Tak, tak jak Rufus – odparł Creed.
– Ale ładunek wybuchł? A on go nie wyczuł? – Brodie wyglądała na skonfundowaną.
– Nie – poprawił ją Creed. – To jego opiekun nawalił.
– Czy opiekun też stracił nogę?
– Jego opiekun stracił życie.
Spojrzał na twarz Brodie. Patrzyła na psa, ale w jej oczach nie widział emocji. Jeśli chodzi o Brodie, to była jedna z tych rzeczy, które najtrudniej mu było zaakceptować. Okazywała tak niewiele emocji. Wyłączenie uczuć pozwalało jej przetrwać. Obecnie miała dwadzieścia siedem lat, ale spędziła tyle czasu w izolacji, że Creed nie mógł uciec od myśli, czy siostra kiedykolwiek będzie w stanie włączyć ten mechanizm.
Pies zaczął płynąć w jej stronę. Wyraźnie był nią zainteresowany, jakby chciał ją poznać. Creed spodziewał się, że siostra odskoczy, a przynajmniej się odsunie.
Ku jego zdumieniu Brodie nachyliła się, potem usiadła na brzegu basenu i zamoczyła nogi w wodzie. Nie bała się wody, wciąż świetnie pływała. Iris Malone nie udało się jej odebrać przynajmniej tych paru rzeczy.
Pies był tak niecierpliwy, że zapomniał o wspomaganiu Creeda. Płynął samodzielnie, a Creed płynął za nim. Widać było wyraźnie, że jest bardzo zmęczony. Brodie też to wyczuła, bo spontaniczne zsunęła się do wody w T-shircie, butach i krótkich spodenkach. Woda sięgała jej w tym miejscu do pasa. Zdawało się, że Brodie jej nie zauważa, a może się nią nie przejmuje. Chwyciła kamizelkę psa, a on wpadł prosto na nią, wdzięczny i gotowy na przyjęcie pomocy w wyjściu z wody.
Kiedy Creed do nich podpłynął, Knight polizał twarz Brodie, w nagrodę otrzymując jakże rzadki uśmiech. Creed był pod wrażeniem, że siostra nie skrzywiła się ani nie cofnęła.
Brodie zauważyła jego zdziwienie, lecz zamiast je skomentować, zapytała:
– Czy może chodzić samodzielnie?
– Tak, ale muszę mu pomóc wyjść z basenu. Nie chcę, żeby się pośliznął na stopniach.
Brodie pozwoliła Creedowi przejąć inicjatywę, bo nie miała tyle siły w rękach, żeby skutecznie pomóc psu.
– Pływanie pomoże mu odbudować mięśnie bez nadwyrężania łapy – wyjaśnił, trzymając psa przy sobie i wchodząc po mokrych stopniach.
Brodie wyszła z basenu i stanęła obok nich. Creed podał jej ręcznik. Zauważył, że Brodie znów zachowuje dystans. Nie pochyliła się, żeby pogłaskać psa. Niezdarnie wytarła swoje ręce i nogi, ale nie owinęła się ręcznikiem.
Creed podniósł wzrok na okna biegnące wzdłuż budynku. Podobnie jak tam, gdzie mieszkały psy, zaprojektował je tak, by znajdowały się powyżej poziomu oczu, żeby psy nie mogły wyglądać przez nie na zewnątrz i żeby nic ich nie rozpraszało podczas treningu. Teraz zobaczył, że poranne słońce przesłoniły ciemne burzowe chmury. Niebo przecięła błyskawica. Brodie też to dostrzegła, ale nie wywołało to w niej niepokoju, tylko sprawiała wrażenie, że coś jej to przypomniało.
– Och, zapomniałam ci powiedzieć – odezwała się. – Hanna przysłała mnie, żeby cię uprzedzić, że zbliża się burza i musisz wyjść z basenu.ROZDZIAŁ TRZECI
Zaraz potem usłyszeli grzmot, który rozległ się gdzieś w oddali. Creed uśmiechnął się pod nosem. Najwyraźniej grzmoty i błyskawice nie budziły w Brodie lęku, w ogóle nie robiły na niej specjalnego wrażenia.
– Może bym z wami kiedyś popływała.
Nadal skupiała się na psie. Gdy kolejna błyskawica rozświetliła niebo, Brodie ledwie zerknęła w tamtą stronę. Creed podniósł na nią wzrok, wycierając Knighta ręcznikiem. W ciągu kilku ostatnich miesięcy widział, jak siostra wzdrygała się na widok strzykawki i podskakiwała na dźwięk stukania do frontowych drzwi, ale w obliczu nadchodzącej burzy pozostała niewzruszona.
W Nebrasce pogoda zapewne często dawała się we znaki. Tam wreszcie, na głębokim odludziu, znaleźli Brodie. Była zamknięta na farmie w opuszczonym domu.
– Nie boisz się grzmotów ani błyskawic? – spytał Creed, gdy w końcu ciekawość wzięła górę.
Brodie rzuciła szybkie spojrzenie na okna. W ułamku sekundy Creed zobaczył w niej tamtą małą dziewczynkę, którą zachował w pamięci. Co prawda nie nosiła już długich włosów, obcięła je na krótko, i to tak bardzo, że miejscami sterczały. Upierała się, że muszą być krótkie i nieraz sięgała po nożyczki, żeby je obciąć. Choć była teraz wyższa, miała bardzo szczupłą chłopięcą figurę, wąskie biodra i płaski biust. Było to skutkiem niedożywienia. Wyglądała raczej jak nastolatek niż kobieta, która powoli zbliża się do trzydziestki. W tym momencie sprawiała wrażenie lekko zażenowanej faktem, że nie poświęca burzy należytej uwagi. Zerknęła na Creeda, wzruszając ramionami.
– Zwykle przebywałam w piwnicy – powiedziała zwyczajnie, jakby to była tylko piwnica, a nie więzienie. – To było jedyne miejsce, gdzie nie słyszało się burzy. – Znów spojrzała na okna, a potem na Creeda. – Powinniśmy zejść do piwnicy?
Uważnie przyjrzał się ciemniejącemu niebu. Skoro Hanna przysłała tu Brodie, pewnie słuchała prognozy pogody. Zaczekał na kolejną błyskawicę, potem zaczął liczyć w myśli: raz, dwa, trzy, cztery, aż rozległ się grzmot.
– Burza jest jeszcze kilka kilometrów od nas – odparł wreszcie. – Muszę zaprowadzić Knighta do psiarni i sprawdzić, co z pozostałymi psami. Ale ty możesz wracać do domu, jeśli chcesz.
Kiedy zbliżyli się do oszklonych drzwi, Brodie rzuciła spojrzenie w stronę psiarni. Z zewnątrz przypominała nowoczesny magazyn, który wyremontowano i zamieniono na budynek mieszkalny. Prawdę mówiąc, na piętrze znajdowało się mieszkanie Creeda. Brodie wchodziła do niego prowadzącym z zewnątrz wejściem, ale rzadko zaglądała do psiarni.
Ostatnio jakby mniej bała się psów. Choćby to, jak rozwijały się jej kontakty z Knightem, dawało Creedowi nadzieję. Rozumiał też, że psiarnia może działać na nią przytłaczająco, już choćby ze względu na dużą liczbę psów. Widział, jak obchodziła to miejsce, byle nie zbliżyć się do ogrodzenia, za którym psy biegały i bawiły się na podwórzu.
Już miał jej powiedzieć, że spotkają się w domu, kiedy go zaskoczyła, i to po raz kolejny.
– Może bym ci pomogła? – spytała.
– Jesteś pewna?
Patrzył jej w oczy. Brodie kiwnęła głową. Zdawało się, że nic nie umyka jej uwadze. Nieustająco się rozglądała, rzucała wzrokiem tu i tam, wszystko sprawdzała, a potem zaczynała od początku.
Kiedy Creed otworzył drzwi, w twarz uderzył go silny powiew. Wiatr niósł ze sobą wilgoć, był słony i ciepły, zupełnie jakby Zatoka Meksykańska znajdowała się tuż za lasem. Creed podniósł wzrok i przyjrzał się badawczo ciemnym nabrzmiałym chmurom płynącym powoli w jednym kierunku. Niski dźwięk grzmotu sugerował, że zostało im najwyżej kilka minut.
Gdy przemierzali niewielką odległość dzielącą ich od psiarni, Creed zerknął na Brodie i powiódł wzrokiem za jej spojrzeniem. Patrzyła na tylne wejście psiarni. Jason taszczył właśnie do środka nową dostawę psiej karmy.
Jason Seaver był jedynym opiekunem i treserem psów, który mieszkał razem z nimi na terenie ośrodka. Jego podwójna przyczepa stała niedaleko głównego budynku mieszkalnego i psiarni. Dołączył do nich przed dwoma laty, był weteranem z Afganistanu, którego odesłano do domu po wybuchu miny pułapki. Kiedy Creed ujrzał go po raz pierwszy, Jason miał pretensje do całego świata i rwał się do kłótni z każdym, kto uniósłby brwi, patrząc na jego pusty lewy rękaw. Był agresywny i ponury, a nawet miewał myśli samobójcze, ale Hanna twierdziła uparcie, że Jason przypomina jej Creeda z czasów, gdy go poznała. Zaproponowała Jasonowi pracę i naukę zawodu. Jason i Creed czasami się nie zgadzali, i wtedy Creed kręcił głową, zastanawiając się, czym kierowała się Hanna, przyjmując tu tego człowieka. Ale tak jak ona nigdy się nie sprzeciwiała, kiedy sprowadzał do domu kolejnego psa, niezależnie od tego, czy był wychudzony, parchaty i pokryty świerzbem, tak on nie kwestionował mądrości jej decyzji. Zresztą musiał przyznać, że pomimo różnic mieli z Jasonem coś wspólnego. Obaj wrócili z Afganistanu pełni złości i psychicznie rozbici. W końcu Creed zaoferował chłopakowi dwie rzeczy, które go uratowały przed autodestrukcją, a może nawet samobójstwem: psa i cel w życiu.
Kiedy dotarli do drzwi, za którymi zniknął Jason, Creed obejrzał się na Brodie. Jason zerknął na nich, nie przerywając rozpakowywania i układania karmy. Nie robił wrażenia, że dziwi go obecność Brodie, która od chwili przyjazdu unikała tego jednego miejsca. Creed spojrzał na siostrę po raz kolejny i chyba zrozumiał, dlaczego zmieniła zdanie. Przyglądała się Jasonowi z fascynacją, jakiej Creed do tej pory nie widział na jej twarzy.
Czy to coś nowego? A może dotąd tego nie zauważył? Jak mógł to przeoczyć? Jason mieszkał tu i pracował, był stałym elementem ich codzienności, częścią ich małej rodziny, niemal każdego wieczoru siadywał z nimi przy stole.
– Wszystkie są już nakarmione – oznajmił Jason. – I bezpieczne.
– A Molly? – spytał Creed. – Ostatnim razem była niespokojna.
Od października nie było u nich burzy z błyskawicami i piorunami. Creed uratował mieszańca o imieniu Molly prawie rok temu. Suka jako jedyna z całej jej rodziny przeżyła lawinę błotną w Karolinie Północnej. Bolo, pies Creeda, uparcie grzebał pazurami w ziemi, gdzie ratownicy widzieli tylko wystający kawał metalu. Okazało się, że ten metal był podwoziem samochodu.
– Jest w porządku – odparł Jason. – Skuliła się obok Bola. Trzymają się razem. – Uśmiechnął się do Brodie. – W sumie to Bolo ją uratował. Opowiadałem ci tę historię?
Brodie skinęła głową.
– Tak, pamiętam. Lubię ją.
Creed przeniósł wzrok z Brodie na Jasona i z powrotem. Coś w jego twarzy musiało ostrzec Jasona, bo nagle jego uśmiech zgasł.
– Opowiadałem Brodie o psach, żeby je lepiej poznała. – Jason błędnie odczytał zdziwienie Creeda jako dezaprobatę i tłumaczył się dalej: – No wiesz, żeby się ich nie bała, nie?
Creed nawet nie zauważył, że ci dwoje spędzają razem czas. Jak mógł tego nie dostrzec?
– Jason tak opowiada, jakby psy były bohaterami powieści – powiedziała Brodie, która uwielbiała czytać. Nazywała to swoją codzienną terapią.
– Świetny pomysł – powiedział Creed do Jasona, myśląc przy tym, dlaczego sam wcześniej na to nie wpadł.
Bo to był świetny pomysł. A jednak nie wiedzieć czemu niepokoiło go, że ci dwoje spędzają razem czas. Może po prostu był nadopiekuńczy. Zapewne tak właśnie było, a jednak czuł nerwowy ucisk w żołądku.ROZDZIAŁ PIĄTY
Francine Russo westchnęła sfrustrowana. Być może Tyler właśnie wykrwawia się gdzieś na chodniku, a ten gliniarz traktuje ją bardziej jak zbrodniarza niż świadka.
– Jaki jest pani związek z domniemaną ofiarą?
Już mu to powiedziała, gdy tylko tu przyszła. Dyspozytorka z 911 poradziła, żeby zgłosiła sprawę, ale wtedy Frankie uświadomiła sobie, że nie ma pojęcia, gdzie jest Tyler.
– Chce pani zgłosić napad, ale nie potrafi pani powiedzieć, gdzie do tego doszło?
Spokój, z jakim ją wypytywała, doprowadzał Frankie do jeszcze większej histerii.
W ciągu tych kilku ostatnich minut zdała sobie sprawę, jak mało wie o Tylerze. Wiedziała, w jakiej okolicy mieszka, ale nie znała dokładnego adresu. Nie potrafiła też powiedzieć dyspozytorce, gdzie mieszka przyjaciel Tylera, Deacon. Nie wiedziała nawet, czy K. to środkowy inicjał, początek nazwiska czy część przydomku.
W końcu dyspozytorka podała Frankie wskazówki, dokąd ma się udać, żeby zgłosić napad.
– Pracujemy razem w McGavin Holt – powiedziała Frankie policjantowi po raz kolejny.
– I nie łączy was nic więcej poza pracą? – Detektyw mówił monotonnym głosem, ale w tym momencie podejrzliwie uniósł brwi.
– Nic więcej.
– Nie chodzicie razem na drinka po pracy?
– Tyler nie pije alkoholu.
– No to na kawę.
– Nie pije też kawy.
– Ale rozmawiacie przez telefon.
– Tak.
– Prowadzicie nawet wideorozmowy. Poza pracą.
– Zawsze dotyczą pracy.
– O piątej nad ranem?
Frankie znów westchnęła i odchyliła się na metalowym składanym krześle. Więc to akurat usłyszał.
– Tak. – Nie zamierzała mu wyjaśniać, że czasami, kiedy razem pracują przy jakiejś kampanii, rozmawiają o różnych dziwacznych porach. Kochali swoją pracę i bardzo się angażowali. Ale jakie to teraz miało znaczenie? Dodała pośpiesznie: – Może pan sprawdzić, czy nic mu nie jest? Proszę.
– Przecież nie wie pani, gdzie doszło do tego zdarzenia.
– Nie wiem.
– Bo pani tam nie było.
– Byłam w swoim mieszkaniu.
– Proszę mi jeszcze raz powiedzieć, czemu sądzi pani, że został zaatakowany?
– Powiedział, że było tam dwóch mężczyzn. Wydawało mu się, że chyba zabłądzili, i wtedy opuścił rękę z telefonem. No wie pan, opuścił rękę wzdłuż ciała, tak? Słyszałam, jak z nimi rozmawiał.
– Co mówili?
– Nie słyszałam dokładnie, co powiedzieli do Tylera, ale w jego głosie pojawiła się nerwowość. Uniósł rękę, jakby się bronił, zasłaniał. Wtedy usłyszałam trzask.
– Trzask?
– Przypominał dźwięk gaźnika, ale ulica była pusta, żadnego auta.
– Co dalej?
– Zobaczyłam fragment twarzy Tylera i zdawało mi się, że upadł. Telefon też upadł. Widziałam, jak spada. Widziałam chodnik.
– Nie widziała pani tych mężczyzn?
– Fragment jednego z nich.
– Jak wyglądał?
– Miał ciemne oczy. Głównie je widziałam. I orli nos.
– Czarny, biały, stary, młody?
– Biały. – Frankie zamknęła oczy i usiłowała coś sobie przypomnieć. – Widziałam go pod dziwnym kątem. Jakbym patrzyła na niego z dołu.
Policjant pokiwał głową i nic nie mówiąc, czekał.
– Aha, miał bliznę. Na szyi. – Uniosła rękę do swojej szyi i pokazała to miejsce. – Jakieś pięć, może siedem centymetrów. Część była taka jakaś wypukła, skręcona jak sznur.
Na szczęście policjant to zanotował. Wszystko inne w jego notesie wyglądało na bazgroły i esy-floresy.
– Nie widziała pani żadnych znaków ulicznych? Nic znajomego w tle?
– Nie, niczego nie rozpoznałam. – Nie przyznała, że nie zwracała na to większej uwagi. Była wkurzona na Tylera, że dzwoni tak wcześnie. Nie wspomniała też, że kiedy zadzwonił, właśnie wyszła spod prysznica i była w samym ręczniku.
– Ten pani kolega, Tyler, nie powiedział, gdzie jest?
– Nie, powiedział tylko, że właśnie wyszedł od przyjaciela.
– Jak się nazywa ten przyjaciel? – Długopis detektywa zawisł nad notesem.
– Deacon, a raczej Deacon K., jak mówi o nim Tyler. Ale nie wiem, czy K. to inicjał drugiego imienia, czy pierwsza litera nazwiska.
Frankie zauważyła, że notując imię chłopaka, detektyw zerknął na zegarek. Był to leniwy gest, facet nie śpieszył się z robotą. A może po prostu jej nie wierzył?
Wyciągnął wizytówkę i na odwrotnej stronie naskrobał numer telefonu. Podał ją Frankie przez stół i powiedział:
– Gdyby pani sobie coś jeszcze przypomniała, proszę do mnie zadzwonić.
– To wszystko? – spytała. – Nie mógłby pan sprawdzić, czy ktoś nie zgłosił, że znalazł postrzelonego mężczyznę?
– Postrzelonego? Jesteśmy w Chicago. Prawdopodobnie w ciągu minionej doby zabito więcej niż jednego człowieka.
– To może trzeba sprawdzić szpitale albo jego mieszkanie?
– Sama pani powiedziała, że nie wie pani, gdzie mieszka.
– Nie wiem, ale… jest pan policjantem. Nie jest pan w stanie tego sprawdzić?
Spojrzał na nią sponad okularów, a ona zrozumiała, jak głupio zabrzmiały jej słowa. Nawet gdyby zadzwoniła do agencji reklamowej, nie podano by jej osobistych danych Tylera, w tym jego adresu. A ilu Tylerów Gatesów mieszkających w Chicago znalazłby Google?
– Jeśli pani sobie coś przypomni – detektyw wskazał na wizytówkę – niech pani do mnie zadzwoni.