Zmiana. Jak na nowo napisać swoją życiową historię - ebook
Zmiana. Jak na nowo napisać swoją życiową historię - ebook
Pewnego letniego dnia oddał swoją legitymację radcy prawnego i poprosił o wykreślenie z zawodu. Z eleganckimi butami, garniturami i krawatami spakowanymi w worki na śmieci stał się kimś prawdziwszym. Poczuł w sobie moc. Zdecydował się kupić bilet w jedną stronę, mimo że nie do końca znał odpowiedź na pytanie: jak to będzie?
Paweł Kunachowicz zmienił w swoim życiu (prawie) wszystko. Z miasta wyprowadził się na wieś, język polski zamienił na francuski, z prawnika stał się przewodnikiem wysokogórskim.
Każdy pragnie zmiany, niewielu wie, jak to zrobić. Odkładamy zmianę na później: gdy zarobimy wystarczająco dużo pieniędzy, rozwiążemy domowe problemy, poukładamy sprawy w firmie. To „później” często nie następuje nigdy.
- Jak znaleźć miejsce na marzenia?
- Jak posprzątać stare, by możliwe stało się nowe ?
- Jak nauczyć się odnajdywać swoje powołanie i talenty?
- Jak nieustająco ustalać cele i priorytety i mówić: sprawdzam?
- Jak zrealizować plany, zanim stracą termin ważności?
Zmiana to podróż, która się nie kończy. Pozwól sobie na przemianę tyle razy, ile potrzebujesz, aby być w pełni szczęśliwym i wolnym. Jeżeli nadal brakuje ci odwagi, przeczytaj tę książkę. To niezwykły zapis skomplikowanego procesu zmiany – osobisty, szczery i do głębi motywujący.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788383172484 |
Rozmiar pliku: | 575 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Było upalne i lepkie, wielkomiejskie lato. Załatwiając sprawy niedaleko Okręgowej Izby Radców Prawnych w Warszawie, wszedłem do jej sekretariatu. Zdecydowałem formalnie dokończyć zmianę, którą zapoczątkowałem kilka lat wcześniej. Uznałem, że do zamknięcia dotychczasowego życia konieczne jest zatrzaśnięcie ostatniej furtki, zerwanie mostu tak, by nie zostało cokolwiek, co stwarzałoby pozory łączności z minionym światem. Ubrany w krótkie spodenki i w klapkach, położyłem legitymację na kontuarze i poprosiłem o skreślenie z listy radców prawnych. Pani w sekretariacie popatrzyła na mnie jak na kosmitę. Być może uznała, że zwariowałem albo stroję sobie żarty z niej i z szanownej instytucji. Po latach studiów, aplikacji, egzaminów i stresów pojawia się facet i dobrowolnie prosi o trwałe skreślenie go z listy. Nie o zawieszenie, nie o przerwę w płaceniu składek, ale o wykreślenie z grona prestiżowego zawodu, do którego tak trudno się dostać, a który otwiera drogę do stabilnej pracy. Kazała mi napisać wniosek i czytelnie się podpisać, potem sprawdziła dowód osobisty i długo przyglądała się mojemu podpisowi oraz zdjęciu. Nie miała takiego przypadku w swojej karierze. Na odchodnym powiedziała, że gdybym zmienił zdanie, mogę wrócić, bo zanim zajmie się wnioskiem, przetrzyma go kilka dni na biurku.
Kiedy wyszedłem z budynku, poczułem się lżejszy, swobodniejszy, szczęśliwszy. Jakbym zrzucił jakieś ostatnie pęta, wyszedł z ciemnego labiryntu. Formalnie pozbawiłem się wyuczonej profesji i zostałem bez zawodu.
Na zawsze straciłem tytuł „mecenasa”,
za to czułem, że odzyskałem siebie.
Po powrocie do domu zacząłem z zapałem pozbywać się wszystkich garniturów i niewygodnych, czarnych, wyglancowanych butów. Spakowałem krawaty, spinki do mankietów oraz wszelkie akcesoria, które miały skłaniać otoczenie do uznania i szacunku. Bez legitymacji, z eleganckimi butami upakowanymi w wory na śmieci, stałem się kimś prawdziwszym. Poczułem w sobie moc i satysfakcję. Zaczynałem sterować własnym losem. Nie wróciłem już do kancelarii, zawodu ani do odpowiadającego temu stylu życia. Zdecydowałem się kupić bilet w jedną stronę, ponieważ zmiana jest podróżą.
Kiedy zaczynałem pisać książkę, Adam, mój przyjaciel, przesłał mi cytat.
Pozwól sobie na przemianę tyle razy, ile potrzebujesz,
aby być w pełni szczęśliwym i wolnym1).
Pasował idealnie, bo każdy ma prawo zmieniać się tak często, jak chce, gdyż prawdziwym sensem życia jest odnalezienie własnej drogi. Długo formułowałem cele i kształt swojej zmiany. Wiele razy wątpiłem w plany, które tworzyłem, nie chciałem nadawać znaczenia temu, co czułem, nie wierzyłem, że marzenia są ważne, a mój cel możliwy do zrealizowania. Wszystko wydawało się infantylne, że tak nie przystoi, ponieważ jest niewystarczająco profesjonalne albo intelektualne. Poza tym termin ważności na realizację moich marzeń w wielu obszarach już po prostu minął. Brakowało mi odwagi, żeby głośno wypowiedzieć, że to, o czym myślę, nie jest wyłącznie odklejonym od rzeczywistości meandrowaniem.
Zmiana jest procesem, który trwa, wymaga od nas cierpliwości i czasu. Wyobraź sobie potężny tankowiec płynący po wodach oceanu. Kiedy dostaje zlecenie zmiany kursu ze wschód na zachód, wykonuje manewr ponad godzinę i przepływa kilkanaście kilometrów. Nie robi zwrotu w miejscu. Nie zmienia kierunku w kilka sekund. O ile bardziej skomplikowane jest życie i jego zmiana. Podobnie jest z nami. Im coś jest dla nas ważniejsze, tym dłużej trwać będzie tworzenie nowej rzeczywistości, nawyków czy budowanie relacji.
Cenię Kolumba nie dlatego, że dopłynął do Ameryki, ale dlatego, że wyruszył ze swojego portu w nieznane. Przełamał lęk, opór materii, namówił wielu ludzi, zorganizował pieniądze i całą ekspedycję. Nie czekał, aż zarobi pieniądze na dobre życie, nie odkładał wyprawy na moment, kiedy rozwiąże wszystkie domowe problemy, czy poukłada sprawy w swojej firmie. Nie przeciągał swojej decyzji. Miał plan i chciał go realizować. Nie znał odpowiedzi na pytanie „jak to będzie?” Popłynął w nieznane, mając wizję, był przygotowany najlepiej, jak potrafił to uczynić. Prawdopodobnie wiedział mniej, niż mu się zdawało. Płynął do Indii, a wylądował w świecie, o którego istnieniu nie miał pojęcia.
Nikt nas nie uczy, jak szukać powołania, czy odnajdować w sobie talenty. W szkole nikt nie podpowiada, jak kreować marzenia. Tylko nieliczni mają szczęście spotkać na swojej drodze nauczyciela, mentora, trenera czy mnicha, który dostrzeże coś w nas i podpowie, którędy prowadzi nasza droga, jakie mamy talenty albo pomoże nazwać nasze marzenia. Potrafimy za to godzinami zadręczać przyjaciół, opisując, co nam nie pasuje, co jest źle, dlaczego nie lubimy swojej pracy. Kiedy przychodzi moment, żeby opowiedzieć o marzeniach lub pomysłach, zapada długa cisza. Jako dzieci, zazwyczaj wiemy, w co i z kim chcemy się bawić. Łatwo nam przychodzi wybieranie tego, co przyjemne. Potrafimy też unikać tego, co niewygodne. W miarę jak zostajemy ociosani przez otoczenie, tracimy kontakt ze sobą, gubimy priorytety i zamykamy się w sobie. Gdyby ktoś nas zapytał: co byś chciał/a? Po wzruszeniu ramionami najpewniej przyszłaby odpowiedź: milion dolarów na koncie, księcia z bajki, duży dom, karierę w korporacji albo „wszystko jedno”. Nawet nie wiedzielibyśmy, co – poza kupnem nowego samochodu i wycieczką na Malediwy – moglibyśmy z tym milionem sensownego zrobić.
Każdy z nas tkwi po uszy w jakiejś opowieści. Wyobrażamy sobie, jacy jesteśmy, jaki jest świat, jacy są ludzie wokół nas. Kreujemy w głowie obrazy, niekoniecznie zgodne z rzeczywistością. Tworzymy strategie odpowiadające danej sytuacji. Przywiązani do własnych wyobrażeń, boimy się zmiany, ponieważ nie potrafimy dostrzec potencjalnych rozwiązań. Nie potrafimy dotrzeć do prawdy, która pozwoliłaby nakierować nas na właściwą ścieżkę. Nie znamy własnych potrzeb, wypieramy uczucia i nie potrafimy wymyślić innej drogi. Póki jesteśmy bardzo młodzi, zrozumiałe jest, że postępujemy jak inni, podążamy za kanonami obowiązującymi w otoczeniu. Gdy osiągniemy niezależność, możemy dotrzeć do sedna i znaleźć odpowiedź – co jest moją prawdziwą tęsknotą i jak mogę ją realizować. Kwestionowanie, zadawanie pytań i testowanie, czy to, co robię, gdzie żyję, jest prawdziwe i zgodne ze mną, daje nam szansę na oderwanie się od narracji, którą przez lata uznawaliśmy za jedynie prawdziwą, ograniczającą czy bolesną. Mamy szanse zaprojektować i zrealizować zmianę.
Zbyt często mówi się nam, co mamy wybrać, a nie – jak wybierać. Rodzice, szkoła, otoczenie oceniają, co dobre, a co złe, co jest wyborem cennym, a co kiepskim. Jesteśmy karmieni lękami, uprzedzeniami i wpisanymi w czyjeś głowy narracjami. W podpowiadanych czy wymuszanych rozwiązaniach odbijają się sukcesy lub klęski naszych wychowawców. Dostajemy lub sami dajemy przepisy na dobre życie z już zakodowanymi wyborami. Żyjemy w świecie ocen. Bycie lekarzem, architektem, prawnikiem – dobrze. Bycie kucharzem, cieślą – gorzej. Bycie artystą, poetą, wykonywanie wolnego zawodu – bardzo ryzykowne. Każdy wybór przestaje być wolny, bo jest obciążony oceną, wpajaną przez otoczenie. Obraz zniekształcony filtrami innych, zamiast być podpowiedzią, bywa udręką.
Czy pamiętasz zajęcia w szkole poświęcone wybieraniu? Kształtowaniu umiejętności procesu wyboru albo takie, na których uczono, jak kształtuje się i przebiega proces podejmowania decyzji? Jak radzić sobie z brakiem pomysłu na siebie? Czy podczas dorastania – etapu kształtowania opinii – spotkałeś/-aś kogoś, kto opowiedziałby, jak sam wybierał i z jakimi problemami przyszło mu się zmierzyć? Jak doszedł do tego, że raz podjęta decyzja, była dla niego dobra? Czy ktoś przycisnął cię do muru i zapytał „po co przyszedłeś na świat?” Albo namówił na refleksje nad własnymi talentami? Poprosił, żebyś powiedział, jak siebie widzisz, co lubisz?
Uczono nas i oceniano możliwości, a nie to, co za nimi stoi. Wymieniano typy zawodów czy szkół, do których moglibyśmy uczęszczać, podsuwano też listy pracodawców, a nie metodologię, która umożliwi znaleźć w sobie pasje. Dzieci ganiane są z zajęć na zajęcia. Sport, muzyka, języki, kółko plastyczne, majsterkowanie i co kto sobie jeszcze bardziej oryginalnego wymyśli. To nie jest pomoc w wybieraniu, tylko podsuwanie już zdefiniowanych opcji. Owszem, może zdarzyć się tak, że przypadkowo próbując wszystkiego, trafimy na coś, co nas wciągnie. Prawdopodobieństwo, że tak się stanie, jest podobne do tego, że trafimy szóstkę w lotto. Samo przedstawianie możliwości nie pomaga dobrze wybrać, sieje tylko chaos i zamieszanie w głowie. Przebodźcowanie nie służy wyłanianiu się klarownego obrazu i pomysłu na siebie. Wręcz przeciwnie: nadmiar nas gubi. Spójrz na dzieci w sklepie z zabawkami. Szybki oddech, czerwone uszy i policzki – nie wiedzą, za co chwycić. Stoją zahipnotyzowane przed regałami albo w rozdarciu ryczą, że chcą mieć cały sklep. Podobne rozterki przeżywają młodzi ludzie, którzy skończyli prestiżowe licea i najlepsze uniwersytety, uczestniczyli w wymianach studenckich w kilku krajach – i zupełnie nie wiedzą, co ze sobą zrobić, jaki zawód wybrać.
Któregoś dnia w naszym domu spotkało się dwoje absolwentów, dziewczyna Polka i chłopak Francuz – każde skończyło studia we własnym kraju oraz drugi fakultet w Holandii, w ramach wymiany europejskich uczelni wyższych. Oboje utalentowani, mówiący płynnie trzema językami, z konkretnym akademickim wykształceniem, a nie mieli żadnego pomysłu na to, co chcieliby robić. W świecie pełnym możliwości byli kompletnie bezradni. Miałem wrażenie, że cała edukacja w ogóle nie pomogła im odnaleźć własnej drogi.
Wiele ludzi po studiach nie umie odnaleźć powołania. Chwilę o siebie powalczą, a potem poddadzą się i rzucą w rwący nurt życia pełnego obowiązków i rutyny, jakby zapomnieli, że mogli – i wciąż mogą – wybierać. Podejmując jakiekolwiek wyzwanie, przyjmują jedno kryterium – kto i gdzie da więcej, dlatego wielu z nich zostaje w miejscu albo tkwi w nim latami, ponieważ nie potrafi wybrać nowego. Blokuje ich brak wiedzy i umiejętności, jak to zrobić. A przecież umiejętności wyboru można się nauczyć tak samo, jak jazdy na rowerze, obcego języka czy jakiegoś konkretnego fachu. Jeśli w trakcie edukacji nikt nam nie pomógł i nie wskazał sposobu na dobre wybieranie, poświęćmy czas, energię i nauczmy się tego sami.
Sztuka wybierania będzie nam towarzyszyć do ostatniego dnia.
Im lepiej ją poznamy,
tym trafniejsze będą nasze wybory.
Nasza kultura przyjmuje, że powinniśmy mieć jeden określony i niezmienny profil. Kiedy przychodzisz do telewizji na wywiad, wydawca pyta, jak cię podpisać. Imię i nazwisko zazwyczaj nie wystarczy. Trzeba podać profesję, jeśli jest jedna, mieszcząca się w kanonie zawodów, to dobrze, a jak masz kilka profesji, to gorzej, bo nie mieści się na belce2) i wydawca nie wie, co zrobić. Podobnie w gazecie: kiedy publikujesz ekspercki artykuł, nazwisko nie wystarczy, musisz się określić i zaszufladkować. Kiedy zeznajesz w sądzie jako świadek, jedno z pierwszych pytań ma określić, jaki masz zawód. Nieważne, że trzydzieści lat w nim nie pracujesz, sąd musi poznać zawód wyuczony. Nie wiem, po co sądowi taka informacja. Jest ona tak samo istotna jak numer butów, które nosiłeś w pierwszej klasie. Mimo to, codziennie, tysiące takich pytań pada na początku każdej rozprawy, we wszystkich sądach w kraju. Jeśli zakładasz działalność gospodarczą, musisz wybrać profil działalności. Możesz wpisać jedną podstawową kategorię. Nie możesz być przewodnikiem wysokogórskim, nauczycielem, wykładowcą i artystą jednocześnie. Urzędowo i kulturowo, w ramach działalności, możesz robić jedną podstawową rzecz. A gdy zdarzy się, że twój zawód w ogóle nie istnieje w biurokratycznych ramach, musisz określić się kategorią „inne usługi”. System został zaprogramowany na to, żebyś wykonywał jedną, określoną profesję przez całe życie. Pokolenie naszych rodziców rzeczywiście tak żyło, ale teraz, przy szalonej dynamice świata i dostępnej różnorodności, postulowanie i promowanie jednego profilu jest ryzykowne.
Sposób jednowymiarowego opisywania teraźniejszości wydaje mi się jakąś pańszczyźnianą zaszłością i zamierzchłą epoką – przed globalizacją, czasem mobilności i nowych technologii. Tak jakby nie wolno było zmieniać zainteresowań, profesji czy pracodawców. Jakby nie można było być specjalistą w kilku dziedzinach. To trochę przypomina japońską kulturę pracy w przemyśle motoryzacyjnym. Jako nastolatek zaczynasz pracę w koncernie: najpierw pozycja asystenta, potem zostajesz inżynierem projektującym elektryczne samochody, a kończysz jako dozorca parkingu firmowego albo menadżer floty służbowej. Cały czas w obrębie jednej fabryki.
Po latach tkwienia w jakiejś rzeczywistości, w którą zostaliśmy wtłoczeni, zgodziliśmy na nią i ponosimy odpowiedzialność – tracimy orientację, co naprawdę moglibyśmy innego robić. Czujemy, że potrzebujemy i chcemy zmiany, ale nie widzimy alternatywy. Nie czujemy się ekspertami w innej dziedzinie niż w tej, którą chcemy zmienić. Nie mamy pomysłu, jak inaczej żyć. Nie mamy pojęcia, jak moglibyśmy zarobić pieniądze na własne i bliskich utrzymanie. Nawet jeśli coś lubimy, nie potrafimy uchwycić kontekstu, który mógłby napędzać nadzieję na nowe, dobre życie. Na tym etapie potrafimy tworzyć długie i szczegółowe listy, czego nie chcemy – jak nie funkcjonować, kogo nie spotykać, czego nie jeść, czego nie robić, jak nie pracować, z kim nie wyjeżdżać na wakacje itp. Ponadto wymyślamy powody, dlaczego nie powinniśmy się zmieniać lub wyolbrzymiamy przeszkody na drodze do czegoś innego.
Kiedy prowadzę warsztaty na temat zmian w życiu3), na pierwszym spotkaniu wszyscy mówią, że odczuwają silną potrzebę przemeblowania życia – oto główny powód, dla którego stawiają się na zajęciach. Na początku uczestnicy mają jednak mgliste pojęcie, czego chcą, bywa tak, że są z tego powodu sfrustrowani, czasami nawet zawstydzeni, ponieważ daje o sobie znać zakotwiczony wzorzec – każdy wie, czego chce, odnosi sukcesy, a jeśli ich nie ma, to znak, że jest przypadkiem patologicznym, nad którym nie warto się zatrzymywać. Rzeczywistość jest inna. Większość z nas na początku drogi nie ma pojęcia, co innego można w życiu robić, na dodatek samo myślenie o tym jest obezwładniające. Po tygodniu zajęć księgowa chce założyć organizację wspomagającą ludzi wychodzących z domów dziecka, inżynier projektant samochodów pisać książki, a marketingowiec otworzyć biuro podróży na Islandii. Projekty, które się wyłoniły, były niezwykle klarowne, precyzyjne i racjonalne. Opis pomysłów, ubrany w kilka prostych zdań, implikował dalsze działania. To bezcenne doświadczenie dowodzi, że z kompletnej pustki jesteśmy w stanie wykreować coś, co nas wciągnie i nada kierunek działaniom. Ale jak to zrobić?
Trzeba być cierpliwym i nie dać się uporczywym myślom zboczyć z nowego kursu. Głównym przeszkadzającym będzie nasz wewnętrzny krytyk, z powodu naszego braku zdecydowania, w którą ze stron ruszyć, będzie siał zamęt, wystawiał oceny i wyśmiewał bezradność. Z czasem krystalizują się myśli, pomysły i marzenia, wtedy krytyk powoli traci kontrolę i siłę oddziaływania. Bardzo boi się uciszenia, dlatego nie chce, byśmy dokonali zmiany. Musimy uzbroić się w cierpliwość, wytrwałość i uważność. Jeśli będziemy siebie słuchać i obserwować, przyglądać się doświadczeniom, wyborom i wyłamiemy się z własnych schematów, wtedy w końcu pojawi się obraz tego, co jest nam bliskie. Wytrwałość zostanie doceniona. Uchwycenie nitki do kłębka własnej historii jest wielkim krokiem w kierunku zmiany, możemy ją uszyć na nowo. Jeśli nie poświęcimy czasu i energii, żeby wyklarować pomysł na siebie, będziemy wiecznie sfrustrowani i pozostaniemy teoretykami zmiany. Potrzebujemy natchnienia – żeby przyszło, musimy trochę pokopać, najlepiej we własnej przeszłości.
Kierunkiem poszukiwań może być próba spisania odpowiedzi na ważne pytania. Po każdym rozdziale podsunę kilka, na które warto poszukać odpowiedzi. Każdy udzieli innej. Jeśli czujemy, że mamy dobre życie, to znaczy, że jesteśmy we właściwym miejscu; jeśli wyobrażenie na temat dobrego życia jest inne od tego, gdzie jesteśmy teraz, to mamy najlepszy powód do zmiany. Postarajmy się uchwycić wyjątkowy obraz dobrego życia. Poszukajmy we własnej przeszłości i marzeniach. Wystarczy je wykopać, wyszlifować i w nie uwierzyć. W procesie zmiany nie ma ścieżek na skróty.
Pytania, które pomogą przygotować się do zmiany:
1.Czy odczuwasz potrzebę zmiany?
2.Czym według ciebie jest dobre życie?
3.Pierwsza myśl, gdy wyobrażasz sobie własną zmianę?
4.Co możesz zmienić, żeby mieć dobre życie?
------------------------------------------------------------------------
1) Yung Pueblo, poeta, mówca motywacyjny praktykujący medytację. Pseudonim Yung Pueblo oznacza „młodych ludzi” i odnosi się do doświadczeń autora jako aktywisty.
2) Belka – pasek, na którym wyświetlane są wizytówki gości, ekspertów itp.
3) Warsztaty z Pawłem Kunachowiczem dostępne są na stronie menatlist.pl.ROZUMIENIE SWOJEGO ŚWIATA
„Kopalniany” proces jest żmudny, na dodatek na początku każde znalezisko wydaje się bezwartościowe. Lata spędzone na realizowaniu obowiązków w rodzaju „dobrze by było” albo „bo tak wypada” stłamsiły intuicję, wyparły kreatywność i odczuwanie. Cokolwiek pojawia się w polu widzenia, nie zasługuje na uwagę. Owszem, od czasu do czasu przemknie ledwo odczuwalny impuls, chwilowa fascynacja i wydaje się, że okryliśmy TO.
Istnieje duże prawdopodobieństwo, że TO jest ułudą i projektem4). Dlaczego? Ponieważ jesteśmy zbyt zakłóceni, rozedrgani, przytłoczeni dotychczasową historią, wciąż tworzymy „dramat” na autorską powieść. Żeby dokopać się do marzeń, niezbędne jest wyciszenie, stworzenie przestrzeni, wykreowanie pustki, sięgnięcie do wczesnych lat dzieciństwa i młodości, gdyż w dorosłości trudno nam się zatrzymać i nic nie robić. Przyzwyczajeni do wiecznej gonitwy, nie potrafimy przystopować i wyciszyć się, zachowujemy się jak rekiny – żeby nie utonąć, musimy płynąć; na dodatek jesteśmy na wiecznych łowach – lepsza praca, wyższa pensja, większy dom… itd. Dobre pomysły przychodzą wtedy, gdy mamy na nie miejsce; w głowie zapchanej sprawami do załatwienia lub presją realizacji kolejnego projektu nie ma miejsca na nowe plany, działania, możliwości.
Trzeba być jak pies tropiący, szukać, sprawdzać, nie przejmować się zgubionym tropem. Iść przed siebie i szukać inspiracji – najlepiej w zabawach i przyjemnościach sprzed lat – i tworzyć z niej listę marzeń. Przy wnikliwej obserwacji uwidoczni się cykliczny motyw, z którego można będzie uformować konkretne marzenia. Kiedy tworzyłem własną listę marzeń – w różnych formach: zabaw, spędzania wolnego czasu, wyborach przyjaciół – zauważyłem, że bardzo często przewijał się w niej motyw natury, przyrody, ruchu, sportu, wolności, uczenia się. Faktem jest, że rodzice wychowywali mnie w kulcie przygody i przyrody. Czytałem Winnetou Karola Maya, Ogniem i mieczem Henryka Sienkiewicza czy Dzieci z Bullerbyn Astrid Lindgren. Uwielbiałem piratów, watażków i wojowników. Postacie nieoczywiste, romantyczne, szlachetne i chodzące własnymi drogami. Tak mi zresztą zostało do dzisiaj. Lubię rebeliantów i freaków poświęcających komfort dla wolności. Wakacje spędzałem na wsi w starym rodzinnym dworze nad Dunajcem. Kiedy później czytałem Pana Tadeusza, zawsze wyobrażałem sobie, że akcja poematu dzieje się w naszym domu. Był w nim mój dziadek – pułkownik, legionista, dowódca Ułanów Jazłowieckich, odznaczony dwoma Orderami Virtuti Militari5) – a także chłopcy ze wsi, z którymi chodziliśmy do sadu sąsiadów na jabłka, a potem rozbijaliśmy butelki pod wiejskim sklepem. Potrafiłem wizualizować niemal każdą z postaci.
Nie bałem się konia, potrafiłem doić krowę, wspinałem się po drzewach i zrywałem czereśnie. Pływałem nie w basenach, a w rzekach i jeziorach. Dunajec pierwszy raz przepłynąłem na plecach jednego z wujków, gdy miałem może z pięć lat. Kiedy byłem trochę starszy, jeździłem na obozy żeglarskie, narciarskie, a w liceum harcerskie. Paliłem ogniska i spałem w lesie pod gołym niebem. W górach zgubiłem się pierwszy raz, kiedy miałem czternaście lat. Udało mi się wtedy przeżyć noc przy minus 15 stopniach. To był obóz w Gorcach, wraz z kolegą braliśmy udział w biegu terenowym, mimo że mieliśmy mapę, zgubiliśmy się. Przemoczeni i zziębnięci włamaliśmy się do bacówki, rozpaliliśmy w środku ogień i pilnując na zmianę płomienia, staraliśmy się przetrwać do rana. Gdy zrobiło się widno, zeszliśmy do wsi i na kwatery. Pamiętam radość koleżanek z naszego powrotu. To fantastyczny czas. Poznałem smak przyrody i braterstwa, budowałem przyjaźnie. Wnikał do mnie indywidualizm, zew wolności i swoboda.
Na pierwszą dorosłą wyprawę wysokogórską wyjechałem do Peru. W góry Cordillera Blanca. Pojechaliśmy w zupełnie dzikie, nieeksplorowane tereny górskie. Gdy przejeżdżaliśmy przez indiańskie wioski – starsi rzucali w nas kamieniami, a dzieci na nasz widok chowały się w domach – odnosiłem wrażenie, że ich mieszkańcy pierwszy raz widzą białego człowieka. Świat podróży, wspinania, maratonów na różnych kontynentach wciągnął mnie całkowicie. Od tego czasu, każdego roku miałem wyjeżdżać w różne zakamarki świata. Współorganizowałem narciarską wyprawę na Spitsbergen, biegałem w maratonach w Tokio, Londynie, Nowym Jorku, wspinałem się w Tajlandii, Kenii, brałem udział w wyprawach wysokogórskich w Indiach, Chinach, Kirgistanie, na Alasce, podróżowałem do Brazylii, Argentyny, Japonii. Uświadomiłem sobie, że zmieniał się świat albo ja sam go zmieniałem. Podróże, natura i sport zaczynały dominować. Z czasem zdałem sobie sprawę, że to są moje żywioły! Każda zmiana, której dokonałem w przeszłości, nie mogła minąć, ot tak odejść w zapomnienie albo nie odcisnąć piętna na decyzje, które podjąłem później. Przeszłość w połączeniu z teraźniejszością wyznaczały kierunek przyszłości.
Kiedy po raz pierwszy przyglądałem się okruchom doświadczeń, jakie w życiu smakują mi najlepiej, zupełnie nie potrafiłem z nich sklecić konkretnego marzenia, z którego później zbudowałem swój świat. Nie potrafiłem sformułować celu, pomysłu ani precyzyjnie nazwać tego, co lubię i co chcę. Ciągle pojawiało się to samo: natura, ruch, estetyka, przyroda, wolny umysł i tworzenie, ale nie sklejało się w nic logicznego, a tym bardziej w formę, która mogłaby być także źródłem utrzymania. Łatwiej przebijało się to, czego nie chcę, nie lubię, co mnie męczy, nudzi, niż to, co pozytywne. Szukałem jednak dalej. Podstawowym narzędziem, które pozwoli odkryć, dostrzec inspirację czy marzenia, są notatki. Zapisywanie tego, co było dla nas przyjemne, wartościowe dzisiaj, w ostatnim tygodniu, miesiącu, roku i w dzieciństwie. Mogą to być luźne myśli z dnia codziennego, opis przypadkowo spotkanej osoby, z którą czuliśmy się dobrze, bo podzieliła się cenną uwagą, doświadczeniem albo wskazówką, może to być równie dobrze przedmiot, który wzbudził zachwyt.
Notowałem, co dla mnie ważne, co sprawia przyjemność i wciąż pojawiał się zaledwie luźny zbiór skojarzeń. Po pewnym czasie pisanie stało się nawykiem. Notowałem w samolocie, w namiocie na wyprawach wysokogórskich, nudnych spotkaniach korporacyjnych i w domu w niedzielne wieczory. Opisywałem marzenia, pomysły, co było dobrym przeżyciem, co sprawiało przyjemność, kto dmucha w moje żagle. W końcu wyłapałem, że mój zbiór jest niezmienny lub zmienny nieznacznie, a to znaczy, że wyrażam go innymi słowami, skojarzeniami, ale w gruncie rzeczy wszystko znaczyło to samo. Przeplatankę skojarzeń i terminów nosiłem w sobie miesiącami, a nawet latami. Z czasem zbiór pojęć wyostrzał się i zacząłem im przypisywać konkretne, zmaterializowane znaczenie. Aż nagle powtarzający się motyw „natury” zamienił się w marzenie: „chcę wyjechać z miasta i mieszkać na wsi”, „chcę być otoczony przyrodą”, „chcę żyć w przyrodzie”. Już nie było „lubię przyrodę” czy „nie chcę mieszkać w mieście”, tylko pozytywne stwierdzenie „chcę mieć dom na wsi”. Nowego znaczenia nabrał ruch i sport. Aktywności, które były przypisane do wakacji, wolnego czasu, relaksu – do tej pory siłą rzeczy odbywające się na drugim lub trzecim planie – zaczynały nabierać innego znaczenia. Powtarzające się skojarzenia, rzeczy sprawiające mi przyjemność zamieniałem w sformułowania towarzyszące mi przez lata. Z „nie chcę siedzieć w biurowcu i spędzić reszty życia na pisaniu kontraktów, uczestniczeniu w naradach i niekończących się telekonferencjach” na „chcę być w naturze, chcę mieć czas na sport, ruszać się więcej niż teraz” i dalej „chcę, by sport stał się codziennością”. W ten sposób każdy termin, który miał znaczenie, wyłonił się na liście życzeń. Po kilku latach lista życzeń była kompletna. Nie była długa, ale pozytywna, konkretna i nadawała kierunek zmianie. Zaczynało się coś dziać!
Po latach zmagań, walki o siebie, przygotowań i bezcennym wsparciu żony zdecydowaliśmy się zrealizować plan – przeprowadzić się bliżej natury, uciec z miasta na wieś. Zawodowo związani z miejskim towarzystwem i przyjaźniami, owe prace, biura, korki, kolacyjki, knajpy zamieniliśmy na cichą wieś, która trzaska zamykanymi okiennicami i kładzie się spać o godzinie 20. w zimie, a w lecie o 21. Postanowiliśmy porzucić dotychczasową dobrze znaną codzienność i wyruszyć w nową, nieznaną rzeczywistość. Jakby tego było mało, zdecydowaliśmy, że nie tylko zmienimy miasto na wieś, ale przeniesiemy się do innego kraju. Nie mieliśmy oszczędności, nie znaliśmy języka. Mieliśmy za to dzieci, którym trzeba było poszukać szkoły. Znaleźliśmy się we francuskiej kulturze, w świecie trochę niedostępnym i zdystansowanym, wśród ludzi, którzy inaczej się zachowują, żyją, noszą i wyznają inne wartości niż te, które znaliśmy z naszego środowiska w Warszawie. Większe znaczenie ma dla nich fakt, czy spadnie jutro śnieg i co zjechałeś na nartach dnia poprzedniego albo gdzie się wspinałeś, niż modny serial. Nie zwracają uwagi na samochody, którymi jeżdżą do sklepu, a gdybym wystąpił w miejskim ubraniu, mieliby wrażenie, że za kogoś się przebrałem. Od momentu przeprowadzki miejskie ubrania typu smart casual są dla mnie jak kostiumy filmowe. Kiedy na kilka dni wracam do Warszawy i idę na spacer w swojej frymuśnej dzielnicy, mam wrażenie, jakbym przeniósł się do innej epoki albo na plan mieszczańskiego serialu. Wzorce, zachowania są tak różne od tego, czym żyję teraz na co dzień, a przecież to moje miasto, dzielnica, świat, w którym się wychowałem i dorastałem. Po odstawieniu dobrze mi znanej rzeczywistości i dotknięciu jej na nowo widzę ogrom zmian, jakie dokonywały się we mnie latami albo po prostu – z dnia na dzień.
Świat zmienia się istotnie kilka razy w ciągu naszego życia. Jedne zmiany dokonują się dłużej, inne powstają na skutek jednorazowego zdarzenia, bez naszego udziału, zgody czy pytania. Czasami zauważamy te przewroty, a czasami nie. Kiedy z perspektywy czasu rozglądam się wokół siebie, widzę cały ogrom zmian, w których brałem udział.
Kiedy się zastanawiamy, jak spowodować przemianę, podjąć wyzwanie i wymyślić kolejny pomysł na siebie, warto zrobić przegląd, co i jak udało nam się wcześniej zmienić, na co mieliśmy wpływ, co sami stworzyliśmy i dostrzec te wszystkie przełomy w świecie, jakie zrobiły na nas wrażenie lub popchnęły w którąś ze stron. Zaskakujące będzie, jak wiele zdarzeń własnych, i tych światowych, potrafimy wymienić. Nie od razu, ale po chwili przyjrzenia się zaczną przypływać postacie i fakty.
Urodziłem się w październiku 1970 roku, w komunistycznym kraju. Dwa miesiące później, w grudniu, odbywały się protesty, demonstracje i strajki robotników na Wybrzeżu. Zostały krwawo stłumione przez milicję i wojsko. Jedenaście lat później, na kilka dni przed stanem wojennym i zamknięciem granic, wraz z mamą wróciliśmy z Paryża do Warszawy. Byliśmy na wakacjach w zachodnim, bogatym kraju, a wróciliśmy do biednego, opanowanego przez juntę wojskową. Minęła następna dekada i obudziłem się w wolnej i demokratycznej Polsce, jeszcze biednej, ale już na drodze rozwoju. Europa zaczynała się odbudowywać i jednoczyć. Po kolejnych 10 latach nastąpił atak na wieże WTC w Nowym Jorku. Rozpoczęła się dekada wojen wraz z falą terroryzmu, która trwa do dziś. Następne dziesięciolecie zakończyło się wielkim kryzysem finansowym, spadkiem cen nieruchomości, bankructwami korporacji i zwykłych obywateli, utratą zaufania do instytucji finansowych i giełd (2008). Następna dekada rozlała niespodziewaną falę wirusa, zakażeń i śmierci na całym świecie (2019). Plus, minus co dziesięć lat doświadczałem światowych wstrząsów – nie miałem na nie wpływu, a one całkowicie determinowały świat, w którym żyję.
Przy intensywnej dynamice zmian otoczenia trudno wyobrazić sobie wewnętrzny spokój bez kreowania w sobie zdolności „podążania z duchem czasów”. Ci, którzy będą chcieli zamrozić świat, do jakiego przywykli albo raz się go nauczyli, będą nieobecni i sfrustrowani. Nie potrafią odnaleźć się w nowych realiach, w pracy, społeczeństwie i rodzinie. Zjadać ich będzie tęsknota za komunistycznymi festynami, państwem opiekuńczym, planami pięcioletnimi, wciąż rosnącymi cenami nieruchomości, na których można łatwo zarobić, za lataniem samolotem bez wnikliwych kontroli, będą ignorowali obecność i siłę rażenia wirusa, bez względu, w której dekadzie zostali zakotwiczeni, będą domagali się praw właściwych dla epoki, w której miały zastosowanie. Będą nieadekwatni do wymagań czasów, w których żyją. W konsekwencji zostaną wyrzuceni na margines lub zaczną terroryzować otoczenie konserwatyzmem i domagać się od wszystkich, żeby nic się nie zmieniało. Aby temu zapobiec, konieczne jest zrozumienie procesu zmiany i nauczenie się przechodzenia przez etapy transformacji wewnętrznej i zewnętrznej. Jak ze wszystkim, im więcej zmian potrafimy przerobić, tym bardziej oswajamy związane z tym lęki. Z czasem napięcie, jakie pojawia się na myśl o zmianie, znika, a w jego miejsce wkracza podekscytowanie. Świadomość trafia w sedno: oto mamy nowe wyzwanie, które daje szanse na lepsze życie.
Na przełomy w świecie zewnętrznym nakładają się jeszcze zmiany w nas samych. Zdobywamy wykształcenie, zakładamy, lub nie, rodziny, uniezależniamy się, lub nie, finansowo od rodziców, zmieniamy miejsca zamieszkania, wchodzimy w nowe środowiska i towarzystwa. Meblujemy własny świat. Z czasem przychodzi pokusa, żeby zachować status quo: a to dlatego że towarzyszy nam poczucie sukcesu albo wręcz odwrotnie – z powodu głębokiego lęku, że może być jeszcze gorzej. Boimy się czegokolwiek ruszać, bo niechcący można popsuć to, co jest w miarę okej.
Znajomi utworzyli grupę na Messengerze, w której wymieniają pomysły, gdzie przeniosą się na emeryturę. Wybierają dom, apartament albo kamienice do remontu w Grecji, Hiszpanii, Portugalii, a może na Goa albo na Podlasiu. Planują, załączają linki z agencji nieruchomości, porównują ceny, komentują wzajemne pomysły. Dyskusja trwa, a potem na kilka miesięcy zamiera, by ktoś ponowił wątek zmiany albo że już „nie może” i musi wynieść się z miasta. Podkręcony emocjami temat powraca i znowu te same komentarze, uwagi i dywagacje, niezakończone decyzją i działaniem.
Koledzy planują stworzyć nowy biznes. Mają pomysły, dyskutują, tworzą modele finansowe i liczą. Szukają nowej złotej żyły, najlepiej w nowych technologiach. Chcą koniecznie założyć start-up. Po okresie intensywnych spotkań i rozmów wracają do tego, co znają, i wtapiają się w dotychczasowe zajęcia, a potem, stojąc w ulicznym korku lub będąc na spacerze z psem, roztaczają świetlane wizje „czegoś” nowego, biznesowego i lukratywnego.
Żeby dobrze wybrać, a czasami, by cokolwiek móc wybrać, musimy zrobić miejsce na nasz wybór. Wybieranie nie polega na dokładaniu kolejnej opcji i nabywaniu nowych możliwości czy wrzucaniu sobie na głowę kolejnego zobowiązania. Kiedy rozważamy wybór, musimy mieć przestrzeń na to, co ma do nas przyjść. Unikamy podjęcia decyzji, bo wiemy, że w naszym życiu nie mamy już miejsca na kolejną rzecz czy osobę. Coś byśmy chcieli, coś nas pcha, żeby wybrać, ale nie mamy miejsca na nowe. W konsekwencji męczymy się z wyborem, chcemy i jednocześnie nie chcemy. Wystarczyłoby z czegoś zrezygnować, zrobić przestrzeń i wybór stałby się znacznie łatwiejszy. Przestalibyśmy się dręczyć.
Najlepszym sposobem zrobienia miejsca jest odpuszczenie, rezygnacja z…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej
------------------------------------------------------------------------
4) Więcej po pozornej zmianie w rozdziale Niby zmiana… , s. 72.
5) Najwyższe polskie odznaczenie wojenne, nadawane za wybitne zasługi bojowe. Jest jednym z najstarszych orderów wojennych na świecie. Ustanowiony przez króla Stanisława Augusta Poniatowskiego 22 czerwca 1792 r.