- W empik go
Znak czterech. The Sign of Four - ebook
Znak czterech. The Sign of Four - ebook
Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition.
„Znak czterech” (inny tytuł polskiego przekładu: „Znamię czterech”) – powieść kryminalna autorstwa sir Arthura Conana Doyle’a wydana w lutym 1890 roku, druga powieść o przygodach Sherlocka Holmesa. Jest to jedyna powieść o Sherlocku Holmesie niepodzielona na dwie części. Do detektywa amatora Sherlocka Holmesa zgłasza się z prośbą o pomoc panna Mary Morstan (przyszła żona doktora Watsona). Od czasu śmierci jej ojca dostaje w prezencie co roku, w ten sam dzień, piękną perłę. Holmes i Watson mają za zadanie odkryć, kto i dlaczego przysyła pannie Morstan tak drogie prezenty i co ma z tym wspólnego tajemniczy napis „Znak czterech”.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-602-6 |
Rozmiar pliku: | 211 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ I. Nauka dedukcji.
Sherlock Holmes wyjął strzykawkę Pravaz, odwinął rękaw i zastrzyknął silną dawkę na ręce, poznaczonej mnóstwem ukłóć poprzednich.
Trzy razy na dzień, od wielu miesięcy, bywałem świadkiem takiej operacyi, nie mogłem się jednak z nią oswoić; przeciwnie z każdym dniem drażniło mnie to bardziej i robiłem sobie gorzkie wyrzuty, iż jako lekarz nie przeszkadzam temu powolnemu zatruwaniu organizmu.
Lecz Holmes należał do rzędu ludzi, którym trudno stawiać przeszkody, grzeczny chłód tłumił ochotę do wtrącania się w jego sprawy. Zresztą znając jego umysł głęboki i oryginalny, dotychczas nie śmiałem rad mu dawać.
Owego dnia jednak, pod wpływem może mocnego wina, którem obleliśmy śniadanie, nabrałem odwagi i spytałem:
— Cóż mamy dzisiaj: morfinę, czy kokainę?
Podniósł na mnie oczy bystre, przerażające.
— Kokaina — roztwór siedmioprocentowy. — Czy chciałbyś go pan spróbować?
— Nie — odparłem ostro — nie chcę narażać na podobne próby swojego zdrowia, nadwątlonego kampanią w Afganistanie.
Uśmiechnął się.
— Masz może słuszność, Watsonie — rzekł — z fizyologicznego punktu widzenia działanie tego płynu jest zgubnem; znajduję w nim jednak podnietę dla funkcyj mózgowych, a mniejsza o skutki poboczne.
— Zastanów-że się pan, co robisz — zawołałem, nie mogąc się już miarkować. — Pomyśl, co stawiasz na kartę. Zapewne przy pomocy tego środka możesz chwilowo mózg podniecić, lecz strzeż się; trucizna z każdym dniem podkopuje tem zdrowie i umysł i doprowadzi wreszcie do zupełnego wyczerpania. Wszak za każdym razem odczuwasz pan silną reakcyę. Czyż gra warta świecy? Czyż warto dla chwilowej przyjemności niszczyć wspaniałe dary, któremi pana obdarzyła natura? Przemawiam nietylko jako lekarz, lecz i jako przyjaciel. W obu tych charakterach czuję się odpowiedzialnym za pańskie zdrowie.
Te słowa nie rozgniewały go wcale, usiadł wygodnie na fotelu, oparł głowę na dłoniach i mówił:
— Mój umysł nie może pozostawać w spokoju. Daj mi jaki trudny problemat do rozstrzygnięcia, jaką robotę do spełnienia. Wtedy sztuczne podniety staną się zbyteczne. Lecz nie znoszę rutyny życia powszedniego, potrzebuję koniecznie ostrogi; dla tego to obrałem, a właściwie stworzyłem, zawód specyalisty, jestem bowiem jedynym jego przedstawicielem na całym świecie.
— Tak, jedynym detektywem z amatorstwa.
— Istotnie. Stanowię najwyższą instancyę. Gdy Gregson, Cestrade lub Athelney Jones nie mogą sobie poradzić, co, mówiąc nawiasem, zdarza im się często, wtedy udają się do mnie. Biorę ich słowa pod rozwagę, zastanawiam się nad ich sprawozdaniem, wyciągam wnioski i najczęściej dochodzę do pożądanego rezultatu. Powodzeniami swojemi nie chełpię się wcale. Wszak nie widziałeś pan mojego nazwiska w dziennikach; jedyną moją nagrodą jest praca, zwalczanie trudności. Zresztą poznałeś pan moją metodę w sprawie Jeffersona Hope.
— O tak, byłem poprostu zachwycony, opowiedziałem nawet tę sprawę w broszurze pod tytułem: „Detektyw z amatorstwa.“
— Czytałem ją — rzekł — i, prawdę powiedziawszy, niema panu czego powinszować. Trzeba to było przedstawić ściśle, bez domieszki romantyzmu. Pan chciałbyś wykroić powieść z teoremy geometrycznej.
— Wszak w tym wypadku był pierwiastek miłosny. Nie mogłem więc faktów przeinaczać.
— Kto inny byłby tylko napomnął o tem, z epizodu nie czynił głównego przedmiotu, ale starał się uwypuklić ciekawą metodę badania, polegającą na wysnuwaniu przyczyny i jej skutków.
Zabolała mnie taka krytyka utworu, którym pragnąłem mu sprawić przyjemność, a śmieszną mi się wydała pretensya, abym każdy wiersz tej broszury poświęcił wykazywaniu jego niepospolitych zdolności.
Nieraz już, w ciągu naszego wspólnego zamieszkiwania w domu przy Baker street, zauważyłem w Holmsie domieszkę próżności, psującą jego istotne zasługi. Nic mu jednak nie odparłszy, umieściłem wygodniej nogę, przestrzeloną w kampanii afgańskiej.
Sherlock przerwał milczenie.
— Moja sława — rzekł — brzmi już po za kanałem. W zeszłym tygodniu przybył do mnie po radę detektyw francuski Le Villard, o którym musiałeś pan słyszałeś. Obdarzony jest dziwną intuicyą, właściwą jego rasie, braknie mu jednak wiedzy. Wskazałem mu dwie sprawy analogiczne: jedną w Rydze w r. 1859, drugą w Saint-Louis w r. 1871. Ten trop doprowadził go do pomyślnego rozwiązania. Dziś właśnie pisze do mnie, dziękując za moje rady.
Przebiegłem pismo oczyma i uderzyły mnie słowa pełne zachwytu.
— Odzywa się do pana, jak do swego mistrza — rzekłem.
— Trochę przesadza — odparł z udaną obojętnością. — I on jest bardzo zdolny, ma wielki dar obserwacyi i dedukcyi. Braknie mu tylko erudycyi, ale i tę zczasem nabędzie. Teraz zajęty jest tłómaczeniem moich dzieł na język francuski.
— Pańskich dzieł?
— Więc pan nie wie? — rzekł z uśmiechem. — Mam na sumieniu kilka broszur, traktujących o sprawach technicznych. Oto tytuł jednej: „O sztuce rozpoznawania popiołu z rozmaitych cygar.“ Wymieniam 140 gatunków cygar, papierosów, tytuniu do fajek, załączając do tego kolorowe ryciny z wykazaniem różnic. Ślady tytuniu, pozostawiane przez palacza, bywają bardzo ważną poszlaką. Zdołajcie naprzykład wykazać, że zbrodnia została spełniona przez człowieka, który palił indyjskie lunkah, a ułatwicie sobie znacznie pole poszukiwań. Wprawne oko widzi taką różnicę pomiędzy ciemnym popiołem i białym, jak między kapustą a kartoflem.
— Specyalnością pańską są najdrobniejsze odcienia — rzekłem.
— Istotnie — odparł — oceniam ich doniosłość. Przeczytaj pan moją drugą broszurę „O śladach stóp“. Napisałem także ciekawy traktat „O wpływie rzemiosł na ukształtowanie ręki.“ Wszystko to są rzeczy ważne dla detektywa... Ale nudzę pana temi wywodami...
— Bynajmniej — odparłem — interesują mnie one, zwłaszcza że miałem sposobność poznać, jak je pan stosujesz w praktyce. Wspominałeś pan o obserwacyi i dedukcyi. Wszak jedno prowadzi do drugiego.
— Nie zawsze.
Mówiąc to rozłożył się wygodnie na fotelu i puścił dym z fajeczki.
— Chcesz pan przykładu? Obserwacya wskazuje mi, że byłeś pan dziś rano w biurze pocztowem przy Wigmore street, lecz dedukcya jedynie doprowadza mnie do wniosku, że przesłałeś pan telegram.
— Oba fakty są prawdziwe. Lecz jakim sposobem dowiedziałeś się pan o nich? Wszedłem do biura przypadkowo i nie mówiłem o tem nikomu.
— Moja metoda jest tak prosta, że zbytecznem niemal ją objaśniać, że jednak może posłużyć ku określeniu granic, dzielących obserwacyę od dedukcyi, dla tego to wyłożę ją panu. Obserwacya wykazuje mi, że na pańskich butach pozostało trochę czerwonego błota. Otóż naprzeciw biura pocztowego przy Wigmore street przekopano ulicę, niepodobna ominąć nasypu, a ziemia odznacza się tam specyalnym odcieniem czerwonawym, którego niema gdzieindziej. Tu kończy się obserwacya, a otwiera się pole dla dedukcyi.
— Powiedz mi pan przynajmniej, jakim sposobem dowiedziałeś się, że wyprawiłem telegram?
— Przyszło mi to łatwo. Wiem, że nie pisałeś pan listów, bo byliśmy razem przez cały ranek. Widziałem też na pańskiem biurku duży zapas marek i kart pocztowych. Więc po cóżbyś wchodził do biura pocztowego, jeśli nie dla wyprawienia telegramu?
— W danym wypadku masz pan słuszność — odparłem po chwili namysłu i dowodzenie pańskie jest istotnie bardzo proste i logiczne. Czy nie weźmiesz mi pan za złe, jeśli wystawię pańskie teorye na cięższą próbę?
— I owszem — odparł — toby mi oszczędziło wstrzyknięcia drugiej dawki kokainy.
— Mówiłeś pan nieraz, że na przedmiotach często używanych wyciskamy piętno naszej indywidualności i że wprawny spostrzegacz może odczytać te znaki. Oto zegarek, który od niedawna jest moją własnością. Zechciej pan wypowiedzieć mi swój sąd o charakterze i przyzwyczajeniach jego poprzedniego właściciela.
Podałem mu zegarek, sądząc, że zabawię się jego kosztem, gdyż próba, jak sądziłem, była po nad jego siły, chciałem też skorzystać z tego, aby jego zbytnią zarozumiałość utemperować. Zważył zegarek na dłoni, przyjrzał się cyferblatowi, otworzył kopertę, przyglądał się kółkom maszyneryi — naprzód gołem okiem, potem przez szkło powiększające. Uśmiechnąłem się złośliwie, gdy z miną poważną zamknął kopertę i zegarek mi oddał.
— Niewiele można z niego poznać — rzekł — bo był niedawno czyszczony, a to ogranicza pole obserwacyj.
— Istotnie — odparłem — był u zegarmistrza.
Posądzałem mojego towarzysza, że szuka pozoru dla osłonięcia swej nieświadomości.
— Moje obserwacye — rzekł po chwili — nie są jednak bezowocne. Ten zegarek był własnością pańskiego brata, który go odziedziczył po ojcu.
— Wnosisz pan to z liter H. W., wyrytych na kopercie.
— Tak: W jest pierwszą literą pańskiego nazwiska. Zegarek został wyrobiony przed pięćdziesięciu laty i cyfra w tymże czasie wyrżnięta. Klejnoty dostają się zwykle przy podziale starszemu synowi, który najczęściej nosi to samo imię, co ojciec. Otóż, jeśli mnie pamięć nie myli, pański ojciec umarł przed kilku laty. Ten zegarek od owego czasu pozostawał w ręku pańskiego brata starszego.
— Wszystko to prawda. A potem?
— Brat pański był niedbały i lekkomyślny. Odziedziczył spory majątek, lecz go niebawem roztrwonił. W życiu swem zaznawał różnych kolei i nędzy i wielkiego dostatku, wreszcie rozpił się i umarł. Oto owoc moich spostrzeżeń.
Podskoczyłem na krześle ze zdziwienia.
— Nie sądziłem nigdy, abyś się pan do tego poniżył — zawołałem. — Musiałeś pan zasięgnąć informacyi o moim bracie, a teraz chcesz we mnie wmówić, żeś wyczytał te dzieje z zegarka. Ja to nazywam poprostu szarlataneryą.
— Mój drogi Watsonie — przerwał mi Holmes z całym spokojem — daruj mi, że poruszyłem przykre wspomnienia. Mogę cię jednak upewnić słowem honoru, że dotychczas nie wiedziałem nawet, żeś miał brata.
— Więc jakimże cudem wykryłeś pan te fakty. Wszystko, coś mi powiedział, jest szczerą prawdą.
— Nie sądziłem nawet, że mi się tak uda, gdyż snułem wnioski, opierając się na prawdopodobieństwach.
— Nie poprzestałeś pan jednak na domysłach.
— Nie, ja się nigdy nie domyślam; to fatalny zwyczaj, nieprzyjaciel logiki. Jeśli zechcesz iść za wątkiem moich myśli, to się przekonasz, że błahe napozór spostrzeżenia dostarczają najpewniejszych obserwacyj i że prostemi i łatwemi drogami można dojść do zdumiewających rezultatów. Oto naprzykład powiedziałem panu przed chwilą, że brat pański był nieporządny. Przyjrzyj się dobrze tej kopercie a zobaczysz, że jest cała porysowana, co świadczy o zwyczaju noszenia w jednej kieszeni przedmiotów różnorodnych, jak drobnej monety, kluczów i t. d. Łatwy ztąd wniosek, że kto się tak obchodzi z zegarkiem wartości pięćdziesięciu luidorów, ten musi być nieporządny. Dalej: właściciele lombardów mają zwyczaj wypisywać szpilką numer kwitu, wydanego wzamian. Otóż na odwrotnej stronie koperty są cztery takie numery, co dowodzi, że brat pański znajdował się nieraz w kłopotach pieniężnych, lecz miewał także przypływy gotówki, skoro mógł znowu odbierać zegarek z lombardu. Przyjrzyj się pan kopercie wewnętrznej, a zobaczysz, że jest porysowana przy dziurkach do nakręcania. Takie porysowania świadczą niechybnie o braku trzeźwości. Zegarki, należące do pijaków, są zwykle porysowane w ten sposób. Właściciel chce wieczorem nakręcić zegarek, ręka mu drży, kluczyk wysuwa się z palców. Wszak wnioski moje są proste?
— O, tak, bardzo proste i zrozumiałe — odparłem. — Przepraszam pana za mój sąd pośpieszny. Powinienem był zaufać odrazu pańskiej przenikliwości. Czy wolno mi zapytać, jaką pan ma teraz sprawę na widoku?
— Niestety, nie mam żadnej i dla tego wstrzykuję sobie kokainę. Nie mogę żyć bez zajęcia i umysłowej podniety. Otwórz pan okno i spójrz na świat Boży. Prawda, jaki smutny. Szara mgła zawisła nad domami, wszędzie brzydko i bezbarwnie. Sprzykrzyła mi się już jednostajność życia, pragnę uciec przed nią za jakąbądź cenę, przy pomocy bodaj sztucznych środków, gdy mi nie dopisują naturalne.
Chciałem coś na to odpowiedzieć, gdy zapukano do drzwi. Weszła nasza gospodyni z listem na tacy.
— Jakaś panienka chce się z panem widzieć — rzekła do mojego towarzysza.
— Miss Marya Morston — odczytał z biletu. — To nazwisko jest mi obce — dodał po chwili namysłu. — Proszę tę młodą osobę tutaj wprowadzić. Nie odchodź, doktorze. Wolę, żebyś został.
ROZDZIAŁ II. Przedstawienie sprawy.
Miss Morston weszła do pokoju lekko i powiewnie. Była to ładna panienka, średniego wzrostu, jasnowłosa, ubrana wytwornie, choć skromnie w szarą sukienkę beżową. Trzewiki i rękawiczki leżały, jak ulane i widocznie pochodziły z dobrych magazynów.
Nie zdarzyło mi się widzieć sympatyczniejszej twarzy we wszystkich trzech znanych mi częściach świata, na twarzy jej odbijała się dobroć i subtelność uczuć.
W pierwszej chwili uderzył mnie spokój i powaga tej osóbki, ale przypatrując się jej spostrzegłem, że jest bardzo wzburzoną.
— Skierowała mnie do pana osoba, zawdzięczająca ci wiele, panie Sherlock Holmes — rzekła panienka. — Mistress Cecylia Forrester, u której przebywam w charakterze nauczycielki, mówiła mi, żeś pan swoją przenikliwością wybawił ją z wielkiego kłopotu. Pamięta również, żeś jej pan dużo dobroci okazał.
— O tak! mistress Cecylia Forrester! — rzekł Holmes. — Oddałem jej istotnie drobną przysługę. Chodziło o rzecz błahą.
— Ona sądzi o tem inaczej — odparła miss Morston. — Bądź co bądź nie nazwiesz pan błahą sprawy, która mnie tutaj sprowadza. Trudno o sytuacyę bardziej zawiłą, niż ta, w której się znajduję.
Holmes zatarł ręce, uszczęśliwiony. Wielka ciekawość ożywiła jego twarz jastrzębią.
— Przedstaw mi pani rzecz treściwie — rzekł z powagą.
Obawiałem się, że przeszkadzam i chciałem wyjść z pokoju, lecz ku mojemu zdziwieniu panienka prosiła mnie, abym pozostał.
Usiadłem znowu.
— Oto w krótkich słowach streszczenie faktów — zaczęła. — Mój ojciec, który był oficerem w jednym z pułków indyjskich, przysłał mnie do Anglii zanim wyszłam z lat dziecięcych. Umieszczono mnie w dobrym pensyonacie w Edymburgu. Pozostawałam w nim do siedmnastego roku życia. W r. 1878 mój ojciec jako najstarszy pułkownik swego pułku otrzymał urlop całoroczny i powrócił do Anglii. Zatelegrafował do mnie z Londynu, donosząc, że przybył zdrowo i cało i wzywając mnie natychmiast do hotelu Langham. Pośpieszyłam na to wezwanie. Za przybyciem do hotelu dowiedziałam się, że kapitan Morston zatrzymał się w nim istotnie, lecz że wyszedł wieczorem dnia poprzedniego i dotychczas nie wrócił. Czekałam przez cały dzień, ale napróżno. Wieczorem, idąc za radą administratora hotelowego, dałam znać policyi, a nazajutrz umieściłam ogłoszenie w dziennikach. Poszukiwania nie doprowadziły do żadnego rezultatu; od owego dnia aż do dzisiejszego nie było wieści o moim biednym ojcu. Wracał do kraju z radością i nadzieją, natomiast...
Tłumione łkanie wstrząsnęło jej piersią.
— Data? — zapytał Sherlock Holmes, otwierając notes.
— 3-go grudnia 1878, a więc blizko dziesięć lat temu, widziano go po raz ostatni.
— Jego bagaże?
— Pozostały w hotelu, nie było w nich jednak nic takiego, coby mogło na trop wprowadzić: znaleźliśmy odzież, książki, a głównie osobliwości z archipelagu Andaman, ojciec mój bowiem należał do garnizonu, któremu powierzono nadzór nad skazańcami, osadzonymi na tej wyspie.
— Czy miał przyjaciół w Londynie?
— O ile wiem, to tylko jednego, majora Sholto, z tego samego pułku co ojciec, 34 go strzelców w Bombayu. Major podał się był do dymisyi na krótko przedtem i mieszkał w Upper Norwood. Ma się rozumieć, zapytywaliśmy go, czy nie widział się z ojcem, ale nie słyszał nawet o przybyciu towarzysza broni do Anglii.
— Dziwna sprawa — mruknął Sherlock Holmes..................The Sign of Four
CHAPTER I: The Science of Deduction
Sherlock Holmes took his bottle from the corner of the mantel-piece and his hypodermic syringe from its neat morocco case. With his long, white, nervous fingers he adjusted the delicate needle, and rolled back his left shirt-cuff. For some little time his eyes rested thoughtfully upon the sinewy forearm and wrist all dotted and scarred with innumerable puncture-marks. Finally he thrust the sharp point home, pressed down the tiny piston, and sank back into the velvet-lined arm-chair with a long sigh of satisfaction.
Three times a day for many months I had witnessed this performance, but custom had not reconciled my mind to it. On the contrary, from day to day I had become more irritable at the sight, and my conscience swelled nightly within me at the thought that I had lacked the courage to protest. Again and again I had registered a vow that I should deliver my soul upon the subject, but there was that in the cool, nonchalant air of my companion which made him the last man with whom one would care to take anything approaching to a liberty. His great powers, his masterly manner, and the experience which I had had of his many extraordinary qualities, all made me diffident and backward in crossing him.
Yet upon that afternoon, whether it was the Beaune which I had taken with my lunch, or the additional exasperation produced by the extreme deliberation of his manner, I suddenly felt that I could hold out no longer.
“Which is it to-day?” I asked,—“morphine or cocaine?”
He raised his eyes languidly from the old black-letter volume which he had opened. “It is cocaine,” he said,—“a seven-per-cent. solution. Would you care to try it?”
“No, indeed,” I answered, brusquely. “My constitution has not got over the Afghan campaign yet. I cannot afford to throw any extra strain upon it.”
He smiled at my vehemence. “Perhaps you are right, Watson,” he said. “I suppose that its influence is physically a bad one. I find it, however, so transcendently stimulating and clarifying to the mind that its secondary action is a matter of small moment.”
“But consider!” I said, earnestly. “Count the cost! Your brain may, as you say, be roused and excited, but it is a pathological and morbid process, which involves increased tissue-change and may at last leave a permanent weakness. You know, too, what a black reaction comes upon you. Surely the game is hardly worth the candle. Why should you, for a mere passing pleasure, risk the loss of those great powers with which you have been endowed? Remember that I speak not only as one comrade to another, but as a medical man to one for whose constitution he is to some extent answerable.”
He did not seem offended. On the contrary, he put his finger-tips together and leaned his elbows on the arms of his chair, like one who has a relish for conversation.
“My mind,” he said, “rebels at stagnation. Give me problems, give me work, give me the most abstruse cryptogram or the most intricate analysis, and I am in my own proper atmosphere. I can dispense then with artificial stimulants. But I abhor the dull routine of existence. I crave for mental exaltation. That is why I have chosen my own particular profession,—or rather created it, for I am the only one in the world.”
“The only unofficial detective?” I said, raising my eyebrows.
“The only unofficial consulting detective,” he answered. “I am the last and highest court of appeal in detection. When Gregson or Lestrade or Athelney Jones are out of their depths—which, by the way, is their normal state—the matter is laid before me. I examine the data, as an expert, and pronounce a specialist’s opinion. I claim no credit in such cases. My name figures in no newspaper. The work itself, the pleasure of finding a field for my peculiar powers, is my highest reward. But you have yourself had some experience of my methods of work in the Jefferson Hope case.”
“Yes, indeed,” said I, cordially. “I was never so struck by anything in my life. I even embodied it in a small brochure with the somewhat fantastic title of ‘A Study in Scarlet.’”
He shook his head sadly. “I glanced over it,” said he. “Honestly, I cannot congratulate you upon it. Detection is, or ought to be, an exact science, and should be treated in the same cold and unemotional manner. You have attempted to tinge it with romanticism, which produces much the same effect as if you worked a love-story or an elopement into the fifth proposition of Euclid.”
“But the romance was there,” I remonstrated. “I could not tamper with the facts.”
“Some facts should be suppressed, or at least a just sense of proportion should be observed in treating them. The only point in the case which deserved mention was the curious analytical reasoning from effects to causes by which I succeeded in unraveling it.”
I was annoyed at this criticism of a work which had been specially designed to please him. I confess, too, that I was irritated by the egotism which seemed to demand that every line of my pamphlet should be devoted to his own special doings. More than once during the years that I had lived with him in Baker Street I had observed that a small vanity underlay my companion’s quiet and didactic manner. I made no remark, however, but sat nursing my wounded leg. I had a Jezail bullet through it some time before, and, though it did not prevent me from walking, it ached wearily at every change of the weather.
“My practice has extended recently to the Continent,” said Holmes, after a while, filling up his old brier-root pipe. “I was consulted last week by François Le Villard, who, as you probably know, has come rather to the front lately in the French detective service. He has all the Celtic power of quick intuition, but he is deficient in the wide range of exact knowledge which is essential to the higher developments of his art. The case was concerned with a will, and possessed some features of interest. I was able to refer him to two parallel cases, the one at Riga in 1857, and the other at St. Louis in 1871, which have suggested to him the true solution. Here is the letter which I had this morning acknowledging my assistance.” He tossed over, as he spoke, a crumpled sheet of foreign notepaper. I glanced my eyes down it, catching a profusion of notes of admiration, with stray “magnifiques,” “coup-de-maîtres,” and “tours-de-force,” all testifying to the ardent admiration of the Frenchman.
“He speaks as a pupil to his master,” said I.
“Oh, he rates my assistance too highly,” said Sherlock Holmes, lightly. “He has considerable gifts himself. He possesses two out of the three qualities necessary for the ideal detective. He has the power of observation and that of deduction. He is only wanting in knowledge; and that may come in time. He is now translating my small works into French.”
“Your works?”
“Oh, didn’t you know?” he cried, laughing. “Yes, I have been guilty of several monographs. They are all upon technical subjects. Here, for example, is one ‘Upon the Distinction between the Ashes of the Various Tobaccoes.’ In it I enumerate a hundred and forty forms of cigar-, cigarette-, and pipe-tobacco, with coloured plates illustrating the difference in the ash. It is a point which is continually turning up in criminal trials, and which is sometimes of supreme importance as a clue. If you can say definitely, for example, that some murder has been done by a man who was smoking an Indian lunkah, it obviously narrows your field of search. To the trained eye there is as much difference between the black ash of a Trichinopoly and the white fluff of bird’s-eye as there is between a cabbage and a potato.”
“You have an extraordinary genius for minutiæ,” I remarked.
“I appreciate their importance. Here is my monograph upon the tracing of footsteps, with some remarks upon the uses of plaster of Paris as a preserver of impresses. Here, too, is a curious little work upon the influence of a trade upon the form of the hand, with lithotypes of the hands of slaters, sailors, corkcutters, compositors, weavers, and diamond-polishers. That is a matter of great practical interest to the scientific detective,—especially in cases of unclaimed bodies, or in discovering the antecedents of criminals. But I weary you with my hobby.”
“Not at all,” I answered, earnestly. “It is of the greatest interest to me, especially since I have had the opportunity of observing your practical application of it. But you spoke just now of observation and deduction. Surely the one to some extent implies the other.”
“Why, hardly,” he answered, leaning back luxuriously in his arm-chair, and sending up thick blue wreaths from his pipe. “For example, observation shows me that you have been to the Wigmore Street Post-Office this morning, but deduction lets me know that when there you dispatched a telegram.”
“Right!” said I. “Right on both points! But I confess that I don’t see how you arrived at it. It was a sudden impulse upon my part, and I have mentioned it to no one.”
“It is simplicity itself,” he remarked, chuckling at my surprise,—“so absurdly simple that an explanation is superfluous; and yet it may serve to define the limits of observation and of deduction. Observation tells me that you have a little reddish mould adhering to your instep. Just opposite the Seymour Street Office they have taken up the pavement and thrown up some earth which lies in such a way that it is difficult to avoid treading in it in entering. The earth is of this peculiar reddish tint which is found, as far as I know, nowhere else in the neighbourhood. So much is observation. The rest is deduction.”
“How, then, did you deduce the telegram?”
“Why, of course I knew that you had not written a letter, since I sat opposite to you all morning. I see also in your open desk there that you have a sheet of stamps and a thick bundle of post-cards. What could you go into the post-office for, then, but to send a wire? Eliminate all other factors, and the one which remains must be the truth.”
“In this case it certainly is so,” I replied, after a little thought. “The thing, however, is, as you say, of the simplest. Would you think me impertinent if I were to put your theories to a more severe test?”
“On the contrary,” he answered, “it would prevent me from taking a second dose of cocaine. I should be delighted to look into any problem which you might submit to me.”
“I have heard you say that it is difficult for a man to have any object in daily use without leaving the impress of his individuality upon it in such a way that a trained observer might read it. Now, I have here a watch which has recently come into my possession. Would you have the kindness to let me have an opinion upon the character or habits of the late owner?”
I handed him over the watch with some slight feeling of amusement in my heart, for the test was, as I thought, an impossible one, and I intended it as a lesson against the somewhat dogmatic tone which he occasionally assumed. He balanced the watch in his hand, gazed hard at the dial, opened the back, and examined the works, first with his naked eyes and then with a powerful convex lens. I could hardly keep from smiling at his crestfallen face when he finally snapped the case to and handed it back.
“There are hardly any data,” he remarked. “The watch has been recently cleaned, which robs me of my most suggestive facts.”
“You are right,” I answered. “It was cleaned before being sent to me.” In my heart I accused my companion of putting forward a most lame and impotent excuse to cover his failure. What data could he expect from an uncleaned watch?
“Though unsatisfactory, my research has not been entirely barren,” he observed, staring up at the ceiling with dreamy, lack-lustre eyes. “Subject to your correction, I should judge that the watch belonged to your elder brother, who inherited it from your father.”
“That you gather, no doubt, from the H. W. upon the back?”
“Quite so. The W. suggests your own name. The date of the watch is nearly fifty years back, and the initials are as old as the watch: so it was made for the last generation. Jewelry usually descends to the eldest son, and he is most likely to have the same name as the father. Your father has, if I remember right, been dead many years. It has, therefore, been in the hands of your eldest brother.”
“Right, so far,” said I. “Anything else?”
“He was a man of untidy habits,—very untidy and careless. He was left with good prospects, but he threw away his chances, lived for some time in poverty with occasional short intervals of prosperity, and finally, taking to drink, he died. That is all I can gather.”
I sprang from my chair and limped impatiently about the room with considerable bitterness in my heart.
“This is unworthy of you, Holmes,” I said. “I could not have believed that you would have descended to this. You have made inquires into the history of my unhappy brother, and you now pretend to deduce this knowledge in some fanciful way. You cannot expect me to believe that you have read all this from his old watch! It is unkind, and, to speak plainly, has a touch of charlatanism in it.”
“My dear doctor,” said he, kindly, “pray accept my apologies. Viewing the matter as an abstract problem, I had forgotten how personal and painful a thing it might be to you. I assure you, however, that I never even knew that you had a brother until you handed me the watch.”
“Then how in the name of all that is wonderful did you get these facts? They are absolutely correct in every particular.”
“Ah, that is good luck. I could only say what was the balance of probability. I did not at all expect to be so accurate.”
“But it was not mere guess-work?”
“No, no: I never guess. It is a shocking habit,—destructive to the logical faculty. What seems strange to you is only so because you do not follow my train of thought or observe the small facts upon which large inferences may depend. For example, I began by stating that your brother was careless. When you observe the lower part of that watch-case you notice that it is not only dinted in two places, but it is cut and marked all over from the habit of keeping other hard objects, such as coins or keys, in the same pocket. Surely it is no great feat to assume that a man who treats a fifty-guinea watch so cavalierly must be a careless man. Neither is it a very far-fetched inference that a man who inherits one article of such value is pretty well provided for in other respects.”
I nodded, to show that I followed his reasoning.
“It is very customary for pawnbrokers in England, when they take a watch, to scratch the number of the ticket with a pin-point upon the inside of the case. It is more handy than a label, as there is no risk of the number being lost or transposed. There are no less than four such numbers visible to my lens on the inside of this case. Inference,—that your brother was often at low water. Secondary inference,—that he had occasional bursts of prosperity, or he could not have redeemed the pledge. Finally, I ask you to look at the inner plate, which contains the key-hole. Look at the thousands of scratches all round the hole,—marks where the key has slipped. What sober man’s key could have scored those grooves? But you will never see a drunkard’s watch without them. He winds it at night, and he leaves these traces of his unsteady hand. Where is the mystery in all this?”
“It is as clear as daylight,” I answered. “I regret the injustice which I did you. I should have had more faith in your marvellous faculty. May I ask whether you have any professional inquiry on foot at present?”
“None. Hence the cocaine. I cannot live without brain-work. What else is there to live for? Stand at the window here. Was ever such a dreary, dismal, unprofitable world? See how the yellow fog swirls down the street and drifts across the dun-coloured houses. What could be more hopelessly prosaic and material? What is the use of having powers, doctor, when one has no field upon which to exert them? Crime is commonplace, existence is commonplace, and no qualities save those which are commonplace have any function upon earth.”
I had opened my mouth to reply to this tirade, when with a crisp knock our landlady entered, bearing a card upon the brass salver.
“A young lady for you, sir,” she said, addressing my companion.
“Miss Mary Morstan,” he read. “Hum! I have no recollection of the name. Ask the young lady to step up, Mrs. Hudson. Don’t go, doctor. I should prefer that you remain.”
CHAPTER II. The Statement of the Case
Miss Morstan entered the room with a firm step and an outward composure of manner. She was a blonde young lady, small, dainty, well gloved, and dressed in the most perfect taste. There was, however, a plainness and simplicity about her costume which bore with it a suggestion of limited means. The dress was a sombre greyish beige, untrimmed and unbraided, and she wore a small turban of the same dull hue, relieved only by a suspicion of white feather in the side. Her face had neither regularity of feature nor beauty of complexion, but her expression was sweet and amiable, and her large blue eyes were singularly spiritual and sympathetic. In an experience of women which extends over many nations and three separate continents, I have never looked upon a face which gave a clearer promise of a refined and sensitive nature. I could not but observe that as she took the seat which Sherlock Holmes placed for her, her lip trembled, her hand quivered, and she showed every sign of intense inward agitation.
“I have come to you, Mr. Holmes,” she said, “because you once enabled my employer, Mrs. Cecil Forrester, to unravel a little domestic complication. She was much impressed by your kindness and skill.”
“Mrs. Cecil Forrester,” he repeated thoughtfully. “I believe that I was of some slight service to her. The case, however, as I remember it, was a very simple one.”
“She did not think so. But at least you cannot say the same of mine. I can hardly imagine anything more strange, more utterly inexplicable, than the situation in which I find myself.”
Holmes rubbed his hands, and his eyes glistened. He leaned forward in his chair with an expression of extraordinary concentration upon his clear-cut, hawklike features. “State your case,” said he, in brisk, business tones.
I felt that my position was an embarrassing one. “You will, I am sure, excuse me,” I said, rising from my chair.
To my surprise, the young lady held up her gloved hand to detain me. “If your friend,” she said, “would be good enough to stop, he might be of inestimable service to me.”
I relapsed into my chair.
“Briefly,” she continued, “the facts are these. My father was an officer in an Indian regiment who sent me home when I was quite a child. My mother was dead, and I had no relative in England. I was placed, however, in a comfortable boarding establishment at Edinburgh, and there I remained until I was seventeen years of age. In the year 1878 my father, who was senior captain of his regiment, obtained twelve months’ leave and came home. He telegraphed to me from London that he had arrived all safe, and directed me to come down at once, giving the Langham Hotel as his address. His message, as I remember, was full of kindness and love. On reaching London I drove to the Langham, and was informed that Captain Morstan was staying there, but that he had gone out the night before and had not yet returned. I waited all day without news of him. That night, on the advice of the manager of the hotel, I communicated with the police, and next morning we advertised in all the papers. Our inquiries led to no result; and from that day to this no word has ever been heard of my unfortunate father. He came home with his heart full of hope, to find some peace, some comfort, and instead—” She put her hand to her throat, and a choking sob cut short the sentence.
“The date?” asked Holmes, opening his note-book.
“He disappeared upon the 3rd of December, 1878,—nearly ten years ago.”
“His luggage?”
“Remained at the hotel. There was nothing in it to suggest a clue,—some clothes, some books, and a considerable number of curiosities from the Andaman Islands. He had been one of the officers in charge of the convict-guard there.”
“Had he any friends in town?”
“Only one that we know of,—Major Sholto, of his own regiment, the 34th Bombay Infantry. The major had retired some little time before, and lived at Upper Norwood. We communicated with him, of course, but he did not even know that his brother officer was in England.”
“A singular case,” remarked Holmes.
“I have not yet described to you the most singular part. About six years ago—to be exact, upon the 4th of May, 1882—an advertisement appeared in the Times asking for the address of Miss Mary Morstan and stating that it would be to her advantage to come forward. There was no name or address appended. I had at that time just entered the family of Mrs. Cecil Forrester in the capacity of governess. By her advice I published my address in the advertisement column. The same day there arrived through the post a small card-board box addressed to me, which I found to contain a very large and lustrous pearl. No word of writing was enclosed. Since then every year upon the same date there has always appeared a similar box, containing a similar pearl, without any clue as to the sender. They have been pronounced by an expert to be of a rare variety and of considerable value. You can see for yourselves that they are very handsome.” She opened a flat box as she spoke, and showed me six of the finest pearls that I had ever seen.
“Your statement is most interesting,” said Sherlock Holmes. “Has anything else occurred to you?”
“Yes, and no later than to-day. That is why I have come to you. This morning I received this letter, which you will perhaps read for yourself.”
“Thank you,” said Holmes. “The envelope too, please. Postmark, London, S.W. Date, July 7. Hum! Man’s thumb-mark on corner,—probably postman. Best quality paper. Envelopes at sixpence a packet. Particular man in his stationery. No address. ‘Be at the third pillar from the left outside the Lyceum Theatre to-night at seven o’clock. If you are distrustful, bring two friends. You are a wronged woman, and shall have justice. Do not bring police. If you do, all will be in vain. Your unknown friend.’ Well, really, this is a very pretty little mystery. What do you intend to do, Miss Morstan?”
“That is exactly what I want to ask you.”
“Then we shall most certainly go. You and I and—yes, why, Dr. Watson is the very man. Your correspondent says two friends. He and I have worked together before.”.......................