Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Znak - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 września 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Znak - ebook

Tuż przed śmiercią uświadamiam sobie, że mity kłamią. Nie ma światła na końcu tunelu. Przeszłość nie przesuwa się przed moimi oczami jak film. Potrafię myśleć tylko o tym, jak bardzo pragnę żyć. Miesiąc temu przyjechałem do Nowego Jorku, aby zostać najlepszym dziennikarzem na świecie. Odkryć historie, których nikt jeszcze nie opowiedział. I oto ja - Henry Parker, zaledwie dwudziestoczteroletni, a już u kresu sił - czekam na kulę, która przerwie moje życie. Wystarczy tylko naciśnięcie spustu. Nie mam siły uciekać. Amanda i ja ostatnie siedemdziesiąt dwie godziny właśnie to robiliśmy. Jestem zupełnie wyczerpany. Znam prawdę, lecz nie będę w stanie jej ujawnić. Pięć minut temu myślałem, że wreszcie wszystko rozumiem. Wiem, dlaczego obaj prześladowcy - agent FBI i płatny zabójca - chcą mojej śmierci. Każdy z innego powodu. Jeśli dziś wieczorem zginę - jutro umrą kolejni ludzie.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-238-9628-9
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Tuż przed śmiercią uświadomiłem sobie, że wszelkie mity, jakie ludzie stworzyli na jej temat, są z gruntu fałszywe. Nie widziałem białego światła na końcu ciemnego tunelu. Przed moimi oczami nie przesuwały się sceny z całego życia. Nie witały mnie chóry anielskie ani dziewicze hurysy. Moja dusza nie lewitowała pod sufitem, aby stamtąd podziwiać porzucone ciało. Tylko jednego byłem dojmująco pewien – bardzo pragnąłem żyć.

Nie mogłem oderwać wzroku od strzelby myśliwskiej. Od naoliwionej lufy odbijało się księżycowe światło. Powietrze wypełniał gryzący i ciężki zapach kordytu, krwi i zgnilizny. Odór śmierci. Aż dławił, gdy wszystko pociemniało mi w oczach. Spanikowany skierowałem spojrzenie na ciało leżące u mych stóp. Łuski po nabojach leżały rozrzucone w kałuży intensywnie czerwonej krwi.

Mojej krwi.

Oprócz mnie w pokoju znajdowali się dwaj mężczyźni. Nie licząc trupa. Obu widziałem wcześniej zaledwie jeden raz.

Jeszcze pięć minut temu myślałem, że już wszystko rozumiem. Wiedziałem, że obaj życzą mi śmierci, choć każdy z innego powodu.

Na twarzy jednego z nich malowała się niekłamana nienawiść, tak osobista, że w mgnieniu oka pojąłem, iż oto stoi przede mną czwarty jeździec Apokalipsy we własnej osobie. Drugi mężczyzna patrzył zimno i obojętnie, jakby moje życie było przeterminowaną kartą kontrolną czekającą na skasowanie. A ja nie mogłem powstrzymać gorączkowego biegu myśli.

Kiedyś byłem specjalistą od ekstremalnych emocji. Obsesyjnym podglądaczem ludzkiej natury.

Poczucie winy.

Namiętność.

Miłość.

Odwaga.

Pożądanie.

I strach.

Przez dwadzieścia cztery lata spędzone na tym świecie sam doświadczyłem ich wielokrotnie.

Doświadczyłem wszystkiego poza strachem. A teraz, w ciągu ostatnich trzech dni, bałem się tak bardzo, jakbym miał nadrobić zaległości z całego życia.

Moim zawodowym powołaniem było obserwowanie skrajnych sytuacji i zachowań. Z upodobaniem odnajdowałem w nich subtelne odcienie szarości między czernią a bielą. Jak zastrzyk insuliny działało na mnie pytanie o granice, jakie stawiają sobie jednostki, i uwarunkowania determinujące ich życie. Z pasją poszukiwałem uprawnionych uogólnień, jakiejś uniwersalnej prawdy o człowieku.

Przyjechałem do Nowego Jorku, bo tu dano mi szansę, by doświadczyć tych emocji na znacznie większą skalę, niż mogłem sobie wcześniej wyobrazić. Tutaj miałem szansę odkryć najwspanialsze historie, których jeszcze nikt przede mną nie opowiedział.

Kiedy dostałem kulę w piersi, odniosłem wrażenie, jakby zimne iskry spłynęły kaskadą wzdłuż kręgosłupa. Prawa strona ciała została pozbawiona czucia, każdy oddech przypominał wciąganie błota przez połamaną trzcinę. Gdy pocisk rozdarł moje ciało, a impet odrzucił mnie jak szmacianą lalkę, spodziewałem się rozdzierającego bólu. Przypalania żywym ogniem. Nieludzkich męczarni, które ogarną całe moje jestestwo jak mściwe fale przypływu. Tymczasem ból się nie pojawił.

Zamiast niego ogarnęło mnie przerażające uczucie braku jakichkolwiek doznań.

Leżąc w agonii, starałem się wyobrazić sobie najcenniejsze chwile, których zostanę nieodwracalnie pozbawiony, jeśli z wylotu lufy ponownie zionie pomarańczowy płomień, rozświetlając na ułamek sekundy ciemność i przynosząc śmierć tak szybko, że świat się skończy, nim zdążę to sobie uświadomić.

Czy miałbym rodzinę? Mieszkanie większe od tej obrzydliwej wynajmowanej nory, za którą płaciłem idiotycznie wysoki czynsz, a której drzwi są teraz oklejone żółtą policyjną taśmą? Czy miałbym dzieci? Chłopca czy dziewczynkę? A może parkę? Czy wychowywałbym je w tym mieście, do którego przybyłem tak ochoczo zaledwie kilka miesięcy temu?

Może dożyłbym późnej starości, zachorował i umarł z jakiegoś naturalnego powodu? Może naprzeciwko wejścia do Radio City Music Hallu zszedłbym nagle z chodnika na jezdnię prosto pod koła piętrowego autobusu wypełnionego ciekawskimi turystami? Wycelowaliby we mnie aparaty cyfrowe i trzaskali kolejne ujęcia mojego pogruchotanego ciała, podczas gdy policjant w skórzanym kombinezonie motocyklisty kierowałby ruchem tak, aby pojazdy omijały obrys mojej sylwetki zrobiony kredą na asfalcie.

Jednak nie. Jestem tutaj. Ja, Henry Parker, liczący zaledwie dwadzieścia cztery lata, u kresu sił, o włos od śmiercionośnej kuli, która przerwie życie, co ledwie się zaczęło.

A jeśli prawda umrze dziś wraz ze mną, zginie jeszcze wiele osób, które mogłyby ocaleć, gdyby tylko...

Już nie ucieknę. Przez ostatnie siedemdziesiąt dwie godziny tylko to robiłem. Dzisiaj nadszedł kres obławy.

Moim ciałem wstrząsają nieopanowane dreszcze. Mężczyzna w czerni o twarzy jakby wyciosanej z granitu ściska mocniej pistolet i mówi dwa słowa. A ja wiem, że zaraz umrę.

– Za Annę.

Nie znam Anny, ale zaraz umrę dla niej. Po raz pierwszy od momentu, kiedy to wszystko się zaczęło, czyli od trzech dni, nie mam już dokąd uciec.

Chcę odzyskać swoje życie. Chcę odnaleźć Amandę. Mam dosyć ukrywania się. Jestem śmiertelnie zmęczony. Przytłoczony poznaną prawdą, której już nigdy nikomu nie ujawnię. Dajcie mi ostatnią szansę. Wysłuchajcie mojej historii.

Obiecuję, że nie pożałujecie.1

Miesiąc wcześniej

Patrzyłem na swoje odbicie w szklanych drzwiach, gdy winda unosiła mnie na dwunaste piętro. Garnitur świeżo odebrany z pralni chemicznej zachował nienaganny wygląd. Krawat, buty i pasek starannie dobrane. Nerwowo zerkałem na Wallace'a Langstona, starszego mężczyznę stojącego tuż obok. Moje kasztanowe włosy były porządnie przyczesane. Trzymałem się prosto i sztywno, jakbym połknął kij, co jeszcze podkreślało moje sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Kupiłem sobie poradnik, jak się przygotować do pierwszego dnia w nowej pracy. Atrakcyjny dwudziestoparolatek na okładce prezentował w uśmiechu zęby, które musiały go kosztować więcej, niż mnie studia.

Recepcjonistka wręczyła mi tymczasową przepustkę. Jeszcze nie stałem się członkiem bractwa, byłem na cenzurowanym, musiałem dopiero udowodnić swoją wartość.

– W ciągu tygodnia proszę zrobić sobie zdjęcie – powiedziała opryskliwa kobieta w wielkich okularach z czerwoną oprawką i ze znamieniem na policzku, które nadawało charakteru jej fizjonomii. – Jeśli pan tego zaniedba, będę musiała za każdym razem od nowa wprowadzać pana dane do systemu. A mam lepsze rzeczy do roboty. Rozumiemy się?

Skinąłem głową i zapewniłem ją, że będzie to pierwsza rzecz, którą zrobię. Istotnie miałem taki zamiar. Chciałem, by moja twarz pojawiła się na przepustce dziennikarza „Gazette” jak najprędzej.

Drzwi windy rozsunęły się. Wallace poprowadził mnie przez recepcję wyłożoną beżową wykładziną. Za biurkiem sekretarki ścianę zdobiło wielkie logo „New York Gazette”. Pokazałem jej tymczasową przepustkę. Uśmiechnęła się szeroko i wróciła do żucia gumy.

Wallace przyłożył identyfikator do czytnika i otworzył szklane drzwi. Ciszę przerwał nagły gwar, a ja pomyślałem, że ten najpiękniejszy na świecie hałas jest cudownym spełnieniem wszystkich moich marzeń i nadziei.

Ktoś niewtajemniczony mógłby to uznać za nieprzerwaną, trudną do zniesienia kakofonię, ale dla moich uszu hałas ten był tak kojący i naturalny jak serdeczny śmiech. Setki palców waliły w klawisze, równomierny stukot klawiatury i odgłosy gorączkowego skrobania długopisem po papierze wywołały na mojej twarzy uśmiech. Dziesiątki par oczu wpatrzonych w drobniutkie literki na monitorach, czytające faksy i e-maile nadsyłane ze wszystkich stron świata. Twarze sugestywnie wykrzywione, jakby telefon był żywą istotą zdolną do odczytywania emocji. Niektórzy krzyczeli, inni cicho szeptali. Gdybym nie panował nad mięśniami twarzy, chcąc, aby moja mina wyrażała pewność siebie, szczęka opadłaby mi z hukiem, jak animowanym przyjaciołom królika Bugsa.

– To jest news room – oznajmił Wallace. – Twoje biurko stoi tam. – I wskazał wolne krzesło obrotowe, jedyne metalowe w morzu fotelików obitych wystrzępioną tkaniną.

To uświadomiło mi, że odtąd każdego dnia będę brodził w tym oceanie informacji. Wkrótce zasiądę przy swoim biurku, ze wzrokiem utkwionym w ekran komputera, trzymając przy uchu słuchawkę telefonu i waląc w klawiaturę jak natchniony pianista.

Byłem na swoim miejscu.

Jeśli pracujecie w mediach lub rozrywce, waszą mekką jest Nowy Jork. Sportowcy nie mogą się doczekać pierwszego meczu w hali Madison Square Garden. Dla każdego pianisty sala koncertowa Carnegie Hall jest Ziemią Obiecaną. Nawet profesjonalne striptizerki – przepraszam, tancerki egzotyczne – ciągną do Nowego Jorku jak do Nowego Jeruzalem.

Nie przypadkiem również dla mnie to miasto było uświęconym celem zawodowej pielgrzymki. Wielka sala redakcyjna w „New York Gazette”. Rockefeller Plaza. Nowy Jork. Wiele mnie kosztowało, aby się tu dostać.

Przez chwilę zastanawiałem się, jakim cudem mi się to udało, skoro w dotychczasowym życiorysie mogłem się poszczycić jedynie praktyką dziennikarską w prowincjonalnej gazecie „Bend Bulletin”, ale u progu zawodowej kariery osiągnąłem życiowy cel. Do tego dążyłem. Do tego byłem stworzony. Wallace wiedział, na co mnie stać. Od czasu mojego pierwszego artykułu, który trafił na pierwszą stronę „Bulletinu” i został przedrukowany przez ponad pięćdziesiąt gazet na całym świecie, Wallace śledził moją karierę. Kiedy usłyszał, że zostałem przyjęty na prestiżowe studia dziennikarskie na Uniwersytecie Cornella, bez wahania jechał trzy i pół godziny w jedną stronę, aby zabrać mnie na lunch. Na ostatnim roku, nim jeszcze zacząłem rozglądać się za pracą, Wallace zaproponował mi, bym dołączył do zespołu „Gazette” jako etatowy dziennikarz.

– Potrzebujemy w news roomie świeżej krwi – powiedział wówczas Wallace. – Taki młody ambitny chłopak jak ty pokaże starym wyjadaczom, że nowe pokolenie ma głowę na karku. Pewnie, że są w mieście inne gazety, ale jeśli chcesz pisać reportaże o prawdziwym życiu, a nie szmatławe donosy o tym, co gwiazdy robią na wakacjach, to jest najlepszy wybór. Zdobądź sławę, Henry. Wyrób sobie markę. Zrób to razem z nami. A do tego pensja u nas w pierwszym roku będzie o pięć tysięcy wyższa niż gdzie indziej.

Tej nocy wypiłem ze trzy butelki szampana i film urwał mi się pod prysznicem.

Teraz Wallace oparł rękę na mojej marynarce. Miałem nadzieję, że nie będzie macał materiału. Nie chciałem, by spostrzegł, że moje ciuchy zapewne kosztowały mniej niż jego fryzjer. Wallace był moim dobroczyńcą. Czułem, że poza matką, która mnie urodziła, wobec nikogo nie mam większego długu wdzięczności niż wobec człowieka, który mnie zatrudnił. Jednak dziennikarskim idolem pozostawał niezmiennie ktoś inny. Ten człowiek siedział teraz kilka kroków ode mnie.

Przemykaliśmy między tarasującymi przejście krzesłami i kubkami zimnej kawy, pośród ludzi, którzy byli zbyt zaabsorbowani pracą, by przysunąć się bliżej biurek. Czułem się w swoim żywiole. Wiedziałem, że nie należy przeszkadzać dziennikarzowi, który ma nieprzekraczalny termin oddania tekstu. Zostałem zatrudniony jako źródło świeżej krwi dla tej sali redakcyjnej, a nie żeby zakłócać jej obieg.

Rozpoznałem niektórych autorów. Czytałem ich artykuły w gazecie, szukałem na pierwszej stronie zapowiedzi ich nowych tekstów. Poraziła mnie myśl, że teraz są po prostu moimi redakcyjnymi kolegami. Nie mówiąc już o konstatacji, że niektórzy najwyraźniej dawno nie widzieli prysznica czy maszynki do golenia.

Zależało mi na ich szacunku, koniecznym do życia jak tlen, ale na razie byłem niewiadomą. Takim żółtodziobem na cenzurowanym. Wszyscy będą oceniać, jak sobie radzę.

W tym właśnie momencie go spostrzegłem – Jacka O'Donnella. Wallace pociągnął mnie do przodu i oprzytomniałem.

Przechodząc obok, lekko musnąłem dłonią rękaw jego niebieskiej koszuli. Otarłem się o wielką sławę. Trudno o bardziej fizyczne oznaki uwielbienia. Mogłem jeszcze wyciągnąć jego ostatnią książkę i poprosić o autograf, by mniej subtelnie zderzyć go z moją adoracją. Porozmawiaj z nim później, mówiłem sobie. Idź za nim do łazienki. Zaproponuj, że będziesz mu czyścić buty, niańczyć dzieci, i tak dalej.

Do licha. Prawdziwy Jack O'Donnell.

Gdyby pięć lat temu ktoś mi powiedział, że będę pracował biurko w biurko z Jackiem O'Donnellem, skopałbym mu tyłek za robienie sobie ze mnie kpin. Kilka lat temu ukazał się w „New Yorkerze” duży tekst o tym facecie. Mam w domu odbitkę tego artykułu. Jedną stronę przykleiłem nad biurkiem i podkreśliłem jeden cytat. Cytat, który stał się mottem każdego tekstu, który w życiu napisałem.

„Media to DNA naszego społeczeństwa. To one decydują o tym, jakimi kategoriami myślimy, w jaki sposób się zachowujemy, co czujemy. Wszyscy jesteśmy beneficjentami – i produktami pochodnymi – obiegu informacji”.

Wiele osób, ja też, uważało, że jako pierwszy nowoczesnemu społeczeństwu wszczepił ten łańcuch DNA William Randolph Hearst. W 1887 roku Hearst przejął „San Francisco Examiner” jako dwudziestotrzyletni młodzieniec. Żaden człowiek poza nim nie przyprawiał mnie o kompleksy.

Był pierwszym wydawcą, który postawił w prasie na sensację. Jego gazety miały wielkie krzykliwe tytuły i obficie szafowały ilustracjami. Zwolennicy spiskowej teorii świata oskarżali Hearsta o wywołanie wojny amerykańsko-hiszpańskiej, bo ciągle atakował w swej gazecie rząd hiszpański za skandaliczne naruszanie praw człowieka. Hearst podobno powiedział do swojego rysownika Frederica Remingtona: ,,Ty dasz obrazki, ja dostarczę wojnę”.

Od tego czasu dziennikarstwo zrobiło krok wstecz. Dowodem tego jest skandal z fabrykowaniem informacji w „New York Timesie”. Niektórzy ludzie bagatelizowali go jako pojedynczy incydent. Inni, którzy zdawali sobie sprawę, że nie wszystkie ich teksty wytrzymałyby konfrontację z faktami, po cichu poprawili swoje zawodowe résumé. Śledziłem tę całą historię, nie posiadając się z oburzenia, gotów wstrząsnąć całym systemem.

Jeśli cytat z Jacka był dokładny – a w to wierzyłem – należało się obawiać, że zatruta krew rozniesie zakażenie na wszystkie komórki naszego społeczeństwa. Widziałem, jak kłamcy, mitomani i bufoni z chorobliwie rozdętym ego wyskakują zewsząd jak szczury w tunelach metra. A byli to ludzie, których misją miało być relacjonowanie zdarzeń, nie kreowanie się na ich głównych bohaterów.

Zaledwie przed tygodniem młodszy reporter w „Washington Post” przyszedł do redakcji naszprycowany amfetaminą, wypił dwa dzbanki czarnej kawy i zasiadł do pisania tekstu na tysiąc słów. Nie ułożył wcześniej ani jednego zdania, choć artykuł miał być gotowy za sześć godzin. Kiedy wysmażył ten swój kawałek, wrócił do domu, pobił swoją dziewczynę i rzucił się z okna mieszkania na piątym piętrze. To tylko dolało oliwy do ognia.

Chciałem być antidotum na negatywne zjawiska, przejąć tarczę od Jacka O'Donnella, wypolerować ją i nieść z dumą. Chciałem wywabić jad, który zatruł dziennikarstwo, wnieść na nowo wiarygodność do news roomu. Jack O'Donnell napełnił mnie niezniszczalną wiarą, że dobry reporter ma misję do spełnienia. A teraz znalazłem się na wyciągnięcie dłoni od żywej legendy mojej młodości. Wóz albo przewóz, Henry.

Prześliznąwszy się między marynarkami niedbale zwisającymi z oparć foteli, starając się nie potknąć o długopisy walające się tu i ówdzie na podłodze, dotarłem wreszcie do przydzielonego mi biurka z uśmiechem przyklejonym do twarzy, jakby to był dzień otwarcia ligowych rozgrywek baseballowych na stadionie New York Yankees. Miałem biurko tuż przy oknie, z widokiem na skwer, który zimą zamieniał się w lodowisko. Pierwszorzędna lokalizacja. Mogłem stąd widzieć turystów z całego świata pstrykających fotki złotych rzeźb i międzynarodowych flag, ludzi wpatrzonych w to cudowne miasto, jakby nie mogli uwierzyć, że możliwa jest taka architektura, taki styl i rozmach. Na moje biurko padało słoneczne światło, odbijało się od szklanych ścian, a ja poczułem niezmierzoną wdzięczność do opatrzności.

– Witaj w swoim nowym domu – powiedział Wallace. – Jak widzisz, jest w pełni wyposażony.

– Powinienem się jakoś przedstawić zespołowi?

– Niektórzy z najstarszych członków redakcji – odparł Wallace, nachylając się nade mną konspiracyjnie – a chyba mogę się do nich zaliczyć, trzymają w biurku piersiówkę. – Nie wiedziałem, jak zareagować. Mówi serio? Zaśmiał się na widok mojej miny i poklepał mnie po plecach: – Będziesz tu pasował.

Przechylił się i dotknął ramienia kobiety, której biurko sąsiadowało z moim. Odkręciła się na fotelu i zgromiła mnie wzrokiem. Była szczupłą, atrakcyjną blondynką. Trzydzieści kilka, może czterdzieści lat. Jej mina typu „czego do diabła chcesz” była tak wystudiowana, że chyba ćwiczyła ją przed lustrem. Miała na sobie różową koszulkę bez rękawów i czarne płócienne spodnie. Włosy ściągnięte w koński ogon. Bez obrączki. I bez stanika, jak skonstatowałem. Jeśli Mya spyta mnie o nowych kolegów, będę musiał skłamać.

– Paulino – Wallace odsunął się, by mnie nie zasłaniać – to jest Henry Parker. Dzisiaj pierwszy dzień w redakcji.

Paulina zmarszczyła nos.

– Zajmie stare biurko Phila.

Wallace potwierdził i odkaszlnął, jakby zaambarasowany tą uwagą.

Paulina przyjrzała mi się chłodno. Wreszcie wyciągnęła rękę. Miała zniechęcająco anemiczny uścisk dłoni.

– Witaj w wariatkowie.

– Dziękuję. Jestem taki szczęśliwy...

– Nie masz szczęścia, skoro dostałeś biurko po Philu. Mówiłeś mu, co się z nim stało, Wallace?

– Jeszcze nie miałem okazji – westchnął Wallace.

– Zła karma, Henry. – Wzruszyła ramionami. – Henry. To dziwne imię dla młodego człowieka. Rodzice cię nie lubili?

Po moim spojrzeniu poznała, że przeciągnęła strunę, i rozpłynęła się w kokieteryjnych uśmiechach.

– Żartuję. Masz świetne imię. Lubię oryginalnych ludzi. – Spojrzała na Wallace'a. – To ten chłopak z Oregonu? – Znowu przeniosła wzrok na mnie. – Wallace zapowiedział, że odkrył prawdziwą perłę. Jesteś taki dobry?

Chciałem rozładować napięcie.

– Kmart zrobił wyprzedaż młodszych reporterów. Wallace dostał mnie z dwudziestopięcioprocentowym rabatem.

Paulina podniosła brwi i pokręciła głową. Wallace odwrócił się zażenowany. Byłem na siebie zły.

– To nie jest śmieszne, Henry – skomentowała. – Nie jesteś tu na tyle długo, żeby uszły ci płazem głupie żarty.

– Przepraszam. Odtąd będą tylko śmieszne.

– Albo żadnych.

– Albo żadnych – przytaknąłem potulnie.

Uśmiechnęła się, już dużo cieplej.

– To dobrze.

Pod jej biurkiem zauważyłem kilka par butów. Eleganckie czerwone pantofelki, znoszone sportowe półbuty, markowe sandały na korkowej podeszwie.

– Jeśli masz trochę rozumu – wyjaśniła – trzymasz w pracy obuwie na zmianę. Nigdy nie wiadomo, jaki temat dostaniesz do rozpracowania. Trzeba być stale w pogotowiu.

Wallace pokiwał głową. Pomyślałem, że przy najbliższej sposobności przyniosę do redakcji swoje stare wygodne reeboki.

– Powodzenia, Henry. Wally to porządny gość. Słuchaj go we wszystkim – dodała, odwróciła się do komputera i wróciła do pisania.

– Jest dobrą dziennikarką – wyjaśnił Wallace ściszonym głosem. – Tylko w tym miesiącu sześć razy dostarczyła nam bohatera dnia.

– Siedem razy, Wally – sprostowała Paulina. – Jeśli to pokręcisz w ocenie okresowej, będziesz miał do czynienia z moim prawnikiem.

– Bohater dnia? – zapytałem.

– Każdy dzień ma swojego bohatera – wyjaśnił. – To historia, którą opisujemy na pierwszej stronie, główna wiadomość numeru, materiał, który przykuwa uwagę czytelnika i sprzedaje gazetę. Jednego dnia takim wiodącym tematem może być wojna, następnego wybory, kolejnego człowiek, który hoduje w mieszkaniu tygrysa bengalskiego, lub gwiazdor telewizyjny przyłapany w łóżku z niańką swoich dzieci.

– Bohater dnia za każdym razem jest inny. Każdy dzień potrzebuje własnego – uzupełniła Paulina. – Bez niego nie ma o czym pisać, gazeta się nie sprzedaje, wydawca nie zarabia, wszyscy lądujemy na bruku, a ty wracasz na swoje zadupie w Oregonie. Nie mówiąc już o tym, że reporter, który przyniesie najwięcej głów na talerzu i wstawi najwięcej tekstów na pierwszą stronę, dostaje pod koniec roku okrągłą sumkę. Bierz się do roboty. Węsz, śledź i wsadzaj nos, gdzie się da. Jest wiele tematów, których nikt jeszcze nie wytropił.

– Nie martw się – pocieszył mnie Wallace. – Będziesz miał swoją szansę. Na razie przypatrz się, jak pracują twoi nowi koledzy. Trudno jest stanąć mocno na nogach, znaleźć swój własny głos. Pamiętaj tylko, że każdy kiedyś zaczynał. Mickey Mantle był prostym chłopakiem z Oklahomy, zanim znalazł się w Yankees. Niedługo zaczniesz nam dostarczać sensacyjne artykuły na pierwszą stronę. – Spoważniał i nachylił się nade mną. – W każdym razie liczymy na to, że wykopiesz nam nowych bohaterów dnia.

– W przeciwieństwie do Phila – wtrąciła swoje trzy grosze Paulina.

– Tak, w przeciwieństwie do Phila – potwierdził z rezygnacją Wallace.

Zdecydowałem się nie dociekać, kim był ów nieszczęsny Phil. Najwyraźniej był to temat plotek newsowej części redakcji. Uznałem, że jeszcze nie mam do nich prawa.

– Siadaj i sprawdź, jak się czujesz za tym biurkiem.

Posłuchałem Wallace'a. Krzesło nie było wygodne, dostosowane raczej do osoby, która nie mogła spokojnie usiedzieć w miejscu. Zaprojektowane tak, aby utrzymać człowieka w ciągłym napięciu, a nie pozwalać na relaks. Byłem pewien, że mój kręgosłup mnie znienawidzi.

– Super – skomentowałem.

Wallace zaśmiał się.

– Kłamiesz, ale wkrótce się przyzwyczaisz. Zjedzmy w czwartek razem lunch. Dział personalny przyśle ci informację na temat dodatkowych przywilejów i planu emerytalnego. Daj mi znać, jeśli będziesz czegoś potrzebował.

W tym momencie w hali rozległ się głos jego sekretarki:

– Panie Langston, Rudy Giuliani na drugiej linii.

– Diabli nadali. Pewnie jest wściekły z powodu tego kawałka na piątej stronie. – Klepnął mnie w ramię na pożegnanie. – Henry?

– Tak?

– Nie noś do pracy garnituru i krawata. Jesteś dziennikarzem, a nie maklerem giełdowym. Zasada numer jeden – twoi informatorzy chcą czuć, że jesteś na tym samym poziomie co oni. Nie o szczebel wyżej.

Kiedy usadowiłem się wygodniej, Paulina odwróciła się do mnie z chytrą miną.

– Zapamiętaj jeszcze jedno i trzymaj się tej zasady w każdym materiale: nasza praca w dziewięćdziesięciu procentach polega na opisywaniu walki dobra ze złem. Bez zła bylibyśmy bezrobotni.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: