- W empik go
Znaki szczególne - ebook
Znaki szczególne - ebook
Podczas remontu boiska szkolnego w Ripley zostają odnalezione zwłoki nastolatki. Pierwsze oględziny wskazują, że brutalnego morderstwa dokonano ponad dekadę temu. Zbrodnia wstrząsa ekskluzywnym miasteczkiem, które walczy o status najlepszego miejsca do życia w Wielkiej Brytanii. Niestety, stawiane przez policjantów tezy rodzą więcej pytań niż odpowiedzi, a nieobecność szefa zespołu tylko pogarsza sprawę. Tymczasem zawieszony w obowiązkach inspektor Redfern boryka się z własnymi problemami. Przyszłość przebywającej w śpiączce Marty jest niepewna, a wciąż zagrażający policjantowi Palacz nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Jednak poproszony przez sierżantkę Summer Winter o pomoc Redfern nie odmawia i rozpoczyna prywatne śledztwo w sprawie zamordowanej dziewczyny. Ślady prowadzą do siedziby legendarnego McLarena, a stamtąd na nielegalnie zasiedlone tereny w Ripley.
Czy morderca ukrył się wśród tajemniczych domków, a może jest bliżej, niż wszyscy myślą?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67502-66-5 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
18.12.2013 r., środa
Noc wyjątkowo milczała. David Redfern nie mógł umościć się w białym szumie miasta i zasnąć. Kolejny raz toczył nierówną grę z bezsennością, a dziś dodatkowo stawkę podbijało światło ulicznej lampy. Wstał i nerwowo złapał za zasłonę okna. Zamarł w połowie ruchu. Wpatrywał się w sunący po chodniku zwalisty kształt. Był pewien, że rozpoznaje tę postać. Nerwowo napiął mięśnie i czekał. Gdy człowiek zrównał się z oknami domu przy Princess Road, Redfern zrozumiał, iż to tylko nieokreślona szarość ulicy sprawiła, że jego zmęczony umysł zakwalifikował osobę jako kogoś znajomego. Postać nagle przystanęła i odwróciła głowę. Zupełnie jakby wzrok inspektora policji z Woking przyciągnął ją i kazał spojrzeć dokładnie w zasnute mrokiem okna.
Redfern miał wrażenie, że ten ktoś patrzy na niego i wie. Odkąd inspektor odzyskał wolność, nie mógł się pozbyć brudnego i oblepiającego wrażenia, że wszyscy wiedzą.
Zwolnienie z aresztu przebiegło w atmosferze zimnej i podbiegniętej goryczą radości. Prokuratura uznała, że jego pobyt w tym miejscu nie ma ani podstaw, ani sensu. Lepiej go wypuścić i zyskać możliwość obserwacji ruchów inspektora, które od tygodnia ograniczały się wyłącznie do wizyt w szpitalu.
Marta Sokolińska pozostawała nieprzytomna. Dziwne, że w ogóle przeżyła porwanie i tortury, którym została poddana w nieczynnym bunkrze na skraju pola golfowego Hoebridge. Lekarze podjęli decyzję o wprowadzeniu jej w stan śpiączki farmakologicznej.
Mimo opuszczenia celi, Redfern wciąż czuł się więźniem, ale nie systemu sprawiedliwości, ale własnej niemocy. Jej poczucie z uporem dmuchało w płomień tlący się w jego umyśle i sprawiało, że gorzał ze wstydu. Nie skojarzył w porę faktów i nie przyszedł na czas z pomocą, skazując kobietę na niewyobrażalne cierpienie.
Od momentu znalezienia Marty czuł na sobie oskarżycielski wzrok każdej napotkanej osoby. Tak jak teraz, kiedy stał sparaliżowany spojrzeniem obcej bezdomnej postaci, która pchała przed sobą całe swoje życie spakowane do wózka sklepowego.
Redfern ocknął się i zasunął zasłonę, by odgrodzić się od świata i podłych myśli i uszczknąć choć skrawek nocy dla nerwowego snu.
*
Przez granat horyzontu powoli przenikał blady świt. Patrząc na ten smutny spektakl, Redfern zastanawiał się, czy wpuszczą go już na oddział szpitala. W ciemności podszedł do krzesła i przeglądał zawieszone na nim ubrania w poszukiwaniu tego, które jeszcze nadawało się do założenia. Usłyszał za sobą cichy szelest i odwrócił się. Pod drzwiami do sypialni rozbłysnęła smuga światła. Ostatnie, czego chciał, to spotkanie z dziadkiem. Po wyjściu z aresztu bardzo dbał o to, by ich drogi w domu przy Princess Road krzyżowały się jak najrzadziej. Dziś nie miało być inaczej. Wrócił do łóżka i naciągnął kołdrę na głowę, na wypadek, gdyby Siwiaszczyk chciał niespodziewanie wejść i sprawdzić, czy wnuk śpi.
Pod tak skonstruowanym namiotem Redfern przeglądał nieodebrane połączenia. Najwięcej było tych od McMahona. Odkąd przekroczył próg aresztu, Redfern nie miał ochoty rozmawiać z przełożonym, a po wyjściu z sali przesłuchań nie mógł nawet spojrzeć w jego kierunku. Pośród licznych symboli czerwonej słuchawki zobaczył połączenie od Tinneya, ale tylko jedno. Młody policjant wiedział, w co i jak się gra. Dał znać, że jest. Tyle wystarczyło Redfernowi, by się uśmiechnąć. Przewijał listę w nadziei, że znajdzie tam ślad próby kontaktu ze strony The Priory. Jednak klinika uzależnień, w której przebywała sierżant Linda Wall, milczała. Albo nie mieli mu nic do powiedzenia po ostatnim załamaniu pacjentki, albo w ogóle nie zamierzali go informować o jej stanie.
Im dłużej trwało to milczenie, tym mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że dzieje się coś złego. Nie miał jednak ani siły, ani wolnej chwili, by jechać do kliniki. Musiał wszystko zostawić upływowi czasu, którego nurt raz wyrywał brzegi rzeczywistości, by za chwilę nanieść złotonośne piaski.
Niespodziewanie ekran rozświetlił się połączeniem przychodzącym. Redfern chciał odłożyć telefon, ale aparat wyślizgnął mu się z dłoni i łapiąc go, nacisnął zieloną słuchawkę. Nie chcąc wyjść na kretyna, bąknął krótkie „halo”.
– Nie spodziewałem się, że odbierzesz – usłyszał w odpowiedzi zdziwiony głos McMahona.
– I słusznie – burknął Redfern, podniósł się i usiadł na brzegu łóżka, stawiając obolałe stopy na skrawku dywanu.
– Chcę ci tylko powiedzieć, że zrobimy wszystko, by znaleźć skurkowańca, który to zrobił.
– A swoją szeroko zakrojoną akcję rozpoczęliście od wsadzenia mnie do pierdla. Wróżę sukces.
– Daruj sobie sarkazm – prychnął Greg.
– Chwilowo innej broni nie mam.
– Nie dramatyzuj. – McMahon wytarł poczucie winy o garnitur pewności siebie. – Jak wszystko ucichnie, wrócisz do służby. Przecież nie jest to twój pierwszy raz.
– Dupek z ciebie, Greg – warknął Redfern. – Nie wyciągnąłeś nawet rąk z kieszeni, żeby pomóc mi wydostać się z gówna. Gdyby nie świadek, który na polu golfowym widział Martę w towarzystwie białego faceta, to siedziałbym do dziś. Nie spodziewam się więc, że radośnie wciągniesz mnie na pokład.
– Ja nie – odparł z dziwną jak na niego szczerością. – Ale Malcolm Knight już tak.
Redfern przywołał w myślach sylwetkę szefa komendy w Woking. Zaledwie dwa tygodnie temu ktoś próbował otruć tego starszego mężczyznę. Teraz powoli dochodził do siebie na miejscu nieudanej zbrodni, czyli w zaciszu swojej willi. Jeśli Knight wraca, to znaczy, że nadzieja jeszcze się nie wykrwawiła.
Z tym chwilowo pozytywnym nastawieniem pożegnał McMahona i rozłączył się. Przez moment zastanawiał się, gdzie po całej roszadzie wyląduje zastępca komendanta, który miał ten sam stopień co Redfern. W końcu postanowił nie martwić się na zapas.
Spiżarnię ze zmartwieniami wypełniała mu za to Summer Winter. Podwładna nie odezwała się ani słowem, zniknęła mu z horyzontu. Ale był pewien, że mocno trzyma się szachownicy, niczym podbity magnesem pionek z blaszanego zestawu, który jako dziecko otrzymał od dziadka podczas odpustu. Redfern wiedział, że sierżantka Winter rozegra tę partię po swojemu, czyli precyzyjnie i z nieprzewidywalnym finałem.
Pod drzwiami zobaczył dwie ciemne pręgi. Nie zdążył się położyć, kiedy klamka opadła, a w szparze między skrzydłem a futryną ukazała się głowa Siwiaszczyka.
– Słyszałem, że nie śpisz. – Wślizgnął się do pokoju i zamknął za sobą drzwi, jakby ktoś mógł ich podsłuchać. Albo żeby odciąć wnukowi drogę ucieczki.
– Dzwonił McMahon – odparł niechętnie Redfern i wstał. Starał się nie patrzeć w stronę dziadka, by nie dać mu szansy wyczytania z twarzy znamion nieprzespanej nocy i bólu, który przyniosła.
– Czego chciał? – zagadnął odrobinę zbyt łagodnym głosem, co zirytowało Redferna.
– Przeprosić. – Skrzywił się i wybrał ze sterty na krześle granatową koszulkę. Szybko ją założył bez oceny świeżości. Ruszył do wyjścia, ale kątem oka zauważył, że starszy mężczyzna odgarnia kołdrę i siada na łóżku. Położył wymownie dłoń na prześcieradle, co śpiący dotąd pod stołem Bandit uznał za zaproszenie. Redfern wiedział, że Siwiaszczykowi nie chodzi o psa. Odwrócił się i usiadł obok dziadka.
– Naprawdę nie mam na to siły – rozpoczął, zanim staruszek zdążył nabrać powietrza.
– Dawidek, ja nie zamierzam cię przesłuchiwać. Ja tylko chcę wiedzieć, czy nic ci nie grozi. Chyba tyle możesz z siebie wykrzesać dla starego człowieka?
– Sęk w tym, że nie mogę – odparł, ale widząc rozczarowanie w niebieskich oczach, dodał: – Bo nie wiem. Naprawdę nie wiem, co się dzieje, dziadku.
– A Marta?
Imię kobiety niemal zgrzytnęło mu w uszach. Spojrzał krótko na Bohdana, mając nadzieję, że to wystarczy. Niepewność co do przyszłości kobiety była tak dojmująca, że nie znajdował słów, by ją wyrazić. Bał się, że jeśli otworzy usta, nagle wypłynie cała jego bezradność, a wtedy stanie się ona ostateczną prawdą.
Nie tym razem.
– Powiesz mi? – zapytał cicho dziadek.
– Co mam powiedzieć? – rzucił z goryczą. – Że możliwe, że nie przeżyje, że straciłem robotę, że na wolności grasuje jakiś psychol, który krzywdzi wszystkich wokół mnie, a ja mam związane ręce i mogę tylko się przyglądać?
– Myślę, że to całe szczęście, że masz związane ręce, bo inaczej wsadziłbyś je między drzwi – zauważył Siwiaszczyk. – A tak masz czas na przemyślenie i rozegranie tego po swojemu.
– Co tu jest do rozgrywania twoim zdaniem, co? – zaatakował Redfern. Krew zabuzowała mu w skroniach.
– Siedzenie w tym pokoju i udawanie, że śpisz, też nic nie da! – wrzasnął niespodziewanie Bohdan, ale podeszły wiek wprawił w drganie jego głos, ujawniając niedołężność. – Nie tak cię, do cholery, wychowałem! Zacznij wreszcie myśleć.
– Może lepiej jakbyś mnie nie wychowywał?!
Przesadził.
Wiedział, że posunął się za daleko. Bohdan Siwiaszczyk, policjant z Częstochowy, w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym trzecim roku rzucił całe dotychczasowe życie i pojechał z osieroconym nastoletnim wnukiem do jego ojczyzny. Do kraju, który odebrał mu nie tylko córkę, ale i wnuczkę. Latami dwoił się i troił, by wychować Dawida na ludzi, jednocześnie starając się znaleźć dla siebie miejsce we wciąż wrogo nastawionej do Polaków społeczności. A przede wszystkim zapomnieć o samobójstwie Antoniny i porwaniu małej Dominique. Redfern wiedział, że dziadek nie zasłużył na ostre słowa. Ich temperatura była zbyt wysoka, by dało się ją obniżyć jakimkolwiek „przepraszam”. David mógł zrobić tylko jedno.
– Jadę do Marty – powiedział szorstko i ruszył do wyjścia.
Był pewien, że Siwiaszczyk podąży za nim z nową porcją mądrości i rad, ale zamiast szurania rozklapanych kapci, doszło go tylko mocne westchnienie.
Szedł do samochodu wściekły i zdruzgotany swoją bezczelnością. Wsiadł za kierownicę, zastanawiając się, jak to możliwe, że kochająca ręka potrafi wyprowadzić najcięższe ciosy z taką łatwością.
*
Mijał korytarze szybkim krokiem, ale nie na tyle, by zakłócać spokój pacjentów stukotem butów. Wszedł do sali i przywitał się z pielęgniarką, która ustawiała coś przy aparaturze pod ścianą. Kobieta uśmiechnęła się blado, po czym zwróciła w stronę łóżka. Przez przerażający ułamek sekundy Redfernowi zdawało się, że chciała naciągnąć prześcieradło na twarz Marty.
Pół metra. Tyle wystarczyło, by niebieski materiał z niewinnego przykrycia przeobraził się w śmiertelny całun.
Redfern wzdrygnął się. Pielęgniarka zauważyła zmianę na jego twarzy i gładko przeszła do poprawiania poduszki. Przez chwilę zatrzymała na Davidzie zielone spojrzenie, chcąc łagodnym uśmiechem dodać mu otuchy.
Kiedy wyszła, Redfern usiadł na stojącym obok łóżka krzesełku. Poprawił prześcieradło, obniżając je nieco. Miał ochotę chwycić Martę za pokłutą wenflonem dłoń, ale w ostatniej sekundzie cofnął rękę, uważając, że po tym, co przeszła, dotyk jest ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuje.
Zerknął w stronę drzwi i upewnił się, że są zamknięte, po czym wziął głęboki oddech. Ze wszystkich sił chciał, żeby to on leżał teraz pod niebieską płachtą. Ze wszystkich sił chciał, by ten oddech wzięła Marta.
– To ja – zaczął niezdarnie, jakby nacisnął przycisk domofonu nieznanego mieszkania. Dwa możliwie najkrótsze słowa – ten klucz, ten wytrych nie zadziałał. W odpowiedzi usłyszał tylko syczenie maszyny. – Lekarze mówią, że jesteś silna i dasz radę. A jeśli ty dasz, to i ja.
Prawda była jednak taka, że o ile jej organizm otrzymał szansę na regenerację, to ta nie następowała. Pół roku, tyle maksymalnie mogła trwać śpiączka farmakologiczna, ale nikt nie był w stanie przewidzieć, co się wydarzy, kiedy Marta zostanie z niej wybudzona.
Siedział przy łóżku, odpychając od siebie najczarniejsze scenariusze. Tylko tyle mógł teraz zrobić.
Odtwarzał w głowie sekwencję zdarzeń. Obwiniał się, że tak późno skojarzył fakty i miejsce przetrzymywania przyjaciółki. Gdyby nie był tak zajęty rozwiązywaniem kolejnej sprawy, mógłby dotrzeć do niej wcześniej, zapobiec temu wszystkiemu, czego dopuścił się Palacz.
Kula rozgoryczenia rosła w tym samym tempie, co liczba znaków zapytania. Czy napastnik mógł mieć nieograniczony dostęp do pola golfowego i nie przyciągnąć niczyjej uwagi? Jeśli byłby członkiem klubu, ktoś by go rozpoznał i wskazał. Ale świadkowie, którzy widzieli z nim Martę, twierdzili, że towarzyszący jej mężczyzna nie wydał im się znajomy. Analiza nagrań z lotniskowego parkingu również okazała się ślepą uliczką. Naciągając na twarz bejsbolówkę, porywacz doskonale się zamaskował. Redfernem wzdrygnęła myśl, że w bagażniku toyoty, którą wciąż miał przed oczami, najpewniej już wtedy była Marta. Inspektor wiedział, że spod hotelu, w którym spała, kobietę zabrała fałszywa taksówka. Że porywacz musiał Martę obezwładnić, zabrać telefon komórkowy i podrzucić go do bagażu jednego z podróżnych, który leciał z Luton do Katowic. Tym samym Palacz dał sobie czas na działanie, zanim Redfern i cała policja Woking zacznie jej szukać. Wciąż brakowało mu jednak motywu, a jedyna osoba, która mogłaby mu go podsunąć, leżała przed nim na łóżku w St. Peter Hospital.
– Przyszedłem ci powiedzieć, że twoi rodzice są u mnie – mówił cicho, mając na myśli urny z prochami Sokolińskich, które zabrał z krematorium. Wciąż powstrzymując się przed złapaniem Marty za rękę, przysunął się jeszcze bliżej. – Gdy to wszystko się skończy, będziesz mogła wysłać ich bezpiecznie do domu. A w ogóle zbliżają się święta i bardzo liczę na to, że spędzimy je razem. Nie tu, oczywiście – żachnął się. – Na Princess Road, z dziadkiem – dodał pospiesznie. – Zrobimy polską Wigilię, ale podrasujemy ją sobie _minced pie._ – Redfern zastanawiał się, czy tradycyjna tarta wypełniona zmielonymi bakaliami z brandy smakowałaby Marcie tak samo jak _lemon drizzle._ – A w Boże Narodzenie dziadek zaserwuje ci najbardziej suchego indyka, jakiego jadłaś. Stara i niezawodna rodzinna receptura.
W uszach zadźwięczał mu jej śmiech. Czuł, że dłużej nie da rady tu siedzieć. Poprawił kędzierzawy kosmyk na jej policzku i wygładził nieistniejące zagniecenie na poduszce.
– Wpadnę do ciebie jutro – szepnął i wbrew rozsądkowi pocałował ją w czoło.
W drodze do wyjścia zastanawiał się, czy powinien zajrzeć do lekarza prowadzącego Martę. Ostatecznie uznał, że szukanie neurologa tylko po to, by po raz kolejny usłyszeć poirytowany głos, że stan zdrowia Marty jest niewiadomą, to strata czasu ich obu.
Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, zima zaserwowała mu siarczysty policzek. Podmuch wiatru wbił mu w twarz setki igieł. Osłonił się kołnierzem kurtki i szedł wzdłuż parkingu, zupełnie nie pamiętając, gdzie zostawił auto. Co gorsza, nie odnajdował w zakamarkach umysłu wspomnienia, jak tu przyjechał. Zmęczenie zacierało mechaniczne czynności, a Redfern wiedział, że z takich zaników biorą się wypadki. Po kilku chwilach zobaczył czerwoną sylwetkę triumpha.
Ucieszony przyspieszył kroku. Otworzył drzwi i wsiadł, odpierając atak kolejnego podmuchu. Wciąż miał wrażenie, że czuje zapach środków, których używali technicy szukający w aucie śladów. Uruchomił silnik, a gdy tylko ten trochę się zagrzał, włączył dmuchawę. Przetarł dłońmi oczy, mając nadzieję, że zetrze z nich senność, ale tę usunął nagle dźwięk telefonu. Zerknął na wyświetlacz i westchnął, po czym nacisnął zieloną słuchawkę.
– Dzień pełen niespodzianek – mruknął niechętnie.
– Żebyś wiedział – usłyszał zmęczony głos Summer Winter. – Mamy sprawę w Ripley – rozpoczęła bez ogródek.
Redfern zirytował się. Jako podwładna nie była mu nic winna, ale jako koleżanka powinna wykazać się odrobiną taktu i nie zawracać mu głowy robotą, której nie miał.
– Macie sprawę w Ripley – poprawił ją.
Zignorowała jego zaczepkę.
– Gdy cię nie było, na terenie szkoły Church of England znaleziono zwłoki nastolatki. – Zrobiła pauzę, ale Redfern nie był pewien, czy sierżantka buduje napięcie, czy popija kawę. – Właściwie to mamy szkielet, bo tylko tyle zostało w dole, który wykopali robotnicy robiący odwodnienie.
– Summer, tak dla twojej informacji, to nadal mnie nie ma – oschłym tonem próbował zdusić w sierżantce zapał, a w sobie ciekawość. – Zostało mi dwanaście spokojnych dni wypowiedzenia i nic przy tym nie kombinujmy, OK?
– To kolejny dzieciak w naszej okolicy – podniosła nieco głos. – W dodatku pozbawiony zębów. Nic ci nie dzwoni? Jeśli nie, to powiedz mi, że masz to w dupie, i się rozłącz.
Redfern oparł głowę o zagłówek i milczał przez chwilę. Summer zagrała tą kartą celowo. Nie widział związku śmierci nastolatki z morderstwami dzieci w Woking, ale nie mógł go wykluczyć. Zwłaszcza że sprawca, podobnie jak w przypadku maluchów, usunął ofierze zęby. W słuchawce słyszał oddech sierżantki.
– Ted się wypowiedział? – dopytał o patologa.
– Potwierdził, że dziewczyna miała między piętnaście a dwadzieścia parę lat – odpowiedziała szybko. Redfern uznał, że w wachlarzu wad jej niedoświadczenia najfajniejsze było to, że jeszcze nie umiała zamaskować gorliwości.
– Brak złamań, uszkodzeń kości, które sugerowałyby przyczynę śmierci – mówiła, a inspektor był niemal pewien, że nauczyła się raportu Teda na pamięć. Jednak z każdym jej słowem jego entuzjazm topniał. Sinusoida wewnętrznych nastrojów rozdrażniła go jeszcze bardziej.
– Ile tam leżała? – zapytał automatycznie, gdy Summer wreszcie zamilkła.
– To wróżenie z fusów, przecież wiesz.
– Ale nie mówimy o starożytnych Rzymianach?
– Nie, bliżej nam do ubiegłej dekady – odparła. – Poza tym w bliskich okolicach Woking nie było Rzymian.
– No to z taką wiedzą masz szansę się wykazać pod skrzydłami tatusia – sarkazm zgrzytał mu w głosie. – Bo pewnie jaśnie nam panujący przejął sprawę.
– Knight dał ją mnie – wyznała z niespodziewanym zażenowaniem.
– No pewnie. Gdyby prowadził ją McMahon, nawet bym się o niej nie dowiedział.
– Dave, możesz przestać? Potrzebuję twojej pomocy.
– Nie mogę się mieszać. – Szorstkość odpowiedzi zaskoczyła jego samego.
– I nie będziesz. Po prostu zerknij na papiery.
Chciał odpowiedzieć, że brakuje mu zarówno sił, jak i czasu, który zamierzał poświęcić wyłącznie Marcie. Z drugiej strony marazm, jaki z każdym dniem przejmował nad nim kontrolę, stawał się nie do zniesienia i powodował wyłącznie narastającą wściekłość, którą musiał wreszcie czymś zastąpić albo chociaż przykryć.
– Ciekawe, że znajdujesz do mnie numer dopiero wtedy, gdy jesteś postawiona pod murem.
Cisza sprawiła, że zalała go fala gniewu. Albo Summer Winter sprowadziła ich znajomość do zimnej płaszczyzny zawodowej, albo nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów. Nie mając pewności, co nią powodowało, nie zamierzał dalej dawać jej do zrozumienia, że czuje się rozczarowany.
– Będę w domu za godzinę – przerwał milczenie. – Możesz podjechać.
– Dzięki, Dave. Skoczę tylko po papiery do firmy i podjadę. Wyślij mi adres.
– Nie masz?
– Jeszcze nie dostąpiłam tego zaszczytu – odparła i rozłączyła się.
*
Zamiast jechać prosto do domu i spróbować doprowadzić go do względnej czystości, skręcił w stronę miasta. Trudno, najwyżej Summer Winter utwierdzi się w przekonaniu, że można postawić znak równości między męską jaskinią a niedźwiedzim barłogiem. Musiał przeprosić Siwiaszczyka za swój poranny wybuch, a najlepszym do tego środkiem wydały mu się pierniki z polskiego sklepu. Miał nadzieję, że na poczet zbliżających się świąt ekipa przybytku o swojskiej nazwie „Maria” zadbała o dostawę korzennego smakołyku prosto z Torunia, który chociażby z tej przyczyny zawsze wydawał mu się pociągający.
Nie był pewien, czy to głód, czy raczej perspektywa nowego śledztwa zmusiły go do otwarcia jednego z opakowań. Triumph wypełnił się zapachem cynamonu, goździków i anyżu. Redfern zatopił zęby w czekoladowej polewie, która przyjemnie chrupnęła pod naciskiem. Miękkie ciasto osiadło na języku korzennym kocem, otulając każdy kubek smakowy, by już po chwili ustąpić miejsca truskawkowemu nadzieniu. Gdzieś między mruknięciem zadowolenia a obietnicą odwiedzenia miasta Kopernika dorwał go dźwięk telefonu. Z irytacją wydobył aparat z kieszeni i przyjął połączenie. Summer Winter nie siliła się na powitanie.
– Dlaczego mi nie powiedziałeś, że rozmawiałeś z McMahonem? – każde jej słowo brzmiało jak wystrzelony nabój.
– Bo to była męska rozmowa. – Zbagatelizował i sięgnął do paczki pierników, które najwyraźniej poprawiały mu humor.
– No i jak każda męska rozmowa trafiła rykoszetem w babki.
– Jaśniej, babko – starał się obrócić jej złość w żart.
– Nie mam dostępu do akt naszej NN – warknęła.
– Musi być jakiś błąd. Przecież w gruncie rzeczy to _cold case._
– Nie jestem pewna. Komputer mówi, że nie mogę podejrzeć sprawy. Na biurku mam tylko trochę wydruków, głównie jakieś pierdolety, których bałam się przeoczyć.
– No dobra, spróbuj się czegoś dowiedzieć i podesłać mi to, co masz.
– OK, to wrzucę ci na maila skany.
– Jak chcesz, to mogę rzucić okiem na miejsce znalezienia zwłok, może coś przyjdzie mi do głowy – zaproponował, czując się nieco winnym sytuacji. – Zanim ogarniesz pierdolety.
Summer milczała przez chwilę, dając znać, że wizyta Redferna w szkole wykracza poza jej definicję pomocy w śledztwie.
– Spoko – odparła. – Może o trzynastej?
Redfern spojrzał na zegarek na desce rozdzielczej. Powinien się wyrobić z przeprosinami i pojednawczą partyjką remika z dziadkiem.
– To widzimy się w Ripley.
*
Już z chodnika słyszał poszczekiwania Bandita. Redfern przyspieszył kroku i otworzył drzwi, za którymi witała go największa gąsienica świata. Inspektor odwzajemnił radość i głaskał z czułością czarny łebek. Zaraz po odczynieniu rytualnego tańca powitalnego, którego prowadzącym był ogon, a prowadzonym zadek, piesek wybiegł do przedniego ogródka. Patrząc na buszującą w krzakach czarną kulę sierści, Redfern musiał przyznać, że parę tygodni zrobiło z berneńczyka półprawdziwego psa. Obiecał sobie, że jeszcze dziś pójdą na długi spacer. Dał przyjacielowi parę minut na zwęszenie wiewiórki i obszczekanie przelatujących gołębi, po czym zawołał szczeniaka do środka.
Ku swojemu zaskoczeniu David stwierdził, że dom przypominał aranżację ze zdjęć szwedzkiego salonu meblowego. Najwyraźniej Siwiaszczyk przekuł złość na wnuka w energię kinetyczną, która skutkowała nienaturalnym wręcz porządkiem. Stojąc w swoim pokoju, David skanował pościelone łóżko, równo ułożony w nogach koc i świeży obrus na stole. W pierwszym odruchu chciał ściągnąć białą tkaninę i schować do szafy, ale uznał, że na tę chwilę powinien zrezygnować ze swoich przyzwyczajeń.
Wszedł do kuchni. Siwiaszczyk siedział przy stole i rozwiązywał sudoku. Redfern przez chwilę zastanawiał się, skąd staruszek wytrzasnął nowy zestaw łamigłówek. Zauważył, że ostatnio zamiast książek wybiera wyłącznie tę formę rozrywki, choć kosztuje go to częste wycieczki do sklepu.
Podszedł bliżej i położył na stole paczkę pierników. Siwiaszczyk obrzucił obojętnym spojrzeniem kremowe opakowanie, ale nic nie powiedział.
– Dziadku – rozpoczął nieskładnie David. Znajome uczucie więziło mu w gardle słowa.
Zdarzyło się kilka razy, gdy po śmierci matki mieszkał z dziadkiem w podczęstochowskiej miejscowości, że narozrabiał, bywał opryskliwy. Po fakcie swoją nastoletnią głową pojmował tylko jedno: dziadek był na niego zły i należało przeprosić. Dziś to przekonanie stemplowały mocne kłody poczucia winy i świadomość, że zranił człowieka, który nie tylko o niego dba, ale i kocha. Możliwe, że jako ostatnia osoba na świecie.
– Dziadku – powtórzył.
Tym razem Bohdan oderwał się od wpisywania kolejnego rzędu cyfr i wstał, kierując się w stronę lodówki. Sięgnął po coś i odwrócił się nagle.
– Dawidku, to przyszło pod twoją nieobecność. – Niepewnym gestem wręczył mu kopertę z granatowo-białym logo. – Chyba coś ważnego.
W ułamku sekundy Redfern zdał sobie sprawę, że powinien czekać na tę przesyłkę od miesiąca. Natłok wydarzeń sprawił jednak, że kompletnie o tym zapomniał. Ale nie ubezpieczyciel.
David usiadł przy stole i rozerwał papier. Rzut oka na rozległe pismo wystarczył, by uszło z Redferna powietrze. Jego polisa nie pokrywała uszkodzenia mienia w wyniku ataku terrorystycznego, a za taki uznano wybuch gazu w mieszkaniu przy Constitution Hill.
Siedział chwilę nieruchomo, usiłując zebrać poszarpane kawałki myśli w jakąś całość. Patrzył tępo w przestrzeń, powoli odsiewając przez sito rozsądku wściekłość i bezsilność. Nagle zdał sobie sprawę, że nic z tego, co tamtej nocy ogień zmienił w niebyt, nie ma znaczenia. Najważniejsze elementy jego życia stały teraz w kuchni – jeden przy blacie smarował chleb pasztetem z kogutkiem, a drugi, tuż obok, liczył, że pierwszemu coś ześlizgnie się z noża na podłogę.
– Nie dali? – zapytał cicho Siwiaszczyk, ale nie odwrócił się.
– Nie dali – odparł Redfern i usiłował spakować pismo do koperty. Poddał się po trzeciej próbie i odsunął od siebie papiery.
– Cholera, tak myślałem. – Bohdan pokręcił głową i zrzucił kawałek pasztetu, który zanim dotknął wykładziny, zniknął w białym pyszczku. – To banda złodziei! – zirytował się nagle. Upuszczony nóż poturlał się po blacie. – Zdzierają z ciebie co miesiąc ciężkie pieniądze, a jak potrzeba wypłacić odszkodowanie, to umywają ręce. Bandyci!
– Moja wina – mówił spokojnie, mając nadzieję, że złagodzi stan starszego człowieka. – Mogłem przewidzieć, że jako policjant jestem narażony na atak… terrorysty.
– Jaki z niego terrorysta?! – obruszył się jeszcze bardziej. – Zwykły bandzior albo świr. Nie użył materiałów wybuchowych, więc o zamachu bombowym nie może być mowy.
– Ale przyspieszenie korozji rur i doprowadzenie do wybuchu, to już podchodzi pod akt terroryzmu – wyjaśnił David i poczuł, że świadomość bycia wykiwanym wypiera początkowy optymizm. Oparł łokcie o kolana i zwiesił głowę. Tych pieniędzy mógł potrzebować dla Marty.
Siwiaszczyk zauważył zmianę na twarzy wnuka i podszedł do niego, wyciągając dłoń, która wylądowała na ramieniu młodszego mężczyzny.
– Dawidku, nie poddawaj się.
– Odwoływanie się naprawdę nie ma sensu. – Wyprostował się nagle. – Umowa ubezpieczenia jest w tej kwestii precyzyjna.
– Ja nie o tym. – Pokręcił siwą głową.
Siwiaszczyk przyciągnął stołek i usiadł naprzeciwko Redferna.
– Źle ci rano powiedziałem. Mnie nie chodzi o twoją bierność. To nic złego. Każdy przeżywa stratę na swój sposób, ale ty jeszcze nic nie straciłeś. Mieszkanie, trochę gratów, to wszystko nic. Dla mnie porwanie Marty to był cios, który ma cię gdzieś doprowadzić, ale żeby tak się stało, to musisz zacząć działać.
– A myślisz, że co ja robię? Wiem, że wszystko łączy się z Adrianem Bonesem, z moim strzałem, który pozbawił go życia, ale każda ścieżka, którą obieram, albo kończy się murem, albo nieszczęściem. Zabiłem kumpla, partnera. To jedyne, co wiem na pewno.
– A mnie się wydaje – nie dał się przekonać Siwiaszczyk – że to wszystko zaczęło się wcześniej. Tam, pod katedrą, to nie był żaden zbieg okoliczności. Adrian nie znalazł się tam przypadkiem. Tak jak nie przypadkiem pojawił się drugi strzelec.
– Przeglądałem notatki Adriana z czasów, kiedy jeszcze pracowaliśmy w NCA. Nic w nich nie ma, a już na pewno nie odpowiedź, dlaczego Bones uciekł z ośrodka dla uzależnionych i z bronią poszedł do katedry. I dlaczego cztery miesiące później jego zwłoki znalazły się w Dover. To się nie składa.
– Trzeba znaleźć Nathana Wooda. – Każde słowo oddzielał lekkim machnięciem palca. – Moim zdaniem zaginiony kolega Adriana Bonesa jest kluczem do zagadki. Wiedział o nim najwięcej.
Redfern poczuł lekkie ukłucie w miejscu, w które najcelniej i najboleśniej trafia prawda. Przyjaźnił się z Bonesem całe życie, nawet razem trafili w szeregi agencji, ale w miarę upływu lat ich ścieżka rozdwoiła się, prowadząc każdego z nich na inny życiowy zakręt, z którego jeden nie mógł już zobaczyć drugiego. Kiedy Redfern borykał się z trudnym związkiem i początkiem choroby, Adrian Bones trafił w splot wydarzeń, które doprowadziły do jego śmierci. Miał jednak to szczęście, że obok stał ktoś, komu mógł zaufać. Siwiaszczyk mógł mieć więc rację, wskazując jako kierunek działań znalezienie Nathana Wooda.
– Na razie będę musiał po południu jechać do Ripley. – Ocknął się z rozmyślań. – Koleżanka poprosiła o pomoc – oznajmił wymijająco.
– Jasne, jasne. Miej jednak na uwadze to, co ci powiedziałem, dobrze?
– Zawsze mam na uwadze to, co do mnie mówisz – odparł z żołnierską gorliwością, co Siwiaszczyk skwitował lekkim uśmiechem, który natychmiast zgasł, jakby zdmuchnięty nagłą myślą.
– Słuchaj, Dawidek, zanim tam pojedziesz do Ripley, zajrzałbyś w jedno miejsce? – poprosił nieśmiało Bohdan, uciekając wzrokiem za okno.
– Pewnie – odparł ochoczo, obserwując, jak dziadek opuszcza kuchnię.
Redfern skonstatował, że szuranie kapci skończyło się w pokoju Siwiaszczyka. Staruszek wrócił po chwili z tajemniczym ładunkiem przewieszonym przez ramię.
– Oddasz mi garnitur do pralni? Tylko nie tej na rogu, bo stamtąd mi ubrania naftaliną pachną – zawyrokował z niesmakiem. – Najlepiej jakbyś zawiózł do Lemon Fresh do Kingfield. To jest w tym samym budynku, co apteka koło Sainsbury’ego.
Redfern chciał zaprotestować, wyobrażając sobie, że będzie musiał przebrnąć przez całe miasto w porze lunchu, ale odłożył marudzenie na rzecz rozwikłania intrygującej go teraz zagadki.
– Po co ci garnitur?
– A leży tak w szafie od niepamiętnych czasów, przyda mu się odświeżenie – Bohdan odparł wymijająco i zniknął w przedpokoju.
Redfern usłyszał, że wiesza garnitur na haczyku przy drzwiach. Uznał, że w tej chwili nie ma sensu naciskać. Tym bardziej, że właśnie usłyszał sygnał nadchodzących wiadomości od Summer Winter. Godzenie się z dziadkiem zajęło więcej czasu, niż myślał.
– Muszę przejrzeć trochę papierów – oznajmił nieco zakłopotany, gdy Siwiaszczyk stanął w progu z kartami w ręku.
– Jednak nowa sprawa? – zainteresował się i oparł biodrami o blat, licząc na to, że wnuk wtajemniczy go w szczegóły śledztwa. Niestety, na razie Redfern niewiele mógł o nim powiedzieć.
– Tak jakby – mruknął. – Muszę przejrzeć trochę papierów, żeby pomóc koleżance. Jak coś będę wiedział, to dam ci znać.
– To chociaż weź to. – Bohdan wskazał na leżącą na stole paczkę pierników. – Glukoza jest dobra dla mózgu.
– To dla ciebie – zaprotestował David, wstając od stołu.
– Ja mam – odparł Siwiaszczyk i otworzył szafkę nad lodówką, prezentując kilka opakowań toruńskiego przysmaku. Redfern zrozumiał, skąd wzięło się nowe sudoku i pasztet z kogutkiem. Idąc do siebie, inspektor pomyślał, że może i dzielił ich ocean różnic, ale most nad nim budowali z tych samych materiałów.
Usiadł przy biurku i przejrzał podesłane dokumenty. Sierżantka miała rację – nic nieznaczące wycinki. Natomiast z jej notatek faktycznie wynikało, że znalezione przez robotników zwłoki należały do kobiety w wieku od piętnastu do dwudziestu pięciu lat. Silny rozkład uniemożliwiający ustalenie przyczyny śmierci, na kościach brak wyraźnych śladów, choćby złamania czy uszkodzenia, jak to często dzieje się w przypadku zbrodni z udziałem ostrego czy ciężkiego narzędzia. Zwłoki zawinięto w gruby materiał i zakopano w najdalszym narożniku boiska szkolnego wiejskiej podstawówki. Prowizoryczny grób miał półtora metra głębokości, a z analiz wynikało, że najprawdopodobniej ciało złożono tam minimum dekadę temu.
Wyłączył komputer, czując napływający, choć wciąż wątły strumień ekscytacji.
*
Zupełnie zapomniał, że w południe z pobliskiego Woking College wybywa połowa uczniów, celem oblężenia i złupienia lokalnego Sainsbury’ego z kanapek, kawy i chipsów. Z kolei połowa z tej połowy ma samochody, o tej porze skutecznie zalepiające drogę, czyniąc ją niedrożną dla podatników, którzy ten college i tę drogę sponsorują.
W ostatniej chwili zjechał na niewielki parking koło podstawówki, narażając się na krzywe spojrzenia mam, które odbierały swoje pociechy z przylegającego do szkoły przedszkola. Wysiadł z auta, zgarnął garnitur Siwiaszczyka i przebiegł przez ulicę. Zanim dotarł do jej brzegu, zdał sobie sprawę, że w pawilonie, w którym mieściła się apteka, nie ma pralni.
Przebiegł sto metrów w prawo, nie pamiętając, czy przy rondzie znajduje się _charity shop_ czy jednak pralnia. Gdy zrównał się z minimarketem, zrozumiał, że podjął złą decyzję. Zerknął na wystawę sklepu charytatywnego, która przypominała instalację w muzeum sztuki nowoczesnej. Z podłogi zastawionej zabawkami, porcelaną i małymi narzędziami ogrodniczymi wystawały dwa wysłużone manekiny, ubrane jak na wyścig w Ascot.
Redfern zawrócił i pobiegł dalej, by tuż za łukiem ulicy Kingfield dostrzec wyblakłe logo z konturów kwaśnego owocu i soczyście niebieski napis. Wszedł do środka i bez większych uprzejmości zamienił ubranie dziadka na paragon z datą odbioru.
Dojechał do ronda w Old Woking, wyjątkowo pustego jak na tę porę. Naszła go dziwna myśl, że niezależnie w który zjazd by wjechał, dojedzie do Ripley. Mógł tylko wybierać między malowniczą drogą przez Pyrford albo prostą przez Send. Przeciął więc skrzyżowanie na wprost, by po chwili znaleźć się na ostrym zakręcie przy ośrodku leczenia uzależnień The Life Works. Zerknął na niewielkie bloki naprzeciwko. Nie mógł uwierzyć, że zaledwie kilka tygodni temu siedział w jednym z tamtejszych mieszkań, próbując zrozumieć, co stało się z pięcioletnią Izą Wolańską. Sprawa dziewczynki doprowadziła go na najmroczniejsze rubieże miasta, gdzie przemoc i handel dziećmi stanowiły ich najczarniejszy odcień. W głębi Redferna rezonowało przeświadczenie, że to, co stało się z dzieckiem, było tylko punktem zapalnym, który spowoduje niewyobrażalną eksplozję.
Tymczasem jechał do sprawy nie tylko odległej czasowo od wydarzeń w Old Woking, ale też z dala od wstrząsających zajść w mieście H.G. Wellsa.
Zamyślony przegapił skręt w drogę prowadzącą do szkoły. Nie mogąc znaleźć miejsca do zawrócenia, przejechał jeszcze kilkaset metrów, aż zobaczył po lewej stronie wąską uliczkę, wcinającą się między dwa ceglane domy. Wjechał tam, ignorując przytwierdzoną do niskiego muru tabliczkę krzyczącą o prywatnej własności. Minął ją i dotarł do rozległego placu umożliwiającego manewr zawracania. Kiedy kończył go wykonywać, zrozumiał, dlaczego ktoś tak pilnie strzegł tego miejsca. Między budynkami zobaczył wielką polanę, której zieleń stępiła opadająca mgła. Na jej tle odcinały się jakieś nieruchome postaci. Dopiero po chwili Redfern zorientował się, że patrzy na skubiące zmrożoną trawę sarny. Wiele by dał, by co rano mieć za oknem taki widok. Skupiony na zwierzętach kątem oka zauważył, że nie tylko sarny są obiektem obserwacji. Był pewien, że w oknie na piętrze poruszyła się firanka.
Możliwie cicho wytoczył się z zaułka i wrócił na główną drogę.
Szkoła Church of England składała się z kilku parterowych budynków rozrzuconych po rozległym terenie, z którego ważną część stanowiło boisko dorównujące wielkością piłkarskiemu. Redfern zaparkował triumpha na wybetonowanym parkingu i udał się w stronę szklanych drzwi, których strzegł domofon. Nacisnął przycisk i po usłyszeniu standardowej formułki sekretarki wyłożył, z czym przyszedł. Pauza między zdaniem potwierdzającym a zwolnieniem blokady wskazywała, że po pierwsze nikt się go nie spodziewał, a po drugie wizyta jest co najmniej niemile widziana. Mimo to pchnął drzwi i obdarzył sekretarkę promiennym uśmiechem. Przypominająca szarą mysz kobieta nie odwzajemniła go, w pełni wchodząc w rolę strażniczki szkoły.
– Nie spodziewaliśmy się kolejnego przesłuchania – wystrzeliła zaraz po wymianie uprzejmości. Redfern zyskał pewność, że flanka sekretariatu będzie trudna do zdobycia. Zerknął w głąb pomieszczenia, gdzie siedziała niezwykle skupiona na czymś blondynka.
– To nie będzie przesłuchanie – powiedział pojednawczo. – Potrzebuję się jedynie rozejrzeć.
– Nie widziałam tu pana wcześniej – oznajmiła tonem, który świadczył o tym, że jeśli Oko Saurona czegoś nie zarejestrowało, to to nie istniało.
– Zostałem poproszony o konsultacje – wyjaśnił, a z każdą chwilą bieguny jego uśmiechu coraz mocniej się do siebie zbliżały. Oparł się o kontuar, dając odpoczynek napiętym mięśniom. Jego głowę smyrała bogato przystrojona bombkami i lampkami girlanda, zmuszając go do zgarbienia się.
– Jako kto, jeśli można spytać? – wycedziła sekretarka.
Redfern stracił cierpliwość.
– Jako szef wydziału kryminalnego – skłamał. – I inspektor policji w Woking – dodał nie do końca zgodnie z prawdą. Skupiony na twarzy kobiety nie zauważył, że do pomieszczenia weszła Summer, wpuszczona przez drugą z pań.
– O, widzę, że już się państwo poznali. – Uśmiechnęła się krzywo, po czym zwróciła do szefowej biura: – Pani Jenkins, inspektor Redfern chce się przyjrzeć miejscu znalezienia zwłok.
Na dźwięk ostatniego słowa sekretarka powiodła oczami ku górze. Redfern był pewien, że zaraz za tym pojawi się wykonany zamaszystym gestem znak krzyża. Jednak nic takiego nie nastąpiło.
– Dobrze, niech państwo wchodzą. – Pokręciła głową i zwolniła elektromagnes drzwi prowadzących do sal lekcyjnych.
– To mi się Arawn trafił – skwitował Redfern, gdy szklane skrzydło odcięło ich od sekretariatu.
– Uuu, ktoś tu mitologię walijską studiował. – Summer gwizdnęła cicho.
– Chyba mitomanię – podsumował swoje niedawne kłamstwo.
– Nikomu nie powiem. – Summer mrugnęła porozumiewawczo i ruszyła przodem, ciasnym korytarzem, który zaprowadził ich do sali gimnastycznej. Pośrodku stała gigantyczna choinka. Redfern przypomniał sobie, że w ostatnim dniu przed przerwą świąteczną rodzice i dzieci gromadzą się wokół drzewka, by wspólnie pośpiewać kolędy. Na tę myśl poczuł dziwne ukłucie – do tej pory nie wstawili z dziadkiem własnej, choć do świąt zostało kilka dni. Najgorsze było jednak to, że w ogóle nie miał na te święta ochoty.
Przecięli mocno sfatygowany parkiet i wyszli na zalany betonem plac, okolony przebrzmiałą o tej porze roku zielenią. Skręcili w prawo i po chwili znaleźli się na boisku, choć obecność koparki i spychacza wyłaniających się zza brązowych pagórków ziemi przywodziła na myśl plac budowy.
– Cicho w tej szkole – skomentował Redfern, ale Summer tylko pokiwała głową.
– Tam. – Wskazała przeciwległy koniec terenu, na którym kołysały się targane wiatrem grzywy drzew. Jak na komendę oboje opatulili się szczelniej kurtkami i ruszyli przez rozmokniętą trawę.
– Co jest za ogrodzeniem? – zapytał Redfern, przekrzykując podmuchy.
– Nic, co przyniosłoby odpowiedź na nasze podstawowe pytania. – Policjantka zatrzymała się i wskazywała po kolei od lewej. – Tam mamy prywatne domy, za najdłuższym bokiem wsiowy ratusz i jakieś dzikie pole, dalej droga, a do tego małego skrawka przylega przedszkole.
– I ktoś wybiera boisko szkolne na grób?
– Kiedyś nie było tu tak ładnie – ostatnie słowo wymówiła z przekąsem i ruszyła dalej.
– Skąd wiesz?
– Jeden z nauczycieli mi powiedział, że kiedy otwierali ją w dziewięćdziesiątym dziewiątym, to właściwie było tu ogrodzone pole, a nie boisko. Same chaszcze i śmieci. Czyli można roboczo przyjąć, że zwłoki leżą tam mniej więcej od wtedy.
– Albo ktoś znał teren na tyle dobrze, że wiedział, że może zakopać tam zwłoki i nikt nie zwróci uwagi na rozkopaną pod krzakami ziemię – zauważył.
– Albo wcale nie chciał ich jakoś specjalnie ukrywać? Może to miała być jakaś chora wiadomość?
– Myślę, że dopóki nie poznamy tożsamości ofiary, możemy sobie odmrażać tu tyłki do świąt – rzucił Redfern i ruszył w stronę maszyn budowlanych. Summer zdawała się zamyślić nad jego słowami, bo dołączyła dopiero po chwili.
– A wracając do świąt – zagadnęła. – Wpadniesz na przyjęcie gwiazdkowe do Sovereigns?
Redfern milczał. Zastanawiał się, czy bardziej pochłania go ostrożne stawianie kroków na rozmokłej ziemi, czy ostrożne układanie właściwej odpowiedzi.
– Nie.
– Rozumiem – odparła Summer i aż do końca boiska nie wypowiedziała ani słowa. – Właściwie dlaczego tu przyszliśmy? – zapytała, gdy stanęli przed policyjną taśmą, okalającą miejsce znalezienia zwłok. – Wydawało mi się, że większość omówiliśmy już wcześniej.
– Jakie było twoje pierwsze wrażenie po przyjeździe tutaj? – Puścił pytanie mimo uszu.
– Poza tym, że to wszystko bez sensu?
Redfern kiwnął głową.
– Pierwsze wrażenie. – Zamyśliła się chwilę, patrząc w korony drzew, które zdawały się znieruchomieć, by przysłuchiwać rozmowie. – Pierwsze wrażenie było takie, że nie mam pierwszego wrażenia – podsumowała ożywiona. – Nic nie pasuje. Po pierwsze, to miejsce. Przecież to, do cholery, podstawówka, bawią się tu małe dzieci. Po drugie, zwłoki zawinięto w koc dość starannie, co też mnie zastanowiło. Dziewczyna miała na sobie prawdopodobnie letnią, luźną sukienkę, była bosa. Wszystko w dużym stopniu rozkładu.
– Drogi? – przerwał jej Redfern.
– Co?
– Czy koc był drogi?
– Nie wiem – odparła. – Cały był uwalany ziemią, mocno zniszczony, ale chyba ładny. Sprawdzę w laboratorium. – Summer wyjęła z kieszeni telefon i zapisała coś w notatniku. Po chwili znów referowała: – Pod sukienką nic nie miała. A to może wskazywać na napaść seksualną.
– Nie miała stanika?
– Nie. Dodatkowo za napaścią…
– Powiedz po prostu „gwałtem” – zirytował się Redfern. Summer spojrzała na niego zaskoczona, ale on nie przestawał mówić. – Wszystko będziemy wygładzać w imię poprawności? Gwałt to gwałt, czyjaś krzywda i trauma. Naprawdę musi ładnie brzmieć, by kogoś nie urazić? Możemy sobie pieprzyć prawnicze farmazony, ale w tym dole leżało zgwałcone dziecko. Nie napadnięte seksualnie, ale zgwałcone. Rozumiesz?
Policjantka nie odpowiedziała, wpatrując się w roziskrzone oczy Redferna. Jego klatka piersiowa unosiła się i opadała nienaturalnie mocno. Ogień, który trawił go od środka, mogła ugasić tylko fala łez, ale nie mógł się na nią zdobyć. Zamiast tego organizm sprezentował mu ściśnięte gardło i palący film, który pokrył mu gałki oczne niczym żrący kwas. Udał, że nie widzi dłoni, która niczym jesienny liść próbowała dosięgnąć jego ramienia, odwrócił się, nie dając Summer szans na okazanie współczucia. Nie chciał go. Było jak smoła – czarne, spowalniające działanie, oblepiające.
Kobieta cofnęła rękę, odchrząknęła i kontynuowała:
– Dodatkowo za gwałtem przemawiają ślady krwi na sukience, szczególnie w dolnej części. Było ich wyjątkowo dużo.
– Czyli brutalny gwałt, a jednak gość poświęcił czas i energię na zawinięcie zwłok w koc i zakopanie w tak szczególnym miejscu, zamiast zwyczajnie porzucić – zastanawiał się głośno Redfern.
– Może była przetrzymywana? – Summer nagle zakryła ręką usta i rzuciła partnerowi przerażone spojrzenie. – Przepraszam, David. Nie chciałam…
– Daj spokój – przerwał jej. – Te sprawy nie mają związku. Za duża przerwa, różne profile ofiar, poza płcią nic ich nie łączy.
– Jak ona się czuje? – Summer spytała miękko.
– Cały czas jest utrzymywana w śpiączce, żeby mogła szybciej dojść do siebie, ale lekarze mówią, że może być różnie.
– Będzie dobrze – Redfern usłyszał wyświechtane zaklęcie, które miało moc wody święconej – działało tylko w strefie wiary. David miał wątpliwości, czy którakolwiek z trzech córek św. Zofii, poza gasnącą Nadzieją, jeszcze przy nim została. Mimo to uśmiechnął się krótko i podziękował.
Nagle coś przykuło jego uwagę.
– Chyba niechcący wzbudzamy sensację. – Wskazał na obity ciemnym drewnem niewielki budynek w głębi boiska. Sądząc po naklejonych na szybach okien kolorowych liczbach, można było przyjąć, że to sala matematyczna. Między bibułowymi wycinankami przyglądało im się kilkanaście par oczu, a Redfern był przekonany, że zza cienkich ścian dochodzi go piskliwy głos nauczycielki, usiłującej zawrócić ciekawskich do stolików.
– Myślisz, że to ich starsza koleżanka? – spytała Summer, wpatrując się w pyzate buzie.
– Nie ma tu w pobliżu innej podstawówki, więc bardzo możliwe, że chodziła do tej szkoły.
– Jak dotąd nie zidentyfikowaliśmy jej, a przewaliliśmy dane prawie dwóch tysięcy dzieciaków, które przewinęły się przez szkołę od początku jej istnienia. Możliwe, że to zbrodnia lokalna, ale z tej okolicy wiele dzieciaków dojeżdża do prywatnych szkół. Taki bardziej luksusowy rejon.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki