Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Znaki szczególne - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 maja 2023
Ebook
44,99 zł
Audiobook
44,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Znaki szczególne - ebook

Podczas remontu boiska szkolnego w Ripley zostają odnalezione zwłoki nastolatki. Pierwsze oględziny wskazują, że brutalnego morderstwa dokonano ponad dekadę temu. Zbrodnia wstrząsa ekskluzywnym miasteczkiem, które walczy o status najlepszego miejsca do życia w Wielkiej Brytanii. Niestety, stawiane przez policjantów tezy rodzą więcej pytań niż odpowiedzi, a nieobecność szefa zespołu tylko pogarsza sprawę. Tymczasem zawieszony w obowiązkach inspektor Redfern boryka się z własnymi problemami. Przyszłość przebywającej w śpiączce Marty jest niepewna, a wciąż zagrażający policjantowi Palacz nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Jednak poproszony przez sierżantkę Summer Winter o pomoc Redfern nie odmawia i rozpoczyna prywatne śledztwo w sprawie zamordowanej dziewczyny. Ślady prowadzą do siedziby legendarnego McLarena, a stamtąd na nielegalnie zasiedlone tereny w Ripley.

Czy morderca ukrył się wśród tajemniczych domków, a może jest bliżej, niż wszyscy myślą?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67502-66-5
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

18.12.2013 R., ŚRODA

18.12.2013 r., środa

Noc wyjąt­kowo mil­czała. David Red­fern nie mógł umo­ścić się w bia­łym szu­mie mia­sta i zasnąć. Kolejny raz toczył nie­równą grę z bez­sen­no­ścią, a dziś dodat­kowo stawkę pod­bi­jało świa­tło ulicz­nej lampy. Wstał i ner­wowo zła­pał za zasłonę okna. Zamarł w poło­wie ruchu. Wpa­try­wał się w sunący po chod­niku zwa­li­sty kształt. Był pewien, że roz­po­znaje tę postać. Ner­wowo napiął mię­śnie i cze­kał. Gdy czło­wiek zrów­nał się z oknami domu przy Prin­cess Road, Red­fern zro­zu­miał, iż to tylko nie­okre­ślona sza­rość ulicy spra­wiła, że jego zmę­czony umysł zakwa­li­fi­ko­wał osobę jako kogoś zna­jo­mego. Postać nagle przy­sta­nęła i odwró­ciła głowę. Zupeł­nie jakby wzrok inspek­tora poli­cji z Woking przy­cią­gnął ją i kazał spoj­rzeć dokład­nie w zasnute mro­kiem okna.

Red­fern miał wra­że­nie, że ten ktoś patrzy na niego i wie. Odkąd inspek­tor odzy­skał wol­ność, nie mógł się pozbyć brud­nego i oble­pia­ją­cego wra­że­nia, że wszy­scy wie­dzą.

Zwol­nie­nie z aresztu prze­bie­gło w atmos­fe­rze zim­nej i pod­bie­gnię­tej gory­czą rado­ści. Pro­ku­ra­tura uznała, że jego pobyt w tym miej­scu nie ma ani pod­staw, ani sensu. Lepiej go wypu­ścić i zyskać moż­li­wość obser­wa­cji ruchów inspek­tora, które od tygo­dnia ogra­ni­czały się wyłącz­nie do wizyt w szpi­talu.

Marta Soko­liń­ska pozo­sta­wała nie­przy­tomna. Dziwne, że w ogóle prze­żyła porwa­nie i tor­tury, któ­rym została pod­dana w nie­czyn­nym bun­krze na skraju pola gol­fo­wego Hoebridge. Leka­rze pod­jęli decy­zję o wpro­wa­dze­niu jej w stan śpiączki far­ma­ko­lo­gicz­nej.

Mimo opusz­cze­nia celi, Red­fern wciąż czuł się więź­niem, ale nie sys­temu spra­wie­dli­wo­ści, ale wła­snej nie­mocy. Jej poczu­cie z upo­rem dmu­chało w pło­mień tlący się w jego umy­śle i spra­wiało, że gorzał ze wstydu. Nie sko­ja­rzył w porę fak­tów i nie przy­szedł na czas z pomocą, ska­zu­jąc kobietę na nie­wy­obra­żalne cier­pie­nie.

Od momentu zna­le­zie­nia Marty czuł na sobie oskar­ży­ciel­ski wzrok każ­dej napo­tka­nej osoby. Tak jak teraz, kiedy stał spa­ra­li­żo­wany spoj­rze­niem obcej bez­dom­nej postaci, która pchała przed sobą całe swoje życie spa­ko­wane do wózka skle­po­wego.

Red­fern ock­nął się i zasu­nął zasłonę, by odgro­dzić się od świata i pod­łych myśli i uszczk­nąć choć skra­wek nocy dla ner­wo­wego snu.

*

Przez gra­nat hory­zontu powoli prze­ni­kał blady świt. Patrząc na ten smutny spek­takl, Red­fern zasta­na­wiał się, czy wpusz­czą go już na oddział szpi­tala. W ciem­no­ści pod­szedł do krze­sła i prze­glą­dał zawie­szone na nim ubra­nia w poszu­ki­wa­niu tego, które jesz­cze nada­wało się do zało­że­nia. Usły­szał za sobą cichy sze­lest i odwró­cił się. Pod drzwiami do sypialni roz­bły­snęła smuga świa­tła. Ostat­nie, czego chciał, to spo­tka­nie z dziad­kiem. Po wyj­ściu z aresztu bar­dzo dbał o to, by ich drogi w domu przy Prin­cess Road krzy­żo­wały się jak naj­rza­dziej. Dziś nie miało być ina­czej. Wró­cił do łóżka i nacią­gnął koł­drę na głowę, na wypa­dek, gdyby Siwiasz­czyk chciał nie­spo­dzie­wa­nie wejść i spraw­dzić, czy wnuk śpi.

Pod tak skon­stru­owa­nym namio­tem Red­fern prze­glą­dał nie­ode­brane połą­cze­nia. Naj­wię­cej było tych od McMa­hona. Odkąd prze­kro­czył próg aresztu, Red­fern nie miał ochoty roz­ma­wiać z prze­ło­żo­nym, a po wyj­ściu z sali prze­słu­chań nie mógł nawet spoj­rzeć w jego kie­runku. Pośród licz­nych sym­boli czer­wo­nej słu­chawki zoba­czył połą­cze­nie od Tin­neya, ale tylko jedno. Młody poli­cjant wie­dział, w co i jak się gra. Dał znać, że jest. Tyle wystar­czyło Red­fernowi, by się uśmiech­nąć. Prze­wi­jał listę w nadziei, że znaj­dzie tam ślad próby kon­taktu ze strony The Priory. Jed­nak kli­nika uza­leż­nień, w któ­rej prze­by­wała sier­żant Linda Wall, mil­czała. Albo nie mieli mu nic do powie­dze­nia po ostat­nim zała­ma­niu pacjentki, albo w ogóle nie zamie­rzali go infor­mo­wać o jej sta­nie.

Im dłu­żej trwało to mil­cze­nie, tym moc­niej utwier­dzał się w prze­ko­na­niu, że dzieje się coś złego. Nie miał jed­nak ani siły, ani wol­nej chwili, by jechać do kli­niki. Musiał wszystko zosta­wić upły­wowi czasu, któ­rego nurt raz wyry­wał brzegi rze­czy­wi­sto­ści, by za chwilę nanieść zło­to­no­śne pia­ski.

Nie­spo­dzie­wa­nie ekran roz­świe­tlił się połą­cze­niem przy­cho­dzą­cym. Red­fern chciał odło­żyć tele­fon, ale apa­rat wyśli­zgnął mu się z dłoni i łapiąc go, naci­snął zie­loną słu­chawkę. Nie chcąc wyjść na kre­tyna, bąk­nął krót­kie „halo”.

– Nie spo­dzie­wa­łem się, że odbie­rzesz – usły­szał w odpo­wie­dzi zdzi­wiony głos McMa­hona.

– I słusz­nie – burk­nął Red­fern, pod­niósł się i usiadł na brzegu łóżka, sta­wia­jąc obo­lałe stopy na skrawku dywanu.

– Chcę ci tylko powie­dzieć, że zro­bimy wszystko, by zna­leźć skur­ko­wańca, który to zro­bił.

– A swoją sze­roko zakro­joną akcję roz­po­czę­li­ście od wsa­dze­nia mnie do pier­dla. Wróżę suk­ces.

– Daruj sobie sar­kazm – prych­nął Greg.

– Chwi­lowo innej broni nie mam.

– Nie dra­ma­ty­zuj. – McMa­hon wytarł poczu­cie winy o gar­ni­tur pew­no­ści sie­bie. – Jak wszystko ucich­nie, wró­cisz do służby. Prze­cież nie jest to twój pierw­szy raz.

– Dupek z cie­bie, Greg – wark­nął Red­fern. – Nie wycią­gną­łeś nawet rąk z kie­szeni, żeby pomóc mi wydo­stać się z gówna. Gdyby nie świa­dek, który na polu gol­fo­wym widział Martę w towa­rzy­stwie bia­łego faceta, to sie­dział­bym do dziś. Nie spo­dzie­wam się więc, że rado­śnie wcią­gniesz mnie na pokład.

– Ja nie – odparł z dziwną jak na niego szcze­ro­ścią. – Ale Mal­colm Kni­ght już tak.

Red­fern przy­wo­łał w myślach syl­wetkę szefa komendy w Woking. Zale­d­wie dwa tygo­dnie temu ktoś pró­bo­wał otruć tego star­szego męż­czy­znę. Teraz powoli docho­dził do sie­bie na miej­scu nie­uda­nej zbrodni, czyli w zaci­szu swo­jej willi. Jeśli Kni­ght wraca, to zna­czy, że nadzieja jesz­cze się nie wykrwa­wiła.

Z tym chwi­lowo pozy­tyw­nym nasta­wie­niem poże­gnał McMa­hona i roz­łą­czył się. Przez moment zasta­na­wiał się, gdzie po całej rosza­dzie wylą­duje zastępca komen­danta, który miał ten sam sto­pień co Red­fern. W końcu posta­no­wił nie mar­twić się na zapas.

Spi­żar­nię ze zmar­twie­niami wypeł­niała mu za to Sum­mer Win­ter. Pod­władna nie ode­zwała się ani sło­wem, znik­nęła mu z hory­zontu. Ale był pewien, że mocno trzyma się sza­chow­nicy, niczym pod­bity magne­sem pio­nek z bla­sza­nego zestawu, który jako dziecko otrzy­mał od dziadka pod­czas odpu­stu. Red­fern wie­dział, że sier­żantka Win­ter roze­gra tę par­tię po swo­jemu, czyli pre­cy­zyj­nie i z nie­prze­wi­dy­wal­nym fina­łem.

Pod drzwiami zoba­czył dwie ciemne pręgi. Nie zdą­żył się poło­żyć, kiedy klamka opa­dła, a w szpa­rze mię­dzy skrzy­dłem a futryną uka­zała się głowa Siwiasz­czyka.

– Sły­sza­łem, że nie śpisz. – Wśli­zgnął się do pokoju i zamknął za sobą drzwi, jakby ktoś mógł ich pod­słu­chać. Albo żeby odciąć wnu­kowi drogę ucieczki.

– Dzwo­nił McMa­hon – odparł nie­chęt­nie Red­fern i wstał. Sta­rał się nie patrzeć w stronę dziadka, by nie dać mu szansy wyczy­ta­nia z twa­rzy zna­mion nie­prze­spa­nej nocy i bólu, który przy­nio­sła.

– Czego chciał? – zagad­nął odro­binę zbyt łagod­nym gło­sem, co ziry­to­wało Red­ferna.

– Prze­pro­sić. – Skrzy­wił się i wybrał ze sterty na krze­śle gra­na­tową koszulkę. Szybko ją zało­żył bez oceny świe­żo­ści. Ruszył do wyj­ścia, ale kątem oka zauwa­żył, że star­szy męż­czy­zna odgar­nia koł­drę i siada na łóżku. Poło­żył wymow­nie dłoń na prze­ście­ra­dle, co śpiący dotąd pod sto­łem Ban­dit uznał za zapro­sze­nie. Red­fern wie­dział, że Siwiasz­czy­kowi nie cho­dzi o psa. Odwró­cił się i usiadł obok dziadka.

– Naprawdę nie mam na to siły – roz­po­czął, zanim sta­ru­szek zdą­żył nabrać powie­trza.

– Dawi­dek, ja nie zamie­rzam cię prze­słu­chi­wać. Ja tylko chcę wie­dzieć, czy nic ci nie grozi. Chyba tyle możesz z sie­bie wykrze­sać dla sta­rego czło­wieka?

– Sęk w tym, że nie mogę – odparł, ale widząc roz­cza­ro­wa­nie w nie­bie­skich oczach, dodał: – Bo nie wiem. Naprawdę nie wiem, co się dzieje, dziadku.

– A Marta?

Imię kobiety nie­mal zgrzyt­nęło mu w uszach. Spoj­rzał krótko na Boh­dana, mając nadzieję, że to wystar­czy. Nie­pew­ność co do przy­szło­ści kobiety była tak doj­mu­jąca, że nie znaj­do­wał słów, by ją wyra­zić. Bał się, że jeśli otwo­rzy usta, nagle wypły­nie cała jego bez­rad­ność, a wtedy sta­nie się ona osta­teczną prawdą.

Nie tym razem.

– Powiesz mi? – zapy­tał cicho dzia­dek.

– Co mam powie­dzieć? – rzu­cił z gory­czą. – Że moż­liwe, że nie prze­żyje, że stra­ci­łem robotę, że na wol­no­ści gra­suje jakiś psy­chol, który krzyw­dzi wszyst­kich wokół mnie, a ja mam zwią­zane ręce i mogę tylko się przy­glą­dać?

– Myślę, że to całe szczę­ście, że masz zwią­zane ręce, bo ina­czej wsa­dził­byś je mię­dzy drzwi – zauwa­żył Siwiasz­czyk. – A tak masz czas na prze­my­śle­nie i roze­gra­nie tego po swo­jemu.

– Co tu jest do roz­gry­wa­nia twoim zda­niem, co? – zaata­ko­wał Red­fern. Krew zabu­zo­wała mu w skro­niach.

– Sie­dze­nie w tym pokoju i uda­wa­nie, że śpisz, też nic nie da! – wrza­snął nie­spo­dzie­wa­nie Boh­dan, ale pode­szły wiek wpra­wił w drga­nie jego głos, ujaw­nia­jąc nie­do­łęż­ność. – Nie tak cię, do cho­lery, wycho­wa­łem! Zacznij wresz­cie myśleć.

– Może lepiej jak­byś mnie nie wycho­wy­wał?!

Prze­sa­dził.

Wie­dział, że posu­nął się za daleko. Boh­dan Siwiasz­czyk, poli­cjant z Czę­sto­chowy, w tysiąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tym trze­cim roku rzu­cił całe dotych­cza­sowe życie i poje­chał z osie­ro­co­nym nasto­let­nim wnu­kiem do jego ojczy­zny. Do kraju, który ode­brał mu nie tylko córkę, ale i wnuczkę. Latami dwoił się i troił, by wycho­wać Dawida na ludzi, jed­no­cze­śnie sta­ra­jąc się zna­leźć dla sie­bie miej­sce we wciąż wrogo nasta­wio­nej do Pola­ków spo­łecz­no­ści. A przede wszyst­kim zapo­mnieć o samo­bój­stwie Anto­niny i porwa­niu małej Domi­ni­que. Red­fern wie­dział, że dzia­dek nie zasłu­żył na ostre słowa. Ich tem­pe­ra­tura była zbyt wysoka, by dało się ją obni­żyć jakim­kol­wiek „prze­pra­szam”. David mógł zro­bić tylko jedno.

– Jadę do Marty – powie­dział szorstko i ruszył do wyj­ścia.

Był pewien, że Siwiasz­czyk podąży za nim z nową por­cją mądro­ści i rad, ale zamiast szu­ra­nia roz­kla­pa­nych kapci, doszło go tylko mocne wes­tchnie­nie.

Szedł do samo­chodu wście­kły i zdru­zgo­tany swoją bez­czel­no­ścią. Wsiadł za kie­row­nicę, zasta­na­wia­jąc się, jak to moż­liwe, że kocha­jąca ręka potrafi wypro­wa­dzić naj­cięż­sze ciosy z taką łatwo­ścią.

*

Mijał kory­ta­rze szyb­kim kro­kiem, ale nie na tyle, by zakłó­cać spo­kój pacjen­tów stu­ko­tem butów. Wszedł do sali i przy­wi­tał się z pie­lę­gniarką, która usta­wiała coś przy apa­ra­tu­rze pod ścianą. Kobieta uśmiech­nęła się blado, po czym zwró­ciła w stronę łóżka. Przez prze­ra­ża­jący uła­mek sekundy Red­fer­nowi zda­wało się, że chciała nacią­gnąć prze­ście­ra­dło na twarz Marty.

Pół metra. Tyle wystar­czyło, by nie­bie­ski mate­riał z nie­win­nego przy­kry­cia prze­obra­ził się w śmier­telny całun.

Red­fern wzdry­gnął się. Pie­lę­gniarka zauwa­żyła zmianę na jego twa­rzy i gładko prze­szła do popra­wia­nia poduszki. Przez chwilę zatrzy­mała na Davi­dzie zie­lone spoj­rze­nie, chcąc łagod­nym uśmie­chem dodać mu otu­chy.

Kiedy wyszła, Red­fern usiadł na sto­ją­cym obok łóżka krze­sełku. Popra­wił prze­ście­ra­dło, obni­ża­jąc je nieco. Miał ochotę chwy­cić Martę za pokłutą wenflo­nem dłoń, ale w ostat­niej sekun­dzie cof­nął rękę, uwa­ża­jąc, że po tym, co prze­szła, dotyk jest ostat­nią rze­czą, jakiej potrze­buje.

Zer­k­nął w stronę drzwi i upew­nił się, że są zamknięte, po czym wziął głę­boki oddech. Ze wszyst­kich sił chciał, żeby to on leżał teraz pod nie­bie­ską płachtą. Ze wszyst­kich sił chciał, by ten oddech wzięła Marta.

– To ja – zaczął nie­zdar­nie, jakby naci­snął przy­cisk domo­fonu nie­zna­nego miesz­ka­nia. Dwa moż­li­wie naj­krót­sze słowa – ten klucz, ten wytrych nie zadzia­łał. W odpo­wie­dzi usły­szał tylko sycze­nie maszyny. – Leka­rze mówią, że jesteś silna i dasz radę. A jeśli ty dasz, to i ja.

Prawda była jed­nak taka, że o ile jej orga­nizm otrzy­mał szansę na rege­ne­ra­cję, to ta nie nastę­po­wała. Pół roku, tyle mak­sy­mal­nie mogła trwać śpiączka far­ma­ko­lo­giczna, ale nikt nie był w sta­nie prze­wi­dzieć, co się wyda­rzy, kiedy Marta zosta­nie z niej wybu­dzona.

Sie­dział przy łóżku, odpy­cha­jąc od sie­bie naj­czar­niej­sze sce­na­riu­sze. Tylko tyle mógł teraz zro­bić.

Odtwa­rzał w gło­wie sekwen­cję zda­rzeń. Obwi­niał się, że tak późno sko­ja­rzył fakty i miej­sce prze­trzy­my­wa­nia przy­ja­ciółki. Gdyby nie był tak zajęty roz­wią­zy­wa­niem kolej­nej sprawy, mógłby dotrzeć do niej wcze­śniej, zapo­biec temu wszyst­kiemu, czego dopu­ścił się Palacz.

Kula roz­go­ry­cze­nia rosła w tym samym tem­pie, co liczba zna­ków zapy­ta­nia. Czy napast­nik mógł mieć nie­ogra­ni­czony dostęp do pola gol­fo­wego i nie przy­cią­gnąć niczy­jej uwagi? Jeśli byłby człon­kiem klubu, ktoś by go roz­po­znał i wska­zał. Ale świad­ko­wie, któ­rzy widzieli z nim Martę, twier­dzili, że towa­rzy­szący jej męż­czy­zna nie wydał im się zna­jomy. Ana­liza nagrań z lot­ni­sko­wego par­kingu rów­nież oka­zała się ślepą uliczką. Nacią­ga­jąc na twarz bejs­bo­lówkę, pory­wacz dosko­nale się zama­sko­wał. Red­fer­nem wzdry­gnęła myśl, że w bagaż­niku toyoty, którą wciąż miał przed oczami, naj­pew­niej już wtedy była Marta. Inspek­tor wie­dział, że spod hotelu, w któ­rym spała, kobietę zabrała fał­szywa tak­sówka. Że pory­wacz musiał Martę obez­wład­nić, zabrać tele­fon komór­kowy i pod­rzu­cić go do bagażu jed­nego z podróż­nych, który leciał z Luton do Kato­wic. Tym samym Palacz dał sobie czas na dzia­ła­nie, zanim Red­fern i cała poli­cja Woking zacznie jej szu­kać. Wciąż bra­ko­wało mu jed­nak motywu, a jedyna osoba, która mogłaby mu go pod­su­nąć, leżała przed nim na łóżku w St. Peter Hospi­tal.

– Przy­sze­dłem ci powie­dzieć, że twoi rodzice są u mnie – mówił cicho, mając na myśli urny z pro­chami Soko­liń­skich, które zabrał z kre­ma­to­rium. Wciąż powstrzy­mu­jąc się przed zła­pa­niem Marty za rękę, przy­su­nął się jesz­cze bli­żej. – Gdy to wszystko się skoń­czy, będziesz mogła wysłać ich bez­piecz­nie do domu. A w ogóle zbli­żają się święta i bar­dzo liczę na to, że spę­dzimy je razem. Nie tu, oczy­wi­ście – żach­nął się. – Na Prin­cess Road, z dziad­kiem – dodał pospiesz­nie. – Zro­bimy pol­ską Wigi­lię, ale pod­ra­su­jemy ją sobie _min­ced pie._ – Red­fern zasta­na­wiał się, czy tra­dy­cyjna tarta wypeł­niona zmie­lo­nymi baka­liami z brandy sma­ko­wa­łaby Mar­cie tak samo jak _lemon driz­zle._ – A w Boże Naro­dze­nie dzia­dek zaser­wuje ci naj­bar­dziej suchego indyka, jakiego jadłaś. Stara i nie­za­wodna rodzinna recep­tura.

W uszach zadźwię­czał mu jej śmiech. Czuł, że dłu­żej nie da rady tu sie­dzieć. Popra­wił kędzie­rzawy kosmyk na jej policzku i wygła­dził nie­ist­nie­jące zagnie­ce­nie na poduszce.

– Wpadnę do cie­bie jutro – szep­nął i wbrew roz­sąd­kowi poca­ło­wał ją w czoło.

W dro­dze do wyj­ścia zasta­na­wiał się, czy powi­nien zaj­rzeć do leka­rza pro­wa­dzą­cego Martę. Osta­tecz­nie uznał, że szu­ka­nie neu­ro­loga tylko po to, by po raz kolejny usły­szeć poiry­to­wany głos, że stan zdro­wia Marty jest nie­wia­domą, to strata czasu ich obu.

Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, zima zaser­wo­wała mu siar­czy­sty poli­czek. Podmuch wia­tru wbił mu w twarz setki igieł. Osło­nił się koł­nie­rzem kurtki i szedł wzdłuż par­kingu, zupeł­nie nie pamię­ta­jąc, gdzie zosta­wił auto. Co gor­sza, nie odnaj­do­wał w zaka­mar­kach umy­słu wspo­mnie­nia, jak tu przy­je­chał. Zmę­cze­nie zacie­rało mecha­niczne czyn­no­ści, a Red­fern wie­dział, że z takich zani­ków biorą się wypadki. Po kilku chwi­lach zoba­czył czer­woną syl­wetkę trium­pha.

Ucie­szony przy­spie­szył kroku. Otwo­rzył drzwi i wsiadł, odpie­ra­jąc atak kolej­nego podmu­chu. Wciąż miał wra­że­nie, że czuje zapach środ­ków, któ­rych uży­wali tech­nicy szu­ka­jący w aucie śla­dów. Uru­cho­mił sil­nik, a gdy tylko ten tro­chę się zagrzał, włą­czył dmu­chawę. Prze­tarł dłońmi oczy, mając nadzieję, że zetrze z nich sen­ność, ale tę usu­nął nagle dźwięk tele­fonu. Zer­k­nął na wyświe­tlacz i wes­tchnął, po czym naci­snął zie­loną słu­chawkę.

– Dzień pełen nie­spo­dzia­nek – mruk­nął nie­chęt­nie.

– Żebyś wie­dział – usły­szał zmę­czony głos Sum­mer Win­ter. – Mamy sprawę w Ripley – roz­po­częła bez ogró­dek.

Red­fern ziry­to­wał się. Jako pod­władna nie była mu nic winna, ale jako kole­żanka powinna wyka­zać się odro­biną taktu i nie zawra­cać mu głowy robotą, któ­rej nie miał.

– Macie sprawę w Ripley – popra­wił ją.

Zigno­ro­wała jego zaczepkę.

– Gdy cię nie było, na tere­nie szkoły Church of England zna­le­ziono zwłoki nasto­latki. – Zro­biła pauzę, ale Red­fern nie był pewien, czy sier­żantka buduje napię­cie, czy popija kawę. – Wła­ści­wie to mamy szkie­let, bo tylko tyle zostało w dole, który wyko­pali robot­nicy robiący odwod­nie­nie.

– Sum­mer, tak dla two­jej infor­ma­cji, to na­dal mnie nie ma – oschłym tonem pró­bo­wał zdu­sić w sier­żantce zapał, a w sobie cie­ka­wość. – Zostało mi dwa­na­ście spo­koj­nych dni wypo­wie­dze­nia i nic przy tym nie kom­bi­nujmy, OK?

– To kolejny dzie­ciak w naszej oko­licy – pod­nio­sła nieco głos. – W dodatku pozba­wiony zębów. Nic ci nie dzwoni? Jeśli nie, to powiedz mi, że masz to w dupie, i się roz­łącz.

Red­fern oparł głowę o zagłó­wek i mil­czał przez chwilę. Sum­mer zagrała tą kartą celowo. Nie widział związku śmierci nasto­latki z mor­der­stwami dzieci w Woking, ale nie mógł go wyklu­czyć. Zwłasz­cza że sprawca, podob­nie jak w przy­padku malu­chów, usu­nął ofie­rze zęby. W słu­chawce sły­szał oddech sier­żantki.

– Ted się wypo­wie­dział? – dopy­tał o pato­loga.

– Potwier­dził, że dziew­czyna miała mię­dzy pięt­na­ście a dwa­dzie­ścia parę lat – odpo­wie­działa szybko. Red­fern uznał, że w wachla­rzu wad jej nie­do­świad­cze­nia naj­faj­niej­sze było to, że jesz­cze nie umiała zama­sko­wać gor­li­wo­ści.

– Brak zła­mań, uszko­dzeń kości, które suge­ro­wa­łyby przy­czynę śmierci – mówiła, a inspek­tor był nie­mal pewien, że nauczyła się raportu Teda na pamięć. Jed­nak z każ­dym jej sło­wem jego entu­zjazm top­niał. Sinu­so­ida wewnętrz­nych nastro­jów roz­draż­niła go jesz­cze bar­dziej.

– Ile tam leżała? – zapy­tał auto­ma­tycz­nie, gdy Sum­mer wresz­cie zamil­kła.

– To wró­że­nie z fusów, prze­cież wiesz.

– Ale nie mówimy o sta­ro­żyt­nych Rzy­mia­nach?

– Nie, bli­żej nam do ubie­głej dekady – odparła. – Poza tym w bli­skich oko­li­cach Woking nie było Rzy­mian.

– No to z taką wie­dzą masz szansę się wyka­zać pod skrzy­dłami tatu­sia – sar­kazm zgrzy­tał mu w gło­sie. – Bo pew­nie jaśnie nam panu­jący prze­jął sprawę.

– Kni­ght dał ją mnie – wyznała z nie­spo­dzie­wa­nym zaże­no­wa­niem.

– No pew­nie. Gdyby pro­wa­dził ją McMa­hon, nawet bym się o niej nie dowie­dział.

– Dave, możesz prze­stać? Potrze­buję two­jej pomocy.

– Nie mogę się mie­szać. – Szorst­kość odpo­wie­dzi zasko­czyła jego samego.

– I nie będziesz. Po pro­stu zer­k­nij na papiery.

Chciał odpo­wie­dzieć, że bra­kuje mu zarówno sił, jak i czasu, który zamie­rzał poświę­cić wyłącz­nie Mar­cie. Z dru­giej strony marazm, jaki z każ­dym dniem przej­mo­wał nad nim kon­trolę, sta­wał się nie do znie­sie­nia i powo­do­wał wyłącz­nie nara­sta­jącą wście­kłość, którą musiał wresz­cie czymś zastą­pić albo cho­ciaż przy­kryć.

– Cie­kawe, że znaj­du­jesz do mnie numer dopiero wtedy, gdy jesteś posta­wiona pod murem.

Cisza spra­wiła, że zalała go fala gniewu. Albo Sum­mer Win­ter spro­wa­dziła ich zna­jo­mość do zim­nej płasz­czy­zny zawo­do­wej, albo nie potra­fiła zna­leźć odpo­wied­nich słów. Nie mając pew­no­ści, co nią powo­do­wało, nie zamie­rzał dalej dawać jej do zro­zu­mie­nia, że czuje się roz­cza­ro­wany.

– Będę w domu za godzinę – prze­rwał mil­cze­nie. – Możesz pod­je­chać.

– Dzięki, Dave. Sko­czę tylko po papiery do firmy i pod­jadę. Wyślij mi adres.

– Nie masz?

– Jesz­cze nie dostą­pi­łam tego zaszczytu – odparła i roz­łą­czyła się.

*

Zamiast jechać pro­sto do domu i spró­bo­wać dopro­wa­dzić go do względ­nej czy­sto­ści, skrę­cił w stronę mia­sta. Trudno, naj­wy­żej Sum­mer Win­ter utwier­dzi się w prze­ko­na­niu, że można posta­wić znak rów­no­ści mię­dzy męską jaski­nią a niedź­wie­dzim bar­ło­giem. Musiał prze­pro­sić Siwiasz­czyka za swój poranny wybuch, a naj­lep­szym do tego środ­kiem wydały mu się pier­niki z pol­skiego sklepu. Miał nadzieję, że na poczet zbli­ża­ją­cych się świąt ekipa przy­bytku o swoj­skiej nazwie „Maria” zadbała o dostawę korzen­nego sma­ko­łyku pro­sto z Toru­nia, który cho­ciażby z tej przy­czyny zawsze wyda­wał mu się pocią­ga­jący.

Nie był pewien, czy to głód, czy raczej per­spek­tywa nowego śledz­twa zmu­siły go do otwar­cia jed­nego z opa­ko­wań. Triumph wypeł­nił się zapa­chem cyna­monu, goź­dzi­ków i anyżu. Red­fern zato­pił zęby w cze­ko­la­do­wej pole­wie, która przy­jem­nie chrup­nęła pod naci­skiem. Mięk­kie cia­sto osia­dło na języku korzen­nym kocem, otu­la­jąc każdy kubek sma­kowy, by już po chwili ustą­pić miej­sca tru­skaw­ko­wemu nadzie­niu. Gdzieś mię­dzy mruk­nię­ciem zado­wo­le­nia a obiet­nicą odwie­dze­nia mia­sta Koper­nika dorwał go dźwięk tele­fonu. Z iry­ta­cją wydo­był apa­rat z kie­szeni i przy­jął połą­cze­nie. Sum­mer Win­ter nie siliła się na powi­ta­nie.

– Dla­czego mi nie powie­dzia­łeś, że roz­ma­wia­łeś z McMa­ho­nem? – każde jej słowo brzmiało jak wystrze­lony nabój.

– Bo to była męska roz­mowa. – Zba­ga­te­li­zo­wał i się­gnął do paczki pier­ni­ków, które naj­wy­raź­niej popra­wiały mu humor.

– No i jak każda męska roz­mowa tra­fiła ryko­sze­tem w babki.

– Jaśniej, babko – sta­rał się obró­cić jej złość w żart.

– Nie mam dostępu do akt naszej NN – wark­nęła.

– Musi być jakiś błąd. Prze­cież w grun­cie rze­czy to _cold case._

– Nie jestem pewna. Kom­pu­ter mówi, że nie mogę podej­rzeć sprawy. Na biurku mam tylko tro­chę wydru­ków, głów­nie jakieś pier­do­lety, któ­rych bałam się prze­oczyć.

– No dobra, spró­buj się cze­goś dowie­dzieć i pode­słać mi to, co masz.

– OK, to wrzucę ci na maila skany.

– Jak chcesz, to mogę rzu­cić okiem na miej­sce zna­le­zie­nia zwłok, może coś przyj­dzie mi do głowy – zapro­po­no­wał, czu­jąc się nieco win­nym sytu­acji. – Zanim ogar­niesz pier­do­lety.

Sum­mer mil­czała przez chwilę, dając znać, że wizyta Red­ferna w szkole wykra­cza poza jej defi­ni­cję pomocy w śledz­twie.

– Spoko – odparła. – Może o trzy­na­stej?

Red­fern spoj­rzał na zega­rek na desce roz­dziel­czej. Powi­nien się wyro­bić z prze­pro­si­nami i pojed­naw­czą par­tyjką remika z dziad­kiem.

– To widzimy się w Ripley.

*

Już z chod­nika sły­szał poszcze­ki­wa­nia Ban­dita. Red­fern przy­spie­szył kroku i otwo­rzył drzwi, za któ­rymi witała go naj­więk­sza gąsie­nica świata. Inspek­tor odwza­jem­nił radość i gła­skał z czu­ło­ścią czarny łebek. Zaraz po odczy­nie­niu rytu­al­nego tańca powi­tal­nego, któ­rego pro­wa­dzą­cym był ogon, a pro­wa­dzo­nym zadek, pie­sek wybiegł do przed­niego ogródka. Patrząc na buszu­jącą w krza­kach czarną kulę sier­ści, Red­fern musiał przy­znać, że parę tygo­dni zro­biło z ber­neń­czyka pół­praw­dzi­wego psa. Obie­cał sobie, że jesz­cze dziś pójdą na długi spa­cer. Dał przy­ja­cie­lowi parę minut na zwę­sze­nie wie­wiórki i obszcze­ka­nie prze­la­tu­ją­cych gołębi, po czym zawo­łał szcze­niaka do środka.

Ku swo­jemu zasko­cze­niu David stwier­dził, że dom przy­po­mi­nał aran­ża­cję ze zdjęć szwedz­kiego salonu meblo­wego. Naj­wy­raź­niej Siwiasz­czyk prze­kuł złość na wnuka w ener­gię kine­tyczną, która skut­ko­wała nie­na­tu­ral­nym wręcz porząd­kiem. Sto­jąc w swoim pokoju, David ska­no­wał poście­lone łóżko, równo uło­żony w nogach koc i świeży obrus na stole. W pierw­szym odru­chu chciał ścią­gnąć białą tka­ninę i scho­wać do szafy, ale uznał, że na tę chwilę powi­nien zre­zy­gno­wać ze swo­ich przy­zwy­cza­jeń.

Wszedł do kuchni. Siwiasz­czyk sie­dział przy stole i roz­wią­zy­wał sudoku. Red­fern przez chwilę zasta­na­wiał się, skąd sta­ru­szek wytrza­snął nowy zestaw łami­głó­wek. Zauwa­żył, że ostat­nio zamiast ksią­żek wybiera wyłącz­nie tę formę roz­rywki, choć kosz­tuje go to czę­ste wycieczki do sklepu.

Pod­szedł bli­żej i poło­żył na stole paczkę pier­ni­ków. Siwiasz­czyk obrzu­cił obo­jęt­nym spoj­rze­niem kre­mowe opa­ko­wa­nie, ale nic nie powie­dział.

– Dziadku – roz­po­czął nie­skład­nie David. Zna­jome uczu­cie wię­ziło mu w gar­dle słowa.

Zda­rzyło się kilka razy, gdy po śmierci matki miesz­kał z dziad­kiem w pod­czę­sto­chow­skiej miej­sco­wo­ści, że naroz­ra­biał, bywał opry­skliwy. Po fak­cie swoją nasto­let­nią głową poj­mo­wał tylko jedno: dzia­dek był na niego zły i nale­żało prze­pro­sić. Dziś to prze­ko­na­nie stem­plo­wały mocne kłody poczu­cia winy i świa­do­mość, że zra­nił czło­wieka, który nie tylko o niego dba, ale i kocha. Moż­liwe, że jako ostat­nia osoba na świe­cie.

– Dziadku – powtó­rzył.

Tym razem Boh­dan ode­rwał się od wpi­sy­wa­nia kolej­nego rzędu cyfr i wstał, kie­ru­jąc się w stronę lodówki. Się­gnął po coś i odwró­cił się nagle.

– Dawidku, to przy­szło pod twoją nie­obec­ność. – Nie­pew­nym gestem wrę­czył mu kopertę z gra­na­towo-bia­łym logo. – Chyba coś waż­nego.

W ułamku sekundy Red­fern zdał sobie sprawę, że powi­nien cze­kać na tę prze­syłkę od mie­siąca. Natłok wyda­rzeń spra­wił jed­nak, że kom­plet­nie o tym zapo­mniał. Ale nie ubez­pie­czy­ciel.

David usiadł przy stole i roze­rwał papier. Rzut oka na roz­le­głe pismo wystar­czył, by uszło z Red­ferna powie­trze. Jego polisa nie pokry­wała uszko­dze­nia mie­nia w wyniku ataku ter­ro­ry­stycz­nego, a za taki uznano wybuch gazu w miesz­ka­niu przy Con­sti­tu­tion Hill.

Sie­dział chwilę nie­ru­chomo, usi­łu­jąc zebrać poszar­pane kawałki myśli w jakąś całość. Patrzył tępo w prze­strzeń, powoli odsie­wa­jąc przez sito roz­sądku wście­kłość i bez­sil­ność. Nagle zdał sobie sprawę, że nic z tego, co tam­tej nocy ogień zmie­nił w nie­byt, nie ma zna­cze­nia. Naj­waż­niej­sze ele­menty jego życia stały teraz w kuchni – jeden przy bla­cie sma­ro­wał chleb pasz­te­tem z kogut­kiem, a drugi, tuż obok, liczył, że pierw­szemu coś ześli­zgnie się z noża na pod­łogę.

– Nie dali? – zapy­tał cicho Siwiasz­czyk, ale nie odwró­cił się.

– Nie dali – odparł Red­fern i usi­ło­wał spa­ko­wać pismo do koperty. Pod­dał się po trze­ciej pró­bie i odsu­nął od sie­bie papiery.

– Cho­lera, tak myśla­łem. – Boh­dan pokrę­cił głową i zrzu­cił kawa­łek pasz­tetu, który zanim dotknął wykła­dziny, znik­nął w bia­łym pyszczku. – To banda zło­dziei! – ziry­to­wał się nagle. Upusz­czony nóż potur­lał się po bla­cie. – Zdzie­rają z cie­bie co mie­siąc cięż­kie pie­nią­dze, a jak potrzeba wypła­cić odszko­do­wa­nie, to umy­wają ręce. Ban­dyci!

– Moja wina – mówił spo­koj­nie, mając nadzieję, że zła­go­dzi stan star­szego czło­wieka. – Mogłem prze­wi­dzieć, że jako poli­cjant jestem nara­żony na atak… ter­ro­ry­sty.

– Jaki z niego ter­ro­ry­sta?! – obru­szył się jesz­cze bar­dziej. – Zwy­kły ban­dzior albo świr. Nie użył mate­ria­łów wybu­cho­wych, więc o zama­chu bom­bo­wym nie może być mowy.

– Ale przy­spie­sze­nie koro­zji rur i dopro­wa­dze­nie do wybu­chu, to już pod­cho­dzi pod akt ter­ro­ry­zmu – wyja­śnił David i poczuł, że świa­do­mość bycia wyki­wa­nym wypiera począt­kowy opty­mizm. Oparł łok­cie o kolana i zwie­sił głowę. Tych pie­nię­dzy mógł potrze­bo­wać dla Marty.

Siwiasz­czyk zauwa­żył zmianę na twa­rzy wnuka i pod­szedł do niego, wycią­ga­jąc dłoń, która wylą­do­wała na ramie­niu młod­szego męż­czy­zny.

– Dawidku, nie pod­da­waj się.

– Odwo­ły­wa­nie się naprawdę nie ma sensu. – Wypro­sto­wał się nagle. – Umowa ubez­pie­cze­nia jest w tej kwe­stii pre­cy­zyjna.

– Ja nie o tym. – Pokrę­cił siwą głową.

Siwiasz­czyk przy­cią­gnął sto­łek i usiadł naprze­ciwko Red­ferna.

– Źle ci rano powie­dzia­łem. Mnie nie cho­dzi o twoją bier­ność. To nic złego. Każdy prze­żywa stratę na swój spo­sób, ale ty jesz­cze nic nie stra­ci­łeś. Miesz­ka­nie, tro­chę gra­tów, to wszystko nic. Dla mnie porwa­nie Marty to był cios, który ma cię gdzieś dopro­wa­dzić, ale żeby tak się stało, to musisz zacząć dzia­łać.

– A myślisz, że co ja robię? Wiem, że wszystko łączy się z Adria­nem Bone­sem, z moim strza­łem, który pozba­wił go życia, ale każda ścieżka, którą obie­ram, albo koń­czy się murem, albo nie­szczę­ściem. Zabi­łem kum­pla, part­nera. To jedyne, co wiem na pewno.

– A mnie się wydaje – nie dał się prze­ko­nać Siwiasz­czyk – że to wszystko zaczęło się wcze­śniej. Tam, pod kate­drą, to nie był żaden zbieg oko­licz­no­ści. Adrian nie zna­lazł się tam przy­pad­kiem. Tak jak nie przy­pad­kiem poja­wił się drugi strze­lec.

– Prze­glą­da­łem notatki Adriana z cza­sów, kiedy jesz­cze pra­co­wa­li­śmy w NCA. Nic w nich nie ma, a już na pewno nie odpo­wiedź, dla­czego Bones uciekł z ośrodka dla uza­leż­nio­nych i z bro­nią poszedł do kate­dry. I dla­czego cztery mie­siące póź­niej jego zwłoki zna­la­zły się w Dover. To się nie składa.

– Trzeba zna­leźć Nathana Wooda. – Każde słowo oddzie­lał lek­kim mach­nię­ciem palca. – Moim zda­niem zagi­niony kolega Adriana Bonesa jest klu­czem do zagadki. Wie­dział o nim naj­wię­cej.

Red­fern poczuł lek­kie ukłu­cie w miej­scu, w które naj­cel­niej i naj­bo­le­śniej tra­fia prawda. Przy­jaź­nił się z Bone­sem całe życie, nawet razem tra­fili w sze­regi agen­cji, ale w miarę upływu lat ich ścieżka roz­dwo­iła się, pro­wa­dząc każ­dego z nich na inny życiowy zakręt, z któ­rego jeden nie mógł już zoba­czyć dru­giego. Kiedy Red­fern bory­kał się z trud­nym związ­kiem i począt­kiem cho­roby, Adrian Bones tra­fił w splot wyda­rzeń, które dopro­wa­dziły do jego śmierci. Miał jed­nak to szczę­ście, że obok stał ktoś, komu mógł zaufać. Siwiasz­czyk mógł mieć więc rację, wska­zu­jąc jako kie­ru­nek dzia­łań zna­le­zie­nie Nathana Wooda.

– Na razie będę musiał po połu­dniu jechać do Ripley. – Ock­nął się z roz­my­ślań. – Kole­żanka popro­siła o pomoc – oznaj­mił wymi­ja­jąco.

– Jasne, jasne. Miej jed­nak na uwa­dze to, co ci powie­dzia­łem, dobrze?

– Zawsze mam na uwa­dze to, co do mnie mówisz – odparł z żoł­nier­ską gor­li­wo­ścią, co Siwiasz­czyk skwi­to­wał lek­kim uśmie­chem, który natych­miast zgasł, jakby zdmuch­nięty nagłą myślą.

– Słu­chaj, Dawi­dek, zanim tam poje­dziesz do Ripley, zaj­rzał­byś w jedno miej­sce? – popro­sił nie­śmiało Boh­dan, ucie­ka­jąc wzro­kiem za okno.

– Pew­nie – odparł ocho­czo, obser­wu­jąc, jak dzia­dek opusz­cza kuch­nię.

Red­fern skon­sta­to­wał, że szu­ra­nie kapci skoń­czyło się w pokoju Siwiasz­czyka. Sta­ru­szek wró­cił po chwili z tajem­ni­czym ładun­kiem prze­wie­szo­nym przez ramię.

– Oddasz mi gar­ni­tur do pralni? Tylko nie tej na rogu, bo stam­tąd mi ubra­nia naf­ta­liną pachną – zawy­ro­ko­wał z nie­sma­kiem. – Naj­le­piej jak­byś zawiózł do Lemon Fresh do King­field. To jest w tym samym budynku, co apteka koło Sains­bury’ego.

Red­fern chciał zapro­te­sto­wać, wyobra­ża­jąc sobie, że będzie musiał prze­brnąć przez całe mia­sto w porze lun­chu, ale odło­żył maru­dze­nie na rzecz roz­wi­kła­nia intry­gu­ją­cej go teraz zagadki.

– Po co ci gar­ni­tur?

– A leży tak w sza­fie od nie­pa­mięt­nych cza­sów, przyda mu się odświe­że­nie – Boh­dan odparł wymi­ja­jąco i znik­nął w przed­po­koju.

Red­fern usły­szał, że wie­sza gar­ni­tur na haczyku przy drzwiach. Uznał, że w tej chwili nie ma sensu naci­skać. Tym bar­dziej, że wła­śnie usły­szał sygnał nad­cho­dzą­cych wia­do­mo­ści od Sum­mer Win­ter. Godze­nie się z dziad­kiem zajęło wię­cej czasu, niż myślał.

– Muszę przej­rzeć tro­chę papie­rów – oznaj­mił nieco zakło­po­tany, gdy Siwiasz­czyk sta­nął w progu z kar­tami w ręku.

– Jed­nak nowa sprawa? – zain­te­re­so­wał się i oparł bio­drami o blat, licząc na to, że wnuk wta­jem­ni­czy go w szcze­góły śledz­twa. Nie­stety, na razie Red­fern nie­wiele mógł o nim powie­dzieć.

– Tak jakby – mruk­nął. – Muszę przej­rzeć tro­chę papie­rów, żeby pomóc kole­żance. Jak coś będę wie­dział, to dam ci znać.

– To cho­ciaż weź to. – Boh­dan wska­zał na leżącą na stole paczkę pier­ni­ków. – Glu­koza jest dobra dla mózgu.

– To dla cie­bie – zapro­te­sto­wał David, wsta­jąc od stołu.

– Ja mam – odparł Siwiasz­czyk i otwo­rzył szafkę nad lodówką, pre­zen­tu­jąc kilka opa­ko­wań toruń­skiego przy­smaku. Red­fern zro­zu­miał, skąd wzięło się nowe sudoku i pasz­tet z kogut­kiem. Idąc do sie­bie, inspek­tor pomy­ślał, że może i dzie­lił ich ocean róż­nic, ale most nad nim budo­wali z tych samych mate­ria­łów.

Usiadł przy biurku i przej­rzał pode­słane doku­menty. Sier­żantka miała rację – nic nie­zna­czące wycinki. Nato­miast z jej nota­tek fak­tycz­nie wyni­kało, że zna­le­zione przez robot­ni­ków zwłoki nale­żały do kobiety w wieku od pięt­na­stu do dwu­dzie­stu pię­ciu lat. Silny roz­kład unie­moż­li­wia­jący usta­le­nie przy­czyny śmierci, na kościach brak wyraź­nych śla­dów, choćby zła­ma­nia czy uszko­dze­nia, jak to czę­sto dzieje się w przy­padku zbrodni z udzia­łem ostrego czy cięż­kiego narzę­dzia. Zwłoki zawi­nięto w gruby mate­riał i zako­pano w naj­dal­szym naroż­niku boiska szkol­nego wiej­skiej pod­sta­wówki. Pro­wi­zo­ryczny grób miał pół­tora metra głę­bo­ko­ści, a z ana­liz wyni­kało, że naj­praw­do­po­dob­niej ciało zło­żono tam mini­mum dekadę temu.

Wyłą­czył kom­pu­ter, czu­jąc napły­wa­jący, choć wciąż wątły stru­mień eks­cy­ta­cji.

*

Zupeł­nie zapo­mniał, że w połu­dnie z pobli­skiego Woking Col­lege wybywa połowa uczniów, celem oblę­że­nia i złu­pie­nia lokal­nego Sains­bury’ego z kana­pek, kawy i chip­sów. Z kolei połowa z tej połowy ma samo­chody, o tej porze sku­tecz­nie zale­pia­jące drogę, czy­niąc ją nie­drożną dla podat­ni­ków, któ­rzy ten col­lege i tę drogę spon­so­rują.

W ostat­niej chwili zje­chał na nie­wielki par­king koło pod­sta­wówki, nara­ża­jąc się na krzywe spoj­rze­nia mam, które odbie­rały swoje pocie­chy z przy­le­ga­ją­cego do szkoły przed­szkola. Wysiadł z auta, zgar­nął gar­ni­tur Siwiasz­czyka i prze­biegł przez ulicę. Zanim dotarł do jej brzegu, zdał sobie sprawę, że w pawi­lo­nie, w któ­rym mie­ściła się apteka, nie ma pralni.

Prze­biegł sto metrów w prawo, nie pamię­ta­jąc, czy przy ron­dzie znaj­duje się _cha­rity shop_ czy jed­nak pral­nia. Gdy zrów­nał się z mini­mar­ke­tem, zro­zu­miał, że pod­jął złą decy­zję. Zer­k­nął na wystawę sklepu cha­ry­ta­tyw­nego, która przy­po­mi­nała insta­la­cję w muzeum sztuki nowo­cze­snej. Z pod­łogi zasta­wio­nej zabaw­kami, por­ce­laną i małymi narzę­dziami ogrod­ni­czymi wysta­wały dwa wysłu­żone mane­kiny, ubrane jak na wyścig w Ascot.

Red­fern zawró­cił i pobiegł dalej, by tuż za łukiem ulicy King­field dostrzec wybla­kłe logo z kon­tu­rów kwa­śnego owocu i soczy­ście nie­bie­ski napis. Wszedł do środka i bez więk­szych uprzej­mo­ści zamie­nił ubra­nie dziadka na para­gon z datą odbioru.

Doje­chał do ronda w Old Woking, wyjąt­kowo pustego jak na tę porę. Naszła go dziwna myśl, że nie­za­leż­nie w który zjazd by wje­chał, doje­dzie do Ripley. Mógł tylko wybie­rać mię­dzy malow­ni­czą drogą przez Pyr­ford albo pro­stą przez Send. Prze­ciął więc skrzy­żo­wa­nie na wprost, by po chwili zna­leźć się na ostrym zakrę­cie przy ośrodku lecze­nia uza­leż­nień The Life Works. Zer­k­nął na nie­wiel­kie bloki naprze­ciwko. Nie mógł uwie­rzyć, że zale­d­wie kilka tygo­dni temu sie­dział w jed­nym z tam­tej­szych miesz­kań, pró­bu­jąc zro­zu­mieć, co stało się z pię­cio­let­nią Izą Wolań­ską. Sprawa dziew­czynki dopro­wa­dziła go na naj­mrocz­niej­sze rubieże mia­sta, gdzie prze­moc i han­del dziećmi sta­no­wiły ich naj­czar­niej­szy odcień. W głębi Red­ferna rezo­no­wało prze­świad­cze­nie, że to, co stało się z dziec­kiem, było tylko punk­tem zapal­nym, który spo­wo­duje nie­wy­obra­żalną eks­plo­zję.

Tym­cza­sem jechał do sprawy nie tylko odle­głej cza­sowo od wyda­rzeń w Old Woking, ale też z dala od wstrzą­sa­ją­cych zajść w mie­ście H.G. Wel­lsa.

Zamy­ślony prze­ga­pił skręt w drogę pro­wa­dzącą do szkoły. Nie mogąc zna­leźć miej­sca do zawró­ce­nia, prze­je­chał jesz­cze kil­ka­set metrów, aż zoba­czył po lewej stro­nie wąską uliczkę, wci­na­jącą się mię­dzy dwa ceglane domy. Wje­chał tam, igno­ru­jąc przy­twier­dzoną do niskiego muru tabliczkę krzy­czącą o pry­wat­nej wła­sno­ści. Minął ją i dotarł do roz­le­głego placu umoż­li­wia­ją­cego manewr zawra­ca­nia. Kiedy koń­czył go wyko­ny­wać, zro­zu­miał, dla­czego ktoś tak pil­nie strzegł tego miej­sca. Mię­dzy budyn­kami zoba­czył wielką polanę, któ­rej zie­leń stę­piła opa­da­jąca mgła. Na jej tle odci­nały się jakieś nie­ru­chome postaci. Dopiero po chwili Red­fern zorien­to­wał się, że patrzy na sku­biące zmro­żoną trawę sarny. Wiele by dał, by co rano mieć za oknem taki widok. Sku­piony na zwie­rzę­tach kątem oka zauwa­żył, że nie tylko sarny są obiek­tem obser­wa­cji. Był pewien, że w oknie na pię­trze poru­szyła się firanka.

Moż­li­wie cicho wyto­czył się z zaułka i wró­cił na główną drogę.

Szkoła Church of England skła­dała się z kilku par­te­ro­wych budyn­ków roz­rzu­co­nych po roz­le­głym tere­nie, z któ­rego ważną część sta­no­wiło boisko dorów­nu­jące wiel­ko­ścią pił­kar­skiemu. Red­fern zapar­ko­wał trium­pha na wybe­to­no­wa­nym par­kingu i udał się w stronę szkla­nych drzwi, któ­rych strzegł domo­fon. Naci­snął przy­cisk i po usły­sze­niu stan­dar­do­wej for­mułki sekre­tarki wyło­żył, z czym przy­szedł. Pauza mię­dzy zda­niem potwier­dza­ją­cym a zwol­nie­niem blo­kady wska­zy­wała, że po pierw­sze nikt się go nie spo­dzie­wał, a po dru­gie wizyta jest co naj­mniej nie­mile widziana. Mimo to pchnął drzwi i obda­rzył sekre­tarkę pro­mien­nym uśmie­chem. Przy­po­mi­na­jąca szarą mysz kobieta nie odwza­jem­niła go, w pełni wcho­dząc w rolę straż­niczki szkoły.

– Nie spo­dzie­wa­li­śmy się kolej­nego prze­słu­cha­nia – wystrze­liła zaraz po wymia­nie uprzej­mo­ści. Red­fern zyskał pew­ność, że flanka sekre­ta­riatu będzie trudna do zdo­by­cia. Zer­k­nął w głąb pomiesz­cze­nia, gdzie sie­działa nie­zwy­kle sku­piona na czymś blon­dynka.

– To nie będzie prze­słu­cha­nie – powie­dział pojed­naw­czo. – Potrze­buję się jedy­nie rozej­rzeć.

– Nie widzia­łam tu pana wcze­śniej – oznaj­miła tonem, który świad­czył o tym, że jeśli Oko Sau­rona cze­goś nie zare­je­stro­wało, to to nie ist­niało.

– Zosta­łem popro­szony o kon­sul­ta­cje – wyja­śnił, a z każdą chwilą bie­guny jego uśmie­chu coraz moc­niej się do sie­bie zbli­żały. Oparł się o kon­tuar, dając odpo­czy­nek napię­tym mię­śniom. Jego głowę smy­rała bogato przy­stro­jona bomb­kami i lamp­kami gir­landa, zmu­sza­jąc go do zgar­bie­nia się.

– Jako kto, jeśli można spy­tać? – wyce­dziła sekre­tarka.

Red­fern stra­cił cier­pli­wość.

– Jako szef wydziału kry­mi­nal­nego – skła­mał. – I inspek­tor poli­cji w Woking – dodał nie do końca zgod­nie z prawdą. Sku­piony na twa­rzy kobiety nie zauwa­żył, że do pomiesz­cze­nia weszła Sum­mer, wpusz­czona przez drugą z pań.

– O, widzę, że już się pań­stwo poznali. – Uśmiech­nęła się krzywo, po czym zwró­ciła do sze­fo­wej biura: – Pani Jen­kins, inspek­tor Red­fern chce się przyj­rzeć miej­scu zna­le­zie­nia zwłok.

Na dźwięk ostat­niego słowa sekre­tarka powio­dła oczami ku górze. Red­fern był pewien, że zaraz za tym pojawi się wyko­nany zama­szy­stym gestem znak krzyża. Jed­nak nic takiego nie nastą­piło.

– Dobrze, niech pań­stwo wcho­dzą. – Pokrę­ciła głową i zwol­niła elek­tro­ma­gnes drzwi pro­wa­dzą­cych do sal lek­cyj­nych.

– To mi się Arawn tra­fił – skwi­to­wał Red­fern, gdy szklane skrzy­dło odcięło ich od sekre­ta­riatu.

– Uuu, ktoś tu mito­lo­gię walij­ską stu­dio­wał. – Sum­mer gwizd­nęła cicho.

– Chyba mito­ma­nię – pod­su­mo­wał swoje nie­dawne kłam­stwo.

– Nikomu nie powiem. – Sum­mer mru­gnęła poro­zu­mie­waw­czo i ruszyła przo­dem, cia­snym kory­ta­rzem, który zapro­wa­dził ich do sali gim­na­stycz­nej. Pośrodku stała gigan­tyczna cho­inka. Red­fern przy­po­mniał sobie, że w ostat­nim dniu przed prze­rwą świą­teczną rodzice i dzieci gro­ma­dzą się wokół drzewka, by wspól­nie pośpie­wać kolędy. Na tę myśl poczuł dziwne ukłu­cie – do tej pory nie wsta­wili z dziad­kiem wła­snej, choć do świąt zostało kilka dni. Naj­gor­sze było jed­nak to, że w ogóle nie miał na te święta ochoty.

Prze­cięli mocno sfa­ty­go­wany par­kiet i wyszli na zalany beto­nem plac, oko­lony prze­brzmiałą o tej porze roku zie­le­nią. Skrę­cili w prawo i po chwili zna­leźli się na boisku, choć obec­ność koparki i spy­cha­cza wyła­nia­ją­cych się zza brą­zo­wych pagór­ków ziemi przy­wo­dziła na myśl plac budowy.

– Cicho w tej szkole – sko­men­to­wał Red­fern, ale Sum­mer tylko poki­wała głową.

– Tam. – Wska­zała prze­ciw­le­gły koniec terenu, na któ­rym koły­sały się tar­gane wia­trem grzywy drzew. Jak na komendę oboje opa­tu­lili się szczel­niej kurt­kami i ruszyli przez roz­mok­niętą trawę.

– Co jest za ogro­dze­niem? – zapy­tał Red­fern, prze­krzy­ku­jąc podmu­chy.

– Nic, co przy­nio­słoby odpo­wiedź na nasze pod­sta­wowe pyta­nia. – Poli­cjantka zatrzy­mała się i wska­zy­wała po kolei od lewej. – Tam mamy pry­watne domy, za naj­dłuż­szym bokiem wsiowy ratusz i jakieś dzi­kie pole, dalej droga, a do tego małego skrawka przy­lega przed­szkole.

– I ktoś wybiera boisko szkolne na grób?

– Kie­dyś nie było tu tak ład­nie – ostat­nie słowo wymó­wiła z prze­ką­sem i ruszyła dalej.

– Skąd wiesz?

– Jeden z nauczy­cieli mi powie­dział, że kiedy otwie­rali ją w dzie­więć­dzie­sią­tym dzie­wią­tym, to wła­ści­wie było tu ogro­dzone pole, a nie boisko. Same chasz­cze i śmieci. Czyli można robo­czo przy­jąć, że zwłoki leżą tam mniej wię­cej od wtedy.

– Albo ktoś znał teren na tyle dobrze, że wie­dział, że może zako­pać tam zwłoki i nikt nie zwróci uwagi na roz­ko­paną pod krza­kami zie­mię – zauwa­żył.

– Albo wcale nie chciał ich jakoś spe­cjal­nie ukry­wać? Może to miała być jakaś chora wia­do­mość?

– Myślę, że dopóki nie poznamy toż­sa­mo­ści ofiary, możemy sobie odmra­żać tu tyłki do świąt – rzu­cił Red­fern i ruszył w stronę maszyn budow­la­nych. Sum­mer zda­wała się zamy­ślić nad jego sło­wami, bo dołą­czyła dopiero po chwili.

– A wra­ca­jąc do świąt – zagad­nęła. – Wpad­niesz na przy­ję­cie gwiazd­kowe do Sove­re­igns?

Red­fern mil­czał. Zasta­na­wiał się, czy bar­dziej pochła­nia go ostrożne sta­wia­nie kro­ków na roz­mo­kłej ziemi, czy ostrożne ukła­da­nie wła­ści­wej odpo­wie­dzi.

– Nie.

– Rozu­miem – odparła Sum­mer i aż do końca boiska nie wypo­wie­działa ani słowa. – Wła­ści­wie dla­czego tu przy­szli­śmy? – zapy­tała, gdy sta­nęli przed poli­cyjną taśmą, oka­la­jącą miej­sce zna­le­zie­nia zwłok. – Wyda­wało mi się, że więk­szość omó­wi­li­śmy już wcze­śniej.

– Jakie było twoje pierw­sze wra­że­nie po przy­jeź­dzie tutaj? – Puścił pyta­nie mimo uszu.

– Poza tym, że to wszystko bez sensu?

Red­fern kiw­nął głową.

– Pierw­sze wra­że­nie. – Zamy­śliła się chwilę, patrząc w korony drzew, które zda­wały się znie­ru­cho­mieć, by przy­słu­chi­wać roz­mo­wie. – Pierw­sze wra­że­nie było takie, że nie mam pierw­szego wra­że­nia – pod­su­mo­wała oży­wiona. – Nic nie pasuje. Po pierw­sze, to miej­sce. Prze­cież to, do cho­lery, pod­sta­wówka, bawią się tu małe dzieci. Po dru­gie, zwłoki zawi­nięto w koc dość sta­ran­nie, co też mnie zasta­no­wiło. Dziew­czyna miała na sobie praw­do­po­dob­nie let­nią, luźną sukienkę, była bosa. Wszystko w dużym stop­niu roz­kładu.

– Drogi? – prze­rwał jej Red­fern.

– Co?

– Czy koc był drogi?

– Nie wiem – odparła. – Cały był uwa­lany zie­mią, mocno znisz­czony, ale chyba ładny. Spraw­dzę w labo­ra­to­rium. – Sum­mer wyjęła z kie­szeni tele­fon i zapi­sała coś w notat­niku. Po chwili znów refe­ro­wała: – Pod sukienką nic nie miała. A to może wska­zy­wać na napaść sek­su­alną.

– Nie miała sta­nika?

– Nie. Dodat­kowo za napa­ścią…

– Powiedz po pro­stu „gwał­tem” – ziry­to­wał się Red­fern. Sum­mer spoj­rzała na niego zasko­czona, ale on nie prze­sta­wał mówić. – Wszystko będziemy wygła­dzać w imię popraw­no­ści? Gwałt to gwałt, czy­jaś krzywda i trauma. Naprawdę musi ład­nie brzmieć, by kogoś nie ura­zić? Możemy sobie pie­przyć praw­ni­cze far­ma­zony, ale w tym dole leżało zgwał­cone dziecko. Nie napad­nięte sek­su­al­nie, ale zgwał­cone. Rozu­miesz?

Poli­cjantka nie odpo­wie­działa, wpa­tru­jąc się w roz­iskrzone oczy Red­ferna. Jego klatka pier­siowa uno­siła się i opa­dała nie­na­tu­ral­nie mocno. Ogień, który tra­wił go od środka, mogła uga­sić tylko fala łez, ale nie mógł się na nią zdo­być. Zamiast tego orga­nizm spre­zen­to­wał mu ści­śnięte gar­dło i palący film, który pokrył mu gałki oczne niczym żrący kwas. Udał, że nie widzi dłoni, która niczym jesienny liść pró­bo­wała dosię­gnąć jego ramie­nia, odwró­cił się, nie dając Sum­mer szans na oka­za­nie współ­czu­cia. Nie chciał go. Było jak smoła – czarne, spo­wal­nia­jące dzia­ła­nie, oble­pia­jące.

Kobieta cof­nęła rękę, odchrząk­nęła i kon­ty­nu­owała:

– Dodat­kowo za gwał­tem prze­ma­wiają ślady krwi na sukience, szcze­gól­nie w dol­nej czę­ści. Było ich wyjąt­kowo dużo.

– Czyli bru­talny gwałt, a jed­nak gość poświę­cił czas i ener­gię na zawi­nię­cie zwłok w koc i zako­pa­nie w tak szcze­gól­nym miej­scu, zamiast zwy­czaj­nie porzu­cić – zasta­na­wiał się gło­śno Red­fern.

– Może była prze­trzy­my­wana? – Sum­mer nagle zakryła ręką usta i rzu­ciła part­ne­rowi prze­ra­żone spoj­rze­nie. – Prze­pra­szam, David. Nie chcia­łam…

– Daj spo­kój – prze­rwał jej. – Te sprawy nie mają związku. Za duża prze­rwa, różne pro­file ofiar, poza płcią nic ich nie łączy.

– Jak ona się czuje? – Sum­mer spy­tała miękko.

– Cały czas jest utrzy­my­wana w śpiączce, żeby mogła szyb­ciej dojść do sie­bie, ale leka­rze mówią, że może być róż­nie.

– Będzie dobrze – Red­fern usły­szał wyświech­tane zaklę­cie, które miało moc wody świę­co­nej – dzia­łało tylko w stre­fie wiary. David miał wąt­pli­wo­ści, czy któ­ra­kol­wiek z trzech córek św. Zofii, poza gasnącą Nadzieją, jesz­cze przy nim została. Mimo to uśmiech­nął się krótko i podzię­ko­wał.

Nagle coś przy­kuło jego uwagę.

– Chyba nie­chcący wzbu­dzamy sen­sa­cję. – Wska­zał na obity ciem­nym drew­nem nie­wielki budy­nek w głębi boiska. Sądząc po nakle­jo­nych na szy­bach okien kolo­ro­wych licz­bach, można było przy­jąć, że to sala mate­ma­tyczna. Mię­dzy bibu­ło­wymi wyci­nan­kami przy­glą­dało im się kil­ka­na­ście par oczu, a Red­fern był prze­ko­nany, że zza cien­kich ścian docho­dzi go piskliwy głos nauczy­cielki, usi­łu­ją­cej zawró­cić cie­kaw­skich do sto­li­ków.

– Myślisz, że to ich star­sza kole­żanka? – spy­tała Sum­mer, wpa­tru­jąc się w pyzate buzie.

– Nie ma tu w pobliżu innej pod­sta­wówki, więc bar­dzo moż­liwe, że cho­dziła do tej szkoły.

– Jak dotąd nie ziden­ty­fi­ko­wa­li­śmy jej, a prze­wa­li­li­śmy dane pra­wie dwóch tysięcy dzie­cia­ków, które prze­wi­nęły się przez szkołę od początku jej ist­nie­nia. Moż­liwe, że to zbrod­nia lokalna, ale z tej oko­licy wiele dzie­cia­ków dojeż­dża do pry­wat­nych szkół. Taki bar­dziej luk­su­sowy rejon.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: