- W empik go
Znakomity Gaudissart - ebook
Znakomity Gaudissart - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 193 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ciekawa postać; ten człowiek wszystko widział, wszystko wie, zna cały świat. Skąpany w zepsuciu Paryża, umie w potrzebie oblec prowincjonalną dobroduszność. Czyż nie jest on ogniwem, które łączy wieś ze stolicą, mimo iż w istocie swojej nie jest ani paryżaninem, ani mieszkańcem prowincji, gdyż jest wojażerem, wiecznym podróżnym? Nie widzi nic do gruntu; ludzi i miejscowości poznaje jedynie z nazwiska; ogarnia jedynie powierzchnię każdej rzeczy; posiada swój własny metr, aby wszystko mierzyć swoją miarą; oko jego ślizga się po przedmiotach, nie przenikając ich. Interesuje sięwszystkim, ale nic go nie interesuje. Zawsze z konceptem lub piosenkąna ustach, zazwyczaj w głębi duszy jest patriotą. Urodzony komediant, umie przybierać kolejno uśmiech życzliwości, zadowolenia, uprzejmości i porzucić go, aby wrócić do swego prawdziwego charakteru, do normalnego stanu, który dlań jest wypoczynkiem. Musi być obserwatorem, inaczej trzeba by mu się wyrzec swego rzemiosła. Czyż nie musi wciąż przenikać człowieka jednym spojrzeniem, odgadywać jego czyny i obyczaje, zwłaszcza zaś wypłacalność; a także – aby nie tracić czasu – błyskawicznie oceniać widoki powodzenia?
Toteż nawyk do szybkiej decyzji czyni go niezmiernie arbitralnym: wyrokuje, mówi jak znawca o teatrach, o aktorach paryskich i prowincjonalnych. Zna dobre i złe zaułki Francji, de actu et visu. Występek czy cnota, wszędzie zawiódłby was w potrzebie z jednaką pewnością. Wymowa jego to istny kran z ciepłą wodą, który można zakręcić i odkręcić do woli. Może w każdej chwili zahamować i nieomylnie podjąć na nowo kolekcję gotowych frazesów, które płyną bez przerwy i sprawiają na jego ofierze wrażenie tuszu moralnego. Jest niewyczerpany w pieprznych anegdotkach, pije, pali. Nosi breloki, imponuje biedakom, odgrywa w małych miasteczkach rolę lorda, nie pozwala sobie dmuchać w kaszę, umie w porę poklepać się po kieszeni i zadzwonić w sakiewkę, iżby wielce nieufne służące mieszczańskich domów nie wzięły go za złodzieja.
Co się tyczy energii, czyż to nie jest konieczny i najcenniejszy przymiot tej machiny ludzkiej? Kania spadająca na swą ofiarę, jeleń wynajdujący nowe przesmyki, aby wyminąć psy i zmylić trop myśliwych; wreszcie psy, które zwęszyły zwierzynę, wszystko to jest niczym w porównaniu do szybkości jego lotu, kiedy zgaduje prowizję, do zręczności, z jaką umie wywieść w pole i wyprzedzić rywala, do sztuki, z jaką węszy, wietrzy i odkrywa zbyt dla towaru.
Ileż taki człowiek musi mieć talentów! Czy wielu znajdziecie w kraju owych pokątnych dyplomatów, owych genialnych pośredników, przemawiających imieniem perkalów, biżuterii, jedwabiu, win, i często zręczniejszych od ambasadorów, którzy przeważnie mają tylko formy? Nikt we Francji nie domyśla się, ile niewiarogodnej energii rozwijają co dzień komiwojażerzy, owi nieustraszeni szermierze handlu, którzy w najlichszej mieścinie reprezentują geniusz cywilizacji oraz paryską wynalazczość, zmagają się ze zdrowym rozsądkiem, ciemnotą lub rutyną prowincji. Jak zapomnieć tutaj tych cudownych pracowników, którzy kształtują inteligencję ludu urabiając siłą słowa najoporniejsze masy, podobni do niestrudzonych szlifierzy, polerujących swym pilniczkiem najtwardszy kamień?
Jeżeli chcecie poznać potęgę języka oraz ciśnienie, jakie wywiera wymowa na najbardziej oporne talary, na talary drobnego właściciela, posłuchajcie, co mówi wielki dygnitarz paryskiego przemysłu, w imieniu którego poruszają się i działają owe inteligentne tłoki machiny parowej zwanej handlem.
– Panie – powiadał do uczonego ekonomisty dyrektor – kasjer – zarządca – sekretarz generalny i administrator jednego z najsłynniejszych towarzystw ubezpieczeń ogniowych – panie, na prowincji na pięćset tysięcy franków premii do odnowienia nie subskrybują dobrowolnie ani pięćdziesiąt tysięcy; czterysta pięćdziesiąt tysięcy wpływa do kasy dzięki wytrwałości naszych agentów, którzy nachodzą opornych klientów i nudzą ich póty, aż podpiszą na nowo polisę. Straszą ich i niepokoją opowiadając o przerażających wypadkach pożarów etc. Tak więc wymowa, siła wodna słów, stanowi dziewięćdziesiąt procent środków i sposobów naszej imprezy.
Mówić, znajdować posłuch, czyż to nie znaczy uwodzić? Naród, który ma dwie Izby; kobieta, która słucha dwoma uszami, jednako są zgubieni. Ewa i wąż, to wiekuisty symbol codziennego faktu, który zaczął się ze światem i który może skończy się aż z nim.
– Po dwóch godzinach rozmowy powinno się miećczłowieka w garści – powiadał pewien adwokat osiwiały w rzemiośle.
Obejdźcie dokoła komiwojażera! Przyjrzyjcie się tej postaci! Nie zapomnijcie ani oliwkowego surduta, ani płaszcza, ani safianowego kołnierza, ani fajki, ani perkalowej koszuli w niebieskie prążki. Ileż rozmaitych natur można odnaleźć w tej tak oryginalnej twarzy? Spójrzcie! Co za atleta, co za arena, co za broń: on, świat i jego język! Ten nieustraszony żeglarz puszcza się, zbrojny w kilka frazesów, aby łowić pięćset, sześćset tysięcy franków w Morzu Lodowatym, w kraju Irokezów, we Francji! Czyż nie chodzi o wydobycie, za pomocą operacji czysto intelektualnej, złota zagrzebanego w prowincjonalnych szkatułach, o wydobycie go bez bólu! Ryba prowincjonalna nie znosi ani harpunu, ani pochodni, daje się brać tylko w sieć, tylko w najdelikatniejsze pułapki. Czy możecie obecnie bez drżenia pomyśleć o potopie frazesów, którego kaskady poczynają tryskać we Francji codziennie o świcie? Znacie tedy gatunek, a oto osobnik.
Istnieje w Paryżu nieporównany wojażer, perła w swoim rodzaju, człowiek, który posiada w najwyższym stopniu wszystkie warunki związane z charakterem jego sukcesów. Elokwencja jego zawiera zarazem witriol i lep: lep, aby pochwycić, obezwładnić ofiarę i opanować ją; witriol, aby obrócić wniwecz jej najtwardsze rachuby. Ojczyzną jego był kapelusz; ale talent i sztuka, z jaką umiał łowić ludzi, zdobyły mu taki rozgłos w sferach handlowych, że wszyscy wytwórcy „artykułów paryskich“ umizgali się doń, aby raczył przyjąć ich reprezentację! Toteż kiedy po powrocie z triumfalnych wędrówek bawił w Paryżu, podejmowano go i raczono bez przerwy; na prowincji poili go reprezentanci, w Paryżu kokietowały go wielkie firmy. Wszędzie mile witany, goszczony, karmiony: zjeść śniadanie albo obiad samemu, to była dlań rozpusta, przyjemność. Wiódł życie monarchy lub, lepiej jeszcze, dziennikarza. Bo też czy to nie był żywy felieton paryskiego handlu? Nazywał się Gaudissart, sława zaś jego, stosunki, pochwały, jakimi go obsypywano, zjednały mu przydomek „znakomity”. Gdziekolwiek się pojawił, w kantorze czy w gospodzie, w salonie czy w dyliżansie, na poddaszu czy u bankiera, każdy mówił na jego widok: „A, nasz znakomity Gaudissart”.
Nigdy nazwisko nie było w doskonalszej harmonii z postawą, wzięciem, fizjonomią, głosem, mową człowieka. Wszystko uśmiechało się do tego wojażera, a wojażer uśmiechał się do wszystkiego. Similia similibus: wcielał tę zasadę homeopatii. Kalambury, szeroki śmiech, twarz dobrze odkarmionego mnicha, cera franciszkańska, kształty rabelesowskie; strój, ciało, duch, oblicze, cała osoba, wszystko promieniowało uciechą, weselem. Gładki w interesach, dobroduszny, jowialny, był to ów „miły człowiek”, ideał gryzetki, człowiek, który się wspina z gracją na „imperiałkę“ dyliżansu, pomaga damie wysiąść z powozu, żartuje z pocztylionem i mimochodem sprzedaje mu kapelusz; uśmiecha się do służącej i ściska ją w kącie, szepcząc jakieś miłe słówko; naśladuje przy stole bulgot butelki, prztykając w wydęty policzek; umie spuścić piwo, wciągając ustami powietrze; bębni nożem po szampanówkach, nie tłukąc ich i powiadając: „Niech to kto pokaże!”, bierze na fundusz nieśmiałych pasażerów, spiera się z ludźmi wykształconymi, króluje przy stole i zjada najlepsze kąski. Ten chwat umiał zresztą w porę zapomnieć o konceptach i stawał się niemal filozofem w chwili, gdy rzuciwszy niedopałek cygara powiadał przyglądając się jakiemuś miastu: „Zobaczymy, jak się chwyta te ptaszki!” Wówczas stawał się Gaudissart najsprytniejszym, najchytrzejszym z ambasadorów. Umiał zagadać jak człowiek polityczny do podprefekta, jak kapitalista do bankiera, jak człowiek religijny i monarchiczny do rojalisty, jak mieszczuch do mieszczucha; słowem, był wszędzie tym, czym trzeba było być; zostawiał Gaudissarta pod drzwiami i zabierał go znów wychodząc.
Aż do roku 1830 znakomity Gaudissart pozostał wierny „artykułom paryskim“. Rozmaite gałęzie tego przemysłu, obejmującego większą część ludzkich zachceń, pozwoliły mu wniknąć w zakątki serca, wyuczyły go sekretów nieodpartej wymowy, sposobu rozwiązywania najszczelniej zawiązanych worków, budzenia kaprysów żon, mężów, dzieci, służących i podsuwania środków ich zadowolenia. Nikt lepiej od niego nie znał sztuki wabienia kupców ponętami jakiegoś interesu i odchodzenia w chwili, gdy żądza dochodziła do szczytu. Pełen wdzięczności dla kapelusznictwa, powiadał, iż kolportując nakrycie głowy, zrozumiał jej wnętrze, nauczył się brać ludzi za łeb, chodzić po rozum do głowy etc.
Koncepty jego na temat kapeluszy były nieprzebrane. Mimo to w sierpniu i październiku r. 1830 porzucił kapelusze i „artykuły paryskie”, poniechał komisu rzeczy namacalnych i widzialnych, aby się rzucić w najwyższe sfery paryskiego przemysłu. Porzucił (tak powiadał) materię dla myśli, wyroby ręki ludzkiej dla nieskończenie czystszych produktów inteligencji. To wymaga objaśnienia.
Przeprowadzka z roku 1830 porodziła wiele starych myśli, które sprytni spekulanci starali się odmłodzić. Od roku 1830 w szczególności myśl stała się kapitałem: jak powiada pewien pisarz dość inteligentny na to, aby nic nie drukować, kradnie się dziś więcej myśli niż chustek do nosa. Może ujrzymy kiedyś Giełdę idei; ale już dziś idee, złe czy dobre, mają swój kurs, zbiera się je, rozważa, waży, obnosi, sprzedaje, realizuje i czerpie z nich zyski. Kiedy nie ma myśli na sprzedaż, spekulacja stara się puścić w obieg słowa, daje im pozór myśli i żyje tymi słowami, jak ptak ziarnkami prosa. Nie śmiejcie się! W kraju, w którym bardziej pociąga etykietka worka niż jego zawartość, słowo warte jest tyle co myśl. Czyż nie widzieliśmy, jak księgarstwo zaczęło eksploatować słowo „malowniczy”, skoro literatura ubiła już słowo „fantastyczny”? Toteż urząd podatkowy odkrył podatek intelektualny, umiał doskonale wymierzyć pole anonsów, sporządzać kataster prospektów i odważyć myśl przy ulicy de la Paix w urzędzie stemplowym. Stając się przedmiotem eksploatacji, inteligencja i jej produkty musiały, oczywiście, dostroić się do sposobów używanych przy eksploatacji rękodzielniczej. Zatem myśli poczęte przy kieliszku w mózgu owych kilku paryżan, na pozór wiodących życie próżniacze, ale wydających bitwy intelektualne przy butelce lub przy pieczystym, dostawały się nazajutrz po swoich mózgowych narodzinach w ręce komiwojażerów. Oni to mieli doręczać wedle adresów, urbi et orbi, w Paryżu i na prowincji, pieczoną słoninkę anonsów i prospektów, za pomocą których chwyta się w pułapkę owego prowincjonalnego szczura, zwanego to abonentem, to akcjonariuszem, to członkiem korespondentem, czasami udziałowcem lub protektorem, ale zawsze dudkiem.
– Jestem dudek! – powiedział sobie niejeden biedny prowincjał, znęcony próżnością „stworzenia” czegoś, kiedy w rezultacie ujrzał, iż pogrzebał swoich tysiąc lub półtora tysiąca franków.
– Abonenci to dudki, które nie chcą zrozumieć, iż aby się posuwać naprzód w królestwie ducha, trzeba więcej pieniędzy, niż aby podróżować po Europie etc… – powiedział pewien przedsiębiorca.
Istnieje tedy ustawiczna walka między zacofaną publicznością, która wzbrania się płacić kontrybucji paryskich, oraz „poborcami”, którzy, żyjąc z tych opłat, szpikują publiczność nowymi ideami, bombardują ją przedsiębiorstwami, przypiekają prospektami, nadziewają na rożen pochlebstwa i zjadają ją w końcu w jakimś nowym sosie, w którym uwięźnie i którym się opije, niby mucha trucizną. Toteż od roku 1830 czegóż nie uczyniono, aby pobudzić we Francji zapał, miłość własną „mas inteligentnych i postępowych!” Tytuły, medale, dyplomy, rodzaj legii honorowej, wymyślonej dla plejady męczenników, rodziły się jak grzyby po deszczu. Każda fabryka produktów intelektualnych wymyśliła jakąś zaprawę, jakiś specjalny imbir, jakąś ponętę. Stąd premie, stąd z góry wypłacane dywidendy; stąd owa mobilizacja sławnych nazwisk, podjęta bez wiedzy ich właścicieli, nieszczęśliwych artystów, którzy w ten sposób czynnie współdziałają w większej ilości przedsięwzięć, niż w roku jest dni; prawo bowiem nie przewidziało kradzieży nazwiska. Stąd ten rabunek idei, które, podobni azjatyckim handlarzom niewolników, eksploatatorzy mniemań ogółu wydzierają ledwie wylęgłe z ojcowskiego mózgu, rozbierają je i wloką przed oczy oszołomionego sułtana, swego S z a c h a b a c h a m, owej straszliwej publiczności, która, o ile jej nie ubawią, ucina im głowę, odejmując ich miarkę złota.
Ten szał naszej epoki oddziałał tedy na znakomitego Gaudissarta, a oto jak. Pewne Towarzystwo Ubezpieczeń na Życie i Majątek usłyszało o jego nieodpartej wymowie i ofiarowało mu niesłychane warunki, które przyjął. Skoro dobito targu, podpisano umowę, oddano wojażera niby piastunce w ręce generalnego sekretarza, który wyzwolił umysł Gaudissarta z pieluszek, objawił mu tajemnice interesu, wyuczył swoistego żargonu, rozłożył cały mechanizm, odmalował specjalną publiczność, z której trzeba ściągnąć kontrybucję, nadział go frazesami, naładował odpowiedziami na każdy wypadek, zaopatrzył w niezwalczone argumenty; krótko mówiąc, wyostrzył jak brzytwę język, który miał zoperować całą Francję „na życie”. Pupil wypłacił cudownie trudy, jakie sobie zadał p… generalny sekretarz. Dyrektorzy Ubezpieczeń na Życie i Majątek tak gorąco wychwalali znakomitego Gaudissarta, mieli dlań tyle względów, tak rozsławili w sferze wielkich finansów i wielkiej dyplomacji intelektualnej talenty tego żywego prospektu, że administratorzy dwóch sławnych w tej epoce a później zwiniętych dzienników wpadli na myśl zużycia go dla połowu abonentów. Glob, organ teoryj saintsimonizmu i Ruch, dziennik republikański, ciągnęły znakomitego Gaudissarta do swoich biur i zaproponowały mu po dziesięć franków od abonenta, o ile dostawi ich tysiąc, a pięć franków, jeżeli złowi tylko pięciuset. Ponieważ „robota w dzienniku politycznym” nie szkodziła w niczym „robocie w ubezpieczeniach”, dobili targu. Bądź co bądź, Gaudissart zażądał pięćset franków odszkodowania za tydzień, przez który musiał się obznajmiać z nauką Saint-Simona, ponosząc olbrzymi wysiłek pamięci i inteligencji, konieczny dla gruntownego wystudiowania tego „artykułu”, aby móc o nim rozprawiać należycie i, jak mówił, „aby się nie wsypać”. Od republikanów nie żądał nic. Po pierwsze, skłaniał się ku ideom republikańskim, jedynym, które wedle komiwojażerskiej filozofii zdolne są stworzyć racjonalną równość; po wtóre, Gaudissart maczał niegdyś palce w sprzysiężeniu francuskich carbonari; uwięziona go, ale wypuszczono dla braku dowodów: wreszcie (tak oświadczył przedsiębiorcy dziennika) od Dni Lipcowych zapuścił wąsy, trzeba mu tedy było jedynie kaszkietu i ostróg, aby reprezentować republikę. Przez cały tydzień biegał zatem saintsimonizować się rano w Globie, wieczorem zaś śpieszył do Towarzystwa Ubezpieczeń uczyć się subtelności języka finansów. Zdolności i pamięć miał tak zadziwiające, iż około 15 kwietnia, w epoce, gdy co roku rozpoczynał pierwszą kampanię, gotów był do podróży. Dwa wielkie domy handlowe, przerażone zastojem w interesach, skusiły podobno ambitnego Gaudissarta i skłoniły go, aby przyjął ich zastępstwo. Król wojażerów okazał się łaskawym, przez wzgląd na starych przyjaciół, a także przez wzgląd na olbrzymi procent, jaki mu zapewniono.
– Słuchaj, moja mała Jenny… – rzekł w dorożce do ładnej kwiaciarki.
Wszyscy prawdziwi wielcy ludzie lubią dać się tyranizować słabej istocie; jakoż Gaudissart miał w Jenny swego tyrana. Odwoził ją o jedenastej z Gymnase, dokąd ją zaprowadził w wielkiej paradzie do najlepszej loży na parterze.
– Skoro wrócę, mój aniołku, umebluję ci twój pokoik, i to cacanie. Matylda, co cię piłuje wiecznie swoimi porównaniami, swymi prawdziwymi indyjskimi szalami, przywiezionymi przez kurierów z rosyjskiej ambasady, swoim serwisem i swoim rosyjskim księciem, który mi wygląda na tęgiego blagfera, nie będzie mogła ani pisnąć. Poświęcam na ozdobienie twojego mieszkania wszystkie Dzieci, które zrobię na prowincji.
– A to mi się podoba! – wykrzyknęła kwiaciarka. – Jak to, ty potworze, ty mi spokojnie mówisz o robieniu dzieci i myślisz, że ja ścierpię coś podobnego?
– Czyś ty zgłupiała, Jenny?… To handlowe wyrażenie, tak się mówi w naszej branży.
– Ładna jest ta wasza branża!
– Ależ słuchaj: skoro będziesz ciągle mówiła sama, na pewno będziesz mieć rację.
– Ja chcę mieć zawsze rację! Tyś mi coś za bardzo rezolutny dzisiaj!