Znikając. Opowieść drogi - ebook
Znikając. Opowieść drogi - ebook
Zawsze na krawędzi
Wyzwanie to jego drugie imię. Nic nie jest dla niego za trudne, zbyt odległe, niemożliwe. Outsider i buntownik, kolorowy ptak. Samotnie wytyczający nowe drogi, zarazem wspaniały kompan i gawędziarz.
Podczas ekstremalnych wypraw w najdalsze rejony świata poszukuje adrenaliny i przygód czy sensu życia? Czy wspinając się na najwyższe ściany, tak naprawdę wchodzi coraz głębiej w samego siebie? I kim są dla niego napotkani po drodze ludzie – nieuchwytna Jazz, tajemnicza Kimiko czy Ryżowy Budda?
Historia Raganowicza splata się z ich niezwykłymi opowieściami, tworząc fascynujący obraz drogi. To wyprawa prowadząca przez Yosemity ,Alaskę, Karakorum do małego namiotu rozbitego na lodowcu, setki kilometrów od ludzkich siedzib. Barwne przygody stają się pretekstem do literackiej opowieści o miłości i samotności, o drodze i przeznaczeniu. A przede wszystkim do pytania o wolność.
Znikając to druga książka w dorobku Marka Raganowicza. Jego Zapisany w kręgach został świetnie przyjęty przez czytelników i nagrodzony Grand Prix w konkursie Książka Górska Roku 2017.
Marek Raganowicz – jeden z najsłynniejszych polskich wspinaczy, zdobywca Polskiego Złotego Czekana. Autor Zapisanego w kręgach – Książki Górskiej Roku 2017.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6270-6 |
Rozmiar pliku: | 5,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ZNIKAJĄCY PUNKT
2013
Obudziłem się, nie wiedząc, czy to środek nocy, czy nadchodzi świt. Za oknem kołysała się mrugająca latarnia, której nikt nie wyłączał od tygodni, a mróz oszronił drzewa i dachy. Dni były krótkie, a ciemności smutne. Budzik wskazywał czwartą trzydzieści. Przymknąłem zapadkę, żeby nie hałasował, i usiadłem na łóżku. Dotyk drewnianej podłogi dawał uczucie spokoju, choć zakłócał je nocny chłód. Czym prędzej zszedłem więc na dół i rozpaliłem w kominku. Zanim skończyłem się rozciągać, ogniki wiły się jak węże tańczące przy dźwiękach fletu. Wstałem z klęczek, rozsunąłem zasłony i otworzyłem drzwi do ogrodu. Zimne powietrze szczypało skórę pod cienką piżamą, jednak nie ruszyłem się z miejsca, patrzyłem na odciśnięte w śniegu ślady kota, który panoszył się, korzystając z ciemności. Po chwili wykonałem surjanamaskar, powitanie słońca, a potem – jak zwykle – wyszedłem boso do ogrodu. Tuż za progiem pod wrażliwymi stopami poczułem taras i patio wyłożone górskimi kamieniami. Później była już tylko trawa, której zamarznięte źdźbła kłuły, ale i napełniały energią. Nie spieszyłem się, a nawet specjalnie zwalniałem kroku, żeby dopasować się do nastroju poranka.
W domu rozgrzałem się i usłyszałem dźwięki dochodzące z górnej sypialni. Jazz wstawała z poczuciem zwycięstwa nad słabościami. Zawsze to mówiła, schodząc do nagrzanego już saloniku, po czym w milczeniu siadała przed kominkiem i cicho siorbała kawę. O tej porze nigdy nie słuchaliśmy muzyki, wystarczył ogień i wiatr za oknami. Kiedy pojawiła się parę miesięcy temu, odpowiadając na ogłoszenie o pokoju do wynajęcia, powiedziała: „Jestem Jessica, ale nazywaj mnie Jazz”. Specjalnie zaznaczyła różnicę w wymowie między „Jess” a „_jazz_”, żebym nie miał wątpliwości, chociaż jej amerykański akcent był dla mnie zrozumiały.
Na co dzień uczyła angielskiego w podstawówce. Lubiła tę pracę i często opowiadała historie swoich dzieci. Siadaliśmy przy kominku, Jazz wyciągała lody Häagen-Dazs i oddawała się opowieściom. Już po paru pierwszych wieczorach nauczyłem się nie zadawać pytań i nie przerywać narracji. Wiedziałem, że Jazz nie przeoczy żadnego szczegółu, jeśli o czymś nie powiedziała w danym momencie, to znaczyło, że tak chciała, było jej to potrzebne do budowy dramaturgii. W dodatku posługiwała się pełnym wachlarzem gestów i min, co czasami bardziej przykuwało uwagę do niej jako kobiety, niż wciągało w gawędę.
Nigdy nie powiedziała mi, kiedy przyjechała ze Stanów, ani nie wspominała o powodach emigracji. Nie wiedziałem też, czy kiedykolwiek zamierza wrócić do rodzinnej Kalifornii. Nie mówię, że chciała coś przemilczeć, bo też nigdy nie zdecydowałem się zapytać. Po prostu ani ona, ani ja nie poruszaliśmy tego tematu, chociaż każde z nas miało jakiś ważny powód przeprowadzki do Szkocji.
Do Jazz bez przerwy ktoś dzwonił, lecz nie dlatego, że miała wielu przyjaciół, tylko dlatego, że – odwrotnie niż ja – podawała swój numer każdemu, kto chciał. Odbierała telefony od firm próbujących coś sprzedać, zareklamować lub przeprowadzić ankietę. Kiedy pytano ją o dane personalne, podawała prawdziwy adres i wymyślone nazwisko – 97 Willow Avenue, Inverness, Jazz Miles Davis – co ze względu na bezpłciowość amerykańskich imion właściwie pasowało tak do jej kobiecości, jak i do zwariowanego świata, w którym była rozchwytywana.
Poprawiła teraz rozczochrane włosy i odezwała się zaspanym głosem:
– Czytałam w necie o tej twojej ścianie. Niedużo jest informacji o zimowych przejściach, a w ogóle to ludzie piszą tylko o tym, jaka jest straszna. Czy nie można przedstawić ściany w jakiś przyjazny sposób? Wszystkie opisy zaczynają się od „najpoważniejsza”, „niedostępna”, „przewieszona”. Sama ponurość.
– Nie jest tak źle, skoro tam wracam od paru lat. Może te plotki o ponurości rozsiewają ci, co lubią ciszę w ścianie. Gdyby pisali o jej uroku, zjechałyby się tłumy.
– No tak, oczywiście masz rację: ta ściana, opisywana jako trudniejsza od słynnej północnej ściany Eigeru zwanej Mordwand, to w istocie esencja piękna i łagodności, a ty zamierzający przejść ją solo w zimie, czego nie zrobił jeszcze nikt, jesteś jednym z wielu turystów, którzy chcą wejść na szczyt, żeby mieć dobre opowiadanie na najbliższej imprezie integracyjnej w korporacji Świat w Naszych Rękach. Chyba musisz wymyślić jakąś bardziej wiarygodną bajkę, bo pęknę ze śmiechu i spóźnię się do pracy.
Po wypiciu kawy Jazz wróciła na górę, żeby dospać poranek, a mój świt przed kominkiem rozkołysał się wspomnieniami spod Ściany Trolli. Niemal każdej zimy w ostatnich latach jeździłem na kraniec północnej Norwegii tylko po to, żeby wrócić z niczym. Na początku zwyczajnie pakowałem wory ze sprzętem i wyruszałem, ale z czasem zacząłem się zastanawiać, dlaczego wbrew kolejnym porażkom, mimo że czasami nawet nie udało mi się dojść pod drogę, ciągle coś mnie gna na Trolle. Nie wiązało się to z jednym konkretnym powodem, musiało chodzić o jakąś mieszankę: młodzieńczych marzeń, chęci zrobienia czegoś, czego jeszcze nikt nie dokonał, i chyba też bezsensownego nadstawiania karku i sprawdzania, co będzie dalej. Ryzyko lawiny na samym podejściu broniło dostępu do ściany, a później straszyło urwisko, okapy, mróz i zalodzone szczeliny. Nawet stanięcie na szczycie nie było jeszcze sukcesem, bo droga w dół to swoista odyseja – marsz od świtu do nocy z ciężkimi ładunkami i kilkunastodniowym zmęczeniem, biwak lub dwa, strach przed lawiną, zabłądzeniem i wejściem na lodospad czy głębokim śniegiem, w którym wszystkie marzenia o Trollach uznajesz nagle za idiotyzm.
Podczas wyjazdu, z którego wróciłem, głównie leżałem w namiocie, jakbym zamknął się w pudełku po zapałkach rzuconym na pastwę rozjuszonych żywiołów. Zamiast się wspinać, jedyne, co mogłem zrobić, to nosić przez las wory ze sprzętem. Pierwszy odcinek podejścia od namiotu rozbitego na małej polance do podstawy piarżyska opadającego spod Trolli wiódł przez gęsty makbetowski las pełen połamanych konarów i wielkich kamieni. Codziennie tak chodziłem, a po powrocie do namiotu leżałem w śpiworze i zatykałem uszy, żeby nie ogłuchnąć od huku lawin. Po dwóch tygodniach dotarło do mnie, że plan solowego przejścia urwiska Trolli był bezsensownym marnowaniem czasu. Zamiast pracować i zarobić trochę pieniędzy na letnią wyprawę, dygotałem z zimna w małym namiociku, którego poły trzepotały jak tybetańskie flagi modlitewne. Mimo to leżałem, nie narzekając na niewygodę, piłem herbatę za herbatą, objadałem się czekoladą i czytałem _Włóczęgów Dharmy_. Dopiero w domu uświadomiłem sobie, że życie pod Trollami sprawiało mi niezrozumiałą przyjemność, której źródła nie potrafiłem zidentyfikować.
Dzień powrotu nastał szybko i znienacka. Kiedy przeczytałem ostatnie słowa opowieści o zagubionych wędrowcach, powiedziałem sobie: „Wracam do domu”. Wstałem jeszcze po ciemku, zaparzyłem kawę, spakowałem cały sprzęt i wyjechałem. Na zasypanej śniegiem polanie po namiocie został kwadratowy placek trawy, jakby ktoś z harmonii otaczających ją gór, ścian i drzew wyjął element dopasowanych puzzli. W poprzednich latach zawsze mówiłem sobie, że już tu nie wrócę, ale zmieniałem zdanie niemal zaraz po przyjeździe do domu. Tym razem moje postanowienie niewracania było niezłomne. Uwolniłem się od Trolli i to dodawało mi sił.
*
Przez całą wiosnę i lato zarabiałem na wyprawę w Karakorum. Latałem na platformy wiertnicze – ledwie pobyłem w domu, znowu wzywano mnie do pracy, aż straciłem rachubę wylotów i powrotów. Mieszały mi się nazwy miejsc i imiona kolegów, z którymi pracowałem. Wiedziałem tylko, że wracam do domu, do ogrodu i miedzianego żywopłotu. Przechadzałem się wzdłuż szpaleru krzaków głogownika, dotykając jego gładkich liści, które im mocniej przycinałem, tym bardziej rozrastały się i piękniały; w istocie inwazyjny zabieg skracania odrostów dodawał im siły. Mimo zagonienia lubiłem tę pracę na morzu. Tak jakbym chciał odreagować góry wejściem w rytm regularnych obowiązków. Było w tym coś z poddania się zwalniającemu z myślenia rygorowi, który w gruncie rzeczy pozwala na rozepchnięcie barier wewnętrznego świata. Jednakowe kombinezony, określone pory posiłków, przytakiwanie przełożonym z dodatkiem reguł uprzejmości, żeby nie zwariować w zamkniętej przestrzeni. Do tego ciągłe powtarzanie frazesów o bezpiecznej pracy jak klepanie zdrowasiek na kółku różańcowym. Wyobrażałem sobie, że podobne uczucie muszą mieć żołnierze, więźniowie, zakonnicy i pensjonariusze zakładów zamkniętych. Kiedyś czytałem, że pewien socjolog porównał strukturę relacji w więzieniach i szpitalach psychiatrycznych i doszedł do wniosku, że stosunki między więźniami a strażnikami są niemal identyczne jak między pacjentami a personelem medycznym w psychiatrykach. W tym wypadku dominowało we mnie wrażenie, że jestem pacjentem, a większość moich przełożonych przypomina siostrę Mildred Ratched z _Lotu nad kukułczym gniazdem._ Podczas ostatnich wyjazdów do pracy jednocześnie załatwiałem sprawy organizacyjne związane z wyprawą, aż wreszcie w lipcu wróciłem z ostatniej platformy i wyruszyliśmy z Marcinem na wielką przygodę.
Marcin był moim partnerem sprzed roku. Wtedy pierwszy raz związaliśmy się liną pod półtorakilometrową ścianą Polar Sun Spire na arktycznej Ziemi Baffina. Planowaliśmy tę wyprawę przez dwa lata, w ciągu których oprócz zwalczania problemów organizacyjnych zadawałem sobie pytanie: kim jest Marcin? Oczywiście był jednym z najbardziej wszechstronnych wspinaczy w Polsce, ale bardziej od tego interesowało mnie, jakim jest człowiekiem i czy wytrzymamy ze sobą przez miesiąc na arktycznym odludziu, próbując zmierzyć się z największą skalną ścianą świata. Mniej więcej w połowie drogi, po prawie dwóch tygodniach ścianowego życia, staliśmy się przyjaciółmi. To przyszło samo, pojawiło się bez słów i deklaracji. Po prostu doskonale rozumieliśmy się nawet podczas milczenia, zmęczenia czy gorszych dni. Na Polar Sun Spire zrobiliśmy drogę życia. Nie mogliśmy sobie wyobrazić niczego, co przerosłoby wytyczenie naszej Superbalance, jak ją nazwaliśmy. Jeszcze w ścianie był taki dzień, w którym postanowiliśmy odpocząć – musieliśmy nabrać sił do dalszego wspinania. Wtedy zaczęliśmy rozmawiać o Great Trango Tower w Karakorum – drugiej największej skalnej ścianie świata – i postanowiliśmy na nią pojechać, właśnie teraz, w tym roku.
Tak przed wyprawą, jak i w jej trakcie prześladowały nas przeciwności. Nie tylko te typowe, jak problemy organizacyjne i brak pieniędzy, ale też strach przed ludzką nienawiścią. Kiedy wróciliśmy, większość znajomych pytała nas, jak nam się udało uniknąć rozstrzelania, ale nie mówiliśmy o tym wiele. Cieszyliśmy się nową drogą na Great Trango Tower, którą nazwaliśmy Bushido. Po sukcesie na ścianie i wyruszeniu w karawanę powrotną nabrałem irracjonalnego przekonania o tym, że nic złego nie może już się stać. Trwałem w tym przekonaniu zarówno wtedy, kiedy eskortowali nas uzbrojeni żołnierze, jak i wtedy, kiedy burza uwięziła samolot na płycie lotniska. Nigdy nie wierzyłem w nieszczęście poza górami, tak jakby świat poza nimi był oazą bezpieczeństwa. Miałem przeświadczenie, że jeśli platformowa monotonia mnie uwiera, to jest to cena bezpiecznego życia, tak jak ceną przygód na wielkich ścianach jest ryzyko utraty.
Po powrocie z wyprawy otworzyłem drzwi domu przy 97 Willow Avenue i od razu wiedziałem, że Jazz się wyprowadziła. Na stole leżała karteczka wyrwana z bloczku Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, a na niej trzy zdania zapisane starannym pismem:
Marku,
postanowiłam się wyprowadzić. Uznałam, że tak będzie lepiej, a w każdym razie mam nadzieję, że będzie. Potrzebuję ciszy, więc jeśli chcesz dzwonić, pomyśl o tym…
Serdeczności
Jazz.
Uświadomiłem sobie, że ostatni raz widzieliśmy się i piliśmy zieloną herbatę w przerwie mojego pospiesznego pakowania przed wyprawą. Chwilę potem, jakby między zanurzeniami ust w filiżance, dokądś wyszła, a ja nie mogłem czekać i pojechałem na lotnisko. Mimo że nie wiedziałem, czy Jazz mieszka nadal w naszym miasteczku, czy może na innym kontynencie, z szacunku dla jej ciszy nie zamierzałem ulegać ciekawości i jej szukać. Zawsze kiedy ktoś odchodzi, dopada mnie poczucie żalu z powodu niedopowiedzenia. Czasami przekłada się powiedzenie czegoś ważnego aż do chwili, kiedy jest za późno, a wtedy słowa przestają mieć sens, tracą siłę, jaką dałyby im odpowiednie miejsce i czas. Kartkę od Jazz odłożyłem na stertę papierów do podpałki, a wieczorem, kiedy przyszedł chłód, jej krótki list zamienił się w popiół.
*
Parę tygodni po powrocie z Pakistanu nadszedł czas wyjazdu w Yosemity. Jeszcze nie zdążyłem wypakować worów po wyprawie na Trango, a już na podłodze urosła góra sprzętu, z której wybierałem nowy zestaw. Jednocześnie na biurku poniewierała się sterta niedokończonych szkiców opowiadania o Bushido, zapomnianych rachunków i nieotwartych listów. Obrazy codziennego życia migały w przyspieszonym tempie jak w kronice filmowej z początku ubiegłego wieku. Lądowałem na platformie, pracowałem i próbowałem zapamiętać twarze i imiona współpracowników. W kombinezonie każdy wygląda tak samo, dopiero kiedy zaczyna się śmiać lub mówić o czymś bardziej interesującym niż ostatnia rozgrywka Premier League, ukazuje się człowiek. Poza tym unikalnym człowieczeństwem wszystko jest takie samo – kłębowisko rur, wiatr zwalający z nóg i ryba z frytkami w każdy piątek. Po powrocie z ostatniej platformy nie miałem czasu na spanie; kiedy zegar wybił północ, wstałem zza biurka, wziąłem prysznic i wyruszyłem w czterogodzinną drogę na lotnisko. Żeby nie zasnąć za kierownicą, opiłem się red bullami i kawą, a w samolocie z Londynu do San Francisco zamówiłem podwójne wino, którym chciałem uczcić oderwanie się od pośpiechu. Pół godziny później, stojąc w kolejce do toalety, wszystko zwymiotowałem i to mnie otrząsnęło z chomikowego biegu w zwariowanym kołowrotku.
Po wylądowaniu w stolicy hipisów poczułem się tak, jakbym po wielu nieudanych próbach zamknął za sobą szafę pełną rozbałaganionych spraw. Upchałem je kolanem, powtykałem wypadające rzeczy i przekręciłem klucz. Coroczne wyjazdy w Yosemity były nieusuwalne z kalendarza. Nigdy nie dałem się namówić na wyprawę, która kolidowałaby z jesiennym wspinaniem na El Capitanie. Od siedmiu lat wspinałem się sam i siła spokoju, który ogarniał mnie na pierwszym biwaku w ścianie, odwracała wymiary. Nierealny świat ścianowego życia stawał się normalną rzeczywistością.
Następnego dnia po przyjeździe w Yosemity, o szóstej trzydzieści, jeszcze po ciemku, uchyliłem drzwi kafeterii i zamówiłem kawę z croissantem. Kafeteria przy hotelu Yosemite Lodge przypomina _saloon_ z westernów. W The Caff, jak nazywają to miejsce wspinacze, mieszają się światy objazdowych wycieczek przywożonych przez ogromne autobusy, turystów podróżujących kamperami, harleyowców, zorganizowanych grup szkolnych, zuniformizowanych jednostek zagubionych w trzytysięcznym tłumie pracowników obsługujących Dolinę, dziadków wracających do wspomnień młodości i nas – wspinaczy okupujących stolik koło wielkich okien na końcu sali, gdzie dosiadają się szemrane typy. Jedni przychodzą po to, by odpocząć po spędzie bydła, inni – żeby pograć w karty, pogadać lub posłuchać, ale pojawiają się i ci, którzy właśnie wzięli udział w strzelaninie w O.K. Corral. Usiadłem na moim stałym miejscu i rozejrzałem się, jakbym wrócił do domu po długiej podróży. Kiedy dopijałem pierwszą kawę, przyszli Stu i Tom, a później Brad, Scott, Richie, Andy i inni, których imiona trudno spamiętać. Oni pytali, a ja powtarzałem w kółko historie o Trango i Bushido, jakby wkoło nie było ścian El Capitana czy Half Dome.
Po śniadaniu zacząłem nosić ciężkie wory. Jak co roku dreptałem znaną ścieżką pod El Capitana. W Dolinie jest wiele pięknych ścian, ale ta jedna jest wyjątkowa i nigdy nie miałem wątpliwości, gdzie mam się wspinać. Zmieniałem tylko drogi. Tym razem wybrałem Kaos, linię, która nie doczekała się wielu przejść, a moje solowe miało być prawdopodobnie drugim. Niektórzy opowiadali o niej historie wywołujące pocenie się dłoni, jednak nie przejmowałem się nimi tak bardzo jak rozmową z Richiem Copelandem, który uchodził za jednego z najtwardszych, a jednocześnie najskromniejszych łojantów w Dolinie. Należał do tych, którzy wracali z O.K. Corral, i to zawsze bez szwanku, jak Wyatt Earp. Zapytał, na co idę, zamyślił się, popatrzył na mnie i powiedział spokojnym głosem:
– Nie przejmuj się, Regan, Kaos nie jest tak bardzo przejebany.
Po przedłużającej się chwili ciszy uścisnęliśmy sobie dłonie i Richie odszedł, zostawiając mnie w rozpaczy, z głową pełną kotłujących się myśli. Nie miałem wątpliwości co do celu, ale bałem się tej drogi jak żadnej wcześniej. Oprócz niepewności i wyzwania szukałem na niej samotności i wyciszenia, które miały mnie oderwać od zgiełku Bushido, Great Trango Tower i myśli o słowach na karteczce z logo Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami.
Przez kolejne dwa dni nosiłem sprzęt, jedzenie i wodę, robiłem zakupy, pakowałem się, a wieczorami studiowałem w kafeterii schemat drogi. Miałem wrażenie, że kiedy pochylam się nad notatkami, mniej ludzi zagaduje mnie o Bushido i mam więcej czasu dla siebie, dlatego na zmianę wpatrywałem się w szkice poszczególnych wyciągów Kaosu i zapisywałem coś w pamiętniku. Kiedy ostatniego wieczoru przed wejściem w ścianę rozważałem taktykę i robiłem ostatnie notatki, do stolika dosiadła się Japonka o dziwnie niejapońskich rysach. Nie rozmawialiśmy, ale wiedziałem, że się zauważyliśmy, a nawet po chwili przywitaliśmy się spojrzeniem i emotikonowym uśmieszkiem. Jak się później dowiedziałem, Kimiko miała żydowskie korzenie, co wyjaśniało jej dziwną urodę i jednocześnie skłaniało do zastanowienia się nad tym niespotykanym połączeniem. Mój wzrok przyciągnęły jej brudne, podrapane ręce i połamane paznokcie, które wskazywały na to, że się wspina. Poza tym miała zdecydowane spojrzenie zdradzające silny charakter, a gdy zaczynała mówić, emanowała cichą zalotnością, której nie sposób było nie zauważyć. O takich dziewczynach mówi się: „mała, zadziorna, urocza”. Nie byłem jedynym, który zwrócił uwagę na Kimiko, a raczej nie było nikogo, kto by nie dostrzegł jej pojawienia się w Dolinie.
Następnego ranka zniknąłem na mojej ścianie, a właściwie na mojej drodze czy też w chaosie, jak mówiłem w myślach. Od pierwszego wyciągu czułem siłę i pewność. Mimo że droga była trudna i miała ryzykowne miejsca, wspinałem się w równym rytmie. Stopniowo odrywałem się od wszystkiego, od czego chciałem uciec, a ściana stawała się mikrokosmosem, w którym izolowałem się od świata zewnętrznego. Wspinałem się w ciszy i zapamiętaniu, nie reagowałem na zachęcające pokrzykiwania gawiedzi przesiadującej na polanie El Cap Meadow, a raczej w ogóle ich nie słyszałem. Byłem skupiony na każdym ruchu, bałem się odpaść, a to odgradzało mnie od wszystkiego, co było poza mną. Za każdym razem kiedy dochodziłem do końcowego stanowiska na wyciągu, z mojego gardła wyrywał się krzyk, dziki i nieopanowany. Pojawił się w moim wspinaniu pierwszy raz i byłem nim na tyle zaskoczony i zdziwiony, że w myślach nazywałem go zapowiedzią A5.
Tak, Kaos miał być wstępem do świata A5, jak nazywałem wspinanie na najtrudniejszych drogach hakowych. Kiedy siedem lat wcześniej pierwszy raz miałem wyruszyć w Yosemity, w przewodniku, który znałem niemal na pamięć, nie znalazłem schematu żadnej drogi na takim poziomie. W części poświęconej omówieniu skali trudności był jednak opis, w którym wyraźnie podkreślono, że do takiego wspinania konieczne jest duże doświadczenie, a ewentualne odpadnięcie wiąże się z ryzykiem śmierci lub poważnych urazów. W pierwszych latach nawet nie przyszło mi do głowy, żeby ryzykować próbę na A5, tym bardziej że schematy tych dróg krążyły jedynie w wąskim kręgu miejscowych wspinaczy, do którego nie miałem dostępu. Czasami pojawiali się w The Caff i rozmawiali o błahych sprawach, a kiedy odchodzili od stołu, pokazywano ich palcami i opowiadano niesamowite historie z ich przejść. Yosemity są rodzajem wielkościanowej mekki, do której zjeżdżają się bigwallowcy z całego świata. Ogólnie panuje duża swoboda i tolerancja co do stylu wspinania, ale w wąskim kręgu A5 reguły są ostro wyśrubowane. Jedynym wspinaczem z tego kręgu, którego osobiście znałem, był Richie. Patrząc na niego, zastanawiałem się, jak on to wszystko przeżył, chociaż wiedziałem też, że w A5 tkwi pewna tajemnica. Paradoksalnie nigdy nie słyszałem, żeby ktoś zginął na takiej drodze, częściowo chyba dlatego, że niewiele osób się na nie wybierało, ale po części dlatego, że właściwie nikt na nich nie odpadał. W związku z tym rodziło się pytanie: skąd pewność, że ewentualny lot jest śmiertelny? To była indywidualna ocena autorów przejścia, a przecież nie można wykluczyć, że się mylili. Było to swoistą zagadką, a wyjście na A5 – pokerową zagrywką, w której mówiło się „sprawdzam”.
Zaledwie rok wcześniej podjąłem taką próbę, ale po pierwszym wyciągu A4, który był niejako zapowiedzią A5, wycofałem się. Stwierdziłem, że nie jestem gotowy, powinienem wziąć oddech, odrzucić emocje i histeryczne powtarzanie: „Zrobię to, zrobię”. Po zjeździe, pod ścianą, spotkałem wtedy Richiego, który zagadał do mnie przyjacielsko. Doceniłem to, że nie drwił. Poradził zrobić drogę o pół stopnia łatwiejszą, a jeśli wszystko pójdzie dobrze, wrócić i spróbować A5. Nie pytał o wycof, o dalsze plany, do niczego mnie nie namawiał ani nie zniechęcał, nie wkraczał w moją przestrzeń wolności wyboru. Po prostu rozmawialiśmy, słowa płynęły, odnajdując właściwy rytm i kierunek. Już wtedy wiedziałem, że kiedyś wrócę i spróbuję jeszcze raz, tymczasem jednak ciągle trawiło mnie poczucie niedostępności kręgu A5 i tkwiło to we mnie zadrą.
Teraz zaczynałem wspinanie na Kaosie, który był krokiem wstecz uczynionym po to, żebym wrócił na A5. Niczego nie byłem pewny: ani tego, że przejdę tę łatwiejszą drogę, ani tego, że moja metoda jest dobra. Niemniej trzymałem się podjętej decyzji i byłem gotów ponieść jej konsekwencje, a mój krzyk po każdym wyciągu mówił mi, że idę we właściwym kierunku. Wszystko przebiegało gładko aż do dnia piątego, kiedy tuż po przejściu najbardziej ryzykownego miejsca poleciałem. Gdy zatrzymałem się na linie, poczułem w ustach smak krwi. Krople były ciepłe i słodkie, spływały po brodzie i brudziły mi koszulę. Szybko sięgnąłem po aparat i zrobiłem sobie zdjęcie, żeby obejrzeć rozciętą wargę. Na fotce wyglądałem niczym wampir po drugim śniadaniu, ale ucieszyłem się, że nie straciłem zębów. Było dobrze. W końcu doszedłem do górnego stanowiska, po czym większość haków wyjmowałem rękami lub paroma puknięciami młotka, co mówiło mi wyraźnie, iż żaden z nich nie utrzymałby następnego lotu. To jednak nie miało już większego znaczenia, najważniejsze, że utrzymał mnie ten jeden hak, a wiedziałem przecież, że rozcięta warga zabliźni się i nie będzie wygórowaną ceną za pokonanie głównych trudności. W _portaledge_’u mój skołatany umysł uspokoił się jak ocean po sztormie. Powyżej był jeszcze jeden odcinek z dziesięciometrową sekwencją na słabych skyhookach przedzielonych headami, ale teraz już nie bałem się niczego. Panowałem nad sobą i nad drogą.
W następnych dniach zauważyłem, że trudności i odpadnięcie w gruncie rzeczy okazały się oczyszczające. Byłem szczęśliwy, zakorzenił się we mnie naturalny spokój. Z dna wora wyciągnąłem puszkę ciepłego piwa i urządziłem sobie urodziny w _portaledge_’u, które są moim corocznym rytuałem. Dopiero wtedy zauważyłem, że na ścianie zrobiło się prawie zupełnie pusto, co mogło oznaczać, że nadchodzi burza i wspinacze z okolicznych dróg po prostu uciekli. Nie przejmowałem się tym jednak, miałem wystarczająco dużo jedzenia, żeby przeczekać parę dni niepogody, nawet gdyby miał to być lodowaty wiatr i śnieg. Teraz byłem już ponad głównymi trudnościami, a droga łączyła się z inną, którą znałem z poprzednich lat. Wspinając się, nerwowo śledziłem każdą zbliżającą się chmurę, lecz było spokojnie, i tak po następnych paru dniach stanąłem na szczycie. Wydałem szalony okrzyk radości, spakowałem trochę sprzętu biwakowego i ciuchów, a resztę zostawiłem w krzakach na późniejsze znoszenie, które z reguły zajmowało mi dwa dni. Zacząłem schodzić, ale to już było inne zejście, teraz przede mną otwierał się świat A5 i mimo że prawdę o nim zna tylko garstka wspinaczy, którzy trzymają się z dala od pierwszych stron górskich magazynów, nie marzyłem o niczym innym, jak tylko o tym, żeby wejść weń i poczuć się jego częścią.
Po parogodzinnym zejściu z worem na plecach i zmęczeniem w całym ciele spotkałem na parkingu strażnika, który uprzejmie, lecz tonem zdecydowanym i oficjalnym poinformował mnie, że ponad dziesięć dni wcześniej Dolina została zamknięta dla odwiedzających, a przebywanie w niej jest nielegalne. To tłumaczyło pustki w ścianie, które przypisywałem wyimaginowanej burzy. Okazałem zdziwienie, a w odpowiedzi dowiedziałem się, że Senat Stanów Zjednoczonych nie zatwierdził na czas budżetu dla parków narodowych, dlatego natychmiast wstrzymano działalność i wyproszono turystów. Nie obchodziły mnie głosowania w senacie, ale byłem żywo zainteresowany tym, co się dzieje w Yosemitach. Okazało się, że strażnicy patrolują drogi i szlaki, wyłapując tych, którzy ukrywają się na zakazanym terenie. Oczywiście w tym momencie jednym z nielegalnych stałem się również ja i już widziałem oczami wyobraźni, jak strażnicy zakuwają mnie w kajdany, wywożą poza park i rzucają na pożarcie ciemnościom nocy. Na szczęście ranger Jack, dla którego solowe przejście Kaosu coś znaczyło, pozwolił mi zostać tak długo, jak będę odpoczywał i znosił sprzęt z wierzchołka. W parku mieszkała tylko niezbędna do jego funkcjonowania obsługa, strażnicy i ratownicy górscy. Poza tym pusto. Wszystkie sklepy (poza jednym) były zamknięte, tak jak wszystkie knajpki (poza jedną). Stalowe skrzynie do przechowywania jedzenia i drobnych rzeczy zostały opróżnione przez ich właścicieli, strażników lub złodziei, których uczyniła okazja. Ci ostatni ukradli też moją torbę z ciuchami i namiot, nie miałem więc w co się przebrać i gdzie spać, ale Jack pożyczył mi namiot, dał też specjalną kartę zniżkową na zakupy w sklepie i restauracji, po czym zawiózł na Camp 4. Tym samym stałem się jedynym rezydentem na zwykle zatłoczonym, a teraz pustym kempingu, a zniżka pozwalała mi stołować się w restauracji, co wychodziło taniej niż kupowanie jedzenia w miejscowym sklepie. Ranger w Yosemitach większości wspinaczy jawi się jako archetyp wroga, który o wszystko się czepia, a tu nic z tych rzeczy. Z wdzięczności poświęciłem mu pół strony w pamiętniku.
Niedaleko Camp 4 stały białe namioty YOSAR – yosemickiej grupy ratowniczej złożonej głównie z łojantów – a tuż koło nich namiot Stu, guru miejscowych boulderowców. Oni oczywiście mieli prawo pozostania w Dolinie, a ponieważ nie mieli roboty, oddawali się wspinaniu. Lubiłem na nich patrzeć: wykonywali zaledwie parę trudnych ruchów i głośno cieszyli się ze zdobycia szczytu kamienia. Nie potrzebowali asekuracji, a ich jedynym zabezpieczeniem były rozłożone materace i wyciągnięte bratnie ręce. Żeby utrzymać się na małych chwytach, używali sproszkowanej magnezji, a ich białe dłonie były rodzajem znaku rozpoznawczego. Podczas spacerów po okolicy widziałem, jak chodzą od głazu do głazu utytłani na biało. Wyglądali jak błądzące po lesie dzieci młynarza. Stu pokazywał im sekwencje ruchów, przystawiał się do drogi i sugerował prawidłowe ułożenie ciała przy każdym przechwycie. Od lat mieszkał w Dolinie. Trudno mi było ocenić jego wiek, wydawało się, że ma około siedemdziesięciu lat, z tym że kiedy zaczynał mówić o wspinaniu, natychmiast ubywało mu przynajmniej pięćdziesiąt. Przywitaliśmy się i zamieniliśmy parę słów o pustce w Dolinie i o Kaosie, którego pogratulował mi szczerze i z szerokim uśmiechem.
Po chwili milczenia dodał:
– Wiesz, Regan, tak naprawdę jedynym prawdziwym wspinaniem jest to, co ty robisz – _big wall_. Zawsze zazdrościłem wam sprzętu, logistyki, taktyki, a najbardziej przygód w ścianie. Cóż może się przydarzyć nam, boulderowcom? Mamy snuć opowieści o tym, że zabrakło nam magnezji w woreczku?
Stu pożyczył mi rower, a jeden z jego boulderowców naprawił moje zniszczone na drodze camy. Poczułem coś w rodzaju szacunku płynącego od Stu i dzięki niemu emanującego też od jego grupy. Młode twarze śledzące guru teraz zwrócone były w moją stronę, ale trwało to tylko chwilę, po której wszyscy wrócili do kamieni, magnezji i Stu. Chwilę po tym jak odeszli, poczułem, jakby zostawili mnie w pustce. O moim wielkim osiągnięciu i radości wiedziało zaledwie paru ludzi i wyraźnie odczuwałem brak licznych gratulacji w kafeterii, które zawsze były bezcenną nagrodą.
Dwa dni później poszedłem po drugą partię sprzętu zostawionego na szczycie El Capitana, a w drodze powrotnej na ścieżce w lesie spotkałem Kimiko. Stała koło drzewa, które zwaliło się na ścieżkę; żeby iść dalej, musiałem się przez nie przetoczyć. Tuż za nim zrzuciłem na ziemię ogromny wór i z ulgą usiadłem. Zdziwiłem się obecnością Kimiko, bo przecież nie powinno jej tu być, ale szybko i w tajemnicy wyjaśniła mi, że mieszka na nielegalu. Jakby na potwierdzenie swoich słów przez cały czas rozglądała się w obawie, że nadejdą strażnicy. Usiedliśmy na miękkim mchu otoczonym soczystą trawą, spod której wypływały cienkie strumyczki wody. Pomyślałem, że sprawiają wrażenie, jakby były cieknącymi łzami płaczących drzew, choć kontrastowało to ze spokojem otoczenia i słonecznego dnia. O dziwo nasze kępy mchu były suche i wygodne. Wielki konar zwalonego drzewa zasłaniał nas całkowicie i dawał poczucie bezpieczeństwa. Zaczęliśmy rozmawiać, a napięcie Kimiko stopniowo rozpłynęło się w potoku jej słów. Mówiąc, była bez reszty pochłonięta zarówno treścią, jak i ekspresją. Zmieniała tembr głosu, mimikę i gestykulację, tak że historia, której słuchałem, przewijała się przed moimi oczami jak film oglądany w zaciszu prowincjonalnego kina.
Pierwsza opowieść Kimiko
– Około trzech tygodni temu, wyjeżdżając z San Francisco, przesiadałam się na stacji w Richmond. Było wcześnie rano, zimno i pusto, stałam więc skulona i zakutana w szalik, lecz nie na tyle, żeby nie zauważyć na drugim końcu peronu buddyjskiego mnicha. Wyglądał typowo – krępy niewysoki Azjata w tradycyjnych szatach. Zamyślony. Chodziłam w tę i z powrotem, aż w pewnym momencie dostrzegłam w nim coś dziwnego – nosił ciężkie i za duże buty trekkingowe, które kontrastowały z jego mnisimi szatami. Poza tym na głowie miał czarną bejsbolówkę z logo Nike, a spod niej wystawały lśniące loki _à la_ Shirley Temple. Mniejsza o te za duże buty, które tworzyły komiczne zestawienie z jego skromnym wzrostem, jakby był Mnichem-Charliem włóczęgą, bardziej dziwiły mnie loki, bo wiadomo, że tybetańscy duchowni golą się na łyso.
Trzymaliśmy się swoich końców peronu, udając, że się nie widzimy, ale miałam wrażenie, że ja bardziej „nie widzę” jego, bo czułam, że on ukradkiem mnie obserwuje. Kiedy nadjechał pociąg do Merced, wsiedliśmy do prawie pustych wagonów – on na początku składu, ja na końcu. Rozsiadłam się na wygodnym miejscu przy stoliku, a po chwili swoim kaczym chodem przyczłapał mnich. Zajął miejsce obok, mimo że wszystkie dookoła były wolne, popatrzył, uśmiechnął się przyjaźnie i w milczeniu przymknął oczy. W tym samym momencie pojawił się konduktor, głośno zapowiadając kontrolę. Podszedł do mnie, sprawdził bilet, podziękował i ruszył dalej, nie zwracając uwagi na lekko kiwającego się i szepczącego coś mnicha. Oniemiałam ze zdziwienia i oburzenia, bo z jakiej racji ja musiałam pokazać bilet za trzydzieści dolców, a mnich nie? Wkurzyła mnie ta niesprawiedliwość, ale byłam zmęczona i zanim dojechaliśmy do Martinez, zasnęłam.
Mnich obudził mnie tuż przed Merced, gdzie miałam złapać autobus w Yosemity. Wysiedliśmy razem i myślałam, że na tym koniec, tymczasem oboje stanęliśmy w kolejce do autobusu. Mnich wsiadł przede mną, a kierowca nawet nie zapytał, dokąd jedzie, i w ogóle zachowywał się tak, jakby go nie widział. Po prostu od razu wyciągnął rękę po mój bilet. Czyżbym widziała mnicha, który znika, nie istnieje lub jest widoczny tylko dla niektórych, na przykład dla mnie, a dla konduktorów nie? Miałam wrażenie, że ciągle przepłacam za te moje bilety i jestem kolejne dwadzieścia dolarów w plecy. W autobusie tym razem to ja dosiadłam się do niego. Zresztą kiedy podeszłam, przesunął się zapraszająco i spojrzał na mnie z niebiańskim uśmiechem, jakby to było oczywiste, że podróżujemy razem.
Nie rozmawialiśmy aż do momentu, kiedy autobus zaczął mijać wyrastające zza drzew urwisko El Capitana. Wtedy mnich popatrzył na zerwy Wielkiego Kamienia i zaprosił mnie do Girls Clubu, gdzie miała się odbyć ceremonia oczyszczenia. Mówił powoli i zorientowałam się, że ma obcy akcent. Trochę koślawił angielski, ale brzmiało to całkiem sympatycznie, a nawet było trochę _sexy_. A co do oczyszczenia, to ma się odbyć dzisiaj, więc idę tam i nie mogę się doczekać wieczoru.
Kimiko poprosiła, żebym poszedł z nią do Girls Clubu, a ja – po takiej opowieści – zgodziłem się bez wahania. Nie wiedziałem wprawdzie, co mam oczyścić i z czego, ale mniejsza o to, chciałem poznać mnicha. Dowiedziałem się tyle, że odbędzie się tam sypanie ryżu, mantrowanie i coś w rodzaju koncertu życzeń.
Mała drewniana chatka przy jednej z głównych ulic, niedaleko punktu informacji turystycznej, musiała być jedną z tych wybudowanych dawno temu przez miejscowych traperów. Przechodząc koło niej, zawsze się jej przyglądałem. Pewnie spotykały się w niej ich kobiety, ale też rodziny rangersów i członkowie małej społeczności Indian, a z czasem stała się czymś w rodzaju miejscowego domu kultury. W każdym razie takie miałem wyobrażenie o jej historii. Teraz pełniła funkcje biblioteki i czytelni, w której udostępniano komputery z podłączeniem do internetu. Czasami przychodziłem tam, żeby napisać jakieś listy, a czasami po prostu po to, żeby posiedzieć w milczeniu wśród książek.
Do domku Girls Clubu przyszliśmy o zmierzchu, a ściśle mówiąc, ja przyjechałem na rowerze, Kimiko zaś podkradła się bocznymi ścieżkami. Czekała na mnie ukryta w cieniu, przywitaliśmy się i od razu weszliśmy do środka.
Mnich wyglądał dokładnie tak, jak opisała go Kimiko, na nogach nadal miał ubłocone buty trampa. W rogu stołu stała miska ryżu, w której co i raz zanurzał rękę i przesiewał ziarenka przez palce, nie zwracając uwagi na innych uczestników zbliżającej się ceremonii. My weszliśmy do małej salki jako ostatni. W kręgu stało około dziesięciu kobiet. Dwie z nich znałem z widzenia z recepcji hotelu Yosemite Lodge, gdzie pracowały, inne kojarzyłem jako pracownice obsługi baru Cassino w Curry Village. Była też Indianka – jedna z tych, którzy byli potomkami pierwszych mieszkańców Doliny. W pomieszczeniu panował półmrok rozjaśniony tylko paroma świeczkami, których płomienie zwielokrotniały się w zaciemnionych mrokiem szybach.
Mnich przywitał nas porozumiewawczym uśmiechem, zupełnie jakby łączyła nas jakaś tajemnica, która nie obejmowała pozostałych. Zresztą może to było tylko moje wrażenie, nad którym przez sekundę się zastanowiłem. Nagle machnął ręką i sypnął ryżem na podłogę, a ten zagrzechotał, spadając na deski. Kiedy zapadła cisza, a ostatnie ziarenko zatrzymało się na przeznaczonym dla niego miejscu, nasz gospodarz poprosił, żeby nie sprzątać ryżu przez trzy dni po ceremonii. Wszyscy odpowiedzieli potakującym „_yeah!_”, które zabrzmiało jak odpowiedź na słowa pastora Adwentystów Dnia Siódmego. Ryżowy Budda – jak nazwałem mnicha w myślach – zaczął odmawiać coś w rodzaju mantr. Mamrotał pod nosem sekretne słowa, kołysał się, jakby miał chorobę sierocą, i wymachiwał kadzidełkiem niczym magicznym mieczem khadga. Jednocześnie rozdał nam karteczki z bloczku z logo Armii Zbawienia i kazał na nich zapisać, o czym marzymy, po czym spalić je nad płomieniem świecy. Popiół ze spalonych marzeń skrupulatnie zebrał i włożył do kopert, które następnie rozdał nam z namaszczeniem, zalecając, żeby przez miesiąc trzymać je pod poduszką. Każdemu przekazał też rodzaj indywidualnej mantry i wszyscy zostaliśmy oczyszczeni, a raczej okopceni, dymem kadzidełka.
Po odprawieniu rytuału Ryżowy Budda wygłosił mądrą przemowę, niewiele z niej jednak zrozumiałem, bo mówił w bardzo uduchowiony sposób, jakby każde słowo było mantrą na dźwięku „om”. Szczątkowe fragmenty, które z dużym wysiłkiem udawało mi się wyłapać, brzmiały jak mieszanka mądrości Paulo Coelho i mojego ulubionego przysłowia: „Lepiej być mądrym, zdrowym i bogatym niż głupim, chorym i biednym”.
Nagle, mając w pamięci historię Kimiko, zapytałem go, czy naucza, jak być niewidzialnym, jednak zamiast odpowiedzieć, Ryżowy udał, że mnie nie słyszy. Pomyślałem, że widocznie jest to tajemnica mistrza lub zwyczajnie nie chce poruszać niewygodnego dla siebie tematu. Wydawał się zaskoczony tym, że wiem, iż potrafi znikać, choć może bardziej tym, że otwarcie o to zapytałem. Ceremonia dobiegła końca i Ryżowy Budda wyraźnie zaznaczył to głębokim ukłonem z gestem rozłożonych rąk, mówiącym: „idźcie”, chociaż wszyscy jej uczestnicy chcieli jeszcze zostać.
Dym kadzidła i duchota panująca w małej salce Girls Clubu sprawiły, że wyjście na świeże powietrze było ulgą. Zanim się zorientowałem, Kimiko zniknęła w ciemnościach pobliskich drzew, a ja jej nie szukałem, tylko wsiadłem na rower i wróciłem do namiotu.
Poranek po lodowatej nocy był zimny jak wspomnienia spod Trolli. Obudziłem się przed szóstą z powodu trzęsawki w cienkim śpiworze, ale zanim zacząłem rozgrzewanie, pośliniłem skrzydełka koperty i zabezpieczyłem ją, żeby popiół się nie wysypał. Trafiła do schowka w okładce moleskina, a cały notatnik – do wodoszczelnego worka i plecaka. Będąc cały czas w śpiworze, włożyłem wszystkie ciepłe ciuchy, jakie miałem, po czym wyskoczyłem z namiotu i wsiadłem na rower. Pędziłem na śniadanie do baru w Curry Village, co zwykle zajmowało mi około pół godziny jazdy. Termometr przy kierownicy wskazywał minus siedem stopni, a mroźne powietrze przeszywało najgłębsze zakamarki mojej duszy. Z całych sił naciskałem na pedały i rozgrzewałem chuchaniem skostniałe dłonie. Byłem tak skupiony na tym, żeby przetrwać tę jazdę, że nie zwracałem uwagi na piękno budzącego się świata. Tymczasem zza garbatej kopuły Half Dome podnosiło się słońce, które nadawało złoty kolor trawom oklejonym białym szronem. Ciężkie krople porannej rosy błyszczały w promieniach, a jesiennie kolorowe liście drzew i krzaków były w głębokiej rozpaczy, że Dolina jest pusta i nikt ich nie podziwia.
Mijając mostek koło przystanku numer sześć, myślałem przez chwilę o nieopanowanej radości tych, którzy odkryli to miejsce i postanowili się tu osiedlić. Wyobrażałem sobie kolejno Indian, traperów i poszukiwaczy złota, rozmyślałem o wszystkich ludziach, którzy uznali, że ta okolica od zawsze na nich czekała, a czas tułaczki i poszukiwań właśnie się skończył, aż wpakowałem się w kępę trawy wielkości główki kapusty. Na szczęście akurat trzymałem kierownicę, kiedy koło ześlizgnęło się i gwałtownie skręciło w prawo na ścieżkę biegnącą wśród żółtych łanów. Rower zboczył z drogi, ja jednak nie zawróciłem go, tylko poddałem się kierunkowi nadanemu przez przypadkowe uderzenie. Nawet krzyknąłem sobie dla rozgrzewki i w przypływie uczucia wolności. Pognałem dalej na skróty przez wielką łąkę do przystanku numer jedenaście.
Gdzieś w połowie drogi, na środku rozległej polany z wysokimi trawami, zauważyłem Kimiko. Stała na polanie, mruczała coś pod nosem, a do tego rozbierała się i rzucała ciuchy na cztery strony świata. Nie wyglądało to ani na powitanie słońca, które podobno praktykowała, ani na ćwiczenie przed występem w klubie go-go, więc co to było? Może mantra zadana przez Ryżowego Buddę? Przestałem pedałować, a po chwili zacząłem delikatnie hamować. Nie udało mi się jednak pozostać niezauważonym, bo mój rower wydał nieprzyjemny pisk gumy trącej o obręcze kół. Kimiko przestraszyła się, a ja zatrzymałem się jakieś dziesięć metrów od niej. Na pewno byłem zdziwiony i pewnie wyglądałem na osłupiałego, patrząc na nią w skąpym bikini. Oboje zastygliśmy jak figury woskowe. Z jednej strony, nie mogłem nie zauważyć jej smukłych i harmonijnych kształtów, a z drugiej – nie mogłem uwierzyć, jak wytrzymywała to przeraźliwe zimno. Ona jednak, choć stała przede mną półnaga, zdawała się nie czuć ani skrępowania, ani przenikliwego mrozu. Tak jakby jej cielesność ustępowała czemuś wyższemu. Jej zakłopotanie, które wyraźnie wyczuwałem, wynikało tylko z tego, że swoim nagłym pojawieniem się zakłóciłem jakiś rytuał, który nie miał mieć świadków. Stała zwrócona twarzą do słońca wschodzącego zza Half Dome, za plecami miała dziki wodospad Yosemite Falls, a otaczała ją pożółkła trawa oraz tajemnica, którą Kimiko nie zamierzała się z nikim dzielić. Podbiegła do mnie i zaczęła pleść, co jej ślina na język przyniosła, po to tylko, żeby odwrócić moją uwagę od tego, co widziałem:
– Jutro otwierają Dolinę. Już dzisiaj po północy można będzie legalnie przyjeżdżać. Szkoda, bo ja jadę na _sweat lodge_. – Ciągnęła, nie czekając na mój komentarz. – Wiesz, co to? To taki indiański namiot do medytacji, coś jak europejska sauna, tylko że z dodatkowym elementem duchowym.
Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, Kimiko odwróciła się i pobiegła przez trawy. Oniemiały patrzyłem na jej zgrabne ruchy i prawie nagie ciało. Biegnąc, rozsuwała rękami wysokie trawy, co sprawiało wrażenie, jakby płynęła żabką w słonym morzu nadającym jej ciału lekkości. Mimo że szybko się oddalała, wyraźnie wydziałem, jak przy każdym ruchu harmonijnie falują mięśnie jej pleców. Jej postać stawała się coraz mniejsza, aż zlała się ze złotą żółcią traw i zniknęła. Na wydeptanej trawie leżały ubrania i jakieś inne rzeczy rozsypane wokół otwartego plecaka. Przyglądałem się im, ale nie chciałem ich ruszać, bo sprawiały wrażenie, jakby Kimiko je ułożyła, każda z nich miała swoje miejsce. Zresztą na pewno właścicielka zamierzała po nie wrócić, choć może ich brak nie był jej głównym zmartwieniem.
Słońce wprawdzie już wzeszło, ale ciągle trzymało się z daleka od polany, a mną zaczęły wstrząsać dreszcze. Nacisnąłem na pedały i pojechałem na śniadanie, po którym poczułem ochotę na leniuchowanie. Dłuższą chwilę spędziłem na ławce, przyglądając się zawadiackim wiewiórkom, po czym podjechałem do Girls Clubu, żeby sprawdzić pocztę. Ryż wciąż leżał na podłodze, ale oprócz tego po ceremonii nie było śladu. Za biurkiem siedziała jakaś kobieta, która wydrukowała mi bilecik uprawniający do półgodzinnego korzystania z komputera z internetem. W skrzynce miałem tylko jedną wiadomość:
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_