Zniknięty ksiądz. Moja historia - ebook
Zniknięty ksiądz. Moja historia - ebook
ŻYCIE PEŁNE ABSURDU, CZYLI HISTORIA ZWYKŁEGO KSIĘDZA
Marcin Adamiec jest klerykiem z żarliwym powołaniem. Po czasie ekscytacji seminarium nadchodzi jednak rozczarowanie kościelną codziennością. Pojawiają się nałogi, obezwładniająca samotność, choroba, poważny wypadek, a w końcu najgorsze dla młodego księdza – utrata wiary. Dziś były już ksiądz mówi, że uciekł od śmierci w życie.
Adamiec opowiada też o duchownych, których spotkał. O cierpiących ludziach, którzy zapijają kryzysy, szastają łatwymi pieniędzmi, żyją z kobietami, skrywają homoseksualizm, zrzucają sutanny z powodu miłości. Dla takich księży kościelni hierarchowie nie mają litości. „Znikają ich”.
Autor opowiada o tym, co go boli w Kościele bez zacietrzewienia, ze smutkiem, czasem z humorem, ale zawsze ze zrozumieniem dla ludzkich słabości.
„W domu księdza seniora pełno jest rozgoryczonych księży. I trumien jest dla nich wiele. Kupionych na zapas, bo w hurcie taniej. A na plebaniach wiele jest alkoholu, którym księża znieczulają samotność. Despotyczny biskup każe do siebie mówić «ojcze», ale z ojca nic nie ma. Nie tak sobie wyobrażali kapłaństwo, kiedy szli do seminarium. Autor widział wiele. To wiele nasunęło mu kluczowe pytanie: «Po co zostałem księdzem? By każdego dnia stawać się gorszym człowiekiem?». Zrzucił sutannę i napisał książkę, od której nie można się oderwać” – Marcin Wójcik, reporter „Dużego Formatu”, autor bestsellerowej książki „Celibat. Opowieści o miłości i pożądaniu”
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3883-5 |
Rozmiar pliku: | 566 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po wielu bezowocnych próbach odzyskania wiary ten młody ksiądz w końcu dostaje się na audiencję do samego papieża. Podczas audiencji zdarza się cud, mężczyźnie udaje się zamienić z papieżem kilka prywatnych słów. Ze ściśniętym gardłem i ze łzami w oczach młody ksiądz wyznaje:
– Ojcze Święty, straciłem wiarę! Co mam robić?
Papież najpierw go przytula, trwa to chwilę. Z dystansu wygląda to jak wzruszająca scena z Ewangelii, jakby sam Bóg pocieszał swoje dziecko. Widać, nawet z daleka, że młody ksiądz łka, tuląc się do papieża.
Po chwili papież delikatnie się odsuwa i patrząc młodemu księdzu w oczy, odpowiada cicho:
– To udawaj.
I odchodzi.
Przyznam, że kiedyś ten żart mnie bardzo bawił. Aż do dnia, kiedy sam jako młody ksiądz przestałem po prostu wierzyć w Boga.
Teraz, z perspektywy czasu, myślę, że doświadczyłem wtedy na własnej skórze tego, co nazywa się „kryzysem Kościoła”. Ten kryzys połknął mnie jak wielka ryba Jonasza i wypluł na plaży daleko od miejsca, w którym rozpętał się nade mną sztorm, a utrata wiary była jednym z etapów tego kryzysu.
Pewnego dnia odkryłem, że życie, które miało być najpiękniejsze, najuczciwsze, najbardziej oddane i szczere, dusi mnie jak sznur. Każdy kolejny dzień był smutniejszy od poprzedniego.
Stałem się takim księdzem, jakim nigdy nie chciałem być. Nie porywałem tłumów, byłem smutny i nudny. Nie byłem szczęśliwy.
W wieku trzydziestu pięciu lat uświadomiłem sobie, że życie, o którym mi mówiono, że ma być przedsionkiem nieba i spotkaniem z żyjącym Bogiem, zamieniło się z czasem w zwykłą karierę urzędniczą. Uświadomiłem sobie, że chociaż kiedyś tak bardzo imponował mi Chrystus z Ewangelii, przez lata, idąc na kolejne kompromisy, stawałem się coraz bardziej kapłański i coraz mniej ludzki. Punktem zwrotnym był wypadek samochodowy, w którym otarłem się o śmierć, a później ciężka choroba.
Mój świat się zawalił. I nie umiałem go już poskładać. Przestałem wierzyć w Boga. Zacząłem się dusić na plebanii. Nie chciałem odprawiać mszy, bo czułem, że okłamuję ludzi. Zanim jednak odszedłem z kapłaństwa, długo walczyłem. Szukałem pomocy i wsparcia. Ale podobnie jak młodemu księdzu z tej historii na początku książki mnie również nikt nie pomógł. W końcu postanowiłem, że muszę zrozumieć, co się we mnie stało i dlaczego.
Tak właśnie powstała ta książka, która składa się z trzech części. Najpierw krótkie anegdoty, wycinki z życia kapłańskiego, które znam od podszewki. Potem dłuższe historie ludzi takich jak ja. Na koniec zaś moja droga.
Dlaczego w ten sposób? Może dlatego, że kształt tej książki oddaje to, co się działo w moim sercu. Anegdoty to przebłyski, jakie miewałem w początkach kapłaństwa. Wtedy nie chciałem widzieć wielu trudnych rzeczy, ale bolesne fakty, które towarzyszą tym krótkim historiom, są bezdyskusyjne. Udawało mi się jednak o nich nie myśleć i je wypierać. Jednak w miarę jak coraz bardziej wsiąkałem w życie w Kościele, widziałem coraz więcej niepokojących rzeczy. Ale mówiłem sobie: ja dam radę. Ja sobie poradzę. Nie poddam się. Kolejne miesiące i lata przynosiły kolejne fakty i kolejne obserwacje. A ja dalej uparcie mówiłem: „To niemożliwe”. Dopiero kiedy wszystko się w moim życiu zawaliło, rozpadło, poddałem się. I dopiero kiedy na własnej skórze przeżyłem to całe cierpienie, zrozumiałem, że moje serce, moje przeczucia i moje obserwacje mnie nie myliły. Tylko ja nie chciałem być szczery z samym sobą. Długą drogę musiałem przejść od zabawnych albo złośliwych spostrzeżeń do pełnych rozpaczy chwil, które ostatecznie zadecydowały o moim odejściu z kapłaństwa...ANEGDOTY
I
Jest taki żart. Wikary siedzi w samochodzie na parkingu przed plebanią, silnik już chodzi. W końcu ksiądz ma dzisiaj wolne. Ktoś, mijając auto, puka w okno. Wikary opuszcza szybę. Przechodzień pyta wikarego:
– Gdzie ksiądz jedzie?
Wikary odpowiada:
– Jeszcze nie wiem.
Kiedyś się z tego śmiałem. Później sam tak robiłem. Byle w dzień wolny albo w ferie uciec z plebanii. Dzień wolny zwykle miałem we wtorek. Zaczynał się rano. Ale co można robić we wtorek od rana? Pozostawało mi albo iść spać, albo gdzieś jechać. To jechałem gdziekolwiek, byle nie przespać całego dnia. W ferie lubiłem coś zaplanować i jeździć autostradami. Poza tym kilka razy w roku miałem kilka dni dla siebie. Mogłem wtedy wsiąść w samochód i jechać. Siadałem sobie wygodnie w aucie i jechałem przed siebie. Jechałem, jechałem i jechałem. Często bez sensu i bez planu. Delektowałem się tą drogą. Co kilka zjazdów skręcałem na parking, paliłem na każdym dwa albo trzy papierosy, kupowałem kawę na stacji i obserwowałem ludzi, którzy razem ze mną jechali autostradą. Czułem się dziwnie na tych postojach. Dopiero później zrozumiałem dlaczego.
Tam, dokąd jechałem, nikt na mnie nie czekał. Co najwyżej opłacony pokój w klasztorze albo hotelu. Ale na tych wszystkich innych ludzi w drodze ktoś czekał. Oni się do kogoś spieszyli, chcieli szybko dotrzeć do celu. Dlatego ich postoje były krótkie i rzadkie. I mało który z nich kupował sobie najdroższą kawę na stacji benzynowej czy w przydrożnej restauracji. Czekała na nich ich własna kawa, ich własny obiad, a tam, dokąd jechali, ktoś co chwila patrzył w telefon. „Która godzina?”. „Kiedy już tu będzie?”. Co rusz ktoś przesuwał w oknie firankę, bo usłyszał dźwięk silnika, i zerkał, czy to już ten samochód, na który czeka.
Na mnie nie czekał nikt.
II
Kiedy chorowałem, najbardziej się bałem, że dostanę pokój w domu księdza emeryta. Żebym tam mógł w spokoju dojść do siebie. Dlaczego tak bałem się takiego miejsca? Jedni ludzie boją się szpitala psychiatrycznego, inni domu starców, a ja się bałem domu księdza emeryta. Bałem się, że tam trafię i utknę na zawsze.
Byłem w niejednej diecezji i w każdej się mówiło o tym miejscu z dużym dystansem.
Dowiedziałem się nawet kiedyś, że w jednym domu księdza emeryta dyrektor – żeby było taniej – kupował zawsze w styczniu hurtem dziesięć trumien, by wystarczyło na cały rok. W różnych rozmiarach. Zawsze w styczniu, w promocji. Bo przecież i tak kilku umrze. Trumny więc będą sobie leżeć w szopie i czekać na swojego staruszka...
Kiedy byłem chory, bardzo realnie się przeraziłem, że tam zamieszkam. Ale ten strach przed schowaniem mnie w domu księdza emeryta, choć miałem dopiero trzydzieści parę lat, kazał mi też zobaczyć coś, czego dotąd nie zauważałem. Kapłańską starość. Zauważyłem wtedy, że w polskim Kościele bardzo niemiło się patrzy na proboszczów, którzy tak bardzo się związali z parafiami, że na emeryturze chcą w nich zostać. W niektórych diecezjach jest nawet niepisana zasada, że nie można zostać na emeryturę w parafii, w której było się proboszczem. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem o tej zasadzie, uważałem, że jest całkiem mądra. I w sumie taka ewangeliczna. Przychodzi siedemdziesiąt lat i ksiądz zostawia całe swoje życie, znajomości, przyjaźnie i troski, żeby kolejny raz umrzeć dla Chrystusa...
Byłem naiwny za młodu. Podczas choroby rozgryzłem, że tu chodzi o pieniądze i władzę. Póki jest stary proboszcz, ludzie mu chętnie przynoszą pieniądze na intencje, liczą się z jego opinią i są gotowi szachować nowego proboszcza hasłem: „W takim razie pójdziemy do starego proboszcza”. Takie parafie z księdzem emerytem nazywa się „parafiami z teściem”.
Jest też ogólnie przyjętą praktyką, że stary proboszcz nie może mieszkać na plebanii, w miejscu, o które tyle lat przecież dbał. Musi się wyprowadzić. Może zabrać, co chce, ale zostać nie może. Od dnia, który biskup wyznaczy, to już nie jest jego dom, musi oddać klucze i staje się w domu, w którym tyle razy zasypiał i który być może pokochał, już tylko gościem. I to gościem rzadkim, bo każdemu staremu proboszczowi pęka serce, gdy odwiedza swoją starą plebanię i widzi, jak mieszka tam nowy lokator.
Czasami starsi księża wynajmują sobie domek, w którym mieszkają sami albo z gosposią. Czasami kupują coś swojego. Bardzo rzadko wracają po latach do rodziny.
Jednak prędzej czy później, kiedy duchowny nie może już o siebie zadbać, trafia do domu emeryta. Chyba że broni się do końca albo nagle umrze. Każda diecezja ma takie miejsca dla starych księży. Często w domach seniora oprócz starszych duchownych przebywają inni; zawsze znajdzie się tam miejsce dla księdza, wobec którego toczy się postępowania karne albo który nie radzi sobie z alkoholem, hazardem czy innymi „słabościami”.
Pensjonariuszy od ludzi i świata oddziela domofon, najczęściej taki z numerami zamiast nazwisk, oraz brama i kraty. Czasami ten dom jest gdzieś na uboczu, tak że ludzie nawet nie wiedzą o jego istnieniu.
Pamiętam, jak odwiedzałem jednego zasłużonego proboszcza w domu emeryta. Najpierw domofon i dociekliwe pytania, po co w ogóle przyszedłem. Potem ktoś mi otwierał pilotem wielką bramę. Drzwi do budynku też były zamknięte. Musiałem więc znowu dzwonić przez domofon i czekać, aż ktoś przyjdzie mi otworzyć. Mój proboszcz miał zepsuty domofon, którego nikt nie naprawiał przez lata. Po co, skoro i tak mało kto dawał radę przedrzeć się przez pierwszą bramę, kraty, wysoki płot i nieustające pytanie: „O co chodzi?”.
W środku kraty i pozamykane pokoje. Mieli tam paru „demencyjnych” księży, którzy próbowali uciekać. Jak ktoś zachorował psychicznie albo był pod specjalnym nadzorem, też tam mieszkał. Ten dom emeryta pełnił również funkcję miejsca przymusowego odosobnienia, żeby nie powiedzieć: więzienia o złagodzonym rygorze. Stąd łatwo sobie uzmysłowić, że żadni goście nie byli mile widziani. I jeszcze personel. Pracowało tam kilka sióstr zakonnych, po których było widać, że uważają pracę z księżmi emerytami, a czasami księżmi wariatami lub „zboczeńcami”, za zsyłkę i osobistą klęskę. Wszystkie tam były rozdrażnione i poirytowane. Zresztą nie dziwię się. Chciały naśladować Jezusa, służyć biednym, pomagać prostytutkom stanąć na nogi, a nie opiekować się starymi księżmi w domu starców. Mój proboszcz gasł tam jak świeca. Z każdym miesiącem w tym dziwnym miejscu ubywało mu sił i ochoty do życia. Póki miał siłę, uciekał stamtąd. A pewnego dnia położył się do łóżka i więcej nie wstał. Jego nazwisko wisiało na domofonie jeszcze dwa lata po śmierci...
III
Każda diecezja zatrudnia kilka osób jako kierowców biskupa. Kiedy biskupi uczestniczą w obradach, kierowcy siedzą w hotelu albo spotykają się na kawie i następuje wymiana ciekawych historii. Ponoć jeden z naszych kierowców przywiózł z takiego spotkania historię, która szybko obiegła całą diecezję. Nie wiadomo, komu ją opowiedział, ale każdy, kto ją powtarzał, twierdził, że jemu. Niektórzy nawet mówili, że wiedzą, o którego biskupa chodzi. Ta historia dotarła do mnie na jakichś kapłańskich urodzinach.
Pewien biskup wracał z bierzmowania. Był już czerwiec, bardzo gorąco, kierowca w garniturze, biskup w sutannie. Wiadomo, podczas takich wizyt obowiązuje dress code. Nie było gorąco, było cholernie gorąco. W końcu kierowca odezwał się do biskupa:
– Księże biskupie, połowa czerwca, gorąc straszny, może by się wykąpać w jeziorku.
– Ale, panie kierowco, gdzie? No i jak? Ja w sutannie...
– Jest tu niedaleko takie spokojne jeziorko. Tam nikogo nie ma. Podjedziemy, zrzucimy ciuchy w aucie i do jeziorka hops.
– Gdyby nie to, że mnie pan od lat już wozi, tobym się zdziwił tą propozycją.
– Księże biskupie, to moje strony. W tym jeziorku zawsze się kąpię, jak tu przejeżdżam. Wiem, jak tam podjechać, żeby nikt nie widział.
Chwilę debatowali, w końcu biskup się zgodził.
Kierowca zaparkował w lesie, pięćdziesiąt metrów od plaży. Rozebrali się do majtek w limuzynie i ruszyli nad brzeg. Tuż nad wodą zdjęli jeszcze bieliznę, ale tak, żeby się nie widzieć nawzajem, i zaczęli się pluskać. Nagle kierowca – zawsze czujny! – wypatrzył, że zbliża się grupka dzieci na rowerach. Były jeszcze daleko, ale nie ulegało wątpliwości, że jadą w stronę ukrytej plaży, gdzie kąpie się kierowca z biskupem. Biskup też zobaczył rowerzystów i się przeraził. Może przez głowę mignęły mu nagłówki: „Nagi biskup w jeziorze!”?
Kierowca nie czekał, aż dzieci dotrą na plażę. Podpłynął do biskupa, wziął za rękę i wyciągnął z wody, nie było czasu, żeby się ubierać. Trzeba było biec w stronę auta. Dzieci właśnie wjechały na plażę, zatrzymały rowery i przeżyły szok. Kiedy kierowca zobaczył, że biskup w naturalnym odruchu zasłania swą męskość, krzyknął:
– Nie tak, nie tak! Twarz, twarz trzeba zakryć! To na dole wszyscy mają takie samo.
Dzieciaki krzyknęły, kiedy nadzy mężczyźni minęli ich na plaży. Ale nie rozpoznały, co to za zamaskowani nudyści biegli po piasku.
Wiem, że niektórzy próbowali zgadywać, który to mógł być biskup. Ale w sumie: co za różnica?
NOTA OD AUTORA
Mam nadzieję, że nikogo nie zranię moją książką. Nie napisałem jej, żeby się mścić.
Inspiracją dla mnie byli żywi, autentyczni ludzie, którzy przeżywali życiowe kryzysy. Jednakże pisząc, starałem się tak rozwijać opowieść, żeby opisani przeze mnie bohaterowie stali się niezależnymi, odrębnymi od pierwowzorów postaciami.
Wszelkie podobieństwa są zupełnie przypadkowe i niezamierzone. Moja książka nie jest kroniką, oskarżeniem ani reportażem. Nie przedstawia faktów ani zdarzeń. Jest opowieścią o tym, jak obecne struktury Kościoła niszczą ideały powołanych przez Chrystusa, a często również i samych powołanych. To struktury budowane przez niejasne finanse, niewolniczą zależność od przełożonych, przymusowy celibat, urzędniczą mentalność i jeszcze wiele innych czynników, które są dalekie od Ewangelii i które gaszą Ducha.