- W empik go
Żniwiarz dusz - ebook
Żniwiarz dusz - ebook
Książę, którego magia odrzuca.
Król, który poprzysiągł zemstę.
Szamanka, która nie jest już sama.
Po wielu latach tęsknoty za darem magii, Arrah zdobyła to, czego zawsze pragnęła – ale zapłaciła za to zbyt wysoką cenę. Teraz ostatnia znachorka ma uratować tę samą rodzinę, która ją zdradziła, pogrążone w chaosie królestwo i niemożliwą do spełnienia miłość.
Kiedy Arrah wróciła na plemienne ziemie, by odnaleźć tych, którzy przeżyli atak demonów, jej ukochany Rudjek poluje na ostatnich ocaleńców z demonicznej armii – i odkrywa intrygę, która ma zniszczyć wszystko, co pozostało z ich świata.
Król Demonów pragnie Arrah, a jeśli ona i Rudjek nie rozwikłają jego planów, zniszczy wszystko i wszystkich, którzy staną mu na drodze.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8266-016-6 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DIMMA
Zacznę swoją opowieść od początku, środka i końca, żyłam bowiem tysiąc razy i tysiąc razy umierałam, a za każdym razem, gdy umieram, powraca do mnie to samo wspomnienie – ostatnie chwile mojego pierwszego życia, kiedy byłam Dimmą: boginią, dziewczyną, żoną, matką, zdrajczynią, potworem. Niebywały akt, który zapoczątkował koniec świata. Początek wojny między bogami a moim ukochanym Daho.
Siedzę na tronie z polerowanych kości, zdobionym złotem i klejnotami, pięknym, a zarazem groteskowym. Wysoko, na samym szczycie schodów, które zbudował dla mnie Daho, żebym mogła obserwować niebiosa. O tej godzinie, kiedy rządzi mój brat Re’Mec, siedzę skąpana w blasku słońca przenikającym przez ametystową kopułę.
Trzymam moje dziecko. To drobna iskra wibrująca na wnętrzu dłoni, maleńka i bezcenna. Nasz syn dostał serce swojego ojca i mój skradziony dar nieśmiertelności. Mówi, że mnie kocha, w naszym sekretnym języku. Ale moje naczynie zdradza moje intencje. Nie mogę powstrzymać płaczu. Mój syn jest skazą na projekcie Największego Kataklizmu, tą częścią mnie, którą chcą zniszczyć moi bracia i siostry. Zaciskam powieki, cała drżę.
Do komnaty sączy się ciemność, połyka blask słońca i odgłosy bitwy. Któryś z moich braci wyminął Daho i jego armię, przebił się przez linię obrony. Wzdycham ciężko, ze znużeniem.
Tak wielu zginie z powodu podjętych przeze mnie decyzji. Moja siostra Koré powiedziała kiedyś, że miłość boga to niebezpieczna rzecz. Teraz to wiem. Nie chcę umierać, ale zasłużyłam na swój los.
– Och, Dimmo. – Przenika mnie udręczony podwójny głos Fram. – Coś ty narobiła?
Kiedy otwieram oczy, Fram stoją przede mną w swojej podwójnej postaci – bliźnięta światła i ciemności, życia i śmierci, chaosu i spokoju. Natychmiast zdaję sobie sprawę, że utraciłam fragment czasu – w moich wspomnieniach zionie dziura po wyciętym kawałku. Spoglądam na swoją zaciśniętą pięść, w której zaledwie przed chwilą trzymałam dziecko. Rozprostowuję drżące palce, jeden po drugim, ale mojego syna już nie ma.
Ametystowa kopuła pęka od mojej wściekłości, sypią się z niej odłamki, które wbijają mi się w skórę. Mury płaczą moimi łzami.
– Gdzie on jest? – pytam. – Gdzie jest mój syn?
– Przykro mi, siostro – mówią Fram, a ich cienie ujmują moją twarz i ocierają łzy.
Czuję ulgę, że to Fram przyszli odebrać mi życie, a nie Koré czy Re’Mec. Z całego rodzeństwa oni rozumieją mnie najlepiej.
– Nie ty powinnaś była to zrobić. Takiego okrucieństwa nikomu nie życzę.
– Zabiłam go? – pytam, ponieważ tylko taki wniosek mi się nasuwa. Cała się kurczę, czuję w środku bezdenną pustkę. Zrobiłam coś niewybaczalnego. – Zabiłam swojego syna.
Pamiętam dokładnie każdy najdrobniejszy szczegół swojego pierwszego życia z wyjątkiem tej chwili. Tuliłam dziecko w dłoniach i nagle… już go nie było. Niektóre czyny są zbyt potworne, by je pamiętać – niektóre zbyt bolesne, by je zachować.
Z oczu Fram również płyną łzy.
– Re’Mec i Koré zakończą wojnę dopiero wtedy, gdy oboje będziecie martwi, twoje dziecko i ty. Oszczędzą Daho i jego ludzi, jeśli zgodzisz się na nasze warunki.
Ponownie wbijam wzrok w dłonie. Nie mogę się pogodzić z tym, co zrobiłam – nie mogę spojrzeć Daho w oczy. Nie mogę mu powiedzieć, że zabiłam naszego syna.
– Zrób to – mówię. – Zanim zmienię zdanie.
Fram ciskają we mnie wstęgami światła, które przecinają moją pierś i wyrywają część łączącą mnie z Największym Kataklizmem – nieśmiertelność. Moja dusza więdnie, a cienie Fram ocierają resztki łez z twarzy pustego naczynia. Nawet ja nie potrafię uwolnić się ze szponów boga życia i śmierci. Ale jak już mówiłam, to nie jest koniec mojej historii.
To również początek.JEDEN
ARRAH
Iskry magii przenikają przez ściany, poganiane blaskiem księżyca i cieniami. To pora ösana, fragment czasu między nocą a dniem, kiedy magia ma największą moc. Zaciskam zęby, gdy iskry wbijają mi się w skórę, dodając siły. Na dwudziestu bogów, płoną, ale nie mogę tego przerwać, nie mogę znowu zawieść – już i tak tyle straciłam.
Zaciskam dłonie na podłokietnikach krzesła, przełykam żółć na języku, a ostatnie iskry topnieją. Ka przywódców poruszają się we mnie, wlewają do mojego wnętrza mądrość i wspomnienia całych pokoleń. Dzięki poświęceniu i darom przywódców mam w sobie więcej magii, niż kiedykolwiek mogłam sobie wymarzyć. Musi wystarczyć, żeby ocalić Sukara.
– Zadziała – mówi Essnai, podając mi jeden z sierpów Sukara.
Stal rozbłyska w stłumionym świetle wypełniającym sypialnię, symbole Zu wibrują na ostrzu. Zniszczone drewno rękojeści dziwnie leży mi w ręku, jakbym wzięła bez pytania czyjąś rzecz.
Mimo wszystko zmuszam się do uśmiechu, a Essnai opiera się plecami o ścianę i obserwuje rytuał. Cieszę się, że jest tu ze mną. Doglądamy Sukara. Rudjek i pozostali poszli przodem do Królestwa, żeby przekazać wieści o bitwie w Świątyni Heki. Fadyi i Raëke, strażnicy Rudjeka, zostali, trzymali się jednak na dystans, kiedy przygotowywałam się do rytuału. Staram się nie myśleć o tym, że nie ma przy mnie Rudjeka. Nie mogę się rozpraszać z takiego powodu – nie teraz, chociaż niczego bardziej nie pragnę, niż być razem z nim. Essnai nie skarży się na nieobecność Kiry, chociaż wiele razy przyłapałam ją na tym, jak tęsknie patrzy na wschód, w stronę domu.
Ciszę panującą w komnacie zakłócają tylko trzaskanie płomieni świec i urywany oddech Sukara. Wydaje się taki mały, kiedy tak leży na łóżku pod wyblakłym pledem. Nie obudził się jeszcze – po tym, jak o mało nie zabiłam go podczas bitwy. Wyrzuty sumienia ściskają mi żołądek. Jedna ze stłumionych emocji, które zaczynają mnie kąsać, gdy tylko opuszczam gardę.
Koré próbowała uleczyć Sukara, zanim opuściliśmy plemienne ziemie, ale nie zaczekała, żeby sprawdzić, czy mu lepiej. Oriszy księżyca zależy przede wszystkim na pudełku, w którym spoczywa dusza Króla Demonów, tyle że nie ma pojęcia, gdzie je ukryła. Wymazała swoje wspomnienia, żeby moja siostra nie dobrała się do pudełka. Czuję się nieswojo na myśl, że jego dusza wciąż gdzieś tam jest, ale teraz nie ucieknie, ponieważ ludzie plemion nie żyją. Odszedł Heka, bóg plemiennych ziem, i teraz nie ma nikogo obdarzonego magią o wystarczającej mocy, żeby uwolnić Króla Demonów. Moja matka i siostra nie mogą wyrządzić więcej szkód. Szybko otrząsam się z tych myśli, bo one tną najgłębiej ze wszystkich.
Orisza słońca, Re’Mec, odszedł przed swoją siostrą bliźniaczką. Nie żeby kiedykolwiek dbał o życie śmiertelników. Tak naprawdę chce odzyskać sztylet Króla Demonów, który Shezmu, ojciec demon mojej siostry, ukradł po bitwie.
– Orisze uzyskali od nas to, co chcieli – mówię, wpatrując się w mizerną twarz Sukara. Może oczekiwałam od nich zbyt wiele po tym wszystkim, co poświęciliśmy, żeby posprzątać ich bałagan. – A teraz wrócili do ulubionej zabawy w bogów.
– Robią to, co potrafią najlepiej – stwierdza Essnai bez cienia złośliwości w głosie.
Sukar nie otwiera oczu od siedemnastu dni. Wciąż odtwarzam w pamięci tamtą chwilę. To, jak Efiya uniosła miecz nad jego głową. Jak za pomocą magii cisnęłam jego ciałem w powietrze. Jak uderzył o kamienną kolumnę w świątyni i już się nie podniósł. Chciałam tylko uratować przyjaciela, a o mało go nie zabiłam. To przeze mnie jest w takim stanie.
Pochylam się nad nim, robiąc głęboki wdech. Mam w sobie wiedzę i magię przywódców pięciu plemion: Icaraty z plemienia Mulani, U’metu z plemienia Kes, Beki z plemienia Zu, Töry Eké z plemienia Litho oraz mojej babki Mnekki z plemienia Aatiri. Z tej piątki najskuteczniejszym znachorem jest przywódca Litho, ale jego metoda wymaga połączenia mojego ka z ka Sukara. Dziesiątki ludzi straciło życie, zanim opanował tę praktykę. A ja nie mogę ryzykować, że popełnię błąd. Metoda przywódcy Kes polega na złożeniu trzech ofiar w ciągu trzech dni, poczynając od nowiu.
Sukar chciałby, żebym szanowała jego tradycje, dlatego wybrałam rytuał oparty na magii kopistów z plemienia Zu. Potrzebny mi do niego Beka. Kiedy jego wiedza przepływa do mojego umysłu, porusza się on we mnie jak liście szeleszczące na wietrze. Nawet nie muszę prosić – jego ka czeka, aż je przywołam. Niegdyś znałam na pamięć każdy zwój z rytuałami ze sklepu ojca, były wtedy jednak bezużyteczne, bo nie mogłam wezwać ich mocy. Teraz mam wszystkie sekrety magii na wyciągnięcie ręki.
Podnoszę się z sierpem Sukara w dłoni.
– Jestem gotowa.
– Później odpoczniesz – mówi Essnai tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Wyglądasz na zmęczoną.
– Tak, mamo Essnai – odpowiadam pokornie.
Kląska językiem i wszystko jest niemal jak za dawnych czasów.
Podchodzę do stołu, na którym stoi miseczka z tuszem pośród trzech świec i leży kość zaostrzona na jednym końcu jak igła. Cień przywódcy Zu rozciąga się na ścianie. Beka był nieco wyższy ode mnie, a jego ado, rogate nakrycie głowy, jeszcze dodawało mu wzrostu. Jego ka nadal nosi rubinową maskę z onyksowymi otoczkami wokół oczu – maskę zastrzeżoną dla przywódcy Zu.
„Potrzebuje twojej krwi”, szepcze Beka ochryple. Tylko ja słyszę jego głos. Przechodzą mnie ciarki. Przywódcy rzadko się odzywają, a kiedy już do tego dochodzi, cieszę się, że ich wypowiedzi ograniczają się do kilku słów.
Tnę sierpem wewnętrzną część dłoni. Krew spływa do miski z mieszaniną tuszu i ziół. Unosi się dym. W chwili, gdy odkładam sierp, nacięcie natychmiast się zasklepia, pozostawiając tylko zapach rozgrzanego żelaza w powietrzu. Nawet nie muszę się zastanawiać nad tym, co robię, moja nowa magia działa na zasadzie instynktu. Nie spodziewałam się tego. Wciąż wielu rzeczy muszę się nauczyć.
Przez te dni, które upłynęły od bitwy, włosy Sukara urosły. Essnai zgoliła ich trochę w związku z rytuałem. Teraz dodaję odrobinę do tuszu, biorę miskę i igłę, i siadam na brzegu łóżka. Po czole Sukara spływają krople potu, a pomieszczenie wypełnia dym. Beka przesyła mi obrazy symboli siły, uzdrawiania i wzmocnienia. Kiedy pokazuje się czwarty symbol, moje policzki zaczynają płonąć. Dwa splecione ciała – symbol płodności. Zdaje się, że Beka ma poczucie humoru.
– Obdarzam cię mocą w imię ojca i matki plemiennych ziem. – Zanurzam igłę w tuszu. – Niech Heka przeprowadzi cię przez ciemności.
Zsuwam koc z nagiej piersi Sukara, odsłaniając kilkanaście tatuaży pozbawionych magii. Jego skóra jest gładka i ciepła. Gdyby był przytomny, na pewno rzuciłby jakąś uszczypliwą uwagę. Brakuje mi jego umiejętności żartowania nawet w bardzo poważnych sytuacjach.
Magia pulsuje w mojej krwi, kiedy muskam jego kość biodrową. Rozpoczynam długi i żmudny proces, jakim jest wyrycie na skórze wizerunku żniwiarza – bliźniaka tego na drugim biodrze – żeby dodać Sukarowi mocy. Przy każdym ukłuciu igły pojawia się kropla krwi.
– Odwagi, synu plemienia Zu.
Rysuję jeszcze dwa tatuaże – identyczne rogi na obu nadgarstkach – nasączone magią uzdrowicielską. I yul o trzech gałęziach w zagłębieniu łokcia, wzmacniający wcześniejsze tatuaże. Kiedy jest gotowy, ciało Sukara pulsuje światłem, a ja się uśmiecham.
– Co się dzieje? – pyta Essnai ze swojej grzędy pod ścianą.
– Jego tatuaże znowu świecą – tłumaczę, bo wiem, że nie może zobaczyć magii.
Essnai wzdycha z ulgą, ale Sukar nadal się nie rusza. Czekamy pół dzwonu. Światło blednie powoli, nieubłaganie wysącza się z tatuaży, zabierając ze sobą naszą nadzieję. Kiedy mówię, że tatuaże znów są niemal całkiem ciemne, Essnai rzuca mi zrozpaczone spojrzenie. Zbliżam rękę do yul, bo chcę dodać rysunkowi więcej magii, ale w palcach czuję ból. Igła wysuwa mi się z dłoni, a cień przywódcy Zu znika. Moje palce kurczą się i wyginają w nienaturalny sposób. Szybko cofam dłoń i przyciskam ją do piersi. Natychmiast rozumiem swój błąd. Nie mogę nasycić tatuażu większą ilością magii niż ta, którą może przyjąć za jednym razem.
Essnai klęka naprzeciwko mnie.
– Wszystko w porządku?
Resztki światła odpływają z tatuaży Sukara.
– Miało zadziałać – mówię. – Muszę wypróbować coś innego.
Essnai ujmuje moją rękę między swoje obie dłonie i ból powoli mija.
– Spróbuj jeszcze raz, w sklepie ojca, gdy trochę odpoczniesz. Od Tamaru dzieli nas niecały dzień podróży, Sukar wytrzyma. Jest zbyt uparty, żeby umrzeć.
– Nie potrzebuję odpoczynku. Nic mi nie jest.
– Zaledwie kilka tygodni temu niemal wstąpiłaś w śmierć – odpowiada Essnai. – Daj sobie trochę czasu. – Puszcza moją rękę. Jej oczy zdradzają rozczarowanie. – Poszukam czegoś do jedzenia.
Kiedy otwiera drzwi, do pokoju wpada hałas z gospody. Jesteśmy dwa piętra wyżej, ale odnoszę wrażenie, jakbyśmy znajdowały się na parterze, tuż obok tych wszystkich żłopiących piwo gości.
Odsuwam igłę i krwawe lekarstwo, odchylam się na oparcie krzesła, zamykam oczy i masuję sobie czoło. Czy coś przegapiłam? Babka zawsze kazała mi powtarzać kolejne kroki każdego rytuału w najdrobniejszych szczegółach. Pamiętam, jak siedziała ze skrzyżowanymi nogami, z siwymi włosami splecionymi w koronę. Zawsze miała do mnie cierpliwość. Wspomnienie przydaje mi determinacji – może Essnai ma rację, może po prostu potrzebuję odpoczynku, zanim spróbuję ponownie.
Ostra woń spalenizny każe mi otworzyć oczy. Dym unosi się ze świeżych tatuaży, a spopielałe płatki odrywają się od skóry. Sukar bierze kolejny nierówny wdech. I nie wypuszcza powietrza, co dociera do mnie zbyt późno.
– Sukar – szepczę, podbiegając do niego. – Nie, nie, nie.
Jego ciało wygina się konwulsyjnie, twarz wykrzywia ból. Trzymam go. Nie bardzo wiem, co robić. Z kłębka emocji zakopanych głęboko w moim wnętrzu odrywa się paniczne przerażenie. Przez wiele dni przerabiałam w głowie rytuał Zu. Niemożliwe, żebym coś pomyliła.
Wraca Essnai. Niesie dwie miski.
– W kuchni mieli tylko czerstwy chleb i zimną… – urywa na widok wstrząsanego drgawkami ciała Sukara, szybko stawia miski na stole i podbiega do niego z drugiej strony. – Co się stało?
– Nie wiem – odpowiadam, jednak nagle dostrzegam bardzo słabe światło, które jaśnieje w tatuażach Sukara i z każdą chwilą przybiera na sile. Opada ze mnie napięcie. Całe ciało zaczyna świecić. – On… on chyba się budzi.
Twarz Sukara wykrzywia gwałtowny grymas, Essnai śmieje się przenikliwie. Sukar próbuje coś powiedzieć, ale bez skutku, a Essnai ucisza go i przytyka kubek z wodą do jego ust.
Wreszcie Sukar całkiem przytomnieje i ochrypłym głosem pyta:
– Dlaczego czuję się, jakbym wstąpił w śmierć i wrócił?
Ściskam jego rękę z uśmiechem. Będzie dobrze.
– Bo tak właśnie było.DWA
ARRAH
Sukar mruży oczy w blasku świec. Macki tuszu rozchodzą się po jego ciele, biorąc początek w kaheri – tatuażu w kształcie gwiazdy pośrodku piersi. Powyginane gałęzie rozrastają się, dosięgają obojczyków, a korzenie wiją się w dół brzucha. Rekonfiguracja to dobry znak. Drzewo świadczy o mocy. Ciało Sukara ma w sobie dosyć magii, żeby pomogła mu wyzdrowieć. Kiedy jego oczy wreszcie odzyskują ostrość widzenia, krzywi się.
Essnai przyjacielsko klepie go po policzku.
– Więcej nas tak nie strasz.
Spodziewam się, że Sukar rzuci w odpowiedzi dowcipną czy złośliwą uwagę, ale jego zaczerwienione oczy błyszczą od niewypłakanych łez.
– Co mnie ominęło?
– Efiya wykorzystała twój chwilowy brak czujności. Przypuszczam, że marzyłeś na jawie pośród bitewnego zgiełku. Czy coś w tym rodzaju – odpowiada Essnai, machając nadgarstkiem, na co Sukar marszczy nos. – Arrah posłużyła się swoją magią i zepchnęła cię z trajektorii śmiertelnego ciosu. Gdyby nie ona, właśnie odprawialibyśmy nad tobą pogrzebowy rytuał Zu.
Sukar wzdryga się – bardzo lekko, niemal niezauważalnie. Z wysiłkiem próbuje się podnieść, a Essnai pomaga mu usiąść z plecami opartymi o ścianę.
– Wygraliśmy?
Potakuję, tłumiąc fantomowy ból w boku, tam, gdzie trafił mnie cios Efiyi. Nie mogę zdobyć się na wyznanie, że zabiłam swoją siostrę. Że czułam do niej zarazem miłość i obrzydzenie. Że budziła we mnie żal i nienawiść jednocześnie. Że nigdy nie zdołałabym jej wybaczyć tego, co uczyniła naszym rodzicom, plemionom, Rudjekowi. Że ją zawiodłam. Może gdybym bardziej się starała, lepiej ją uczyła, ją też mogłabym uratować.
– Efiya nie żyje – mówię, a potem kieruję rozmowę na Sukara. – Wybacz, że o mało cię nie zabiłam.
Sukar wbija we mnie wzrok. Oczy ma wielkie jak spodki. Tak bardzo chcę, żeby rzucił jakiś żart, jak to on, ale Sukar tylko masuje sobie skronie.
Essnai poklepuje go po ramieniu.
– Wyliżesz się. Arrah cię poskładała.
– Ustalmy fakty. – Sukar unosi jedną brew, a cień uśmiechu wreszcie przemyka po jego ostrych kościach policzkowych. – Arrah o mało mnie nie zabiła, ale powinienem być wdzięczny, że uratowała mi życie.
Cieszę się, że wróciło mu poczucie humoru, ale nie zmywa to poczucia winy, które tkwi w moim wnętrzu – żalu, pomyłek, bólu. Brakowało mi głosu Sukara i przekomarzanek naszej trójki. Powinnam potraktować tę chwilę jak obietnicę, że pewnego dnia wszystko znów będzie dobrze, ale nie mogę tak po prostu się uśmiechać i udawać, że rany w moim umyśle przestały krwawić.
Essnai wzrusza ramionami.
– No cóż, żyjesz.
– Naprawdę połamałaś mi wszystkie kości? – pyta Sukar z niedowierzaniem.
– Obawiam się, że tak – odpowiadam, uciekając wzrokiem.
Przysuwa palce w moją stronę. Spoglądam na niego. Wróciła mu odrobina dawnej energii. Ściska moją rękę i wzrusza ramionami.
– Jak powiedziała Essnai, żyję.
Zagryzam wargę.
– I możesz się pochwalić trzema nowymi tatuażami.
– Błagam, powiedz, że nie posłużyłaś się magią kopistów. – Sukar jęczy, szukając nowych znaków na swoim ciele. – Na Hekę, jeśli zrobiłaś mi paskudne dziary, to przysięgam…
– Wykonałam przyzwoitą pracę – bronię się.
Sukar otwiera usta, waży kolejne słowa, a jego spojrzenie wędruje między mną a Essnai.
– Jak to możliwe, że wciąż żyjesz? – pyta czujnie. – Mój wujek powiedział, że jeśli posłużysz się sztyletem Króla Demonów, zginiesz.
Wymieniam spojrzenie z Essnai. Zaraz po bitwie ona i Rudjek zadawali sobie to samo pytanie. Pamiętam Efiyę wykrwawiającą się na posadzce świątyni, wyciągającą ręce w moją stronę, a potem nie pamiętam już nic, aż pojawił się sen. Skrzydlata bestia z łbem szakala sfrunęła z nieba i wykradła mnie ze świata. To był tylko sen, nie wizja, nie cień tego, co miało nadejść. Musiałam w to uwierzyć. Mogłam posłużyć się darem babci, żeby się dowiedzieć, ale nie chciałam. Był taki moment tuż przed nadejściem snu – kawałek granatowego nieba, błogi spokój, przelotne uczucie ulgi. Trzymam się tego odprysku, zamiast przywoływać wspomnienie, którego wolałabym się pozbyć.
– Możliwe, że na chwilę umarłam.
– Twoja magia przywróciła cię do życia? – pyta Sukar.
Jego oczy błyszczą z zaciekawienia.
Moja magia. Nigdy nie przywyknę do tego mrowienia pod skórą. Jakby brała mnie w ciepłe objęcia.
– Magia albo orisza życia i śmierci. – Odchrząkuję. – Koré uważa, że to oni mi pomogli.
– Fram? – Sukar pociera podbródek. – Ciekawa decyzja jak na boga, który zawodowo zajmuje się śmiercią.
Z tyłu głowy rodzi się niepewność, ale szybko odsuwam ją od siebie. Żyję. Nie ma znaczenia, jak i dlaczego. Przeżyłam mimo wszystko. Dostałam drugą szansę i magię, żeby pomóc naprawić przynajmniej część szkód, które wyrządziła moja rodzina.
– Oboje potrzebujecie snu. – Essnai siada na krześle przy łóżku Sukara. Ponieważ się nie ruszam, unosząc brew, dodaje: – No już!
– Jak to dobrze widzieć, że nic się nie zmieniło – mówi Sukar, leniwie cedząc słowa. – Nadal jesteś tyranką.
Essnai wygląda na dość zadowoloną z siebie, a ja nie mam siły się z nią kłócić. Magia jest wyczerpująca. Moje kości bolą, jakbym właśnie wzięła udział w ulicznej bójce, i to po przegranej stronie. Ale to niewielka cena za uzdrowienie Sukara. Życzę przyjaciołom dobrej nocy i wychodzę. W wąskim korytarzu uderza mnie w nozdrza smród tytoniu i stęchłego piwa, z dołu dobiega śmiech. Mijam jednego z gości, który przez chwilę męczy się z kluczem, ale w końcu, zataczając się, wpada do pokoju.
Kładę się na łóżku i wbijam wzrok w popękany sufit. Jestem zmęczona, jednak niespokojna. Nie wiem, co przyniesie jutro. Nie mam po co wracać do Tamaru. Nie mogę znieść myśli, że znowu miałabym mieszkać w willi i patrzeć na tancerki Mulani, które moja matka namalowała na ścianie. Na porzucony ogród ojca. Nie wiem, czy zniosę kolejne widoki zniszczenia po nieudanej próbie uratowania plemion. Kiedy opuszczaliśmy miasto, leżało ono w gruzach, całe dzielnice spalono do gołej ziemi. Chciałabym wierzyć, że czas leczy rany, ale to nie takie proste.
Pozostaje kwestia banicji. Czy Rudjek zdołał przekonać ojca do zmiany zdania? Czy może zastanę na miejscu żołnierzy gotowych mnie aresztować? Skoro wszyscy wiedzą, że za atakami demonów stały moja matka i siostra, mogą pomyśleć, że ja też miałam z tym coś wspólnego. Czy mieszkańcy Tamaru zdają sobie sprawę, że plemiona znikły, zmiecione ręką mojej siostry, i że wszyscy ludzie zginęli?
Sięgam po magię, bo tak bardzo pragnę złagodzić ból. Wspomnienia przywódców napływają jednocześnie gwałtowną falą i zalewają moje myśli. Osuwam się w nie i płaczę tak długo, aż brakuje mi łez. Już prawie zasypiam, gdy jedno wspomnienie przysłania pozostałe. Chłopiec spowity w cienie siedzi na brzegu zamarzniętego jeziora, a kolana ma podciągnięte pod brodę. Szepcze, ale tak cicho, że nic nie słyszę, a jego głos jest jak spokój topniejącego śniegu. Próbuję pochwycić słowa, lecz bledną na brzegach, aż zostaje po nich tylko słabe doznanie, które tuli mnie do snu.
Rano Sukar nadal jest osłabiony i skarży się na ból głowy, jednak koniecznie chce wstać. Wspiera się na kiju Essnai, ale i tak dwa razy się potyka, zanim docieramy na dół i przeciskamy się przez tłumek nowych gości, pomiędzy którymi są też nocne marki. Pili przez całą noc i najwyraźniej wciąż nie zamierzają przestać.
– Może powinienem uważać z winem – rzuca Sukar, potykając się po raz trzeci.
– Hm – odpowiada z namysłem Essnai, podejmując grę. – Co ty byś zrobił bez przyjaciół, którzy tak wspaniale się tobą opiekują?
Po niebie powoli wspina się oko Re’Meca, a ulicami ciągną tłumy. Ludzie wędrują po ubitej, popękanej ziemi, z wozami zaprzężonymi w osły, zmierzając do miejsc, gdzie będą kupować i sprzedawać swoje towary. Powietrze przesyca woń gnoju, siana i krwi. Krwi cieknącej z dna wózka, który pcha przed sobą rzeźnik, i zostawiającej ślad na ziemi. Ten widok przypomina mi pole bitwy. Mało brakowało, a stracilibyśmy wszystko.
Czuję na skórze mrowienie antymagii strachopłochów. Po chwili dostrzegam je niedaleko naszego wozu. Fadyi kiwa głową w naszą stronę, Raëke przesuwa dłonią po końskiej grzywie. Fadyi na pierwszy rzut oka może uchodzić za istotę ludzką dzięki niesamowitym czarnym lokom wygolonym po bokach głowy. Jego twarz to wyobrażenie typowego Tamarczyka – ciemnobrązowa skóra, ciemne oczy, ostre rysy. Dzięki magii tylko ja widzę, że jego skóra nieustannie się porusza, zmienia i wysila, żeby utrzymać kształt. Raëke również dobrze naśladuje człowieka, tyle że ma za duże oczy i często zapomina nimi mrugać.
Nie przywykłam do tego, jak ich antymagia ociera się o moją skórę niczym niespodziewana ciemność w środku bezchmurnego dnia. W ich obecności moja magia jest w stanie gotowości, ciska się i zwija w moim wnętrzu. Jest niespokojna. Jej reakcja na strachopłochy stanowi nieustanne przypomnienie, że Rudjek i ja nie możemy być razem. Nie możemy się dotykać, całować, znaleźć pocieszenia w swoich ramionach. Próbuję się pozbyć supła ściskającego żołądek. Nie wyjaśniliśmy sobie tylu spraw. Jestem Rudjekowi winna przeprosiny za to, że tak okropnie go potraktowałam, kiedy zraniła go Efiya. Nie zasługuję na jego wybaczenie.
– Woziłyście mnie jak worek zboża? – pyta Sukar, opierając się na lasce.
– A o co chodzi? – mówi Essnai.
Sukar wywraca oczami.
– To pewnie lepsze niż ciąganie mnie po ziemi.
– A, to też było – rzucam z wymuszonym uśmiechem. – Dopóki nie znalazłyśmy wozu.
– Ale z was przyjaciółki. – Sukar macha rękami, jakby mnie przeganiał, lecz na jego twarzy maluje się wdzięczność. – Skoro już tak się namęczyłyście, niech będzie wóz.
Powoli mijamy krajobraz złożony z pól uprawnych i piaszczystych dróg. Niemal przez cały czas jestem w napięciu. Sukar, Essnai i ja często pokonywaliśmy tę drogę razem z moim ojcem, podróżując do ziem plemion, w karawanie ponad setki rodzin, zmierzając na Święto Krwawego Księżyca. W głowie odtwarzam ostatnie słowa ojca: „Mała Kapłanko, musisz być silna. Jeszcze przez chwilę”.
Trudno być silną, wiedząc, że już nigdy nie usłyszę jego opowieści ani nie zobaczę uśmiechu na jego twarzy.
Kiedy zostajemy sami na drodze, Raëke zmienia się w nektarnika. Przemiana zachodzi błyskawicznie, jej ciało staje się szarą cieczą, która kurczy się i przybiera gładki kształt. Szybko pojawiają się skrzydła, czarne pióra, paciorkowate oczy i dziób. Jaskrawożółte podbrzusze, długi opalizujący ogon. Antymagia strachopłochów bywa przytłaczająca, ale jest również niezwykła. Raëke wydaje przenikliwy świergot, a potem wzbija się w powietrze, żeby zanieść Rudjekowi wiadomość o naszym przybyciu.
Przez resztę dnia Essnai i Fadyi opowiadają Sukarowi o wszystkim, co wydarzyło się pod koniec bitwy. Ja milczę. Mówią, że Shezmu i kilka demonów uciekli ze skradzionym sztyletem Króla Demonów. Za każdym razem, gdy o tym myślę, skóra mi cierpnie. Powtarzam sobie, że powstrzymaliśmy Efiyę, a Shezmu nie może uwolnić Króla Demonów bez jej udziału. Ale demony same również potrafią wyrządzić mnóstwo szkód. Na szczęście wcześniej czy później Re’Mec i inni orisze je wyłapią, jeśli już tego nie zrobili.
– A co z plemionami? – pyta Sukar łamiącym się głosem.
– Szukaliśmy wszystkich po kolei – odpowiada Fadyi, spuszczając wzrok. – Nikt nie ocalał.
Strachopłochy odnalazły części zwłok ludzi plemion rozrzucone przez ptaki padlinożerne, a Koré spaliła je z szacunku dla zmarłych. Muszę przyznać ze wstydem: cieszę się, że nie musiałam tego oglądać. Byłam zbyt słaba, żeby pomagać w poszukiwaniach.
Nie mogłabym patrzeć na ciała kuzynek, Nenii i Semmy, które zawsze były dla mnie takie miłe, czy ciotki Zee słynącej ze swoich uszczypliwych uwag. Nie zasłużyły na taką śmierć – porąbane na kawałki, pozostawione, żeby zgnić w słońcu. Przełykam łzy. Chwytam się ostatnich wspomnień o nich. Semma dumnie krocząca w wyszywanym koralikami kaftanie. Radosna ciotka Zee pośród pięciu plemion wspólnie tańczących i świętujących.
Rozmowa się urywa, kiedy wjeżdżamy na zatłoczoną drogę prowadzącą do miasta od zachodu. Ciągnie się w cieniu Pałacu Wszechpotężnego i wież strażniczych wznoszących się wzdłuż klifu. Dalej widać punkt kontrolny, którego wcześniej nie było, i długi sznur karawan.
Strażnicy w czerwonych strojach i srebrnych napierśnikach wykrzykują rozkazy.
– Konie, muły i zwierzęta w klatce na lewo. Reszta na prawo!
– To coś nowego – stwierdza Sukar ze swojego siedziska.
Nie wydaje się przejmować punktem kontrolnym, ale też nie ma ku temu powodów. Boję się, że Rudjek nie zdążył oczyścić mojego imienia – że za chwilę jeden z tych strażników straci mnie na miejscu. Ustawiamy się w kolejce z lewej strony. Z przodu stoi skryba, zapisuje imiona i powody wizyty w mieście. Strażnicy przeszukują czekających.
– Pokaż oczy – żąda jeden z nich od kobiety stojącej przed nami z mułem załadowanym workami zboża.
– Co takiego? – pyta kobieta, wyraźnie zdenerwowana.
– Twoje oczy – powtarza strażnik powoli, z drwiną w głosie.
Kobieta unosi głowę, a strażnik przygląda się uważnie jej twarzy.
– Czysto – stwierdza po chwili.
Nie mam pojęcia, jakie dostali polecenia, ale wydają się bardzo konkretne.
Kiedy nadchodzi nasza kolej, skryba pyta mnie o imię. Mogłabym skłamać, ale nie. Nie będę ukrywała tego, kim jestem.
– Arrah N’yar.
– Skąd?
– Z miasta – odpowiadam. – Jestem z Tamaru.
– Hm, nazwisko brzmi jak z Aatiri albo z Kes – stwierdza skryba. – Gdzie mieszkasz?
Nie mogę wrócić do willi, podaję więc adres sklepu ojca.
– Pokaż oczy – mówi strażnik stojący obok skryby.
Unoszę głowę i pytam:
– Czego szukacie?
Strażnik intensywnie wpatruje się w moje oczy.
– Demonów.
Wzdrygam się.
– W mieście wciąż są demony?
– Nie. I chcemy, żeby tak zostało – odpowiada. – Wszystko widać w oczach.
Zdaję sobie sprawę, że ma rację. Kilka miesięcy temu orisza słońca Re’Mec, przybrawszy postać Tama, świątynnego skryby, powiedział, że wszystkie demony mają jaśniejące zielone oczy. To charakterystyczny znak ich rasy. Nawet jeśli przyjmują cudzą postać, oczy tej osoby zmieniają odcień na zielony. Sama to widziałam – za pierwszym razem, gdy moja siostra wyciągnęła rękę do nieba i pochwyciła ka demona. Umieściła jego duszę w ciele dzikiego kota, a później w ciele rybaka z Kefu. Oczy demona świeciły w obu tych naczyniach jak jadeit, zanim wreszcie zakończyłam jego żywot.
Przechodzimy przez punkt kontrolny i wtapiamy się w miejski tłum. Jest tak gęsty, że poruszamy się w ślimaczym tempie. Większość ludzi zmierza w stronę Wschodniego Targu i doków, gdzie można bez przeszkód handlować, my jednak kierujemy się do zachodniej części miasta. Gdy tylko dotrzemy do sklepu mojego ojca, znajdę jakąś miksturę na ból głowy dręczący Sukara.
Kiedy docieramy na Zachodni Targ, bije trzeci popołudniowy dzwon. Służący biegają z koszami pełnymi jedzenia, tkanin i innych towarów. Niektórzy noszą jedwabne elary zdobione haftami i klejnotami, niemal tak wymyślne jak stroje panów, dla których pracują służący. Inni – skromne tuniki z szorstkich materiałów, pozbawione wszelkich dodatków. Ale wszystkich coś łączy: herb pracodawcy przyszyty do rękawa bądź dolnego brzegu koszuli. Nigdy wyżej, żeby nikt nie pomylił ich statusu.
Ochmistrzowie prowadzą grupy praktykantów, którzy skrupulatnie wykonują polecenia, depcząc sobie po piętach. Chociaż nigdy nie podobało mi się to paradowanie ze służbą, czuję ulgę, że życie na targu wróciło do normalności. Kiedy udawaliśmy się na ziemie plemienne, to miejsce było jak wymarłe.
Przystajemy na dziedzińcu w pobliżu koloseum. Powietrze przesycone jest zapachami i panuje tak duży tłok, że nie można się ruszyć. Jeszcze nigdy nie widziałam na targu tylu uczonych, skrybów i wysoko postawionych rodzin naraz. Tacy ludzie rzadko przychodzą na targ, chyba że odbywa się zgromadzenie. A teraz kłębią się dokoła jak rój wściekłych pszczół.
Docierają do mnie urywki rozmów. Zdrajca. Kłamca. Heretyk.
– Nie będziemy znosić takiej zniewagi – mówi mężczyzna w zielonej elarze. Na każdym palcu ma po dwa pierścionki. – Nasza cierpliwość się kończy!
Moje spojrzenie pada na jego herb – barani łeb – emblemat rodziny królewskiej i hołd dla boga słońca Re’Meca. Sukkara tutaj, na targu, a nie w eleganckiej lektyce?
Nie mogę uwierzyć, kto jest przyczyną tego całego zamieszania. To książę Derane – wuj nowego Wszechpotężnego, Tyreka Sukkary. Otaczają go inni członkowie rodziny królewskiej oraz kilkunastu gwardzistów. Drugi syn Tyrek stał się Wszechpotężnym po śmierci ojca i brata. Ledwo objął tron, wypuścił na miasto rozszalałe demony, które zabiły mnóstwo Tamarczyków.
Kobieta w szacie skryby wpada na mnie, zbyt zajęta plotkowaniem, żeby rozglądać się wokół. Unosi wzrok i staje jak wryta.
– To ona! – wrzeszczy, cofając się. – Owahyat, która napuściła na nas demony.
Wypluwa to słowo jak obelgę, aż się wzdrygam. Moje serce ściska tęsknota za Ty, naszą matroną, i Nezi, gospodynią – obie były niegdyś prostytutkami, które wykorzystał Ka-Kapłan Ren Eké. Skrzywdził mnóstwo kobiet, a uszło mu to na sucho dzięki takim ludziom jak ta skryba. Nezi oddała duszę demonowi, a Ty nie widziałam, odkąd opuściłam willę w Kefu.
– Pilnuj jęzora, skrybo – mówi Essnai – bo ci go utnę.
– To nie jest Ka-Kapłanka, durna – rzuca ktoś. – To jej córka.
– Ta, która uwolniła demony? – pyta ktoś inny zgnębionym głosem.
– Nie, tamta nie żyje – pada odpowiedź.
Chyba nie muszę dłużej się zastanawiać, co Tamarczycy wiedzą na temat zbrodni mojej matki i siostry. Zrozumieli istotę sprawy. Po chwili otacza nas tłum, ludzie wytykają nas palcami, a ich twarze są paskudnie wykrzywione. Odpowiadam zaklęciem. Głosy zmieniają się w ogłuszający chór. Motłoch napiera, a we mnie wzbiera magia i ożywają ka przywódców.
„Spal ich”. Głos przywódcy Kes zagłusza tłum. Ten przywódca obdarzył mnie mocą przywoływania burz ogniowych. Palce mnie świerzbią. Na niebie wzbierają chmury. Niektórzy dostrzegają je i się wycofują, ale większość jest zbyt wściekła, żeby cokolwiek zauważyć. „Rzuć ich na kolana”.
Nie chcę skrzywdzić tych ludzi, jednak nie pozwolę, żeby oni skrzywdzili mnie. Słowa babki przebijają się przez wściekłość ogarniającą moje ciało. „Wypowiedz swoją prawdę, Mała Kapłanko”.
– Nie miałam nic wspólnego z demonami – mówię, odzyskując głos.
– Zachowaj swoje kłamstwa dla siebie, dziewczyno – odszczekuje ktoś w tłumie.
Essnai mierzy kijem w łysiejącego mężczyznę, który próbuje podejść bliżej z nożem kobachi w ręku.
– Jeszcze krok, a zgruchoczę ci ramię.
Mężczyzna spluwa jej pod nogi, ale posłusznie się cofa.
Sukar schodzi z wozu i staje w bojowej pozie z sierpami w rękach.
– Już nie mogłem się doczekać kolejnej walki.
Przez wściekły tłum przepychają się ludzie w szarych tunikach. Przewodzi im kobieta w przezroczystym białym szalu na głowie, ulubionym przez tych, którzy wybrali Koré na swoją patronkę. Rozpoznaję w niej Emere, dowodzącą świątynnymi sługami.
– Zostawcie ją! – woła Emere. Razem ze swoimi towarzyszami tworzy linię oddzielającą nas od tłumu. – Świątynia nie pozwoli, żeby tej dziewczynie stała się krzywda.
– Niby dlaczego mamy cię słuchać?! – wrzeszczy ktoś. – Świątynnej lojalistki, która siedziała z założonymi rękami, podczas gdy matka tej dziewczyny zabijała nasze dzieci?
Serce łomocze mi w piersi na wspomnienie tamtej nocy, kiedy moja matka złożyła Kofiego i inne dzieci Shezmu w ofierze. A zrobiła to, żeby za jego sprawą począć dziecko obdarzone mocą zdolną uwolnić Króla Demonów. Mój przyjaciel zginął, aby mogła urodzić się Efiya, a ja byłam zbyt słaba, żeby go uratować. Nogi uginają się pode mną, ale Essnai pochyla się w moją stronę. Jej krzepiąca bliskość dodaje mi siły.
– Nie usprawiedliwiam odrażających czynów, których dopuściła się Ka-Kapłanka – mówi Emere. – Nie usprawiedliwiam też postępowania jej poprzednika, Ka-Kapłana Rena Eké. Tyle osób wiedziało o jego występkach i milczało przez całe dziesięciolecia.
– Niech osądzi ją Wszechpotężny! – woła ktoś z tłumu.
– Tymczasowy Wszechpotężny – poprawia go książę Derane. – Panujący do czasu, aż upomnę się o przysługujące mi z urodzenia prawa.
– Zawiązałeś spisek z Tyrekiem, żeby podstępem zdobyć tron – rozlega się kolejny głos.
– Jak śmiesz! – mówi książę Derane, przyciskając rękę do serca na znak oburzenia.
Z tłumu sypią się kolejne zarzuty, a ja za nimi nie nadążam.
Na szczycie koloseum rozbrzmiewa gong i na plac wkracza oddział straży. Czuję na skórze mrowienie, pierwsze muśnięcie antymagii. Ale to wrażenie blednie wobec dzikiej nadziei, która rozpala się we mnie na widok Rudjeka.
Siedzi na koniu, torując sobie drogę przez tłum, a tuż za nim jadą Kira i Majka. Wszyscy troje mają na sobie eleganckie elary złożone z dopasowanych tunik i spodni z tej samej tkaniny. Majka ubrany jest na ciemnoniebiesko, Kira na czarno, a Rudjek w białe i złote jedwabie, barwy Wezyra. Jego elara jest piękniejsza nawet od tamtej, którą miał na sobie podczas Rytuału Przejścia. Czuję gorący rumieniec na policzkach. Od naszego ostatniego spotkania minęło tylko kilka tygodni, ale bardzo się stęskniłam za Rudjekiem.
Jego oczy o barwie obsydianu odnajdują mnie i zapewniają, że wszystko będzie dobrze – muszę mu tylko zaufać. Jego koń zatrzymuje się gwałtownie, a Rudjek ściąga brwi, wyraźnie poirytowany. Widząc go tak wytrąconego z równowagi, z trudem powstrzymuję uśmiech. Kira pochyla się w jego stronę i coś mamrocze. Rudjek kiwa głową, ściąga wodze i popędza konia, który tym razem posłusznie idzie dalej. Po chwili wjeżdżają w tłum. Dostrzegam, że koń Rudjeka okryty jest białą tkaniną z wyszytym złotą nicią herbem rodowym – łbem lwa.
– Jestem Majka z Domu Kelu – zwraca się Majka do tłumu. Herb w kształcie leoparda nosi przyczepiony do kołnierza. – Jestem tu, żeby dać świadectwo, że Arrah N’yar uratowała nasz kraj od wielkiej tragedii.
Złociste pióro na herbie Kiry migocze w słońcu.
– Jestem Kira Ny, córka Mistrza Gildii z Domu Ny. – Głośniej dodaje: – Potwierdzam, że tylko dzięki czynom Arrah jeszcze żyjecie.
– A ja jestem Rudjek Omari, z Domu Omari. – Głęboki głos Rudjeka wyraźnie rozbrzmiewa ponad tłumem. – Wasz książę koronny.
Nie wierzę własnym uszom. Książę koronny? Czuję się, jakbym z jednego koszmaru trafiła prosto do drugiego.
– Jestem potomkiem boga słońca, podobnie jak moi kuzyni z Sukkary – ciągnie Rudjek. Jego koń niespodziewanie robi krok w bok, o mało nie uderzając Kiry. Rudjek odchrząkuje. – Magia i amulety nie mogą wpłynąć na mój umysł czy słowa. – Trzyma wodze mocno ściągnięte, a drugą ręką ściska szotel tak bardzo, że knykcie mu bieleją. – A więc teraz wysłuchajcie moich słów. Ja także poświadczam, że Arrah położyła kres tyranii Efiyi i zagrożeniu ze strony demonów. Uratowała nas wszystkich.
Po tym oświadczeniu tłum jakby traci pewność siebie. A ja, bez tchu, patrzę na Rudjeka, powoli zdając sobie sprawę ze znaczenia tych słów. Jego ojciec, Wezyr Suran Omari, przejął władzę nad Królestwem.TRZY
RUDJEK
Pragnę oznajmić wszem wobec, że ja, Rudjek Omari, przeżyłem wprawdzie ataki strachopłochów, armii demonów i bogów niepotrzebnie wtrącających się w nie swoje sprawy, ale poległem w potyczce z koniem. Jak jednak mogłem pozbawić ludu widoku ich księcia koronnego? Zrobiłem przedstawienie, publicznie ogłosiłem, że Arrah jest niewinna, i nie mogę tak po prostu zsiąść z konia, nie robiąc przy tym z siebie durnia.
Trudno jednak utrzymać właściwą postawę na końskim grzbiecie, kiedy uda płoną jak piekło. Na szczęście tłum nieco się uspokoił. Arrah stoi między Sukarem a Essnai. Ignoruję ukłucia magii Arrah, podobne do igieł wbijających się w mój kręgosłup. Jest cała pokryta kurzem po podróży, ale wciąż sprawia wrażenie, że wystarczy jej pstryknięcie palcami, aby cały ten żałosny motłoch momentalnie padł przed nią na kolana. Właściwie nie miałbym nic przeciwko temu. Arrah unosi jedną brew, jakby wiedziała, co mi chodzi po głowie, lecz zachowuję kamienną twarz. Ci ludzie muszą odczuwać wobec mnie respekt.
– Arrah N’yar nie może spotkać żadna krzywda – oznajmiam. – Bądźcie wdzięczni, że uratowała nasze Królestwo, i wracajcie do swoich spraw.
Liczę się z tym, że mogą zignorować moje słowa i nazwać mnie uzurpatorem. I jestem nim – nie mam co do tego złudzeń, ale będę najlepszym uzurpatorem, jakiego kiedykolwiek widzieli. Naprawdę mnie poważają – tymczasowego księcia koronnego. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie mogłem uwierzyć, iż mój ojciec aresztował Tyreka Sukkarę i przejął władzę nad Królestwem. Dziwi mnie tylko, że nie zrobił tego wcześniej. Nie uśmiecha mi się uczestniczyć w politycznym cyrku, ale na razie nie mam wyboru, muszę grać według zasad ojca.
– A oto niesforny synalek – rzuca ktoś z rzednącego tłumu. Strażnicy się rozstępują. To książę Derane, cały w klejnotach. Wygląda jak kompletny osioł. – Już dwa razy powstał z martwych.
Kłaniam się z żartobliwą przesadą.
– Ja również się cieszę, że cię widzę, drogi kuzynie.
Za jego plecami Jahla w przebraniu przemyka pomiędzy świątynnymi lojalistami. Kiedy pochyla się w stronę Arrah, żeby przekazać jej wiadomość, srebrny lok wysuwa się spod szarego kaptura. Zaciskam dłoń na przednim łęku, wściekły, że nie mogę sam do niej podejść, ale to nie jest odpowiedni czas ani odpowiednie miejsce. Książę Derane w każdej chwili może podburzyć tłum.
– Przemów Suranowi do rozumu, zanim będzie za późno – mówi książę Derane, tak jakbym miał jakikolwiek wpływ na swojego ojca.
Świątynni lojaliści nadskakują Sukarowi. Biorą go w swoje szeregi. Jestem zaskoczony, że żyje, wziąwszy pod uwagę, w jak fatalnym był stanie. Arrah przysięgła, że go uzdrowi – i jak widać, udało jej się. Staram się nie czuć wzgardy. Wiem, że ta sama magia, która ocaliła Sukara, mogłaby mnie zabić.
Arrah i Essnai odchodzą w towarzystwie strachopłochów, Jahly i Raëke. Fadyi nadal chowa się w tłumie i czujnie obserwuje sytuację. Arrah jest bezpieczna, skupiam więc uwagę na Deranie.
– Może powinniśmy porozmawiać na osobności, kuzynie.
Derane Sukkara odrzuca głowę do tyłu i wybucha śmiechem.
– Nie będzie żadnych rozmów na osobności. Twój ojciec kazałby mi paść na kolana i błagać o tron, ale ja się na to nie piszę.
Ziewam, znudzony. Gdyby Derane miał konkretną władzę, do tej pory zebrałby armię i próbował odzyskać Królestwo. Wieści o jego drobnym wybuchu dotrą do mojego ojca, co jeszcze pogorszy sytuację, a ja nie mam ochoty dłużej tracić tu czasu. Popędzam konia.
– Jestem pewien, że wszystko ułoży się jak najlepiej.
Jeden z Sukkarów szepcze Derane’owi coś do ucha, ten się krzywi, a potem odwraca się na pięcie i odchodzi, razem z całą rodziną i służbą.
– Szkoda, że nie przybyliśmy w lektykach. – Majka wierci się na końskim grzbiecie jak robak na haczyku. – Zrobilibyśmy znacznie bardziej oszałamiające wrażenie.
Przeciąga dłonią po zmierzwionych kędziorach. Kilka stojących opodal dziewczyn chichocze. Nie, nie wydaje mi się, naprawdę łapczywie pochłaniają nas wzrokiem, Kirę, Majkę i mnie. Majka macha do nich, a jedna z dziewczyn piszczy.
Odchrząkuję, uciekając spojrzeniem od naszych wielbicielek.
– Powinienem prezentować się ludziom jako jeden z nich, a nie jako pretensjonalne książątko kryjące się za osłoną lektyki.
– Możliwe – burczy Majka – ale mógłbym się obyć bez tych wszystkich much.
Kira wzdycha z przesadą, podkreślając swoje obrzydzenie. W siodle wygląda imponująco. Plecy i ramiona trzyma idealnie prosto, chociaż jej jasna skóra zaczerwieniła się od słońca.
– Cóż, jedno wiemy na pewno – rzuca ostrym tonem. – Żaden z was nie zdobędzie nagrody w dziedzinie jeździectwa. Tak to jest, jak się opuszcza zajęcia.
Gwardzista przepycha się przez tłum i przerywa naszą dyskusję.
– Wasza Wysokość – zwraca się do mnie – ojciec wzywa do pałacu.
Na szczycie koloseum bije czwarty dzwon popołudniowy. Duszę w sobie wściekłość. Po tym wszystkim chciałem zobaczyć się z Arrah, ale nie mogę zignorować rozkazu ojca.
– Szybko poszło.
– I dobrze. – Majka odgania muchę bzyczącą mu przed twarzą. – Wreszcie możemy wsiąść do lektyki.
Nie odpowiadam żołnierzowi. Ruszamy w kierunku Pałacu Wszechpotężnego. Po kilku godzinach w siodle moje nogi w końcu przystosowują się do kształtu końskich boków. Może to niewielka zmiana, niewidoczna gołym okiem – ale czuję, jak moje ciało wreszcie się rozluźnia. Po chwili ból w udach i plecach słabnie. Chociaż nie mogę zmieniać wyglądu jak strachopłochy, ta nowa część mnie – ta antymagia – wyraźnie się ujawnia na różne sposoby. Jest tak, odkąd obudziłem się w Mrocznym Lesie, od tamtej nocy, gdy Jahla mnie zabiła i stałem się czymś innym.
U podnóża góry, na której wznosi się Pałac Wszechpotężnego, królujący nad miastem, zsiadamy z koni, które zabierają gwardziści. Do pałacu można się dostać wyłącznie lektyką oraz za pomocą skomplikowanego wyciągu krążkowego. Kiedy po raz pierwszy odwiedziłem pałac, byłem jeszcze smarkaczem, miałem może siedem, osiem lat. Służący wsadził mnie i mojego starszego brata do lektyki. Kiedy wznosiliśmy się nad miastem, Jemi przez cały czas wskazywał na przeróżne budynki w Tamarze.
To było na długo przed tym, jak on i nasz brat Uran zgłosili się do Rytuału Przejścia – na długo, zanim wrócili do domu złamani. Nadal mam za złe ojcu, że odesłał Jemiego po tamtej sprzeczce na targu, w wyniku której zginął kupiec. Jemi potrzebował rodziny, a ojciec go porzucił.
Odsuwam od siebie rozmyślania o przeszłości. Dwaj gwardziści prowadzą nas do złotej lektyki o brzegach wygiętych do góry na kształt baranich rogów.
– Przykro mi, że was w to wciągnąłem – mówię do przyjaciół.
– Wcale nie jest ci przykro. – Kira sadowi się na siedzeniu obleczonym w czerwony aksamit i przesuwa się do samego kąta. – Masz talent do pakowania się w tarapaty.
Majka siada obok niej i wygodnie rozpiera się na pluszowej poduszce.
– Motłoch miał szczęście, że nie zdołał wkurzyć Arrah, bo mielibyśmy nie tyle krew na rękach, ile całą krwawą rzeź.
– To nie jest śmieszne – zaperza się Kira.
– Nie miało być – odpowiada Majka.
Kiedy lektyka odrywa się od ziemi i rusza w górę, przymykam oczy. Czułem ukłucie magii Arrah, kiedy tłum się do niej zbliżał. Miałaby pełne prawo się bronić.
Widziałem niszczące skutki jej magii na własne oczy. Tamtego dnia przy świętym drzewie Gaer, kiedy banda tchórzliwych opryszków uznała nas za łatwy cel. Arrah zebrała garść piasku i rzuciła jednemu w twarz. Zostały z niego tylko kości, a reszta się stopiła. O bogowie. Ponownie przekonałem się o jej mocy w drodze na plemienne ziemie, kiedy cisnęła błyskawicą w szotanich. Nigdy też nie zapomnę demona we Wszechpotężnej Świątyni. Kiedy dotarłem na miejsce, z jego ciała został tylko popiół.
– Twój ojciec nie będzie zachwycony, gdy usłyszy o występie na targu – mówi Majka, a nasza lektyka zatrzymuje się na szczycie. – Zastanawiam się, jak tym razem zamierzasz się wywinąć.
– A czy on kiedykolwiek jest czymś zachwycony?
Kapitan otwiera drzwiczki. Gwardziści, w liczbie dwóch tuzinów, stoją na baczność w dwóch rzędach, tworząc korytarz prowadzący do pałacowych schodów. Mają na sobie czerwone elary i srebrne zbroje, a przy biodrach szotele – po dwa na każdego.
– Mam zaprowadzić Waszą Wysokość do Wszechpotężnego… – Na widok Kiry i Majki kapitan Dakte urywa i rzuca soczyste przekleństwo. – Dlaczego nie włożyliście mundurów?
– Miałem dla nich pewne zadanie, które wymagało innego stroju – odpowiadam w ich imieniu.
Kapitan Dakte jest w dość zaawansowanym wieku, ma siwe włosy, brązową skórę i szerokie barki. Oficer, który wspiął się na szczyt drabiny, zdobywając kolejne rangi.
– To dość niefortunnie – stwierdza z dezaprobatą.
Nie mam dziś cierpliwości wysłuchiwać jego gderania. Wysiadamy z lektyki. Pałac Wszechpotężnego, zwieńczony złotą kopułą, otoczony czterema wieżami, o ścianach z kości słoniowej zdobionych intensywnie błękitnym kamieniem, stoi na szczycie góry. Sukkarowie nadal mieszkają w pałacu razem z naszymi kuzynami Omari, którzy przejęli siedzibę władzy. Wbrew temu, co twierdzi książę Derane, mój ojciec nie zamierza zrezygnować z tronu.
Otoczenie pałacu – rozległe ogrody i stawy – jest starannie utrzymane. Ze stajni dobiega ryk lwa. Ojciec Tyreka, Jerek Sukkara, lubił paradować z nimi po mieście przy różnych okazjach. Pies skacze mi pod nogami. To Fadyi – upiera się, że przynajmniej jeden z moich strachopłochów powinien zawsze być przy mnie. Wcześniej, żeby wydostać się z koloseum, na pewno przybrał postać ptaka, a teraz znowu zmienił się w psa.
Mijamy ogrody i wchodzimy do głównej wieży. Służący przystają i kłaniają się nam. Są jeszcze gorsi niż służący w naszej starej willi, którzy odwracali wzrok w obecności moich rodziców. Nie lubię tego miejsca – nie podoba mi się, że wszyscy traktują mnie jak gęsie jajo niesione na czubku kija. Majka i Kira zostawiają mnie i idą się przebrać.
Kapitan Dakte zmierza do prywatnej komnaty mojego ojca, a dwaj gwardziści otwierają przed nami drzwi. Wchodzę do środka, podparty pod boki. Nie zamierzam płaszczyć się przed ojcem. Rodzice siedzą przy niskim stoliku, popijając popołudniową herbatę. Ojciec studiuje zwój rozłożony obok patery ze słodyczami, a matka kontemplacyjnie patrzy przez okno na ogrody w dole.
Zdają się mnie nie dostrzegać, ale kiedy tylko gwardziści wychodzą, matka podnosi się i chwyta moje dłonie z ciepłym uśmiechem.
– Napij się z nami herbaty, synu.
Jej cichy głos jak zwykle mnie rozbraja. Niemal zapominam, że przyszedłem tu po burę.
– Oczywiście, Adé – odpowiadam, używając czułego terminu z języka kraju Delene. Następnie zwracam się do ojca: – Chciałeś mnie widzieć?