Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Znów spadł deszcz - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 stycznia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Znów spadł deszcz - ebook

„Znów spadł deszcz” to historia o tym jak los zadrwił z głównego bohatera — Krystiana, dając mu na barki ciężar, którego się nie spodziewał. Przekornie postanowił, zrobić wszystko by temu podołać i za wszelką cenę zapewnić dostatek i bezpieczeństwo swoim bliskim. Można śmiało powiedzieć, że w tej historii powiedzenie „po moim trupie” jest bardziej trafne niż mogłoby się wydawać.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8324-421-1
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dlaczego?

— Dlaczego? — zapytał, przeżuwając marnej jakości placek z sosem pomidorowym, szynką i ananasem. — Dlaczego wróciłeś?

— Nie wiem — odpowiedziałem — naprawdę, kurwa, nie wiem. A co innego miałem zrobić?

— Nie wiem.

I zapadła cisza.

Bardzo lubiłem ciszę, ciągle ją lubię, ale kiedy sięgam pamięcią, wydaje mi się, że kiedyś była lepsza, taka wyjątkowa. Wyznawałem ciszę bardziej niż Boga, bo po co mówić?

— Wiesz, jeśli chcesz, to możesz się u mnie zatrzymać — kiedy to mówił, kawałek hawajskiej wypadł mu ust i wylądował tuż obok mojego talerza. — Może nie mam wielkiego mieszkania, ale się pomieścimy.

— No na sto procent — odparłem z lekkim sarkazmem.

— Znasz mój adres i numer telefonu, zadzwoń, jak już załatwisz to, co musisz.

Wytarł usta chusteczką, dopił fantę ze szklanki i odszedł.

Zrobiło mi się trochę dziwnie i smutno, bo mój dobytek leżał tuż obok mnie — miałem jedynie starą torbę z logiem skaczącego kota, w kieszeni portfel, telefon i fajki. Z Marcinem znamy się jeszcze z czasów studiów. Gdyby wszystko się udało, tak jak planowałem, to teraz bym biegał po polach czy placach budowy z teodolitem — tym takim śmiesznym wichajstrem, który wygląda jak aparat. Kiedyś na praktykach grupa przedszkolaków ustawiała się do zdjęcia, obiecałem, że jak wywołam, to im wyślę do przedszkola. Ciekawe, czy dalej czekają na przesyłkę. Prawdopodobnie gdyby udało mi się dociągnąć do końca studiów, moje życie wyglądałoby teraz jak życie Marcina. Od zawsze byłem podatny na używki — przynajmniej tak to sobie tłumaczę. To całkiem normalne, zrzucenie winy na coś, cokolwiek, byle oddalić podejrzenie od siebie. Ale to prawda, ojca pamiętam z butelką, matkę z miską, szmatą i limem pod okiem. Chciałem, by umarł, i za którymś razem się to spełniło. Najpierw matka próbowała mnie bronić przed tym złem, później wychowywać za dwoje, zrozumiałem to dopiero po kilku latach. Kiedy dorastałem, nie chciałem z nią rozmawiać, wstydziłem się jej, tak jak całego domu, w którym przecieka dach, zimą śnieg wpada przez szczeliny w oknach, a podłogi zmieniają się w fale pod wpływem wilgoci. Teraz to ja chciałbym do ciebie mówić, móc się wyżalić, wygadać, oprzeć na ramieniu i liczyć, że dłoń, którą kiedyś przygotowywałaś mi posiłki, położysz na moich plecach, wykonasz koliste ruchy, a mój oddech i tętno się uspokoją.

Nawet nie zauważyłem, kiedy kelnerka na stoliku obok mnie położyła małe pudełeczko z rachunkiem. Wrzuciłem banknot, wyszedłem i odpaliłem papierosa. Tyle razy wmawiałem sobie, że to rzucę, ale dym chyba zagościł w moich płucach na stałe. Delikatnie sunie razem z wdechem — usta, gardło, krtań, dalej do oskrzeli i w oskrzelikach rondo, bo zorientował się, że jednak czas wracać. Prawie jak kobieta, która zapomniała torebki z domu przed wyjściem. Albo kluczy. Telefonu. Chusteczek. Śrubokręta. Maszyny do cięcia glazury. Kombajnu zbożowego Bizon. I pudru.

Nie było mnie tu trochę i spodziewałem się, że to miasto się chociaż odrobinę zmieni. Ale nie — te same ulice, osiedla, sklepy, nawet pan żul pod sklepem jest ten sam.

— Uszanowanko — krzyknąłem z przekąsem. To właśnie on kupował mi kiedyś browary, w czasach gdy nie miałem jeszcze dowodu.

Nie odpowiedział. Nie poznał? A może po tylu latach picia najtańszego alkoholu w dużych ilościach nie jest w stanie zapamiętać więcej niż to, jak się oddycha i że przed rozpoczęciem incydentu fekalnego warto zdjąć spodnie. Totalnie nic się nie zmieniło, ten sam tłok w autobusie, ten sam kanar w środku. Kanar w środku… o kurwa!

— Bilet do kontroli.

— Pan Tadeusz! Dzień dobry panu, jak życie, kawał czasu się nie widzieliśmy, jak zdrówko? Co słychać u żony? — Zacząłem pokaz krindżu, licząc, że może mnie rozpozna, może przymknie oko, może akurat tego dnia uderzy meteoryt i odwróci jego uwagę.

— U żony? A bardzo dobrze, nie żyje — odparł z uśmiechem i dumą, jakby wybawienie sprawiło, że brzemię, które dźwiga, spadło na podłogę i w końcu mógł się wyprostować. — Nie zagaduj mnie pan, dokumenty poproszę, napiszemy liścik — dodał. Czas na plan B. W charakterystyczny sposób zacząłem się obmacywać po kieszeniach w spodniach, później po bluzie, by na końcu w porywach aktorstwa udać, że bardzo mi przykro, ale nie posiadam przy sobie akurat żadnego świstka, że ja to ja i nikt inny.

— Że wy też nie macie co robić w życiu, dobra, wysiadamy, dzwonimy po policję i oni się już panem zajmą.

Nie miałem na to riposty, serio. Zrezygnowany wyciągnąłem posłusznie portfel z kieszeni i po chwili grzebania w środku podałem kontrolerowi kawałek plastiku. Wysiedliśmy i dopełniliśmy wszelakich możliwych formalności. Prawda jest taka, że i tak nigdy nie ureguluję tej kary, więc co za różnica?

Totalnie żadna.

Wiele rzeczy nie ma żadnego sensu, więc po co miałbym zajmować sobie nimi głowę. Czasem popadam w wir myśli — napędzam się aż do momentu, kiedy wykolejam się tym pociągiem spierdolenia. Doprowadzam się tak do płaczu, niczym niepopartego żalu i ataku paniki.

Czy znam sto czterdzieści pięć metod, jak z tym walczyć lub to powstrzymać? Owszem.

Czy są skuteczne? Zapewne tak.

Finałowe i najważniejsze pytanie — czy działają na mnie? Ani trochę.

Znajoma okolica — pomyślałem, chociaż nowy sklep z gadem w logo pojawił się chyba całkiem niedawno. Wnioskuję to po świeżej elewacji, niezaplutym chodniku i nieobecności butelek po smerfowych napojach. Mmm, narobiłem sobie smaka na samą myśl.Wracasz na start

W zasadzie to muszę się do czegoś przyznać — to nie pierwszy raz.

Nie pierwszy raz śpię gdzieś na budowie i w zasadzie nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że nie pierwszy raz nie pamiętam, jak zakończył się poprzedni dzień. Za to jestem przekonany, że musiała mi zaszkodzić ta bułka, którą kupiłem do ognistej wody. Przed wyjazdem chodziłem na terapię. Nie to, że z własnej woli, bo wierzę, że przecież bez tego też bym sobie poradził. To nie jest tak, że to mnie usidliło, to raczej ja chwytałem to w swoje łapki, by móc się zresetować i móc kolejnego dnia wstać w pełni sił i optymizmu, by przepracować w mleczarni kolejne godziny, dni, miesiące, lata. Na spotkaniach słuchałem, jak to psuje relacje w rodzinie, że podobno zaniedbuję dom, a jako mężczyzna powinienem stać na straży porządku miru domowego i zapewnić jego mieszkańcom wszystko, czego potrzebują. Oczywiście że musiałem, bo królewna zasiedmiopetogrodu nie chciała pracować, tłumacząc się chorobą i odwracając uwagę, że dzięki niej po powrocie do domu mam ciepły obiad i uprane ubrania. Było wychodzić częściej do ludzi, może pobiegać czy coś, to by jej przeszło. Utrzymywaliśmy się z mojej pensji i chyba starczało na wszystko, tak mi się wydawało — wakacje przecież są zbędnym wydatkiem. Często się kłóciliśmy, a ja po prosto miałem tego dość. Mamusia — zanim umarła — mówiła mi „Krystianku, ty to wrażliwy chłopiec jesteś”.

No oczywiście, że jestem.

Nie pierwszy raz też śpię na ulicy — to też nauczony doświadczeniem potrafiłem wykonać poranną toaletę przy użyciu butelki wody. W torbie miałem nawet czyste ubrania i perfumy, co momentalnie podniosło mój chwilowy status społeczny. Niby dalej jestem bezdomny, ale jakoś tak ładniej ubrany.

Źle spałem tej nocy, trochę obawiałem się tego, co mnie spotka na miejscu, jak zareaguje, kiedy mnie zobaczy? Może się ucieszy? Tak, jestem tego pewien, dawno się nie widzieliśmy, później sam zniknąłem. Całą drogę na jej osiedle szedłem właśnie z tymi myślami. Walczyłem, projektując przed sobą wszelakie możliwe scenariusze. Wszystkie były pozytywne. Może da mi trochę kasy albo pozwoli przekimać kilka dni. Osiedle Żmijowiec nie zmieni się nigdy, zawsze ten sam syf, brud i mała bieda biegająca za piłką. Denerwowałem się coraz bardziej z każdy pokonanym schodkiem. Z jednej strony — czego tu się bać? Z drugiej — na chuj ja się tu pcham? Wiem dlaczego, to moja ostatnia deska ratunku.

Puk-puk.

Drzwi delikatnie się otwierają, a w szczelinie między nimi a futryną widzę właśnie ją. Po raz pierwszy od tylu lat. Ciągle taką samą.

— O nie, nie, nie! Wypierdalaj, nie chcę cię widzieć — krzyknęła, zatrzaskując drzwi.

— No przestań, wpuść mnie, chcę z tobą tylko porozmawiać! — Odpowiedziałem, blokując drzwi nogą.

— Nie ma takiej opcji, ty przecież nie żyjesz!

— TA DAM! — krzyknąłem niczym cyrkowiec podczas przedstawienia — proszę cię, daj mi chwilę, ja naprawdę nic nie mam.

— Oczywiście, że nie masz, bo powinieneś leżeć pod ziemią!

— Daria, proszę cię, nie róbmy scen na klatce, zobacz, ta gruba baba już wygląda przez wizjer — wskazałem ostentacyjnie na drzwi sąsiadki, której obecność raka płuc dało się słyszeć przez ścianę. To sprawiło, że napór na moją stopę trzymającą drzwi się zmniejszył, a one same się uchyliły.

— Masz 5 minut, by powiedzieć, co musisz, a potem grzecznie wychodzisz, jasne? — spytała groźnie.

Ja tylko cicho przytaknąłem, jak pokorny piesek merdając ogonkiem, i bez kozery udałem się do salonu, gdzie zawsze siedzieliśmy, oglądając seriale, kłócąc się czy robiąc inne brzydkie rzeczy, na przykład przemoc ciszą.

— Żeby było jasne — zaczęła, zanim zdążyłem otworzyć usta — doskonale wiem, jak będzie wyglądała ta rozmowa. Wiem wszystko od Marcina, nie obchodzi mnie inna wersja, którą wymyślisz na poczekaniu, ani żadna słuszna idea, która cię popchnęła do takiego kroku. Powiedz mi, dlaczego akurat do mnie wiecznie wracasz.

— Po prostu ostatnio za dużo myślę o sobie. O tym, jak się brzydzę siebie, patrząc w lustro. To jest głupie i chore. Zaprzyjaźniłem się z jakimś wytworem i stwierdziłem, że mi tutaj dobrze, że ten stan rzeczy jest okej, mimo że wcale nie jest. Nie poznaję nowych ludzi, nie buduję żadnych relacji. Wpadłem w wir siedzenia w swojej strefie komfortu, jaskini wygody mentalnej, pustych czterech ścian. Matka nie żyje, nie wiem, co się dzieje z ojcem. Żyję sobie przeszłością, jakimiś ochłapami miłych i fajnych wspomnień, bo kurwa nie potrafię budować teraźniejszości. Tak bardzo się staram, tak bardzo próbuję, i zawsze kończy się tak samo. Czuję się totalnie pusty, czuję, że to, co robię, nie ma żadnego pożytku, żadnego sensu, ale w wielu kwestiach jestem za mało asertywny. Że coś zgasło, się wyłączyło, poszło sobie i w pustej skorupie zaczynają zalegać kurz i pajęczyny. I jestem bezsilny. Tak bardzo nieporadny. Gdyby powiedział mi to ktoś inny, znalazłbym pewnie milion rozwiązań, sypałbym pomysłami z rękawa i co chwilę odnajdywał nowe wyjścia, a teraz patrzę w lustro i nie widzę nic. Najlepsze jest to, że to chyba nawet nie jest nawrót tej sławnej depresji. Mimo że rok temu w tym okresie faszerowałem się moimi ulubionymi dropsami. Nie czuję smutku takiego jak wtedy, nie ma takiej złości jak wtedy. Nie ryczę w poduszkę, nie zawalam obowiązków. Nie jest tak jak wtedy, jest tylko pustka w świadomości.

— Co ty pierdolisz, gościu? — wyszeptała po chwili ciszy, jakby nie mogła zrozumieć tego, co właśnie usłyszała.

— Przepraszam, może nie powinienem… — zacząłem się jąkać, dukając tę kwestię — plotki podobno znasz, to powiedziałem ci, co u mnie.

— Krystian, nie o to mi chodzi. Ja wiedziałam, że mi walniesz wiązankę, którą układałeś pewnie już od trzech dni w głowie tak, by dobrać odpowiednia słowa, które mnie poruszą, ale już dawno nic mnie nie rusza, wiesz?

— To nie tak… — zacząłem.

— Nie przerywaj mi, jak mówię — warknęła na mnie, pokazując dominację — ja nie wiem, co jest z tobą nie tak, dlaczego ktoś taki jak ty, chłop — wydawać by się mogło — niegłupi, ciągle musi być w jakimś centrum uwagi, ciągle musi pokazywać swoją wyjątkowość w taki, a nie inny sposób. Jak jesteś taki wrażliwy, to może zacznij książki pisać czy coś, ja już nawet sobie wyobrażam, jakby to mogło wyglądać. Jestem pewna, że to by była książka pełna przygód o tym, jaki to królewicz jest smutny i niezrozumiany przez nikogo, że wiecznie coś źle i nie tak. Taka — wiesz — krótka i smutna książka o niczym, jak twoje życie.

— Za co jesteś zła? — spytałem.

— Ty się jeszcze pytasz, durniu, za co mogę być zła? Kpisz sobie ze mnie? Może za pomnik, który sprzątam na cmentarzu? A może za to, że gdy się dowiedziałam, że nie żyjesz, to poroniłam.

— Przepraszam — wyszeptałem prawie bezgłośnie. Nie miałem żadnej siły w sobie, by powiedzieć to chociaż odrobinę głośniej. Zdawałem sobie z tego sprawę, jednak nigdy się nie pogodziłem z własną decyzją i jej konsekwencjami.

— I myślisz, że tyle wystarcza? Że przyjedziesz i jak gdyby nigdy nic wejdziesz do salonu, opowiesz mi historyjkę, a ja rzucę ci się na szyję, a może nawet zaoferuję nocleg? Jeśli tego oczekujesz, to nawet nie proś.

— Ja nie chciałem, by tak wyszło, chciałem dla ciebie i naszego maleństwa jak najlepiej, po to tam wyjechałem — zacząłem się nerwowo tłumaczyć, skubiąc skórki przy paznokciach u dłoni — po prostu znalazłem się w złym miejscu i w kurewsko nieodpowiednim czasie.

— Jesteś mistrzem manipulacji, nawet swoją matkę byś tak omotał i tak zagadał, że nie dość, że by ci uwierzyła, to jeszcze by się ucieszyła i była dumna z synka, ale ja już dokładnie widzę i wiem, jakim jesteś człowiekiem. Marnym i zdesperowanym. Idź już, naprawdę, i zacznij myśleć, że mnie już nie ma w twoim życiu, tak jak ty umarłeś z naszego. To, że masz brodę i schudłeś, nie znaczy, że ludzie nie pamiętają, kim jesteś, żyjemy w małym miasteczku, tutaj takie rzeczy zostają na długo, a może nawet na zawsze.

Miała rację. Tak bardzo to od siebie odsuwałem, że nie zauważyłem, że mimo upływu czasu pewna mentalność zostaje. Czasem nawet pulsuje jak serce i płynie w żyłach jak krew. Wyszedłem. Bo co mi zostało?

Nie zmienię niczego.

Bo w teorii czasu się nie da cofnąć, to jest rzecz, która jest, wydarza się i znika. Kiedyś to było, były czasy, byliśmy wyjątkowi i niepowtarzalni. Chciałbym jak kiedyś móc patrzeć w twoje oczy i napełniać się pięknem. Jak kiedyś mógłbym kilogramami jeść gofry z bitą śmietaną i kupować ci twoje ulubione lody włoskie z małej budki na rogu ulic, gdzie się spotkaliśmy na pierwszą randkę.

Poszedłem do celu po trupach.

Gdybym był biznesmenem, toby mogło mieć jakiś sens, oczywiście nie pochwalam takiego zachowania. Jak przystępowałem do pierwszej komunii świętej, a było to w czasach, gdy robiło się to jeszcze, wierząc w sakrament, a nie w rower, zegarek czy inne podarunki, ksiądz powiedział, że nie wykiełkujemy szczęścia na truchłach innych osób. Zakładałem, że nie była to porada ogrodnicza i oby nikt nigdy nie próbował uprawiać marchewki w padlinie zwierzęcej. To była jedna z tych myśli, na tyle uniwersalna, że możesz ją dopasować do danego problemu w losowym momencie na linii czasu twojego życia i będzie pasować, chyba na tym polegają mądrości z ambony.

Z linii mojego życia właściwie jedną decyzją wykreśliłem dwie bliskie postacie, z którymi wiązałem przyszłość.

Gdyby życie było grą w monopol i wylosowałbym kartę powrotu na start, to — poza lekką irytacją — nie poczułbym nic więcej. Po kolejnych ruchach i rzutach kostką w końcu zrobiłbym pełne okrążenie planszy, pobrał gotówkę i zastanowił się, gdzie wybudować hotel.

Prawdą jest to, że granie w życie jest odrobinę trudniejsze niż reguły planszówki. Trudno znaleźć instrukcję, toteż nikt nie potrafi jasno określić zasad, kto może, ten nagina reguły, a niektórzy w złości wywracają stolik, na którym leży plansza, i obrażeni wychodzą do innego pokoju.

Dziś znów spadł deszcz. Zimny i niespodziewany.

Podążałem pustą ulicą w bliżej nieznanym sobie kierunku, wierząc, że jeśli dotrę do celu, to będę wiedział, że właśnie tam dążyłem. Lubię deszcz, podobnie jak pod prysznicem, nie widać, gdy się płacze. Nie można też palić w trakcie deszczu, znaczy można, ale trzeba się schować. Można się też rozchorować, i to zamyka pulę negatywów i pozytywów tego zjawiska atmosferycznego.

Byłem przeszczęśliwy, że mnie takiego pokochałaś.Straszny sen

_Wypruwając swoje wnętrzności, z pogardą spoglądam na podłogę. Serce już dawno tam leży, osiągnęło dno wraz z ambicją i marzeniem o tym, by było lepiej._

_Mam nadzieję, że mnie słyszysz._

_Rozpostarte skrzydła duszy zszarzały rankiem. Rozpostarte na wskroś chęci i modlitw._

_Ciasne pomieszczenie nie pozwala wstać, sześcienna klatka z prętami, dzięki którym niczym małpa w zoo spoglądam na tysiące obcych mi twarzy, na życie, na świat._

_W cichej nucie wybrzmiewającej dźwięcznym odgłosem znalazłem ukojenie. Melodia._

_I jej brak._

_Sinusoida._

_Mała rzecz zalega w złożonych dłoniach. Pióro. Tak niewielkie, tak delikatne, bez wagi, bez obecności, bez życia. A jednak zalega. Dlatego jesteś? — pytam bezwiednie. Retoryka brakiem odpowiedzi._

_Czy życie ma swoją kartę? Czy jest monetą? Gdzie rewers to dobro, a awers to zło? Może wystarczy wyciągnąć dłoń i delikatnym ruchem, bez wysiłku, przekręcić?_

_A może to tylko sen? Straszny sen._

W pomiętoszonej pościeli niewinne ciało zaczęło niemrawymi ruchami dawać o sobie znać. Na początku powoli, niczym lokomotywa Tuwima, pierwsze delikatne ruchy czubkami kończyn, aż do momentu, gdy raptownym i stanowczym pociągnięciem zdjęła z siebie warstwę puchowej kołdry. Jej nogi stanowczo dotknęły włochatego dywanu kupionego całkiem niedawno, jego nowość i niesamowite jeszcze niezadeptane wykończenie dawało wrażenie stąpania po chmurze. Jej piżamka w coś na kształt znaków zapytania delikatnie falowała, zasłaniając większość jej ciała. Pierwsze kroki skierowała ku toalecie, by móc przejrzeć się w lustrze. Lustro oddawało prawdziwość jej wyglądu, włosy o kolorze dojrzałego zboża zdawały się odstawać w każdą możliwą stronę. Wzięła szczotkę i powoli, ale stanowczo układała je w sensowną całość. Przez cały ten proces można było dostrzec bystrość jej spojrzenia i skupienie na twarzy, błękitne oczy precyzyjnie podążały za ruchem ręki, a usta wyginały się w malutki dzióbek.

Śniadanie jadła znowu sama, w jednej ręce trzymała kanapkę z szynką, a w drugiej pilot od telewizora. Wirtualny świat pochłaniał ją do tego stopnia, że nawet nie zwróciła uwagi, gdy w kuchni pojawił się ktoś jeszcze. Ten ktoś delikatnym krokiem podszedł do jej krzesła, stanął na tylnych łapkach, przednie oparł o siedzisko krzesła i rozejrzał się, upewniając, że bez obaw może wejść wyżej.

— Spierdalaj — rzuciła dziewczyna na krześle, nie przerywając posiłku.

Tylko ruch jego sierści i zawiedzione spojrzenie pokazywało, że nie tego oczekiwał. Dostojnym krokiem wycofał się z pola zasięgu jej nogi i delikatnie przykucnął, wypatrując swoimi ślepiami jej ślepi.

Nagle dzwonek do drzwi przerwał im wykonywane czynności.

Kto to może być? — pomyślała i poszła otworzyć.

Ku jej zdziwieniu za drzwiami znalazła tylko bukiet krwistoczerwonych róż z małym liścikiem w środku. Chwyciła prezent i z totalną obojętnością zamknęła drzwi. Równie obojętnie wyrzuciła ten bukiet róż do kosza na śmieci i wróciła do swojego śniadania.

Mała puchata kulka nadal krążyła w pobliżu obiektu jedynego zainteresowania, jakim była ona. Wszystko inne w tym pokoju było już jej znane, każda półka z książkami i bibelotami z wyjazdów, każdy parapet z kwiatkami, nawet każdy najciemniejszy kąt zastawiony meblami nie był dzisiaj tak istotny jak ktoś na krześle.

Po posiłku i porannym prysznicu ubrała się jak zawsze w poniedziałek i ruszyła przez miejską dżunglę do swojej pracy.

Od czasu do czasu wibrował jej telefon, oznajmiając wesoło, że kolejna wiadomość czeka na odczytanie. Kolejna wiadomość, która nie zostanie otwarta i zginie w gęstwinie cybernetycznej otchłani.

— Cześć, Daria, jak się czujesz? — Chciała słyszeć od wszystkich. Chyba tylko po to, by móc się pochwalić. Licznik lajków na społecznościówkach wariował, lecz to tylko puste kciuki i uśmiechy kliknięte w szklany ekran. To nie człowiek, to zerojedynkowy wąż, który oplata nas każdego dnia tylko po to, by unieruchomić nasze mózgi.

Korpo.

Nawet nie znała ludzi, z którymi siedziała w tym obozie pracy. Tylko ścianka, biurko, człowiek, ścianka, biurko, człowiek i tak w koło. Zresztą ludzie tutaj nigdy nie są na stałe, comiesięczne zmiany, tutaj ktoś nowy, tam stary odchodzi. Nikt poza nią nie widział sensu w spędzaniu swojej „młodości” w firmie, w której produkt jest ważniejszy od człowieka.

Nikt poza nią, bo w tym pokoju tylko ona stała szczebelek wyżej, pani koordynator wielkiej azjatyckiej firmy, której nazwę trudno nawet wpisać w Google, bo składa się z samych krzaczków.

— Pani Dario, tutaj raporty z ostatnich trzech tygodni, gdyby mogła pani zerknąć, byłoby super, i jeszcze na stanowisku czwartym jest nowa osoba, trzeba tylko wyrobić jej kartę dostępu, bo nawet do toalety nie wejdzie — rzucił mężczyzna z lekkim uśmieszkiem.

— Dzięki, jasne, zajmę się tym — odpowiedziała bez entuzjazmu, nie podnosząc wzroku znad dokumentów.

— Przepraszam, że spytam, ale jakoś pani dzisiaj słabo wygląda, coś się stało? — dodał mężczyzna.

Uśmiechnęła się w duchu, bo może nie wszyscy traktują ją tu jak tyrana, tylko też jak człowieka? A może to zwykła ludzka życzliwość?

— Pawle, wszystko w porządku, po prostu od rana trochę słabo się czuję, zaraz mi przejdzie — odpowiedziała wymijająco.

Wymienili się spojrzeniami i wróciła do swojej pracy. Poza wielką odpowiedzialnością za bandę idiotów w tych boxach nie miała zbyt wielu obowiązków, za to właśnie lubiła tę robotę. Raporty wyglądały nawet sensownie, dziś nie polecą głowy. Czy to sprawia radość czy rozczarowanie?

SMS.

Czy ten człowiek, do cholery, nigdy się nie odczepi? — krzyczała w myślach, płonąc ze złości niczym piec hutniczy. Chwyciła smartfon w drżące ze złości dłonie i otworzyła wiadomość.

„Przepraszam Cię, spotkajmy się dzisiaj, proszę, wszystko ci wyjaśnię — Piotr”. Ta, może jeszcze frytki do tego, co? Rzuciła telefonem na biurko i przez chwilę patrzyła, jak odbija się od blatu i zastyga bez ruchu gdzieś na jego skraju. Jak na złość telefon zadzwonił znowu, chociaż tym razem był to ten firmowy, stacjonarny rzęch służący tylko do komunikacji w tym budynku.

— Halo?

— Pani Dario, tutaj Janusz z recepcji, jakiś mężczyzna chciałby się z panią zobaczyć, wpuścić?

— Metr osiemdziesiąt, dłuższe blond włosy, niebieskie oczy, wysportowany i z bukietem? — zapytała pewna siebie, jakby znała odpowiedź.

— Skąd pani wie? Dokładnie tak wygląda. To co mam zrobić?

— Dla tego pana ja już nie istnieję, proszę wziąć od niego kwiaty i przekazać szefowej jako prezent od pracowników niższego szczebla z okazji jej… czegoś tam… proszę wymyślić powód.

— Ale… proszę pani…

— Dziękuję i życzę miłego dnia — rzuciła słuchawką tak mocno, że pracownicy z najbliższych biurek odwrócili się, by zobaczyć, co się stało. A ona z kamienną twarzą wróciła do swoich obowiązków, chociaż w środku aż się w niej gotowało.

Postanowiła zająć się pracą, lecz te wszystkie wydarzenia z ostatnich dni nie pozwalały jej się skupić, co chwilę ktoś dzwonił, przynosił dokumenty, ktoś inny je odbierał. Zwyczajny dzień.

— Przepraszam, proszę pani… ja mam taką prośbę… Chciałbym pójść do toalety… — nieśmiało zaczął młody chłopak.

Daria uniosła swój wzrok znad papierów, nie do końca wierząc w to, co usłyszała.

— Ktoś ci zabrania? — odpowiedziała — na korytarzu trzecie drzwi po lewej jest męska.

— Ale jest zamknięte, proszę pani… — dodał nieśmiało

— Ty jesteś tym nowym? — zapytała

— Tak, nazywam się Jan Chocimski, pierwszy dzień w pracy i od tamtej pani w rudych włosach dowiedziałem się, że w „tej” sprawie mam się zgłosić do pani.

Cholera, miałam zrobić ci kartę dostępu… — bluzgała już w myślach.

— Chodź, pójdziemy razem — dodała dziwnie rozbawiona.

— Ale proszę pani, jak to razem? — wyjąkał Janek — ja sobie sam poradzę! — dodał dumny.

— Wierzę, że sobie poradzisz, ale muszę ci drzwi otworzyć kartą, tutaj każde wejście do pomieszczeń jest rejestrowane w komputerze, długo zamierzasz tam być? — spytała z jeszcze większym uśmiechem.

— Nieee, szybko! — odpowiedział zmieszany i ruszył przodem, nie zważając na podstawy dobrego wychowania.

Bawiło ją to, że mimo swojego wieku musi prowadzić faceta do toalety, czekać, aż skończy, i wpuścić ponownie do pokoju roboczego zwanego obozem. Stojąc przed toaletą, zastanawiała się, po co w ogóle żółci kontrolują, kto kiedy wychodzi z obozu albo ile czasu spędza w kuchni czy toalecie. Ona jako jedna z nielicznych na tym piętrze miała czarną kartę, wchodziła wszędzie bez żadnego problemu. Zwykli pracownicy z białą kartą nie mogli wchodzić do księgowości czy archiwum, tak samo z korzystaniem z windy w godzinach porannych, co miało być genialnym pomysłem na aktywność fizyczną. Podobno u nich, w Chinach, się sprawdza, to czemu nie tu, w Polsce?

Drzwi zaskrzypiały i wyszedł o wiele weselszy Janek.

— Już? Możemy wracać? — spytała.

— Tak, proszę pani — odpowiedział nieco speszony.

— Na przyszłość — mam na imię Daria, jeśli planujesz tutaj zostać dłużej niż miesiąc, to darujmy sobie uprzejmości. Kartę dostępu dostaniesz jeszcze dzisiaj, ale poza kiblem nie daje ci ona dostępu do niczego szczególnego, więc się nie napalaj na zwiedzanie.

— Dobrze, dziękuję — odpowiedział speszony jeszcze bardziej.

Czy to nieidealna pora na kofeinę w krwioobiegu?

— Ty, bo jak to z tobą i z nim jest, co? — zapytała Ania, mieszając kawę.

— Daj już spokój, tyle razy się już rozchodziliśmy i schodziliśmy, że mam tego zwyczajnie dość, a teraz to w ogóle już przegiął.

— No dobra, czaję, ale to już definitywnie?

— A ty byś chciała być z kimś, kto na weselu twojej siostry w kiblu posuwał pannę młodą? Wiesz, co było, jak się ojciec dowiedział?

— Coś mi się obiło o uszy — zachichotała

— A jemu się obiło o twarz — dodała Ania — Łukasz całkiem poważnie rozkwasił mu lico, chociaż potem poważnie się załamał.

— Gdzie on się teraz podziewa?

— Wiesz, rodzice bardzo chcieli go jakoś przeprosić za córeczkę, ale nawet nie zdążył dobrze przetrzeźwieć po weselu, a już się spakował i wyniósł do swojej rodziny. Trochę nie wiadomo, jak się teraz zachować.

— To prawda. Przynajmniej to nie ty jesteś tą czarną owcą w rodzinie — dodała, jakby było to jakieś pocieszenie.

— A weź spadaj, Mariola — rzuciła od niechcenia — czemu my zawsze mamy pod górkę? Ja zawsze trafiam na dupków, ten twój niby spoko, ale jakoś nieśpieszno mu do oświadczyn.

— Ja już nawet ustawiłam zdjęcie pierścionka na tapecie w jego komputerze, a ten dalej nic, typowy facet. A co u Krystiana?

— Wiesz, siedzi za granicą i podobno pracuje na naszą lepszą przyszłość, chociaż ostatnio nie wiem, czy coś takiego w ogóle kiedyś nastanie.

— A wasze dziecko? — Wskazała subtelnie na brzuszek. — Przecież zaraz to maleństwo wyjdzie na świat, on wróci, prawda?

— Tak mówił. Ostatnio jakoś mniej się odzywa, rzadziej dzwoni, tłumaczy się, że ma więcej roboty, późno kończy, rano zaczyna. Wiesz, jak to jest.

— Myślisz, że kogoś ma? — zapytała przyciszonym głosem, upewniając się, że nikt oprócz nich tego nie usłyszy.

— Nie wiem… nawet zaczęłam się nad tym zastanawiać, niby przesyła sporo kasy, pisze, że kocha, ale mam wrażenie, że jest jakby nieobecny…

Telefon zawibrował.

Na ekranie pojawił się komunikat: „Nowa wiadomość tekstowa od: Krystian”. Jej serce zaczęło bić delikatniej, a miejsce, w którym się znajdowała, zdawało się nie mieć teraz znaczenia, bo niczym w starej kreskówce Disneya skurczyło się i zwyczajnie zniknęło. Sprawnym ruchem kciuka odblokowała smartfona i odczytała wiadomość. Spodziewała się pytania „Co tam” albo o to, jak się dzisiaj czuje, a zobaczyła tylko jedno krótkie zdanie.

_„Kocham Cię, pamiętaj o tym”_

Co to znaczy? Niby miłe, ale jednak nie w jego stylu. Odpisała mu tylko dwa słowa.

_„Wszystko ok?”_

— Kochana, wracamy do pracy, koniec przerwy! — Usłyszała głos niczym za ścianą, mimo że przebywała ciągle w tym samym pokoju. O co mu chodzi? Zastanawiała się, ostatni raz, kiedy mi powiedział, że mnie kocha, to było w momencie, jak za późno wyciągnął.

— Daryjka, idziesz? — spytał ponownie któryś z głosów, lecz w plątaninie myśli to nie miało żadnego znaczenia. Czy to był początek końca? Może teraz ucieknie, bo wystraszył się odpowiedzialności albo tego, że jego DNA ma już rączki, nóżki, buźkę i ochoczo kopie w brzuch. Resztę dnia spoglądała na telefon, co chwilę klikając na guzik odblokowywania, by ekran się zaświecił. Na tapecie miała ich wspólne zdjęcie z wakacji, gdzieś na plaży zrobione niby od niechcenia, a jednocześnie takie zwyczajne i naturalne. Nie zmieniła tej tapety od dwóch lat mimo kłótni i przeciwności losu. Czuła sentyment, czuła bezpieczeństwo.

Wiele razy było „nie ok”, lecz przez tyle czasu ciągle byli swoim wsparciem lub przysłowiowym butem, który nabierał prędkości i wbijał się w dupę, zachęcając i motywując najlepiej, jak tylko potrafił. Cztery godziny później telefon dalej milczy, zdążyła go sprawdzić trzydzieści osiem milionów razy, wysyłając cztery SMS-y ze znakami zapytania i próbując się dwanaście razy połączyć.

Cisza.

Krystian uwielbiał ciszę, zaczynała sobie tłumaczyć w głowie, że przecież zdarzało mu się znikać na kilka dni, zaszywać w tylko sobie znanych miejscach. Kiedyś zniknął na miesiąc, nie zostawił kartki, żadnej wiadomości. Po prostu pewnego dnia, wracając z pracy, nie wrócił do domu. Pół Polski zaangażowało się w jego poszukiwania do tego stopnia, że na co drugim przystanku widniała jego podobizna, a ten jak gdyby nigdy nic spędzał czas w małej drewnianej chatce znajomego gdzieś w Bieszczadach. Gdy wrócił, nigdy nie powiedział, dlaczego to zrobił, jedynie wręczył mi zmęczony życiem zeszyt. Jego okładka wyglądała, jakby zwiedziła pół świata, a następnie została pożarta przez wielkiego niedźwiedzia i — niczym ta słynna kawa — dopiero po wysraniu zdobyła wyjątkowy wyraz i moc. Po otwarciu zeszytu widać było masę zapisków, kilka przekreślonych i powyrywanych stron. Krystian w ten sposób okazywał uczucia, zapisywał dziesiątki stron myślami, których nigdy nie potrafił, a może bał się wypowiedzieć? Wrócił do domu, przeprosił, chciał dalej żyć, jak gdyby nic się nie stało.

O godzinie 23:41 do drzwi zapukała policja. Z pomiętoszonej pościeli niewinne ciałko musiało natychmiastowo wstać i otworzyć drzwi. Nie tylko dlatego, że łomot wydany przez gości spowodował palpitację serca. Wiedziała, że jeśli szybko ich nie otworzy, policjanci je wyważą. Niestety wbrew powszechnej opinii policja o tej godzinie nie przychodzi na kawę i pączki, nie sprzedaje też kalendarzy, by wesprzeć leczenie postrzelonego na służbie kolegi. Przynieśli plik kartek z niedbale wydrukowanymi zdjęciami, wyglądającymi jakby w drukarce powoli zaczynało brakować tuszu lub — co gorsza — używali zamienników zamiast sprawdzonych tuszy firmy XYZ. Ciało na pierwszy rzut oka wyglądało normalnie, lecz po chwili dało się zauważyć zmasakrowaną twarz, na której trudno było ustalić, czy to, na co patrzymy, jest policzkiem czy może nosem.

— Pani Dario, czy jest w stanie pani potwierdzić personalia ofiary? — zapytał ten grubszy z wąsem. W jego spojrzeniu dało się dostrzec pragnienie zahaczenia w drodze powrotnej o lokalnego chińczyka w celu zapchania jelit przepysznymi sajgonkami i kurczakiem Sac Net w niesamowitej panierce. Jedynym charakterystycznym znakiem, który posiadał denat, był mały tatuaż przy kostce. Jaskółka. Wzrok na dłuższą chwilę zatrzymał się w tym miejscu i natychmiast znikał w otchłani kosmosu, rozbijając się o gwiazdy i planety. Wspomnienia niczym komety z ogromnymi ogonami przecinały tę przestrzeń. Z jednej strony Jowisz niczym wakacje nad morzem, z drugiej Mars jak wyprawa w góry. Cała galaktyka układała się w jego twarz, poszczególne jej fragmenty wyglądały jak jego emocje, grymasy i zapach. Podniosła delikatnie nogawkę od piżamki, by pokazać ten sam wzór u siebie na nodze.

— Tak, to on — potwierdziła i w tej chwili wszystko stało się ciemne. Czy świat przyśpieszył? A może to ona zwolniła pod naporem ciężaru? Trudno w tej chwili ocenić. Powieki opadły, zamykając dostęp światła do oczu. Czy to normalne, że młoda kobieta w ten sposób dowiaduje się o śmierci ukochanego? Jak to możliwe, miał wyjechać, zarobić i wrócić. Jak miliony Polaków, za chlebem, za lepszym jutrem, za nowym passatem z czerwonym TDI na klapie bagażnika z niskim przebiegiem i obowiązkowo w kombi, by zmieścił się wózek, zakupy i klatka dla kota. Na ślub, wykwintnie zastawione stoły, orkiestrę, białą suknię i czarny garniak, może nawet na większe mieszkanie albo działkę, dom i ogród. Miał zarobić i wrócić, trochę bardziej opalony, wychudzony, z bardziej zniszczonymi dłońmi, ale jednak, kurwa, wrócić. Być przywitany na lotnisku z kwiatami, przytulić się do brzuszka, powiedzieć „Tak bardzo tęskniłem” i wieczorem usnąć na łyżeczkę, udając, że nie denerwują go długie włosy w ustach.

— Miałeś tu być! — zabrzmiało echo tego monologu w otchłani kosmosu, co samo w sobie było dziwne, bo przecież fala dźwiękowa nie ma prawa odbijać się w próżni.

Nic nie będzie takie, jak było, ale to oznacza, że będzie inne? Może tym razem lepsze? Nie.

Obudziła się w szpitalu.O tym, jak stary kundel lizał swoje rany

Kolejne dni minęły dość twardo i szybko. Zaszyłem się w opuszczonej altance działkowej, w dzień chowałem się przed wzrokiem sąsiadów, w nocy wyruszałem na poszukiwanie pożywienia i najważniejszych środków do życia. Wyobrażałem sobie siebie jako groźną zwierzynę drapieżną, która — wykorzystując swoje zmysły i zdolności — tropiła ofiarę, a następnie ją zabijała, patroszyła i wybierała najlepsze fragmenty mięsa, by resztki zostawić innym padlinożercom. Niczym wilk warczałem, wbijałem przeszywający wzrok i zabijałem bez skrupułów.

Tak wyglądałem w swojej wyobraźni. W rzeczywistości byłem jak szop pracz czy inny myszojeleń żerujący w śmietnikach i odpadkach. Miałem jakieś pieniądze, ale nie miałem perspektywy na przyszłość. Równie dobrze mogłem tutaj spędzić dzień, dwa albo miesiąc. Wiedziałem, że jeśli teraz wynajmę pokój w hostelu, to za dwa tygodnie nie będę miał czym zapchać żołądka, więc stwierdziłem, że to jedyny sposób na pozbieranie się w sobie. Mówiłem już, że trochę przywykłem do takiego życia? Anglia mnie do tego zmusiła. Pierwsze dwie noce spędziłem tam, śpiąc na paletach przy śmietniku, przykrywając się kartonem od telewizora plazmowego. To, co było ustalone tutaj, w Polsce, wcale nie było takie tam, na miejscu. Później w zasadzie też było nie lepiej, trafiłem do rolnika, którzy potrzebował taniej siły roboczej na swojej plantacji, przez telefon gwarantował nocleg i wyżywienie, ale nie wspomniał, że na ośmiu metrach kwadratowych będzie jeszcze pięciu innych robotników. O posiłkach powiem tylko tyle, że w ciągu miesiąca chudłem po kilka kilo. To ironiczne, bo w liceum uczyłem się o nazistowskich obozach, wierząc, że to przeszłość.

Każdy z moich współlokatorów był z innej parafii. Włoch, Litwin, Ukrainiec, Rumun i Meksykanin. Jeśli zastanawiacie się, skąd tutaj człowiek z Ameryki Południowej — odpowiadam, nie wiem. Tak naprawdę tylko z Włochem dało się porozumiewać płynnie. Reszta ograniczała znajomość do podstawowych zwrotów i nazw warzyw, które akurat zbierali. Ernesto był mężczyzną w sile wieku, piękna karnacja i czarny włos wyróżniały go na tle innych mężczyzn. Z tego, co się dowiedziałem, w swoim kraju podpadł największej z możliwych mafii, czyli rodzinie swojej żony, brzuchacąc córkę sąsiada. Ot, taki kaprys losu. Stwierdził, że tutaj podoba mu się do tego stopnia, że nigdy tam nie wróci, bo go znajdą. Z Ukraińcem Dimą rozmawiałem trochę na migi. Kali jeść, Kali pić w wersji dla upośledzonych. On po prostu przyjechał za pieniędzmi, bo w funtach lepiej niż w złotówkach. Meksykanin Carlo był zagadką dla nas wszystkich, nie rozmawiał z nikim, nawet z gospodarzem. Gdybym miał wejść w jakiś zakład, to jestem pewien, że był jakimś szpiegiem mającym udowodnić niechlujstwa podczas zbioru ogórka na polu tuż za drogą. Wieczorami potrafił wyjść z naszego chowu klatkowego, siadać przy drzewie, które rosło niedaleko płotu, i cichutko śpiewać. Musiała to być zdecydowanie smutna pieśń, ponieważ za każdym razem w ostatniej zwrotce łamał mu się głos, a niekontrolowane łzy obmywały jego policzki.Z tego względu, że właściwa marka nie zapłaciła za lokowanie swojego produktu, nazwa została zmieniona na inne województwo. Smak też zmieniłem, nikt o zdrowych zmysłach nie wybrałby śliwkowej gorzały. Drogie firmy i koncerny alkoholowe, gdyby jednak ta książka okazała się sukcesem, to może być to miejsce na waszą reklamę. PS Może być wymiana barterowa. PS2 W zasadzie dopiero teraz zacząłem się zastanawiać, ile prawdziwych produktów pominąłem i jaki to ma potencjał marketingowy. Bo załóżmy, że gdyby bohater kupował bułki TYLKO w przysłowiowej stonce czy innym gadzie, pił rano jedyną słuszną kawę, to mógłbym zgarnąć krocie za lokowanie. A gdybym pisał o kobietach, że tuż po porannym śniadaniu powinny masować swoje piersi, to mógłbym stworzyć kampanię społeczną. To by było spoko i nawet pożyteczne.

No dobra, tutaj już nie przekręcę żadnej nazwy, uznajmy, że to papierosy marki papierosy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: