Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Żołnierskie serce - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 listopada 2021
Ebook
35,99 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Żołnierskie serce - ebook

Kiedy Piotr Walczak powraca ranny z misji w Afganistanie, cierpi nie tylko jego ciało, ale także dusza. Borykając się z zespołem stresu pourazowego, oskarżeniem o spowodowanie śmierci kolegów i zainteresowaniem mediów, ucieka na prowincję. W domu po dziadku odkrywa rodzinne tajemnice i sąsiadów, których kłopoty kochają tak samo jak Piotra. Czy senne miasteczko i jego mieszkańcy potrafią uleczyć żołnierskie serce i sprawić, by znów zaczęło kochać? Czy Emilia, Natalia i Janek będą w stanie żyć z wybuchowym i nieobliczalnym człowiekiem za ścianą?

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-9597-7
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Przyzwyczaił się już, że życie lubiło sypać mu piaskiem w oczy.

Dochodziło południe, a żar lał się z nieba. Trzydrzwiowy nissan patrol leniwie wtoczył się na wysypany kamieniami parking stacji paliw, wzbijając tuman kurzu. Stado wróbli zerwało się do lotu. Tylko wrona, siedząca na przekrzywionym drewnianym słupku wyznaczającym granicę pola, uważnie i bez cienia strachu wpatrywała się w spłowiały lakier terenówki. Kierowca zgasił silnik i jeszcze przez chwilę siedział w kabinie, kontemplując krajobraz. W morzu rzepaku nie drgnął nawet jeden kwiat.

Był zmęczony. Nie drogą, ale upałem. Kwadrans jazdy za Sztumem postanowił, że czas na postój, choć pragnienie odczuwał już od Gdańska. Upłynęło sporo czasu, zanim na horyzoncie pojawił się znak informujący, że od najbliższej stacji dzieli go kilka kilometrów. Parking był pusty, a sama stacja zapyziała. Nie fatygował się podnoszeniem szyby. Istniała niewielka szansa, że z sąsiedniego pola powieje wiatr, który zdusi piekło powstające w kabinie, gdy tylko nawiew przestawał pracować. W dwudziestoletniej terenówce o klimatyzacji można było pomarzyć. Stacja znajdowała się na kompletnym odludziu, a jedyny dostępny skrawek cienia – niewielkie zadaszenie obejmujące dwa dystrybutory – zajmowała stara skoda, zaparkowana niemal pod samymi drzwiami. Zapewne należała do właściciela albo pracownika. Sądząc po wyglądzie zdezelowanego samochodu i ilości rdzy pokrywającej karoserię, raczej do tego drugiego.

Trzasnął drzwiami nissana i ruszył w stronę niewielkiego przeszklonego budynku, licząc na odrobinę chłodu wewnątrz. Dzwonki nad wejściem wydały z siebie stłumiony dźwięk, siłą przedzierając się przez gorące, lepkie powietrze. Siedzący za ladą pryszczaty dwudziestolatek zerwał się, jak gdyby obsłużenie jedynego klienta miało zaważyć na jego dalszej karierze zawodowej. Niewielki klimatyzator umieszczony nad drzwiami robił, co mógł, jednak przegrywał w nierównej walce z upałem. W pomieszczeniu było tylko nieznacznie chłodniej niż na zewnątrz.

Piotr przesunął na czoło okulary przeciwsłoneczne i rozejrzał się po wnętrzu. Trudno było znaleźć obskurniejszą stację. Po chwili namysłu skierował się do pracujących na pełnych obrotach lodówek. Sięgnął po puszkę coli i czteropak piwa, po czym podszedł do kasy.

– Paliwko będzie? Może kawa albo hot dog? – Sprzedawca uśmiechnął się nerwowo.

Piotr zignorował jego spojrzenie, które umykało w dół, do jego butów. Widział, że chłopak, jak może, walczy z ciekawością.

– Nie, dzięki – mruknął, sięgając do niewielkiej zamrażarki przy ladzie.

Wyciągnął z niej loda na patyku i podał do zeskanowania.

– To będzie dwadzieścia dwa dziewięćdziesiąt. – Obsługujący wreszcie zmusił się do spojrzenia mu w twarz.

Piotr wyciągnął z kieszeni trzy zmięte banknoty i kilka monet i położył na tacce z logo stacji. Wyszedł, nie czekając na resztę. Zanim opuścił budynek, zsunął na nos okulary i przygotował się na południowy skwar czekający na zewnątrz. Gdy tylko otworzył drzwi, ten uderzył go niczym wytrawny bokser.

W drodze do auta rozpakował loda i zatopił w nim zęby. Od terenówki buchało jeszcze większe gorąco. Deska rozdzielcza przypominała patelnię i Piotr był pewien, że można by usmażyć na niej jajka. Wrzucił piwo na siedzenie pasażera. Przez chwilę zastanawiał się, w końcu obszedł auto i przysiadł na tylnym zderzaku. Kanciasta kabina terenówki rzucała nieco cienia. Upił łyk coli. Gaz zapiekł go w gardło. Przetarł okulary koszulką, lustrując malowniczy krajobraz, idealny wręcz na tapetę pulpitu komputera albo czerwcową kartkę kalendarza. Śmigła kilkunastu olbrzymich wiatraków obracały się leniwie. Widocznie tam, na górze, wiał jakiś wiatr. Pod nimi aż po horyzont rozciągało się morze rzepaku, którego jaskrawożółte kwiaty kontrastowały z soczystą zielenią posadzonych wzdłuż szosy dębów. Gorące powietrze, wysycone cykaniem świerszczy, wyraźnie falowało nad asfaltem. Ciesząc oczy niezwykłym widokiem, poczuł dopiero, że nie musi się nigdzie spieszyć. W zasadzie to napawał się tą myślą. Mógł tu siedzieć, ile chciał. I gdyby tylko pomogło to poukładać mętlik w jego głowie, zapewne by tak zrobił. Usłyszał hałas i obejrzał się za przejeżdżającym samochodem, pierwszym, który mijał stację, od kiedy przysiadł na zderzaku. Siedząca nieruchomo na słupku wrona łypnęła okiem, jakby chciała zasugerować, że już czas na niego.

Ten krajobraz perfekcyjnie wpisałby się w sielankową scenę. Oto wyjeżdża z rodziną na wakacje, a jego roześmiane dzieciaki zachwycają się soczyście żółtymi polami rzepaku. Śliczna żona siedzi obok, a wiatr co rusz podwiewa jej letnią sukienkę, odsłaniając opalone uda i skrawek bielizny…

Zamiast tego uciekał jak szczur wypędzony ze spiżarni. Nie miał innego wyjścia.

W ostatnim czasie myślał o tym nieustannie i nawet jeśli coś odciągało na moment jego myśli, to natychmiast wracały, choć z całych sił próbował je przegnać. Chcąc nie chcąc, stał się narodowym antybohaterem, co w czasach, w których opluwano nawet bohaterów, oznaczało przekleństwo gorsze niż śmierć. Za każdym razem, gdy o tym myślał, czuł przyspieszone bicie serca i rosnącą w gardle gulę, której nie dało się spłukać inaczej niż dużą ilością alkoholu. Już nie wiedział, czy czas spędzony w napięciu liczyć w miesiącach, czy może już w latach. Upił kolejny łyk napoju i zmusił się, by wsiąść do auta. Wciąż żuł drewniany patyk po lodzie. Uruchomił silnik, a wraz z nim włączyło się radio, co niezmiernie go irytowało. Za każdym razem, gdy je wyłączał, powracało do życia, gdy tylko zapalił silnik. Obiecał sobie, że coś z tym zrobi. Sięgnął w stronę gałki, ale na dźwięk głosu spikera zatrzymał się w połowie ruchu.

Uprawomocnił się wyrok w sprawie tak zwanego „incydentu w Tangi Valley”. Na rok pozbawienia wolności w zawieszeniu na dwa lata skazał sąd plutonowego Piotra W., żołnierza oskarżonego o czynną napaść na przełożonego podczas pełnienia obowiązków służbowych związanych z misją stabilizacyjną w Afganistanie. W wyniku „incydentu w Tangi Valley” śmierć poniosło pięciu polskich żołnierzy, a dwóch – w tym oskarżony – odniosło rany. Drugi z rannych żołnierzy – kierowca rosomaka, kapral Jarosław Skowroński, nadal utrzymywany jest w stanie śpiączki farmakologicznej. Oskarżony został tymczasowo aresztowany w listopadzie ubiegłego roku. Piotr W. opuścił areszt śledczy po 7 miesiącach od aresztowania.

Trwa proces cywilny, w którym Piotr W. domaga się odszkodowania od państwa w związku z trwałym uszczerbkiem na zdrowiu poniesionym w czasie misji w Afganistanie…

– Kurwa! Kurwa! Kurwa! Kurwa! – wrzeszczał, uderzając pięścią w kierownicę, która jakimś cudem to wytrzymała.

Czuł, jak ciśnienie rozsadza mu czaszkę, a nerwy związują żołądek w supeł. Dlaczego wciąż o tym trąbią? Dlaczego nie dadzą mu spokoju?! Gdyby te cholerne dziennikarzyny były w pobliżu, powyrywałby im języki!

Wcisnął gałkę i radio umilkło. „Parszywe hieny” – pomyślał. Oparł dłonie na kierownicy i wsłuchiwał się w miarowy klekot wysłużonego diesla. Właśnie dlatego wyjechał z Trójmiasta. Nie było dnia, żeby mu nie przypomniano, jak wdzięcznie jego osoba ożywia sezon ogórkowy. W każdej telewizji informacyjnej, w każdym serwisie radiowym pojawiał się jako główny bohater. To, że dziennikarze są jak sępy, wiedział od zawsze, jednak dopiero w Afganie zobaczył, jak to wygląda naprawdę. Ekipy telewizyjne filmowały wszystko, niezależnie, czy był to spalony wrak hummera, ukamienowana kobieta, czy zwłoki dziecka rozerwane miną.

– Nawet jeśli teraz nie ma zapotrzebowania na taki materiał, to prędzej czy później będzie – wyjaśnił mu jeden z mieszkających w bazie „telewizorów”.

Wtedy machnął na to ręką, ale od kilku tygodni żałował, że mu nie przyłożył, choć w obecnej sytuacji i tak nic by to nie zmieniło. Ale ta myśl pozwalała mu wyładować frustrację po tym, jak hieny prasowo-telewizyjno-internetowe goniły go pod same drzwi mieszkania. I nawet brak zgody sądu na publikację jego wizerunku nie zagwarantował mu anonimowości. W odległości kilku przecznic od jego mieszkania nie było zapewne osoby, która nie widziała go próbującego nieporadnie uciekać przed dziennikarzami. A każdy zapytany przez dziennikarza mieszkaniec nagle sobie przypominał, co o Piotrze wiedział. Mieszkanie na parterze nie miało wielu zalet, ale za to jedną podstawową wadę – przez uchylone okno słyszał wszystko, co mówiło się przy drzwiach wejściowych.

– Pani, to kalectwo to kara za pazerność – tłumaczył dziennikarce pan Wiesław z trzeciego piętra. Mieszkali od siebie na tyle daleko, by blokowy „Anioł” mógł sobie pozwolić na tego typu szczerość. – Nachapał się w Iraku, to po co się jeszcze pchał do Afganistanu? Widzi pani, chciwość nie popłaca – perorował dalej, zachęcany potakiwaniami blondynki z telewizji informacyjnej. Gdyby staruszek przy okazji wspomniał o swoim synu odsiadującym na gdańskiej Przeróbce wyrok za chciwość wyrażoną bardziej bezpośrednio – napadem na kantor – można byłoby to pewnie uznać za sprawiedliwy komentarz.

– Nic dziwnego, że narzeczona go zostawiła. – Innym razem to pani Rafalska z czwartego (również bezpiecznie dalekiego) piętra sączyła plotki w dyktafon dziennikarza lokalnej gazety. – Dwa razy było u niego pogotowie. Podobno miał w nocy jakieś ataki. Pewnie chcieli go zabrać do psychiatryka, ale się nie zgodził. W końcu dziewczyna nie wytrzymała. Wcale się jej nie dziwię. Kto wie, co on tam wyrabiał w tym Afganistanie? Wojsko i tak panu prawdy nie powie…

I tak w kółko. Wszyscy wszystko wiedzieli. Miał wrażenie, że gdy wysiadał z samochodu i kuśtykał o kuli do wejścia, obserwowała go połowa gdańskiego Przymorza. Trzy razy zmieniał numer telefonu. Ostatni podał tylko matce i psychoterapeucie, z którym spotykał się raz w tygodniu.

Przymknął oczy, czując, jak w jego myśli siłą wdziera się Beata, wywołana do tablicy przez wspomnienie o paplaninie Rafalskiej. Wszystkie spędzone razem lata – wliczając czas, kiedy był na misjach – należały już do przeszłości. Na myśl o ostatniej rozmowy z narzeczoną poczuł, jak ściska go w gardle.

– Piotr, ja już dalej tak nie mogę.

Stała w kuchni i oparta o blat paliła cienkiego papierosa. Wyznała mu to właśnie wtedy, kiedy myślał, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Wreszcie nauczył się w miarę sprawnie poruszać na koślawej refundowanej protezie, która co prawda odparzała mu udo, ale pozwalała funkcjonować bez kuli. Rehabilitacja miała się ku końcowi, a psychoterapeuta twierdził, że ruszyli z miejsca.

– Już nie pamiętam, kiedy normalnie spałam. Chodzę jak zombie. Nawet jak zostajesz na wieczór w salonie, nie mogę zmrużyć oka. Od tej nocy nie spałam spokojnie ani razu.

„Tej nocy”.

Wiedział dokładnie, co ma na myśli. Do tej pory koszmary ograniczały się do miotania po łóżku i krzyku. Zwykle wybudzał się szarpnięty za ramię. Wtedy było inaczej. Nie pamiętał, co mu się śniło. Obudził się, gdy Beata kopnęła w nocną lampkę, rozbijając ją na ścianie. Brzęk tłuczonego szkła i przewróconego stolika wyrwały go z koszmaru. Trzymał narzeczoną, zaciskając przedramię na jej szyi. Dziewczyna wierzgała nogami, nie mogąc złapać tchu. Dopiero wtedy ocknął się i zwolnił chwyt. W mdłym blasku lampki stojącej na jego stoliku widział, że jest trupio blada, wręcz sina. Później lekarze powiedzieli, że prawie zmiażdżył jej krtań. Nic dziwnego. Nie należała do drobnych i szczupłych dziewcząt, jednak mając przeciw sobie sto kilo wagi i prawie dwa metry wzrostu, była bez szans. To cud, że jej nie zabił.

– I co teraz? – zapytał.

Miał kompletny mętlik w głowie. Od „tej nocy” minął tydzień. Piotr przeniósł się na kanapę w salonie. Tam bez przeszkód mógł spać przy zapalonym świetle. Aż do teraz był przekonany, że to ją uspokoiło.

– To nie ma sensu, nie dam rady dłużej – wydusiła z siebie po chwili milczenia.

– Beata, no co ty? – Piotr obracał nerwowo kubek z kawą. Starał się zachować spokój, ale czuł przyspieszające tętno. – Teraz? Niedługo wszystko zacznie się układać…

– Układać? – Zaciągnęła się papierosem i otuliła ramionami. – Spójrz na siebie. Nic się od dawna nie układa i nie będzie. Prawie ze sobą nie rozmawiamy, nie sypiamy. Ty jesteś kłębkiem nerwów, a ja przy tobie też zaczynam fiksować. Nawet nie wiesz, że od pół roku też jestem pod opieką psychiatry. Co rano biorę leki, żeby jakoś się trzymać.

– Beti, daj mi szansę… – Usiłował ogarnąć plątaninę myśli. – Mogę się zmienić, potrzebuję tylko czasu.

– Nie – przerwała zdecydowanie. W jej głosie pojawiła się nuta, której nie lubił. – Dosyć już tych szans. Za każdym razem słyszę to samo. Miałeś się zmienić po tym, jak pobiłeś tego taksówkarza. To samo obiecywałeś po zdemolowaniu mieszkania.

– Wtedy wyłączyli prąd. – Próbował się bronić i rozpaczliwie szukał argumentów. – Wiesz, że nie daję rady w ciemnościach…

– Piotr, ty nie dajesz rady w żadnych warunkach!

– Poproszę psychiatrę, żeby zwiększył mi dawkę leków. I terapia też będzie częściej. – Rozpaczliwie poszukiwał wyjścia z sytuacji, jednak gdy widział dezaprobatę w oczach Beaty, czuł narastającą frustrację. Próbował i chciał się uspokoić, ale jego organizm go nie słuchał. Tak było od czasu, gdy wrócił. Gdzieś pod skórą pulsował nabrzmiały balon wypełniony wściekłością. Drżącą dłonią z trudem skierował papierosa do ust. Nie wiedział po co. Nie palił, ale koniecznie chciał czymś zająć ręce.

– Nie potrzebujesz terapii, tylko długotrwałego leczenia psychiatrycznego. Albo nawet hospitalizacji. A może wszystkiego naraz.

– Powaliło cię?! – Wstał gwałtownie od stołu. Kubek z kawą przewrócił się, a płyn oparzył mu rękę, ale nie zwrócił na to uwagi. Zrobił dwa kroki w kierunku narzeczonej. Na twarzy Beaty malowało się przerażenie. Nie widział tego. Czerwona poświata przesłoniła mu świat. – Nie rób ze mnie wariata! Nie dam się zamknąć w psychiatryku!

Gdy się zorientował, że stoi nad nią i krzyczy, już wiedział, że przegrał. Po policzkach przerażonej dziewczyny płynęły łzy. Opadł ciężko na krzesło i ukrył twarz w dłoniach.

Tym wybuchem wszystko ostatecznie „pozamiatał”. Wyprowadziła się prawie bez słowa, pakując do samochodu brata wszystko, co do niej należało. Wspólnie kupione rzeczy, pamiątki z sześciu lat ich życia razem, zostawiła. Zmieniła numer telefonu, a ilekroć pojawiał się potem przed jej rodzinnym domem, głos w domofonie informował, że wyjechała. I tyle. Może nawet nie kłamał.

Przez upstrzoną martwymi owadami przednią szybę obserwował leniwie obracające się śmigła i próbował przypomnieć, co czuł w tych pierwszych chwilach po rozstaniu. Dziwne, ale to nie zniszczyło całkowicie jego życia. Może gdzieś podświadomie przeczuwał, że ich czas się kończy? Po tygodniu uświadomił sobie, że próbował ratować ich związek dla zasady. Dla tych wspólnie przeżytych sześciu lat i Bóg wie ilu znajomości. Dla wszystkich tych przyzwyczajeń, schematów i utartych ścieżek, mozolnie wypracowanych przez ten czas. Motyle z brzucha dawno uleciały. Rozstanie z Beatą bezwzględnie uświadomiło mu, że byli ze sobą z… no właśnie? Sam nie wiedział, z jakiego powodu. Chyba z przyzwyczajenia. Bo z głupiej, nastoletniej miłości nie pozostało już nic.

Zgniótł puszkę i cisnął ją przez szybę w kierunku śmietnika. Odbiła się i wylądowała na kamieniach, ale nie zamierzał wysiadać, żeby ją podnieść. Sięgnął po odziedziczony po poprzednim właścicielu terenówki atlas i przerzucił na właściwą stronę. Szukanie celu na mapie było staroświeckie i przypominało mu dzieciństwo. Mógł po prostu włączyć nawigację w telefonie, ale nie chciał. Od celu dzieliło go dziesięć, najwyżej dwanaście kilometrów. Pomiędzy drobiazgami pod siedzeniem pasażera walało się kilka płyt, spomiędzy których wygrzebał AC/DC. Zanim ruszył, kabinę wypełniła energia, której te dinozaury rocka od lat nie żałowały swoim fanom.

Niespodziewanie dmuchnął wiatr, wzbijając na parkingu wielką chmurę pyłu i piasku, którym sypnął przez otwarte okna. Piotr zakaszlał, czując drobinki pod powiekami.

Ilekroć obrywał piaskiem po oczach, tyle razy w jego życiu następowały gwałtowne zmiany.ROZDZIAŁ 2

– Kwazi na bramę – zarządził Pyton. Był w klasie najstarszy i gdy tylko pojawił się w niej we wrześniu, objął nieformalne przywództwo, które szybko rozszerzyło się także na podwórko. Nauczyciel wuefu od samego początku lekcji był zajęty rozmową z wuefistką dziewcząt i nie zwracał uwagi na to, co dzieje się na boisku. – Słyszysz, ty tłusta cioto?! Na budę!

Otyły nastolatek rzucił Pytonowi spojrzenie spod nalanego czoła, lecz nie powiedział nic. Wolnym krokiem poczłapał w stronę obdrapanych białych słupków. Stanowił klasowe i podwórkowe popychadło, ale każda z drużyn chciała mieć go u siebie, zasłaniał bowiem swoim zwalistym ciałem większą część bramki, co skutecznie utrudniało przeciwnikowi strzelenie gola. Ze względu na tuszę i urodę – a raczej jej brak – kilka lat temu nadano mu ksywę nawiązującą do legendarnego dzwonnika z Notre Dame – Quasimodo. Piotrem Walczakiem był tylko dla siebie i rodziców. Dla całej reszty pozostawał Kwazim.

Istotnie, nie należał do przystojnych nastolatków. Patrząc w lustro, utwierdzał się w tym, że jest obleśnym, spoconym grubasem, dlatego coraz rzadziej spoglądał na swoje odbicie, by w końcu przestać. W wieku trzynastu lat ważył niemal dziewięćdziesiąt kilogramów, poruszał się z gracją nosorożca, a za każdym razem, gdy nad czymś się zastanawiał, na jego czole pojawiała się bruzda nadająca mu wygląd osoby o ciężkim pomyślunku. To akurat nie miało nic wspólnego z rzeczywistością. Był inteligentny, ale nigdy nie miał okazji tego dowieść przez wrodzoną nieśmiałość pogłębioną szyderstwami rówieśników. Rozsypany po twarzy trądzik nie poprawiał sytuacji.

– No, zapierdalaj na bramę, spaślaku! – krzyknął Pyton przez pół boiska, tym razem ściągając na siebie gromiące spojrzenie wuefisty, który jednak nie odezwał się ani słowem.

Pytlewski grał w szkolnej drużynie siatkówki. Ba! Stanowił jej lokomotywę – co mogło niejednokrotnie dawać wrażenie, że nauczyciele traktują go z wyjątkową pobłażliwością. Kwaziego pewnie niewiele by to obchodziło, gdyby nie fakt, że uprzywilejowana pozycja Jacka Pytlewskiego pozwalała mu na jawne szydzenie, a czasem znęcanie się nad słabszymi uczniami. Grubas był jednym z jego ulubionych obiektów kpiny, dlatego i tym razem spuścił głowę i karnie pomaszerował w stronę bramki.

– Gramy do dziesięciu – powiedział Pytlewski, nie oglądając się na wuefistę. – Kto wykopie, ten idzie.

Pyton spojrzał władczo na resztę chłopców, szukając okazji do zaczepki, jednak kiedy nikt mu się nie sprzeciwił, położył futbolówkę na wymalowanym białą farbą środku boiska i rozpoczął grę. Kwazi był nią średnio zainteresowany. Jego myśli zajmował motorower, który rodzice kupili Radziowi, jednemu z jego dwóch prawdziwych kumpli. Używany romet stał w garażu, a Piotr mógł się założyć o wszystko, że nie tylko on czekał na koniec lekcji. Grający w przeciwnej drużynie Radzio też wyglądał na nieobecnego. Chłopcy przyjaźnili się od wielu lat, a wspólne majsterkowanie w piwnicy należącej do taty Kwaziego czy też w garażu ojca Radka tylko tę przyjaźń umacniało. Ostatnie ogniwo tercetu stanowił Bobek, ale to, że chodził do innej klasy, powodowało, że czasami go z nimi nie było.

Gorące czerwcowe słońce szybko rozgrzało nawierzchnię boiska. Nawet stojąc na bramce, Kwazi widział wyraźnie środek boiska, gdzie smoła łączyła asfaltowe prostokąty. Słońce już dawno zdążyło ją nadtopić. Trzy tygodnie do końca roku szkolnego zaowocowały poluźnioną dyscypliną w szkole. Ostatni spóźnialscy właśnie zaliczali zaległe sprawdziany, podczas gdy reszta klasy grała w karty, piłkę nożną na papierze lub najzwyczajniej w świecie spała. Nawet wuef odbębniano jakby od niechcenia – ci, którzy mieli siłę, kopali. Reszta, jak to określał Pyton, „ciotowała”.

Kwazi nie musiał niczego zaliczać. Świadomie i z niemałym wysiłkiem doprowadził do tego, aby jego oceny były przeciętne. W innym wypadku dałby ojcu argument, by wysłać go do któregoś z renomowanych gdańskich liceów. Doktor Walczak był znanym trójmiejskim archeologiem i nie wyobrażał sobie, aby syn nie poszedł w jego ślady, natomiast Piotrek, mający od dziecka smykałkę do majsterkowania i zmysł techniczny, marzył o nauce w technikum mechanicznym lub choćby zawodówce. Dlatego celowo zbierał słabe oceny, co zdecydowanie nie ułatwiało mu życia w szkole. Nie dość, że odstręczał rówieśników swoją fizjonomią, to jeszcze sprawiał wrażenie tępaka. Był jednak uparty i nawet szykany nie zdołały go odwieść od powziętego planu.

– Kwazi! – ryknął Pyton, gdy piłka przemknęła obok bramkarza i zatrzepotała w siatce niczym wyciągnięta z wody ryba. – Skup się na grze, parówo, zamiast myśleć o obiedzie!

Otyły nastolatek przełknął obelgę i celnym kopnięciem posłał piłkę do tyrana, mając nadzieję, że podanie do nogi nieco go ułagodzi. W jednym Jacek Pytlewski się mylił. Kwazi wcale nie myślał o jedzeniu, a o romecie, którego ojciec Radzia kupił za bezcen. Nikt nie wiedział, dlaczego go nabył, nawet sam pan Bielecki. Prawdopodobnie nie wyzbył się jeszcze nawyków z czasów komuny, które nakazywały kupować, jak tylko coś było do sprzedania. To, że motorower nie chciał odpalać, nie miało znaczenia. Ojciec Radzia dał synowi zielone światło do grzebania przy maszynie. Liczył na to, że syn będzie kontynuował stoczniową tradycję, więc taka mechaniczna wprawka mogła go tylko przybliżyć do zawodu.

Pyton huknął potężnie i tym razem piłka znalazła się w siatce drużyny przeciwnej. Radzio, który był równie szybki, co szczupły, wyciągnął pozbawioną części łat piłkę z siatki i postawił ją na środku. Rywale rozegrali akcję krótko i po kilku podaniach jeden z nich znalazł się w sytuacji sam na sam z bramkarzem. Kwazi rozłożył ręce. W ten sposób powierzchnia krycia siatki znacznie się zwiększyła. Napastnik uderzył wysoko i mocno, podnosząc piłkę tak, że bramkarz nie miał szans, by się zasłonić. Futbolówka pomknęła w kierunku okienka, wznosząc za sobą tuman kurzu. Poczuł potężne uderzenie w twarz, a ból pod powiekami nie pozwalał na otworzenie odruchowo zamkniętych oczu. Gdy już wyplątał się z siatki, klęknął i potarł kułakiem powieki, co tylko spotęgowało ból.

– Auuu! – zawył i raz jeszcze spróbował otworzyć oczy. Ból był silniejszy. Zaczął ślepo gramolić się z rozgrzanego asfaltu. – Nic nie widzę!

– Radek – usłyszał nad sobą głos nauczyciela – zaprowadź go do higienistki.

Po chwili poczuł, jak dłonie kolegi wsuwają się pod jego spocone ramię. Dźwignął się sam, bo szczupły Radzio i tak nie dałby rady go podnieść. Idąc w stronę budynku szkoły, wyobrażał sobie drogę. Kilka razy pomylił się w odległości, ale rozpoznawał mijane miejsca. Skrzypienie drzwi wejściowych, wycieraczka przed portierką, dźwięki pianina przy sali muzyki. Pomyślał, że życie niewidomego nie jest wcale takie złe, jednak zaraz skarcił się za takie rozważania. Póki miał przy sobie Radka i perspektywę odzyskania wzroku u higienistki, chodzenie na oślep mogło się wydawać niezłą zabawą. Perspektywa przeżycia w ten sposób kilkudziesięciu lat wydawała się jednak straszna.

Pukanie do drzwi poprzedził charakterystyczny zapach, jaki od zawsze unosił się w gabinecie szkolnej pielęgniarki i przenikał na korytarz. Nie kojarzył się dobrze – zwykle z bólem spowodowanym drobnymi kontuzjami, albo o wiele gorszymi szczepionkami, po których strupy paprały się przez wiele tygodni. Tylko nieliczni szczęściarze pozytywnie zaliczyli coś, co nosiło tajemniczą nazwę próby tuberkulinowej. Kwazi nigdy się do nich nie zaliczał.

– Dzień dobry, psze pani. – Radzio pociągnął go za koszulkę i zamknął drzwi do gabinetu.

– Dzień dobry. – Piotrek usłyszał znajomy głos. – Co się stało?

– Dostał piłką w ryj. – Najlepszy kumpel nie owijał w bawełnę i Kwazi między innymi za to tak go lubił. – Znaczy, oberwał w twarz.

– Dobra, dobra. Już ja wiem, jak wy tam do siebie mówicie. – Głos zbliżył się i chłopak poczuł na swoim łokciu dłoń, która pociągnęła go w nieznanym kierunku. – Połóż się na leżance, kawalerze. Beatko, przygotuj, proszę, sól fizjologiczną. Dużo.

Niespodziewanie usłyszał kroki na linoleum wyściełającym gabinet higienistki, w którym najwyraźniej była jeszcze jedna osoba – tajemnicza Beatka. Poczuł, jak czerwieni się na myśl o odorze potu, który wydzielał, a który nawet jego samego przyprawiał o mdłości.

Kiedy pielęgniarka zdołała odciągnąć jego dłonie z twarzy, a pod powieki wdarł się strumień przynoszącej ulgę soli fizjologicznej, który wypłukał wszystkie drobinki, chłopak odważył się otworzyć oczy. Jaskrawe światło wpadające przez pomalowaną do połowy białą farbą szybę oślepiło go na krótką chwilę, jednak wzrok szybko się przyzwyczaił. Mrugnął kilka razy, zanim wreszcie odzyskał ostrość widzenia.

Wtedy po raz pierwszy ujrzał Beatę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: