Żółty Dom. Wspomnienia - ebook
Żółty Dom. Wspomnienia - ebook
W 1961 roku Ivory Mae Broom, 19-letnia czarna dziewczyna, kupiła dom w dobrze zapowiadającej się wschodniej części Nowego Orleanu, stając się pierwszą w swojej rodzinie posiadaczką własnego dachu nad głową. Dom, w którym wychowała dwanaścioro dzieci, w 2005 r. zmiótł z powierzchni ziemi huragan Katrina. Sarah M. Broom, najmłodsze dziecko Ivory Mae, w swoich fenomenalnych wspomnieniach odtwarza jego historię.
„Żółty Dom” jest wspaniałym traktatem na temat miejsca, klasy, rasy, zgubnych skutków nierówności oraz towarzyszącego im wstydu. To przełomowa, głęboko poruszająca opowieść nakreślona precyzyjnie przez niebywale utalentowaną, obdarzoną mocnym głosem debiutantkę.
„Dzieło Broom przejdzie do historii jako jedna z najważniejszych książek wspomnieniowych tej posępnej dekady. Jej opowieść tętni od trudnych emocji” – „The New York Times”
„Raz na kilka lat ukazuje się książka, która wskazuje czytelnikom, jak powinno się czytać, a pisarzom – jak powinno się pisać. Broom udało się stworzyć dzieło, które jest do tego stopnia ambitne, wartościowe i odważne, że wykracza poza ramy konwencji literatury wspomnieniowej, stając się najbardziej doniosłą, w sensie humanistycznym, prozą interwencyjną, jaką czytałem w XXI wieku” – Kiese Laymon, autor „Heavy: An American Memoir”
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3375-5 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Amelii „Lolo”
Amelia Lolo Gant Williams
cioci Elaine
Elaine Soule Wesco
Ivory Mae
Ivory Mae Soule Broom
MAPA
narysuj mi mapę tego, co widzisz
a potem ja narysuję mapę tego, czego nigdy nie widzisz
i zgadnij, czyja mapa będzie większa
Kei Miller, The Cartographer Tries to Map a Way to Zion
Ucząc się czytać jakąkolwiek mapę,
przyswajamy sobie kulturę kartografa.
Peter Turchi, Maps of the Imagination: The Writer as Cartographer
Z wysoka, z pułapu czterech i pół tysiąca metrów, na jakim wykonuje się zdjęcia lotnicze, Wilson Avenue 4121, adres, który znam najlepiej, jest maleńkim punkcikiem, zielonym strupkiem. Na zdjęciach satelitarnych, zrobionych z jeszcze większej wysokości, moja dawna ulica wtapia się w czubek luizjańskiego buta. Z tego punktu widzenia wygląda to tak, jakby nasz adres, pomniejszony teraz do rozmiaru drobinki, był usytuowany nad Zatoką Meksykańską. Dystans pozwala nabrać perspektywy, ale bywa też, że przekłamuje, zaciemnia. Z tych wyżyn nie dałoby się dojrzeć mojego brata Carla.
Carl, znany także jako Królik, przesiaduje na Wilson Avenue 4121 dniami i nocami, przynajmniej pięć razy w tygodniu, po powrocie z NASA, gdzie pracuje jako konserwator, albo wtedy, kiedy akurat nie wędkuje lub nie przebywa nad wodą, tak jak lubi. Cztery tysiące i piętnaście dni po przejściu Wody, gdy tematem przestały interesować się wszelkie znane ludziom media, wciąż siedzi tam chudy mężczyzna w krótkich spodenkach i białych skarpetach podciągniętych pod kolana, ze złotą nakładką na przednim zębie.
Bywa, że Carl tkwi samotnie na naszej działce, wsparty o skrzynkę na lód, i lustruje otoczenie, jakby wypatrywał znaku, cudu. Lub siedzi przy stole jadalnym (w kolorze orzechów pekan) o misternie rzeźbionych nogach, w otoczeniu znajomych, w centrum uwagi. Stół, przy którym czasem przesiaduje Carl, stoi w miejscu, gdzie kiedyś znajdował się nasz salon i gdzie teraz zamiast podłogi próbuje odrosnąć zielona trawa.
Oto Carl, w przeciwsłonecznych okularach nawet w nocy, wykonuje zapraszający gest długą ręką, jeśli ma ochotę. Oto Królik z nogami założonymi jedna na drugą na wysokości kostek, spięty, długonogi mężczyzna.
Widzę go oczami wyobraźni, jak siedzi tam teraz bez słowa i trzyma piwo. Niańczy ruiny. Ale to nie jego słowa i nie jego opinia; nigdy nie wykazałby się takim brakiem lojalności wobec Żółtego Domu.
Podczas swoich wacht na Wilson Avenue Carl często ma towarzystwo. Jego przyjaciele zjeżdżają się i otwierają bagażniki samochodów, w których skrywają się lodówki turystyczne, a w nich zmrożone alkohole. „Częstuj się, kotku”, mówią. Jeśli ktoś musi się wysikać, robi to w miejscu, gdzie znajdował się nasz pokój wypoczynkowy. Albo korzysta z jaskrawoniebieskiego toi toia, który mieści się na tyłach ogródka, tam gdzie kiedyś stała szopa. Ta plastikowa męska toaleta jest teraz jedynym budynkiem na naszej działce. Na drzwiach toi toia, wymalowany białymi drukowanymi literami na czarnym tle, widnieje napis: MIASTO NOWY ORLEAN.
Zgromadziłam dwanaście lub trzynaście książek o historii Nowego Orleanu. Beautiful Crescent; New Orleans, Yesterday and Today; New Orleans as It Was; New Orleans: The Place and the People; Fabulous New Orleans; New Orleans: A Guide to America’s Most Interesting City. I tak dalej, i tym podobne. Przekartkowałam je wszystkie – omijając obszerne fragmenty o Dzielnicy Francuskiej, Garden District i St. Charles Avenue – w poszukiwaniu rejonu miasta, w którym się wychowałam: New Orleans East. Natknęłam się tylko na kilka wzmianek, refleksji. Wycieczki z przewodnikiem nie zapuszczają się w tę część miasta, nie licząc wycieczek autokarowych po strefie katastrofy, które po huraganie Katrina stały się nową gałęzią przemysłu. Ich organizatorzy wożą turystów po New Orleans East, zwracając uwagę na wielkie zniszczenia osiedli, które przed nadejściem Wody pozostawały całkowicie nieznane i w których nikt nigdy nie postawił stopy, wyłączając mieszkających tam ludzi.
Wyobraź sobie, że na ulicach panuje grobowa cisza i że mieszkałaś przy jednej z tych ulic i że straciłaś wszystko, co kiedyś miałaś. Nieliczni ocaleni, którzy tu pozostali, pracując na tych wyniszczonych peryferiach, noszą niebieskie kombinezony jednorazowe i maski ochronne, by uniknąć kontaktu z czarną pleśnią, która rozprzestrzeniła się po ich domach, pnąc się po ścianach, tworząc śliskie, abstrakcyjne wzory pod stopami. Podczas gdy oni pracują, a ty zastanawiasz się, czy zdołasz odnaleźć pozostałości tego, co kochałaś, mijają cię turyści w klimatyzowanych autokarach, uwieczniając na zdjęciach waszą prywatną zagładę. Jest coś krzepiącego – potrafię to dostrzec – w tym, że turyści konfrontują się z horrendalnym aktem zniszczenia, ale i tak można to odebrać jako naruszenie prywatności. A poza tym nie wydaje mi się, żeby autokary wycieczkowe zapuściły się kiedykolwiek na ulicę, przy której się wychowałam.
W jednej z książek, które zgromadziłam i która zawiera opis przedmieść Nowego Orleanu, nie uwzględniono New Orleans East, ale parafię Jefferson, choć leży ona poza granicami miasta, oraz kilka cmentarzy – już tak. Cmentarzy, o ile mi wiadomo, nie da się zaliczyć do osiedli jako takich, chociaż lokalna tradycja opisuje grobowce jako domy zmarłych.
Na szczegółowej mapie miasta, którą wręczono mi kiedyś w wypożyczalni samochodów Avisa, Dzielnica Francuska jest zaznaczona kolorem jasnoturkusowym i powiększona w ramce u dołu strony. New Orleans East zostało wycięte – to punkt poza przedstawionym obszarem, biała przestrzeń na czyjejś mentalnej mapie. Być może chodziło o kwestie praktyczne. New Orleans East jest pięćdziesiąt razy większe niż Dzielnica Francuska – stanowi jedną czwartą zagospodarowanej przestrzeni miejskiej. Gdyby chcieć je należycie odwzorować, pochłonęłoby całą stronę.
Z mapy Avisa nie dowiesz się, że aby przebyć przeszło jedenaście kilometrów, jakie dzielą Dzielnicę Francuską od Żółtego Domu, w którym się wychowałam, powinnaś skierować się na wschód drogą międzystanową numer dziesięć. Gdy w 1968 roku otwierano ten fragment drogi, setki wielkich dębów wzdłuż Claiborne Avenue – w dzielnicy handlowej dla czarnych, dla mojej matki i babki – zostało ściętych, a ich korzenie usunięto. Sto pięćdziesiąt pięć domów wyburzono, by zrobić miejsce.
Jeśli sunąc międzystanówką, zobaczysz znaki wskazujące na VIEUX CARRÉ. OSTATNI ZJAZD, to znaczy, że jesteś na właściwej drodze, ale nie korzystaj z niego. Jedź dalej.
Po przejechaniu sześciu i pół kilometra dotrzesz do mostu, który nazywamy Wieżowcem ze względu na jego efektowny łuk wznoszący się ponad kanałem Industrial. Kanał łączy rzekę Missisipi z jeziorem Pontchartrain, ale i odcina New Orleans East od reszty miasta. U szczytu Wieżowca ma się wrażenie, jakby się było na progu objawienia, ale spadek jest ostry i nagły.
Zjedź od razu w Chef Menteur, czteropasmową drogę poprowadzoną przez starą grań, którą przemierzały niegdyś plemiona rdzennych Amerykanów, a którą teraz suną samochody zmierzające aż do Florydy i Teksasu. Chef Menteur oddziela krótszy, przemysłowy odcinek Wilson Avenue, gdzie się wychowałam, od dłuższego, mieszkalnego odcinka, gdzie stoją domy, przeważnie murowane, i gdzie stała moja szkoła podstawowa, którą pierwotnie nazwano imieniem Jeffersona Davisa, prezydenta Skonfederowanych Stanów Ameryki; jej kolejnym patronem został Ernest Morial, pierwszy czarny burmistrz Nowego Orleanu. Obecnie jest bezimienna – to spłachetek zielonej trawy odgrodzony drucianą siatką.
Nawet kiedy to piszę, dręczy mnie wspomnienie tego, czym dla nas – dla mnie oraz dla jedenaściorga mojego rodzeństwa – była konieczność przechodzenia przez tę drogę. Tak wtedy, jak i teraz Chef Menteur to otchłań prostytucji – samochody zjeżdżały tu na pobocze, czasem zajmując część chodnika i zrównując się z tobą, nawet jeśli byłaś tylko dzieckiem, które robiło sprawunki; za kierownicą siedzieli zwykle mężczyźni, dobijali targu.
Nieświadomy niczego kierowca mógł cię powlec po asfalcie w dół Chef Menteur, tak jak powlókł moją siostrę Karen, kiedy miała osiem lat. Kierowcy pędzili na tej drodze do samozagłady. W ten sposób zginął Alvin, mój przyjaciel z dzieciństwa. Ktoś mógł cię chwycić i porwać, gdy stałaś na neutralnym gruncie, jak nazywamy pas zieleni na Chef Menteur. Albo mógł zobaczyć, jak tam stoisz, choć nie chciałaś, by cię widziano, tak jak ja nie chciałam, wiele lat po wejściu w dorosłość, gdy wolałam nie pokazywać innym, gdzie mieszkam. Kiedy myślę o Chef Menteur i o byciu odciętą – od drugiej strony Wilson Avenue, od centrum miasta, po prostu o byciu odciętą – myślę o tym wszystkim.
Chef Menteur nazwano tak albo na cześć wodza Czoktawów, albo gubernatora, który zbyt często kłamał. Nazwa, tłumaczona z francuskiego, oznacza „kłamliwego wodza”. Taka jest poetyka nowoorleańskich nazw. Urząd miasta znajduje się przy ulicy zwanej Zagubioną. Perdido.
Gdy znajdziesz się na Chef Menteur, jedź jeszcze półtora kilometra skrajnie prawym pasem. Po drodze miniesz stację benzynową Chevron, sklep z częściami samochodowymi oraz billboardy, które niczego nie reklamują. Wkrótce znajdziesz się w miejscu opisywanym w artykułach i książkach z lat osiemdziesiątych oraz dziewięćdziesiątych jako „kraina, z której naprawdę się nie wraca”, pełna „zapuszczonych ogródków, nieaktualnych billboardów”, gdzie „podniszczona architektura komercyjna z lat sześćdziesiątych sąsiaduje z ogrodzonymi drucianą siatką działkami (...) oraz monotonną zabudową mieszkalną z lat siedemdziesiątych”. Gdzie „zapanowała powszechna apatia”.
Miniesz usadowione po lewej i prawej stronie zapuszczone bloki mieszkalne – okolice, na które mówiło się Grove, Goose i Gap, gdzie moi bracia, dorastając, zawierali sojusze i robili sobie wrogów, gdzie w trakcie szkolnego tańca kula drasnęła twarz mojego brata Darryla. Miniesz ogołocony budynek, gdzie kiedyś znajdował się bank dla zmotoryzowanych, pod który zajeżdżałyśmy z mamą i w którym kasjer wraz z dowodem wpłaty wydawał nam lizaki. Przejedziesz obok Causey’s Country Kitchen, restauracji soulfoodowej, w której po przejściu Wody zakleszczył się luksusowy autokar stojący wcześniej na parkingu.
Zbliżając się do naszej ulicy, zobaczysz supermarket Natala, który tak naprawdę jest tylko osiedlowym sklepikiem, gdzie mama wysyłała mnie, kiedy byłam dzieckiem, po „ser wątrobowy” w cenie dwóch dolarów za kilo. Po latach, kiedy studiowałam na Berkeley, odkryłam, że ser wątrobowy, który kupowaliśmy praktycznie za bezcen, garnirowano i sprzedawano jako pâté w cenie osiemnastu dolarów za kilo.
Skręć w prawo na światłach, gdzie Wilson Avenue krzyżuje się z Chef Menteur, na wysokości fundamentów dawnego zakładu wulkanizacyjnego. Wcześniej znajdowała się tam pralnia, w której moje starsze rodzeństwo schroniło się podczas huraganu Betsy w 1965 roku.
Kiedy już skręcisz w krótszy odcinek Wilson Avenue, spójrz w lewo. Zobaczysz pustą działkę, gdzie kiedyś mieściła się stacja benzynowa i gdzie pan Spanata, który pochodził z Włoch, zbudował rodzinną posiadłość. Nie został po niej ślad. Obok stoi domek, w którym po przeprowadzce ze śródmieścia mieszkała pani Schmidt – zanim zaczęli go wynajmować po sobie moi bracia, Michael i Byron, i moja siostra Karen – i w którym nikt już teraz nie mieszka.
Tuż obok (wszystkie domy przy krótszym odcinku ulicy poza jednym stały po lewej stronie) znajduje się betonowa płyta, ślad po domu, w którym mieszkała rodzina Davisów, dopóki nie zbrzydło im życie przy krótszym odcinku Wilson Avenue i nie przenieśli się gdzie indziej.
Następnie dotrzesz do pomalowanego na kremowy kolor domu pani Octavii, w którym pokoje są usytuowane na przestrzał i który należy teraz do jej wnuczki Rachelle – ostatniej już prawowitej lokatorki zamieszkałej na Wilson Avenue – i wreszcie do miejsca, gdzie kiedyś znajdował się nasz Żółty Dom.
Moja matka, Ivory Mae, kupiła go w 1961 roku, kiedy miała dziewiętnaście lat. To był jej pierwszy i jedyny dom. W jego wnętrzu stworzyła swój świat. Przez jego drzwi przewinęło się dwanaścioro dzieci: potomstwo Ivory Mae Broom i jej pierwszego męża Edwarda Webba, Ivory Mae Broom i Simona Brooma oraz Simona Brooma oraz jego pierwszej żony Carrie Broom. Oto nasze imiona: Simon junior, Deborah, Valeria, Eddie, Michael, Darryl, Carl, Karen, Troy, Byron, Lynette i Sarah. Jesteśmy przedstawicielami różnych pokoleń, rodziliśmy się w kolejnych dekadach, począwszy od lat czterdziestych. Przyszłam na świat dziesięć godzin przed tym, gdy zaczęły się lata osiemdziesiąte.
Będąc najmłodszym dzieckiem w rodzinie, w której istnieje jedenaście starszych punktów widzenia, jedenaście odmiennych od siebie okrzyków bojowych, jedenaście domagających się uwagi głosów – wszystkie warianty wspólnej historii – wykształcenie własnego punktu widzenia, okrzyku bojowego i głosu staje się kwestią przetrwania. W tym scenariuszu nie może być mowy o neutralnym gruncie.
A jednak wciąż czuję, jakbym dokonywała aktu transgresji – towarzyszy mi przeświadczenie, że spisując historię ludzi, który przyszli na ten świat przede mną i którzy w pewnym sensie mnie współtworzą, zaburzyłam naturalny porządek rzeczy.
Gdy dzwonię do mojego najstarszego brata, Simona, który mieszka w Karolinie Północnej, by mu wyjaśnić, co i dlaczego chcę wiedzieć, niepokoi się, że spisując to na kartach tej książki, zakłócę, zniweczę i zburzę wszystko to, co rodzinie Broomów udało się zbudować. Chciałby teraz żyć przyszłością i zapomnieć o przeszłości. „Jest całe mnóstwo spraw, o których nie chcemy wiedzieć, podświadomie się co do tego zgodziliśmy”, stwierdza. Kiedy pyta mnie o mój projekt, odpowiadam nieprecyzyjnie, patetycznie, mówiąc, że piszę o „architekturze i pochodzeniu, i przestrzeni”.
„Lepiej nie mówić za dużo, bo się robi problem”, oznajmia. Zapisuję to zdanie w notatniku, w momencie i w kształcie, w którym je wypowiada. Nie dodałam od siebie choćby słowa. Nic też nie ujęłam.
W Nowym Orleanie określa się swoje położenie względem rzeki Missisipi, względem wody. Nasz dom był otoczony przez wodę. Missisipi wiła się pięć kilometrów za nim. Kilometr od nas, na zachód i południe, przebiegały kanały Industrial oraz łączący się z nim Intracoastal. Trzy kilometry na północ znajdowało się jezioro Pontchartrain. Dalej na wschód była cieśnina Rigolets, łącząca jezioro Pontchartrain z jeziorem Borgne, słonawą laguną, która przechodziła w Zatokę Meksykańską. Byliśmy otoczeni przez łodzie, barki i pociągi; wloty i wyloty – usytuowani rzut kamieniem od Old Road, jak mówiliśmy na Old Gentilly Road. Mój ojciec, Simon Broom, jeździł nią do pracy w NASA. A potem mój brat Carl jeździł nią do pracy w NASA. Ta sama ulica, ta sama praca konserwatora, różni ludzie. Ale Old Road jest teraz nieprzejezdna, ponieważ drogę blokują nielegalne wysypiska opon i śmieci. Tory poprowadzone wzdłuż Old Road zostały położone w latach siedemdziesiątych XIX wieku na zlecenie przedsiębiorstwa kolejowego Louisville and Nashville Railroad; kiedy byłam dzieckiem, pociągi jeździły nimi niemal co noc. Stukot i huk, które wydawały, dochodziły do mnie z zewnątrz, gdy próbowałam zasnąć. Gdyby Old Road była przejezdna, dałoby się nią dotrzeć do dzielnicy Michoud, gdzie po wojnie w Wietnamie osiedli wietnamscy imigranci; albo do cmentarza Resthaven, gdzie spoczywa mój najlepszy przyjaciel z dzieciństwa, Alvin; albo do zakładów produkcyjnych NASA, gdzie budowano silniki rakietowe na potrzeby programu kosmicznego Apollo i gdzie wyczarowuje się teraz hollywoodzkie sny – stojące odłogiem hektary wykorzystywane są często jako plan filmowy.
Sprowadzając cię tutaj, do Żółtego Domu, postąpiłam wbrew temu, czego mnie uczono. Wiesz, że inni ludzie wcale nie czują się w tym domu dobrze, mawiała zawsze moja matka.
Zanim stał się Żółtym Domem, a tylko takim go znałam, dom był zielony, takim znało go moje rodzeństwo. Zasady rządzące światem, który mnie poprzedzał, nadają kształt i kontekst mojemu własnemu życiu. Żółty Dom był świadkiem naszych żyć. Kiedy runął, coś we mnie pękło. Matka zawsze powtarza: Zaczynaj tak, jak chcesz skończyć. Ale mój początek mnie poprzedza. Nieobecności nie zabierają głosu – w tej jednej kwestii mamy nad nimi władzę. Możemy mówić o nich, co chcemy. A jednak podążają za nami i wytykają nas palcami. Nie mamy się gdzie podziać, możemy już tylko zejść głęboko pod ziemię.