- W empik go
Żona z jarmarku - ebook
Żona z jarmarku - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 215 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
POWIEŚĆ WIEJSKA
przez
Klemensa Junoszą.
WARSZAWA. Nakładem księgarni G. Centnerszwera.
Marszałkowska 143.
1896.
Äîçâîëåíî Öåíçóðîþ. Âàðøàâà, 6 Iãîíÿ 1895 ãîäà.
Warszawa. W drukarni A Gnisa. Nowozielna Nr. 47.
Przytucha była to wioska nieduża, ale przyjemna; letnią porą tonęła ona w zieloności, jakby w morzu, bo ulica a raczej droga, między domami się ciągnąca, przyozdobiona była wielkiemi topolami, a przy każdej chacie ogródek się znajdował.
Nie brakło tam czereśni, wisien, śliwek, jabłoni i grusz; więc się ta drzewina z wiosną bieliła zdaleka, jakgdyby ją kto śniegiem obsypał, latem czerwieniły się na niej wiśnie, jesienią złociły słodkie gruszki i jabłka pachnące.
Dobre, rumiane jabłka!…. Śmiały się z góry te jabłka do dziewcząt, a dziewcząta z dołu szczerzyły zęby do jabłek, dopóki ich nie zerwały i nie zjadły, ma się rozumieć.
Zaraz za wsią był kościółek, dawno już zbudowany, niewielki. Niegdyś któś poczciwą ręką lipiny dokoła niego nasadził. Zapewne już dziś z tego człowieka ledwie nieco prochów i trochę zmurszałych kości pozostało, a lipy przez niego posadzone tak się pięknie przyjęły, na takie wspaniałe drzewa wyrosły, że kościoła z poza nich wcale nie widać, tylko wieżyczka ze złoconym krzyżem na wierzchu trochę się nad nie wychyla.
Letnia porą koło kościoła chłód jest przyjemny i cień, bo przez gęstwinę liści słońce się przedrzeć nie może; w lipcu, gdy kwiaty się na lipach pokażą, zapach wielki z nich bije, pszczoły z całej okolicy przylatują i brzęk robią, jakby kto na organie grał cichutko podczas Podniesienia.
Przy kościele plebania, przy niej ogród porządny, dalej dwór, także z ogrodem dużym, a o kilkanaście staj za wsią cmentarz, zadrzewiony, jak gaj.
Mówią, że przed laty w Przytusze był proboszcz, wielki znawca i miłośnik ogrodów: sam on drzewka sadził i innych do sadzenia zachęcał i tak tę całą wioseczkę ocienił, przyozdobił, umaił, że naprawdę wygląda ona latem, niby w wielkim morzu zieloności zanurzona.
Za wsią pola się ciągną i Iaki, ładne łąki, środkiem nich rzeczka się wije i toczy swoje czyste fale do stawu; tam zaś cała ta woda, ujęta w groble, pogródki, szluzy, stawidła, zaprzęgnięta jest do pracy i, rada nie rada, musi młyńskie kola obracać na pożytek ludzi…
Buntuje się ona, huczy, pieni, złości, czasem nawet, jak jej siły przybędzie, potrafi groblę zerwać, al bo pogródki zepsuć, ale nie przyda jej się to na wiele, przyjdą majstrowie, robotnicy, groblą naprawią i znów wodę do kót obracania zapędzą… Tak to jest: woda silę ma, a człowiek rozum; zaś jak rozum zacznie z silą wojować, to najczęściej zrobi z nią, co tylko zechce…
Można się o tym w pierwszym lepszym młynie, a choćby i w wiatraku przekonać.
Za polami, za łąkami, za stawem, widać zdaleka lasy; wznoszą się one niby wielkie ściany, niby ogrodzenie tego szerokiego okręgu, który ludzkie oko widzeniem swojem obejmuje.
Jak się letnią porą do onej Przytuchy wjeżdżało, to chałup mało co widzieć było można, tak się w ogródkach chowały; tylko tu i owdzie dym, co się białawym słupkiem w górę wzbija!, zdradzał, że tu są ludzkie siedziby.
Było w onej wiosce chałup z górą trzydzieści; gospodarze siedzieli w niej nie bogacze, ale też i nie biedni; jeden tylko górował nad wszystkimi majątkiem, gdyż po rodzicach swojego czasu sporo pieniędzy dostał i na handle się puszczał,–dość że dorobił się i piękny kawałek gruntu przykupił.
On miał najporządniejsze w całej wsi domostwo, nowe, własnego stawiania, największą stodołę i oborę, najwięcej bydła. Trzymał parę pięknie wy pasionych koni, a jak sobie do wyjazdu wasąg na wozie wyszykował, a te swoje konie do niego zaprzągł, to można było myśleć, że nie prosty gospodarz jedzie, ale jaki znaczny kolonista, lub młynarz.
Mial ten człowiek na imię Michał, a na nazwisko Śpiewalski, Nie młody był, gdyż pewnie z kopę lat przeżył na tym świecie, trzymał się jednak prosto, poszycie na głowie miał gęste, nie bardzo jeszcze siwe i na swoje lata nie wyglądał.
Najbliższym jego sąsiadem był Bartłomiej Jarząbek; ten gospodarstwo posiadał niewielkie, ale biedny też nie był, miał albowiem do siekiery wielką zdatność i na ciesielstwie znał się lepiej, niż niejeden taki, co się za majstra podaje.
Chodził też bywało Jarząbek na zarobki i nietylko w bliskiej okolicy znajdował zatrudnienie, ale i w dalsze strony ludzie go zapraszali. Jak gdzie tylko stawiano jaką większą budowlę, kościoł, dwór, dom piętrowy w miasteczku, wnet się o Jarząbka starali, bo, jako się rzekło, zdatny był, a robota paliła mu się w ręku. Siekierą, czy toporem wywijał jak piórkiem, na wiązaniach doskonale się rozumiał, a nieraz nawet majstrom dobrze doradził.
Światowy człowiek był, bo w tych wędrówkach za robotą dużo różnych rzeczy widział i dużo ludzi poznał. Kieliszkiem nie gardził, ale się nie upijał; przy robocie na jedzenie sobie nie żałował, ale zanadto grosza nie trwonił i nigdy z próżnemi rękami nie powracał.
Rzadko kiedy letnią porą w Przytusze siedział, tylko wciąż na fabrykach; gospodarstwo zaś prowadził i koło roli robił syn jedynak–Marcin, już od kilku lat żonaty. Bartłomiejowa zona pomagała także i tak się ta gromadka trzymała, trochę z zarobku, troche z roli, jedno przy drugiem, dość że chleba nie brakło – i nie narzekali.
Piękna była jesień, ludzie się już po trochu z siewem ozimym uporali, gdy Bartłomiej Jarząbek powrócił do domu..
Cale lato miał zatrudnienie przy budowie kościoła w pewnej wsi, o sześć mil od Przytuchy, a gdy wiązania dachowe już stanęły i blacharze zaczęli je pokrywać – wypłacono mu jego należność i poszedł do domu.
Przy pięknej pogodzie pieszo się wybrał, prawie o samem świtaniu, i na wieczór już był w Przytusze, rad, że się w tym roku tak prędko fabryka skończyła i że jeszcze w domu przy kopaniu kartofli będzie pomocny.
Uczciwie przywitany przez żonę, syna i synowę, zjadł kolacyę, a że czuł się zmęczonym, poszedł zaraz spad, nie zapytawszy nawet, co się we wsi dzieje i czy się jaka zła przygoda nie przytrafiła.
Nazajutrz rano wyjrzał trochę na świat, patrzy: a no nic – wszystko tak jak było, po staremu, tylko liście na drzewach jedne poczerwieniały, inne pożółkły, inne jeszcze wydają, się, jak gdyby złocone… i coraz to który spada na ziemię. Jak zwyczajnie w jesieni.
Chałupy stoją, jak stały, z kominów białawy dym się podnosi, a z kościelnej wieżyczki sygnaturka dzwoni.
Zajrzał Bartłomiej na sąsiedzkie podwórko, patrzy: parobek wóz smaruje, a Śpiewalski mu zapowiada, jak ma wyszykować wasąg, żeby było pięknie i wygodnie, nakazuje konie oczyścić, owsa ćwiartkę wziąść, siana sporo, żeby szkapy głodu nie miały.
Gdzieś się stary wybiera,–pomyślał Bartłomiej i na podwórko wszedł, aby sąsiada przywitać.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!– rzekł Jarząbek.
Śpiewalski obejrzał się.
– Na wieki wieków Amen – odpowiedział. – Jak się macie, Bartłomieju kochany, kiedyżeście przyszli? Chodźcież do izby, do izby, spocznijcie, powiedzcie, co słychać na świecie?
Bartłomiej długo się prosić nie dał, tembardziej, że z sąsiadem zawsze w przyjaźni żył i lubili się obadwaj – poszedł tedy do stancyi. Rzucił okiem do koła, widzi odmianę dużą.
Stancya ta sama, ale sprzęty w niej insze, nie gospodarskie, jak dawniej. Zamiast stołu sosnowego na krzyżakach, okrągły bejcowany na czerwono, na nim szmata żółta, w kwiaty wielkie zielone, rychtyk, jak chustka kobieca;–ławek niema, tylko krzesełka z poręczami, też czerwone, zaś przy ścianie zydel nie zydel, lawa nie ława, ale też do siedzenia,–długie, z oparciem, z poręczkami, czerwone jak i stół…
Dwa stoliki mniejsze, szafka żółta za szkłem, w niej talerze białe malowane, takież kubki, miski, jakby w kramie, gdzie fajans sprzedają-. Komina niema, a na miejscu, gdzie był dawniej, piec stoi kaflany, aż się świeci z nowości, w nim drzwiczki żelazne, najbiedniej dwa ruble warte.
W oknach zielone szmatki wiszą, a na jednym stoliku lampka, nie taka, jak zwyczajnie po wsiach używają, ale z banią szklanną, jak spora dynia…
– Co za odmiana taka?!–pomyślał sobie Jarząbek; jedne tylko obrazy świętych po ścianach. Jak wisiały dawniej, tak i teraz wiszą…
– No, siadajcież Bartłomieju – rzekł Śpiewalski, – siadajcie. Ja bo się w drogę wybieram, ale jeszcze zejdzie z godzina, nim wyjadę… Przekąsimy, co Bóg dał. No i cóż… tak jakoś dziwnie spoglądacie?….
– A no nic, Mój Michale, patrzę, bo jakoś inaczej u was teraz…
– Tak, tak… to prawda – trochę inaczej. Trudno; interesa są rozmaite, czasem któś obcy zajrzy; no i ot… samemu jakoś milej, skoro w chacie porządnie.
– Prawdaż i to… A cóż n was mój Michale w domu? Zdrowi wszyscy? Kobiecisko wasze, córki?
– Kobiecisko, – odrzekł Śpiewalski – już na cmentarzu; dziesiąty tydzień mija, jak ją pochowałem…
– Wieczny odpoczynek racz jej dać Panie! A ja nic nie wiedziałem. Mój Boże… dziesięć tygodni!….
– Dziesięć, Bartłomieju kochany. Niedługo chorowała–kilka dni… Dawałem ratunek, nie szczędząc; doktór był trzy razy, felczer, zdawało się, że może wstanie kobiecisko z tej choroby, ale gdzie zaś! Za trzecim razem doktór pokiwał tylko głową, na stronę mnie wziął i powiada:–mój Śpie walski, ja tu nic nie poradzę, posyłajcie po księdza, póki chora przytomna, do wieczora biedactwo nie dożyje… Prawdę rzeki.–Zmarła tegoż dnia po południu… Ksiądz był, święte Sakramenta przyjęła, pochowałem ją uczciwie… Co mogłem więcej zrobić?
– A toć… cóż umarłemu? Trumna, grób i westchnienie za spokój duszy. Niech odpoczywa z Bogiem… Musieliście się okrutnie zmartwić, Michale.
– A no tak–tyle lat–kobieta niezgorsza – juźcić było markotno, ale cóż robić – i nas to samo czeka…
– Prawda, prawda. I któż wam gospodaruje teraz?
– Tymczasowo córka Katarzyna, ta wdowa. Starszym, mężatkom, nijako było swoje gospodarstwo i dzieci porzucać, ta zaś co inszego. Dzieciak jej też umarł, sama zostaią, więc do czasu tu siedzi…
– Dlaczegóż do czasu?
– Jako wdowa, za mąż pewnie wyjść zechce. Kobiecie dwadzieścia sześć lat dopiero, a że i nie biedna, to swego znajdzie… Hej, Kasiu, Kasiuniu!– zawołał Śpiewalski, otwierając drzwi do sieni,– chodźno tu…
Zaraz weszła do stancji kobieta młoda, wysoka i osobliwie ładna na twarzy. Wyglądała nie jak wdowa, ale jak młoda dziewczyna. Włosy miała czarne, lśniące, oczy żywe, usta jak wiśnie.
– Kasiu, – rzekł Śpiewalski – mamy gościa, a ja zaraz jadę; dajże nam jakiego pożywienia.
– O, to Bartłomiej już wrócił? – odezwała się; – jakoś wcześnie w tym roku. Jeszcze jaskółki nie uciekły, a wy już w domu.
– Ha no, bo ja, jak stary bocian, gdy moge lecieć, to lecę.
– Pewnieście z tego bociaństwa pieniędzy nie mało przynieśli?
– A no, trochę – na toć kura grzebie, żeby ziarnko znalazła.,.
– Będziecie siedzieli w domu przez zimę?…. Ma się rozumieć – toć we własnej chałupie, a dobrem sąsiedztwie, siedzieć miło…
– Eh, nie oglądajcie się na sąsiedztwo, ojciec teraz ciągle latają po świecie; w domu zburzenie zrobili, porządki nowe nastały…
– Jdźno Kasiu, idź – rzekł Śpiewalski, – jeść nam daj…
– Odezwać się nie można…
– Będziesz miała dość czasu. Oj, te dzieci teraźniejsze! – rzeki po odejściu córki,–wszystko im się niepodoba, każde chciałoby rządzić ojcem i rozumu go uczyć na starość, ale ja nie dam sobie grać na nosie…
Katarzyna przyniosła pożywienie. Napili się sąsiedzi gorzałki, przegryźli chlebem i zabrali się potem porządnie do jedzenia. Było też i do czego. Kasza jaglana ze słoniną, właśnie najlepsze jadło przed podróżą, bo ogromnie człowieka rozgrzewa i długo w nim ciepło utrzymuje.
Gdy zjedli i odsapnęli, Bartłomiej zapytał:
– Dokądże wy się Michale, wybieracie?
– A do Ogonowa, na jarmark.
– Hm… żebyście byli co dobrego, to byście mnie zabrali ze sobą. Mam chęć kożuch sobie kupić, a i dla babiny jaką ciepłą chustkę do okrycia..
Śpiewalski nie zaraz odpowiedział, znać było, że mu żądanie Bartłomieja na rękę nie jest, a nie chciał sąsiadowi takiej malej przysługi odmówić.
– No, – rzekł, – zabrać was to bajki, na furze miejsce jest, a konie uciągną; tylko najgorzej to, że niewiem, jak z powrotem będzie?
– Albo co?
– Bo ja takie, widzicie, mam różne potrzeby, że sam nie wiem, czy powrócę dziś do domu, czy też w dalszą drogę się puszczę.
– Na to wy, Michale, nic nie zważajcie i o powrót mój frasunku nie miejcie. Na jarmarku ludzi nie brak, z kimkolwiek się zabiorę.
– Skoro tak, to jedźmy, ja tylko ogarnę się cokolwiek.