Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Żony i córki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 września 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
76,50

Żony i córki - ebook

Saga rodzinna autorki powieści Północ i Południe. Skomplikowane losy dwóch rodzin o odmiennym statusie społecznym oraz barwny obraz angielskiej prowincji w epoce wiktoriańskiej. Molly jest dorastającą córką lekarza w miasteczku Hollingford. Mimo że we wczesnym dzieciństwie została osierocona przez matkę, żyje beztrosko i szczęśliwie. Pewnego dnia dowiaduje się jednak, że jej ukochany ojciec postanawia ożenić się po raz drugi. Molly pogrąża się w rozpaczy. W tym dramatycznym momencie pomocną dłoń wyciąga do niej syn bogatych sąsiadów, Roger… Barwne i wyraziste w swojej różnorodności postacie bohaterów. Ich skomplikowane relacje ukazują stosunki społeczne w XIX-wiecznej Anglii w przededniu nadchodzących zmian obyczajowych i politycznych.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65928-58-0
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I ŚWIĄ­TECZNY PORA­NEK

I

Świą­teczny pora­nek

Koro­wód dzie­ciń­stwa każ­dego z nas zaczyna się od tej samej wyli­czanki: w pew­nym kraju było hrab­stwo, w tym hrab­stwie było mia­sto, w tym mie­ście był dom, w tym domu był pokój, w tym pokoju było łóżko. A w tym łóżku leżała sobie mała dziew­czynka; prze­bu­dzona i rześka marzyła o tym, by już wstać. Nie pozwa­lała jej na to pewna nie­wi­dzialna siła znaj­du­jąca się w sąsied­nim pokoju – nie­jaka Betty, któ­rej spra­wie­dli­wego snu pod żad­nym pozo­rem nie wolno było zakłó­cać aż do godziny szó­stej. O tej wła­śnie porze owa siła budziła się sama „z aku­rat­no­ścią zegara” (jak twier­dziła) i wszelki spo­kój opusz­czał całe gospo­dar­stwo domowe na resztę dnia. Był czer­wiec i dla­tego, mimo wcze­snego poranka, pokój prze­peł­niało sło­neczne cie­pło i świa­tło.

Mała Molly Gib­son leżała w łóżeczku osło­nię­tym lek­kimi kota­rami z bia­łej dymki¹, a po prze­ciw­nej stro­nie jej sypia­lenki stała komoda, na któ­rej bla­cie znaj­do­wało się coś, co od biedy można by nazwać sto­ja­kiem na kape­lu­sze. Zwi­sał z niego cze­pek, z obawy przed jakimś zabłą­ka­nym pył­kiem kurzu sta­ran­nie okryty wielką baweł­nianą chu­stą z tak gru­bej i cięż­kiej tka­niny, że gdyby to, co jest pod spodem, stwo­rzono z deli­kat­nego tiulu, koronki i kwia­tów, zosta­łoby dosłow­nie „zmia­zgo­wane” (ponow­nie przy­wo­łu­jąc okre­śle­nie Betty). Na szczę­ście cze­pek wyko­nany był z porząd­nej słomki i jedyną jego ozdobę sta­no­wiła zwy­kła biała wstążka oka­la­jąca główkę i słu­żąca jako wią­za­nie. Wspo­mnieć też należy o deko­ra­cji z papie­ro­wego fili­granu, któ­rej każde marsz­cze­nie Molly znała na pamięć, bo czyż nie wyko­nała jej oso­bi­ście poprzed­niego wie­czoru, wkła­da­jąc w to wiele wysiłku? Ileż sta­rań poświę­ciła tej błę­kit­nej kokardce – pierw­szej tak wspa­nia­łej ozdo­bie swego nakry­cia głowy!

Naresz­cie szó­sta! Z werwą oznaj­mił to uro­czy dźwięk kościel­nych dzwo­nów, wzy­wa­jąc miesz­kań­ców do pod­ję­cia codzien­nych zajęć, tak jak działo się to od wie­ków. Molly wysko­czyła z łóżka i bosymi stóp­kami pod­bie­gła do komody. Unio­sła chustkę i zapa­trzyła się w cze­pek – zapo­wiedź roz­ko­szy nad­cho­dzą­cego dnia. Zaraz potem ruszyła w stronę okna i po kilku szarp­nię­ciach udało jej się otwo­rzyć skrzy­dło, aby wpu­ścić do środka słod­kie poranne powie­trze. Rosa znik­nęła już z kwia­tów w ogro­dzie, ale na­dal per­liła się w wyso­kiej tra­wie pobli­skiej łąki. Z dru­giej strony roz­cią­gało się nie­wiel­kie mia­steczko Hol­ling­ford, na któ­rego ulicę otwie­rały się fron­towe drzwi domu pana Gib­sona. Na nie­bie zaczęły się poja­wiać deli­katne smugi i małe obłoczki dymu, wydo­by­wa­jące się z komi­nów tych domostw, gdzie kobiety już wstały i przy­go­to­wy­wały śnia­da­nia dla żywi­cieli rodziny.

Molly Gib­son myślała tylko o jed­nym: „Och, więc to będzie śliczny dzień! Tak się bałam, że ni­gdy, ni­gdy nie nadej­dzie! A jeśli nawet, to będzie wtedy padał deszcz!”.

u przy­jem­no­ści dziecka w pro­win­cjo­nal­nym mie­ście były bar­dzo pro­ste, a Molly musiała prze­żyć dwa­na­ście lat, zanim na jej hory­zon­cie poja­wiło się takie wyda­rze­nie, jakie wła­śnie się zbli­żało. Biedna mała! To prawda, że stra­ciła matkę, co wstrzą­snęło jej świa­tem i odmie­niło bieg życia, ale nie jest to zda­rze­nie, do któ­rego chcia­łoby się wra­cać, a poza tym była wtedy zbyt maleńka, by świa­do­mie przy­jąć tę stratę. Nato­miast przy­jem­ność, któ­rej spo­dzie­wała się dzi­siaj, miała być jej udzia­łem – po raz pierw­szy będzie uczest­ni­czyć w dorocz­nych uro­czy­sto­ściach w Hol­ling­for­dzie.

Nie­wielka, roz­pro­szona mie­ścina z jed­nej strony stop­niowo prze­cho­dziła w tereny wiej­skie, a z dru­giej gra­ni­czyła ze stró­żówką wiel­kiego parku. Tam, w pałacu, miesz­kali lord i lady Cum­nor – hra­bia i hra­bina, jak nazy­wali ich oko­liczni miesz­kańcy; w mia­steczku bowiem na­dal żywe były tra­dy­cje feu­dalne, kul­ty­wo­wane na wiele róż­nych spo­so­bów, na co dziś patrzymy z roz­ba­wie­niem, ale wtedy było to sprawl – ustawy zmie­nia­ją­cej ordy­na­cję wybor­czą – cho­ciaż toczyło się już sporo libe­ral­nych dys­ku­sji pomię­dzy kil­koma bar­dziej oświe­co­nymi pose­sjo­na­tami z Hol­ling­fordu. Była też jed­nak pewna zna­cząca rodzina tory­sów, która od czasu do czasu kwe­stio­no­wała waż­ność wyboru ich rywala, przed­sta­wi­ciela rodu Cum­norów, tylko dla­tego, że ten ostatni zali­czał się do grona zwo­len­ni­ków wigów. Można by pomy­śleć, że wypo­wia­da­nie przez owych postę­po­wych oby­wa­teli swych opi­nii będzie rów­no­znaczne z gło­so­wa­niem na Hely-Har­ri­sona, podzie­la­ją­cego ich poglądy. Ale nic z tego! Hra­bia był panem we dwo­rze i wła­ści­cie­lem więk­szo­ści terenu, na któ­rym zbu­do­wano mia­steczko, a on i jego domow­nicy byli żywieni, leczeni i, w pew­nym stop­niu, ubie­rani przez miesz­kań­ców Hol­ling­fordu. Już dziad­ko­wie ich ojców gło­so­wali na naj­star­szego syna z Cum­nor Towers, toteż oni, podob­nie jak przod­ko­wie, rów­nież odda­wali swój głos na lokal­nego pana na wło­ściach, nie zwra­ca­jąc naj­mniej­szej uwagi na coś tak chi­me­rycz­nego jak sym­pa­tie poli­tyczne.

W cza­sach przed nasta­niem kolei nie był to by­naj­mniej odosob­niony przy­kład wpływu wiel­kich posia­da­czy ziem­skich na ich skrom­niej­szych sąsia­dów, a w oko­licy, gdzie prym wio­dła tak silna rodzina jak Cum­no­ro­wie, było to ze wszech miar korzystne. Hra­bio­stwo ocze­ki­wali posłu­szeń­stwa i pod­po­rząd­ko­wa­nia się ich decy­zjom, a ota­cza­nie ich kul­tem przez miesz­kań­ców mia­steczka trak­to­wali jako oczy­wi­stość i jedną z przy­słu­gu­ją­cych im pre­ro­ga­tyw. Praw­do­po­dob­nie ich skrajne zdu­mie­nie wywo­ła­łaby sytu­acja – zwłasz­cza że na­dal mieli w pamięci zbrod­nie fran­cu­skich san­kiu­lo­tów, które nazna­czyły grozą ich dzie­ciń­stwo – gdyby któ­ry­kol­wiek z miesz­kań­ców Hol­ling­fordu ośmie­lił się wyra­zić opi­nię prze­ciwną do zda­nia hra­biego. Pewni tego posłu­chu czy­nili jed­nak wiele dobrego dla mia­sta, byli łaskawi, a swym wasa­lom oka­zy­wali zazwy­czaj tro­skli­wość i życz­li­wość. Lord Cum­nor był wyro­zu­mia­łym wła­ści­cie­lem ziem­skim. Zda­rzało mu się cza­sami odsu­wać lekko swego zarządcę i brać ster rzą­dów we wła­sne ręce, ku iry­ta­cji admi­ni­stra­tora, który, należy dodać, był dosta­tecz­nie zamożny i nie­za­leżny, by nie sta­rać się za wszelką cenę pozo­stać na posa­dzie, gdzie jego decy­zje mogły być każ­dego dnia wywró­cone do góry nogami przez fana­be­rie szla­chet­nego milorda, znaj­du­ją­cego upodo­ba­nie w „szwen­da­niu się”, jak zarządca z lek­ce­wa­że­niem mawiał pośród bez­piecz­nych ścian wła­snego domu. To szwen­da­nie odno­siło się do zwy­czaju milorda zada­wa­nia pytań swoim dzier­żaw­com i uży­wa­nia wła­snych oczu i uszu do oceny sytu­acji i podej­mo­wa­nia decy­zji na tere­nie swo­ich posia­dło­ści. Sami far­me­rzy jesz­cze bar­dziej lubili za to milorda, który spę­dzany w majątku czas poświę­cał w rów­nym stop­niu plot­ko­wa­niu, co nie­uda­nym inter­wen­cjom w spory pomię­dzy sta­rym zarządcą a dzier­żaw­cami.

Lady Cum­nor swą zdy­stan­so­waną god­no­ścią rekom­pen­so­wała ową mężow­ską sła­bostkę i tylko raz do roku oka­zy­wała łaska­wość. Ona i jej córki zało­żyły szkołę, ale nie według dzi­siej­szych pojęć, czyli jako miej­sce, gdzie dzieci rol­ni­ków i robot­ni­ków zdo­by­wają lep­szą wie­dzę niż potom­ko­wie wyżej uro­dzo­nych i upo­sa­żo­nych. Tamta była szkołą zawo­dową, w któ­rej dziew­częta przy­go­to­wy­wano do pro­fe­sji szwa­czek, słu­żą­cych lub cał­kiem nie­złych kucha­rek, a przede wszyst­kim uczono je wdzięcz­nego nosze­nia uni­formu, wymy­ślo­nego przez dobro­czynne panie z Cum­nor Towers: bia­łych czep­ków, bia­łych narzu­tek, far­tusz­ków w kratkę, nie­bie­skich sukie­nek, dygnięć i przy­tak­nięć „tak, pro­szę pani”, w pełni zgod­nych z wymo­gami ety­kiety.

Po kilku latach hra­bina, która więk­szość czasu spę­dzała poza Towers, zwró­ciła się do pań w Hol­ling­for­dzie z ape­lem o współ­pracę i udział w wizy­to­wa­niu szkoły w trak­cie dłu­gich mie­sięcy nie­obec­no­ści jej i córek. Wiele pań dys­po­nu­ją­cych cza­sem odpo­wie­działo na wezwa­nie dzie­dziczki i oddało się do jej dys­po­zy­cji, czemu towa­rzy­szyły wypo­wia­dane szep­tem, entu­zja­styczne słowa podziwu: „Jak to wspa­nia­ło­myśl­nie ze strony hra­biny! Cała ona – zawsze myśli tylko o innych!”. Było zro­zu­miałe, że żaden obcy przy­bysz nie może opu­ścić Hol­ling­fordu, nie zwie­dziw­szy przed­tem szkoły zało­żo­nej przez hra­binę, gdzie na kolana rzu­cał go widok ślicz­nych małych uczen­nic i ich jesz­cze ślicz­niej­szych robó­tek, które mu pre­zen­to­wano. W ramach rewanżu ze strony fun­da­torki każ­dego lata odby­wał się uro­czy­sty festyn, pod­czas któ­rego lady Cum­nor i jej córki z wynio­słą gościn­no­ścią przyj­mo­wały wizy­ta­torki szkoły. Święto to odby­wało się w Towers, rodzin­nej rezy­den­cji, sto­ją­cej w iście ary­sto­kra­tycz­nym odosob­nie­niu w wiel­kim parku, któ­rego stró­żówka przy­le­gała do mia­steczka.

Doroczna gala odby­wała się według nie­zmien­nego porządku. Około dzie­sią­tej rano jeden z dwor­skich powo­zów mijał budy­nek bramny i jechał do domów tych pań, które zostały uho­no­ro­wane zapro­sze­niem. Zabie­rał po jed­nej lub dwie, aż się zapeł­nił, a wtedy zawra­cał, ponow­nie mijał otwartą bramę, toczył się gładką, ocie­nioną drze­wami drogą i u stóp wiel­kich scho­dów, wio­dą­cych do nie­zbyt zgrab­nych drzwi Cum­nor Towers, wysy­py­wała się z niego gro­madka ele­ganc­kich pań. Potem powóz wra­cał do mia­sta, zabie­rał kolejną par­tię dam ubra­nych w naj­lep­sze stroje i dostar­czał je do dworu. I tak w kółko, aż całe zapro­szone towa­rzy­stwo zebrało się w oka­za­łym budynku albo w prze­pięk­nych ogro­dach. Wtedy nastę­po­wała cere­mo­nia wymiany uprzej­mo­ści, pole­ga­jąca z jed­nej strony na opro­wa­dza­niu po wło­ściach, a z dru­giej na oka­zy­wa­niu podziwu. Kolej­nym punk­tem pro­gramu był poczę­stu­nek dla gości, a zaraz po nim następna por­cja pre­zen­ta­cji i admi­ra­cji skar­bów zgro­ma­dzo­nych we wnę­trzach. Około czwar­tej roz­no­szono kawę, co sygna­li­zo­wało zbli­ża­nie się godziny, kiedy nad­je­dzie powóz, by odwieźć gości do domów, dokąd panie wra­cały z miłą świa­do­mo­ścią przy­jem­nie spę­dzo­nego dnia, ale także z pew­nym znu­że­niem spo­wo­do­wa­nym wie­lo­go­dzin­nym wysił­kiem zacho­wy­wa­nia się według naj­wyż­szych stan­dar­dów i pro­wa­dze­nia wyra­fi­no­wa­nych roz­mów. Lady Cum­nor i jej córki odczu­wały podobne samo­za­do­wo­le­nie, nie były rów­nież wolne od tego zmę­cze­nia, które zwy­kle towa­rzy­szy świa­do­mym pró­bom dosto­so­wa­nia swego zacho­wa­nia do towa­rzy­stwa, w jakim się znaj­du­jemy.

Molly Gib­son po raz pierw­szy w życiu miała zostać włą­czona do grona pań zapro­szo­nych do Towers. Była oczy­wi­ście zbyt młoda na szkolną wizy­ta­torkę, a zatem to nie z tego względu uda­wała się na przy­ję­cie. Zda­rzyło się pew­nego dnia, że w trak­cie swego „napadu szwen­da­nia” lord Cum­nor spo­tkał pana Gib­sona, leka­rza prak­ty­ku­ją­cego w oko­licy. Dok­tor aku­rat opusz­czał dom, do któ­rego wcho­dził milord, i ten ostatni zwró­cił się z jakimś drob­nym pyta­niem do medyka; hra­bia w ogóle rzadko mijał kogo­kol­wiek bez zada­nia mu jakie­goś pyta­nia, przy czym nie­ko­niecz­nie cze­kał, aż zagad­nięty udzieli odpo­wie­dzi – taki miał po pro­stu spo­sób pro­wa­dze­nia kon­wer­sa­cji. Lord Cum­nor odpro­wa­dził pana Gib­sona do budynku gospo­dar­czego, przy któ­rym lekarz pozo­sta­wił konia, uwią­za­nego do pier­ście­nia zamon­to­wa­nego w ścia­nie. Tam wła­śnie, wypro­sto­wana i cicha, sie­działa na kucyku Molly, cze­ka­jąc na ojca. Jej poważne oczy aż się roz­sze­rzyły na widok zbli­ża­ją­cego się dostoj­nego hra­biego; w jej dzie­cię­cym prze­ko­na­niu ten siwo­włosy, rumiany i cokol­wiek nie­zdarny męż­czy­zna w sfa­ty­go­wa­nym ubra­niu był skrzy­żo­wa­niem archa­nioła z kró­lem.

– Twoja córka, co, Gib­son? Miła dzie­wuszka. Ile ma lat? Kucyk wymaga szczot­ko­wa­nia – mówiąc to, kle­pał zwie­rzę. – Jak masz na imię, kru­szyno? Tak jak mówi­łem, zalega z dzier­żawą, ale jeśli jest fak­tycz­nie poważ­nie chory, będę zmu­szony powścią­gnąć She­ep­shanksa, bo on jest raczej ostry w inte­re­sach. Na co się skarży? Przyjdź we czwar­tek na to zamie­sza­nie… zna­czy na tę szkolną zabawę, panienko. Jak masz na imię? Pamię­taj, Gib­son, aby ją do nas przy­słać lub przy­wieźć. I poroz­ma­wiaj z chło­pa­kiem od koni, bo jestem pewien, że ten kuc nie był przy­pa­lany w zeszłym roku, prawda? Nie zapo­mnij o czwartku, mała. Jak masz na imię? Obie­ca­łaś, prawda? – Nagle prze­rwał i potruch­tał na drugą stronę dzie­dzińca, gdzie poja­wił się naj­star­szy syn far­mera.

Pan Gib­son wsiadł na konia i oboje z Molly odje­chali. Przez jakiś czas trwali w mil­cze­niu, w końcu dziew­czynka spy­tała tonem, w któ­rym pobrzmie­wał nie­po­kój:

– Mogę pójść, tatu­siu?

– Dokąd, kocha­nie? – spy­tał, odry­wa­jąc się nagle od myśli zwią­za­nych z jego pro­fe­sją.

– Do Towers. W czwar­tek. Ten dżen­tel­men – nabożna cześć nie pozwo­liła jej użyć tytułu – mnie zapro­sił.

– Chcia­ła­byś tam pójść, córeczko? Zawsze uwa­ża­łem tę imprezę za raczej nie­zno­śną. Taki męczący dzień. Cho­dzi mi o to, że zaczyna się tak wcze­śnie rano, i o tę gorączkę, har­mi­der, i wszystko.

– Och, tato! – odpo­wie­działa z wyrzu­tem.

– Rozu­miem zatem, że chcia­ła­byś tam pójść, co?

– Tak, jeśli mogła­bym. On mnie zapro­sił, prze­cież wiesz. Myślisz, że mogła­bym? Dwa razy mnie zapro­sił.

– Cóż! W takim razie zoba­czymy. Tak, myślę, że to się da zała­twić, jeśli tak bar­dzo tego pra­gniesz, Molly.

Nastała cisza, prze­rwana w końcu przez dziew­czynkę:

– Pro­szę, tato, chcia­ła­bym tam pójść… ale nie dbam o to.

– To dość zaska­ku­jące stwier­dze­nie. Praw­do­po­dob­nie cho­dzi ci o to, że jesteś gotowa zre­zy­gno­wać z tego planu, jeśli mia­łoby to spra­wić kło­pot. Zapew­niam cię, że to się da łatwo zor­ga­ni­zo­wać, możesz więc uznać sprawę za zała­twioną. Będziesz potrze­bo­wała bia­łej sukienki, pamię­taj. I lepiej uprzedź Betty, że tam idziesz. Już ona dopil­nuje, żebyś się schlud­nie pre­zen­to­wała.

Pozo­stały dwie lub trzy sprawy, o które musiał się zatrosz­czyć pan Gib­son, zanim mógł ze spo­koj­nym ser­cem wysłać córeczkę do Towers. Każda z nich wyma­gała tro­chę zachodu, ale szczę­ście małej warte było sta­rań. Następ­nego dnia poje­chał do Towers pod pozo­rem odwie­dzin u cho­rej słu­żą­cej, choć w rze­czy­wi­sto­ści cho­dziło mu o to, by „przy­pad­kiem” wpaść na jej lor­dow­ską mość i uzy­skać od niej raty­fi­ka­cję zapro­sze­nia dla Molly. Dokład­nie wybrał czas swo­jej wizyty – od lat ćwi­czył natu­ralną dyplo­ma­cję, waru­nek nie­zbędny w prze­sta­wa­niu z uty­tu­ło­waną rodziną. Na dzie­dzi­niec przy staj­niach wje­chał około połu­dnia, tuż przed godziną lun­chu, ale już po eks­cy­ta­cji towa­rzy­szą­cej otwie­ra­niu worka z pocztą i czy­ta­niu listów. Przy­wią­zał konia i tyl­nym wej­ściem wszedł do domu – od tej strony był to bowiem dom, nato­miast od frontu dwór Towers. Odwie­dził pacjentkę, wydał w jej spra­wie dys­po­zy­cje gospo­dyni i wyszedł na zewnątrz, trzy­ma­jąc w dłoni pewien rzadki dziki kwiat. Ruszył do ogrodu w poszu­ki­wa­niu jed­nej z pań Tran­mere, a tam, zgod­nie ze swymi nadzie­jami i kal­ku­la­cjami, natknął się na lady Cum­nor. Jej lor­dow­ska mość roz­ma­wiała z córką o zawar­to­ści trzy­ma­nego w ręce listu, a kolejne zda­nia tej roz­mowy prze­pla­tała dys­po­zy­cjami dla ogrod­nika doty­czą­cymi roślin jed­no­rocz­nych. Dok­tor się przy­wi­tał i powie­dział:

– Odwie­dzi­łem nia­nię i przy oka­zji przy­nio­słem lady Agnes roślinę, o któ­rej opo­wia­da­łem. Tę rosnącą na Cum­nor Moss.

– Bar­dzo panu dzię­kuję, panie Gib­son. Spójrz, mamo! To _dro­sera rotun­di­fo­lia_, o któ­rej tak marzy­łam.

– Ach, tak! Uro­cza, doprawdy, tylko że ja nie jestem bota­ni­kiem. Nia­nia czuje się lepiej, mam nadzieję? Nie możemy sobie pozwo­lić na braki per­so­nelu w przy­szłym tygo­dniu, bo dom będzie pełen gości. A do tego jesz­cze cała rodzina Dan­bych chce się tu wpro­sić. Czło­wiek przy­jeż­dża na dwa tygo­dnie z nadzieją na odro­binę ciszy w cza­sie Zie­lo­nych Świą­tek, zosta­wia połowę służby w mie­ście, ale jak tylko prze­kro­czy próg wła­snego domu, zna­jomi natych­miast się o tym dowia­dują i przy­sy­łają te nie­koń­czące się listy o tęsk­no­cie za wiej­skim powie­trzem i wido­kiem uro­czego Cum­nor Towers wio­sną. Oczy­wi­ście mnó­stwo w tym winy lorda Cum­nora, bo od razu po przy­jeź­dzie wsiada na konia, objeż­dża sąsia­dów i wszyst­kich spra­sza.

– Wró­cimy do mia­sta w pią­tek, osiem­na­stego – pocie­szyła matkę lady Agnes.

– Tak, jak tylko prze­brniemy przez ten gali­ma­tias ze szkol­nymi wizy­ta­tor­kami. Ale pozo­staje jesz­cze tydzień do tego szczę­śli­wego dnia!

– Przy oka­zji – wtrą­cił pan Gib­son, wyko­rzy­stu­jąc to for­tunne przy­wo­ła­nie tematu – spo­tka­łem wczo­raj jego lor­dow­ską mość na far­mie Cross-Trees i był uprzejmy zapro­sić na owo czwart­kowe przy­ję­cie moją małą córeczkę, która aku­rat była tam ze mną. Sądzę, że udział w nim spra­wiłby mojej dzie­wuszce mnó­stwo rado­ści – dodał i cze­kał na reak­cję lady Cum­nor.

– Cóż! Jeśli lord ją zapro­sił, to przy­pusz­czam, że musimy ją tu przy­jąć, choć wola­ła­bym, aby nie był tak prze­sad­nie gościnny. Nie cho­dzi o to, że mała dziew­czynka nie będzie tu mile widziana! Tylko, widzi pan, kilka dni temu spo­tkał młod­szą pannę Brow­ning, o któ­rej ist­nie­niu ja nawet nie sły­sza­łam.

– Ona rów­nież wizy­tuje szkołę, mamo – wyja­śniła lady Agnes.

– To moż­liwe. Nie mówi­łam, że tak nie jest. Wie­dzia­łam, że wśród wizy­ta­to­rek jest ktoś o nazwi­sku Brow­ning, ale nie przy­pusz­cza­łam, że to aż dwie osoby. Oczy­wi­ście, gdy tylko lord Cum­nor usły­szał o tej dru­giej, po pro­stu nie umiał jej nie zapro­sić. W ten spo­sób powóz będzie musiał wyko­nać cztery rundy, żeby je tu wszyst­kie przy­wieźć. Ale dzięki temu pana córka będzie mogła bez kło­potu przy­je­chać, panie Gib­son, i będę jej rada ze względu na pana. Przy­pusz­czam, że uda się ją wci­snąć mię­dzy te dwie panny Brow­ning. Pro­szę to z nimi usta­lić. I pro­szę posta­wić na nogi nia­nię, bo będzie mi w przy­szłym tygo­dniu potrzebna.

W chwili gdy pan Gib­son odcho­dził, lady Cum­nor zawo­łała za nim:

– Och! Zapo­mnia­łam panu powie­dzieć, że Clare jest tutaj. Pamięta pan Clare, prawda? Kie­dyś tam była pań­ską pacjentką.

– Clare? – powtó­rzył zdu­mio­nym tonem.

– Nie przy­po­mina pan sobie panny Clare? Naszej sta­rej guwer­nantki? – spy­tała lady Agnes. – Była z nami jakieś dwa­na­ście czy czter­na­ście lat temu. Jesz­cze przed ślu­bem lady Cuxha­ven.

– Ach, tak! – potwier­dził. – Panna Clare. Miała szkar­la­tynę. Bar­dzo ładna fili­gra­nowa dziew­czyna. Wyda­wało mi się, że wyszła za mąż.

– Tak – przy­tak­nęła lady Cum­nor. – Głu­piut­kie z niej było stwo­rze­nie i zupeł­nie nie umiała się w życiu usta­wić. Prze­pa­da­li­śmy za nią. Wpa­dła na pomysł, by wyjść za ubo­giego wika­riu­sza i zostać jakąś tam panią Kirk­pa­trick. Ale my nazy­wamy ją zawsze po pro­stu Clare. A teraz on umarł i pozo­sta­wił ją wdową. Zatrzy­mała się u nas, a my łamiemy sobie głowę, co by tu zro­bić, aby mogła zapew­nić sobie środki do życia bez koniecz­no­ści roz­sta­wa­nia się z dziec­kiem. Wydaje mi się, że jest tu gdzieś w oko­licy, jeśli chciałby pan odno­wić z nią zna­jo­mość.

– Dzię­kuję, milady, oba­wiam się jed­nak, że dzi­siaj nie mogę już zostać. Przede mną długi obchód, a i tak już spę­dzi­łem tu zbyt wiele czasu.

Pomimo wyczer­pu­ją­cej rundy wizyt u pacjen­tów dok­tor zna­lazł jed­nakże siły, by wie­czo­rem odwie­dzić panny Brow­ning i usta­lić z nimi szcze­góły wspól­nej z Molly jazdy do Towers. Były to wyso­kie, przy­stojne kobiety, nie pierw­szej mło­do­ści, a ich zacho­wa­nie w sto­sunku do owdo­wia­łego leka­rza było uprze­dza­jąco grzeczne.

– Ależ, panie Gib­son, będziemy zachwy­cone jej towa­rzy­stwem. Co też panu przy­szło do głowy, by nas o to pytać! – wykrzyk­nęła star­sza panna Brow­ning.

– Na samą myśl o tym festy­nie z tru­dem udaje mi się spać w nocy – zwie­rzyła się młod­sza, panna Pho­ebe. – Wie pan, że ni­gdy dotąd tam nie byłam? Sio­stra brała udział w tej uro­czy­sto­ści wiele razy, ale z nie­zna­nych przy­czyn hra­bina ni­gdy nie uwzględ­niała w zapro­sze­niu mnie, choć moje nazwi­sko już od trzech lat figu­ruje na liście wizy­ta­to­rek szkoły. Ale wia­domo wszyst­kim, że jestem ostat­nia, która by się ubie­gała o uwagę i narzu­cała komu­kol­wiek bez zapro­sze­nia. Jak mogła­bym?

– W zeszłym roku powie­dzia­łam Pho­ebe – uzu­peł­niła jej sio­stra – że to z pew­no­ścią było ze strony hra­biny zwy­kłe prze­ocze­nie, jeśli można to tak nazwać, i że jej lor­dow­ska mość będzie dotknięta, nie widząc jej na swoim przy­ję­ciu. Moją sio­strę cechuje jed­nak wyjąt­kowa sub­tel­ność i cokol­wiek bym wtedy powie­działa, nie zgo­dzi­łaby się pójść. Została w domu, a cała moja radość z tego dnia została zatruta, zapew­niam pana, dok­to­rze, bo cią­gle pamię­ta­łam twarz Pho­ebe, gdy ja odjeż­dża­łam, a ona spo­glą­dała na mnie zza żalu­zji. Nie wiem, czy pan uwie­rzy, ale miała oczy pełne łez.

– Bar­dzo pła­ka­łam po twoim odjeź­dzie, Sally – potwier­dziła panna Pho­ebe – ale na­dal uwa­żam, że postą­pi­łam słusz­nie, nie wci­ska­jąc się tam, gdzie mnie nie zapro­szono. Czy nie mam racji, panie Gib­son?

– Z pew­no­ścią. I pro­szę, w tym roku otrzy­mała pani zapro­sze­nie. A poza tym w ubie­głym roku padało.

– Tak, pamię­tam. Zabra­łam się do porząd­ko­wa­nia komody, żeby się uspo­koić. I tak mnie to pochło­nęło, że byłam kom­plet­nie zasko­czona dźwię­kiem kro­pli desz­czu ude­rza­ją­cych o szyby. A niech mnie – pomy­śla­łam – co się sta­nie z tymi bia­łymi atła­so­wymi pan­to­fel­kami mojej sio­stry, jeśli po takiej ule­wie prze­spa­ce­ruje się po nasiąk­nię­tej wodą tra­wie? Bo, widzi pan, bar­dzo mi zale­żało, aby miała takie śliczne obu­wie. A w tym roku, pro­szę sobie wyobra­zić, sio­stra zro­biła mi nie­spo­dziankę, bo poszła i kupiła mi takie same butki, z bia­łego atłasu.

– Molly z pew­no­ścią wie, że musi zało­żyć swoje naj­lep­sze ubra­nie – powie­działa star­sza panna Brow­ning. – Mogły­by­śmy jej poży­czyć paciorki lub sztuczne kwiatki, gdyby chciała.

– Wystar­czy, aby Molly miała na sobie czy­stą białą sukienkę – oznaj­mił dok­tor tro­chę zbyt pospiesz­nie. Nie był wiel­bi­cie­lem stylu ubie­ra­nia panien Brow­ning i nie chciał, aby jego dziecko było wystro­jone zgod­nie z ich upodo­ba­niem. Uwa­żał gust swo­jej sta­rej słu­żą­cej Betty za zde­cy­do­wa­nie lep­szy, bo prost­szy. W tonie głosu panny Sally usły­szał lekką iry­ta­cję, gdy pro­stu­jąc się, powie­działa:

– Dosko­nale. To z pew­no­ścią wystar­czy.

A panna Pho­ebe dodała:

– Molly będzie ślicz­nie wyglą­dać nie­za­leż­nie od tego, co na sie­bie założy. Jestem o tym prze­ko­nana.III DZIE­CIŃ­STWO MOLLY GIB­SON

III

Dzie­ciń­stwo Molly Gib­son

Szes­na­ście lat wcze­śniej mia­stecz­kiem Hol­ling­ford wstrzą­snęła wia­do­mość, że pan Hall, zdolny i kom­pe­tentny lekarz, który zaj­mo­wał się miesz­kań­cami przez całe ich życie, zamie­rza przy­jąć wspól­nika. Prze­ko­ny­wa­nie pacjen­tów dok­tora nie miało naj­mniej­szego sensu, więc pan Brow­ning, pro­boszcz, pan She­ep­shanks, zarządca Cum­nor Towers, i sam pan Hall – święta trójca roz­sąd­nych lokal­nej spo­łecz­no­ści – porzu­cili próby uza­sad­nia­nia tego zamy­słu, czu­jąc, że metoda: _Che saà_ zadziała sku­tecz­niej niż jakie­kol­wiek argu­menty. Pan Hall tłu­ma­czył swym wier­nym pod­opiecz­nym, że nawet w naj­sil­niej­szych oku­la­rach jego wzrok nie jest nie­za­wodny, że sami mogli się po wie­lo­kroć prze­ko­nać o jego pro­ble­mach ze słu­chem (choć, jeśli jeste­śmy przy tym tema­cie, oto­cze­nie dok­tora wie­lo­krot­nie sły­szało, jak wyra­żał pogląd o roz­prze­strze­nia­ją­cej się nie­dba­ło­ści w komu­ni­ka­cji mię­dzy­ludz­kiej, czego przy­kła­dem jest „to pisa­nie na bibule, gdzie wszyst­kie słowa włażą na sie­bie” – tak wła­śnie twier­dził). Poza tym kilka razy dok­to­rowi przy­da­rzyły się ataki podej­rza­nej natury, które on sam nazy­wał reu­ma­ty­zmem, acz­kol­wiek zapi­sał sobie lekar­stwo na poda­grę, a dole­gli­wo­ści te unie­moż­li­wiały mu natych­mia­stowe reago­wa­nie na pilne wezwa­nia. Ale nie­ważne – ślepy, głu­chy i nie­do­łężny – był ich leka­rzem zdol­nym wyle­czyć wszyst­kie nie­do­ma­ga­nia, chyba że tym­cza­sem któ­ryś z pacjen­tów by zmarł, i abso­lut­nie nie­do­pusz­czalne było, aby mówił o swo­jej sta­ro­ści, eme­ry­tu­rze czy przy­ję­ciu part­nera.

On zaś sys­te­ma­tycz­nie dzia­łał dalej: dawał ogło­sze­nia w pra­sie medycz­nej, czy­tał refe­ren­cje, wery­fi­ko­wał cha­rak­tery i kwa­li­fi­ka­cje. I w chwili, gdy stare panny w Hol­ling­for­dzie uznały, iż zdo­łały prze­ko­nać swego rówie­śnika, że jest dokład­nie tak samo młody jak dotych­czas, zasko­czył je, spro­wa­dza­jąc wspól­nika, pana Gib­sona. Przed­sta­wił go i od razu zaczął – prze­bie­gle, jak to okre­śliły damy – wpro­wa­dzać w arkana swo­jej prak­tyki. „A kimże jest ten pan Gib­son?” – pytały, lecz odpo­wie­dzieć mogłoby im tylko echo, o ile by zechciało, bo nikt inny tego nie zro­bił. Nikt ni­gdy nie dowie­dział się wię­cej o jego przod­kach niż miesz­kańcy Hol­ling­fordu mogli usta­lić tego pierw­szego dnia, gdy go zoba­czyli. Był wysoki, poważny, bar­dziej przy­stojny niż brzydki; na tyle szczu­pły, by można o nim powie­dzieć, że ma zgrabną figurę, bo działo się to w cza­sach, zanim „krzep­kie chrze­ści­jań­stwo” weszło w modę. Mówił z lek­kim szkoc­kim akcen­tem i, jak zauwa­żyła pewna zacna dama, wypo­wia­dał się w spo­sób banalny, przez które to okre­śle­nie rozu­miała: sar­ka­styczny. Jeśli nato­miast cho­dzi o jego pocho­dze­nie i wykształ­ce­nie, ulu­bioną wer­sją spo­łecz­no­ści Hol­ling­fordu była ta, że dok­tor Gib­son jest synem szkoc­kiego księ­cia i Fran­cuzki. Zna­le­ziono wiele prze­sła­nek prze­ma­wia­ją­cych za tą kon­cep­cją. Mówił ze szkoc­kim akcen­tem, a zatem był Szko­tem. Wyglą­dał wykwint­nie, miał ele­gancką figurę i skłon­ność – tak przy­naj­mniej twier­dzili ludzie mu nie­przy­chylni – do zadzie­ra­nia nosa, a to ozna­czało, że jego ojciec musiał być osobą na pozio­mie; nic nie było prost­sze niż podą­ża­nie za tym podej­rze­niem przez wszyst­kie stop­nie paro­stwa – od baro­neta, przez barona, wiceh­ra­biego, hra­biego, mar­kiza, aż do księ­cia. Wyżej nawet miesz­kańcy Hol­ling­fordu nie odwa­żyli się wspi­nać, choć pewna dama obe­znana z histo­rią Anglii zary­zy­ko­wała twier­dze­nie, że „według jej wie­dzy jeden lub dwóch Stu­ar­tów… hm… nie zawsze… pro­wa­dziło się… hm… popraw­nie… i wydaje jej się… cóż, ist­nieje coś takiego jak syn z pośli­zgu”. W każ­dym razie w powszech­nym mnie­ma­niu ojciec pana Gib­sona był księ­ciem. Nikim wię­cej.

Jego matka nato­miast musiała być Fran­cuzką. Prze­ma­wiały za tym trzy racje: miał ciemne włosy, zie­mi­stą cerę, a poza tym był w Paryżu. To mogła być albo prawda, albo fałsz. Nikt z nich ni­gdy nie dowie­dział się o nim niczego pew­nego ponad to, co powie­dział dok­tor Hall, a mia­no­wi­cie: że kwa­li­fi­ka­cje zawo­dowe pana Gib­sona są rów­nie wyso­kie jak jego morale, a obie te cechy zde­cy­do­wa­nie wzno­szą się ponad poziom prze­ciętny, co stary lekarz oso­bi­ście spraw­dził, jesz­cze zanim przed­sta­wił swego następcę w mia­steczku. Popu­lar­ność na tym świe­cie jest tak prze­mi­ja­jąca jak chwała, a stary dok­tor prze­ko­nał się o tym, nim upły­nął rok trwa­nia jego spółki. Miał teraz mnó­stwo wol­nego czasu, by leczyć swą poda­grę i pie­lę­gno­wać wzrok, bo młody lekarz odniósł zwy­cię­stwo. Pra­wie wszy­scy posy­łali teraz po dok­tora Gib­sona, nawet ci z dwo­rów, nawet z Towers, naj­więk­szego z wiel­kich domów, w któ­rym pan Hall przed­sta­wił wspól­nika z drże­niem serca, oba­wia­jąc się tego, czy młody czło­wiek odpo­wied­nio się zachowa i jakie wra­że­nie wywrze na ich lor­dow­skich mościach. Po upły­wie dwu­na­stu mie­sięcy w oko­licz­nych rezy­den­cjach przyj­mo­wano pana Gib­sona z takim samym sza­cun­kiem dla jego wie­dzy medycz­nej jak przed­tem pana Halla. Co wię­cej – a to już było doprawdy zbyt wiele, nawet dla kogoś o tak łagod­nym cha­rak­te­rze jak stary poczciwy dok­tor – pan Gib­son został zapro­szony na kola­cję do Towers, gdy gościł tam sam wielki sir Astley, dowo­dzący całym świa­tem medycz­nym. Oczy­wi­ście dok­tor Hall rów­nież otrzy­mał zapro­sze­nie, ale wła­śnie w tym cza­sie leżał powa­lony ata­kiem poda­gry – odkąd miał wspól­nika, jego cho­roba samo­wol­nie się roz­wi­nęła – i nie był w sta­nie wziąć udziału w tym spo­tka­niu. Biedny, ni­gdy nie doszedł do sie­bie po tym zawsty­dza­ją­cym incy­den­cie. Od tej pory pozwo­lił sobie na słaby wzrok, przy­tę­piony słuch i sta­rał się nie odda­lać od domu w trak­cie dwóch kolej­nych zim, jakie mu jesz­cze pozo­stały. Spro­wa­dził samotną córkę swej sio­strze­nicy, by mu na sta­rość dotrzy­my­wała towa­rzy­stwa, i on, pogar­dza­jący kobie­tami stary kawa­ler, czuł teraz wdzięcz­ność za pogodną obec­ność ład­nej i powab­nej Mary Pre­ston, która była dobra i czuła, lecz, nie­stety, nic poza tym. Szybko nawią­zała zażyłe kon­takty z cór­kami pro­bosz­cza, pan­nami Brow­ning, a dok­tor Gib­son zna­lazł czas, by zaprzy­jaź­nić się z tym ter­ce­tem. Całe Hol­ling­ford spe­ku­lo­wało, która z mło­dych dam zosta­nie panią Gib­son, i z zawo­dem przy­jęto wia­do­mość, która prze­ci­nała roz­mowy o moż­li­wo­ściach i plotki o praw­do­po­do­bień­stwach wyboru mło­dego przy­stoj­nego medyka. Sprawa skoń­czyła się w spo­sób naj­bar­dziej natu­ralny mał­żeń­stwem pana Gib­sona z krewną jego poprzed­nika. Dwie panny Brow­ning nie zde­cy­do­wały się po tym roz­cza­ro­wa­niu zapaść na galo­pu­jące suchoty, choć ich wygląd i zacho­wa­nie pod­dano bacz­nej obser­wa­cji. Wprost prze­ciw­nie – pod­czas ślubu zacho­wy­wały się hała­śli­wie i wesoło, a jeśli cho­dzi o gruź­licę, to zmarła na nią młoda pani Gib­son, cztery lub pięć lat po ślu­bie, trzy lata po śmierci swego wujecz­nego dziadka, kiedy jej jedyne dziecko, Molly, miało zale­d­wie trzy lata.

Pan Gib­son ni­gdy nie mówił o swej roz­pa­czy po śmierci mło­dej żony, a z pew­no­ścią ten smu­tek odczu­wał, choć za wszelką cenę ucie­kał przed wszel­kimi oka­zy­wa­nymi mu dowo­dami współ­czu­cia: pospiesz­nie wstał i opu­ścił pokój, gdy panna Pho­ebe Brow­ning, zoba­czyw­szy go po raz pierw­szy po śmierci jego żony, wybuch­nęła nie­kon­tro­lo­wa­nym pła­czem, wyraź­nie gra­ni­czą­cym z ata­kiem histe­rii. Panna Sally Brow­ning oświad­czyła póź­niej, że ni­gdy nie wyba­czy mu oschło­ści serca, jaką wtedy oka­zał, ale już po dwóch tygo­dniach doszło do ostrej wymiany zdań mię­dzy nią a starą panią Goode­no­ugh, która uwa­żała, że dok­tor Gib­son nie jest czło­wie­kiem o głę­bo­kich uczu­ciach, o czym świad­czyła jej zda­niem zbyt wąską kre­powa wstążka na jego kape­lu­szu. Ta żałobna opa­ska winna bowiem pokry­wać cały kape­lusz, a u dok­tora co naj­mniej sie­dem lub nawet osiem cen­ty­me­trów pozo­sta­wało bez krepy. Mimo tych wszyst­kich opi­sa­nych wyda­rzeń panny Brow­ning uwa­żały się za naj­bar­dziej zaprzy­jaź­nione z panem Gib­sonem, przede wszyst­kim ze względu na zaży­łość z jego zmarłą żoną, i chęt­nie oka­załyby bar­dziej macie­rzyń­skie uczu­cia małej Molly, gdyby nie znaj­do­wała się pod opieką smoka-straż­nika w oso­bie Betty. Była ona szcze­gól­nie zazdro­sna o każdą osobę sta­jącą mię­dzy nią a jej pod­opieczną, a już z zasady tępiła wszel­kie istoty swo­jej płci, które z racji wieku, pozy­cji spo­łecz­nej lub bli­sko­ści mogły chcieć „robić słod­kie oczy do jej pana”, by posłu­żyć się okre­śle­niem samej Betty.

Kilka lat przed wyda­rze­niami otwie­ra­ją­cymi tę opo­wieść pozy­cja pana Gib­sona, tak oso­bi­sta, jak i zawo­dowa, wyda­wała się na zawsze usta­lona. Był wdow­cem i wyglą­dało na to, że nim pozo­sta­nie. Jego afekty kon­cen­tro­wały się na małej Molly, ale nawet wobec niej, nawet w chwi­lach naj­więk­szej bli­sko­ści, ni­gdy nie pozwa­lał sobie na zbyt silne oka­zy­wa­nie uczuć. Naj­czul­szym okre­śle­niem, jakim się do niej zwra­cał było „gąska”, a poza tym znaj­do­wał szcze­gólną przy­jem­ność w zadzi­wia­niu jej dzie­cię­cego umy­słu prze­ko­ma­rza­niem się. Żywił lekką pogardę dla osób nad­mier­nie oka­zu­ją­cych uczu­cia, co czę­ściowo brało się z zawo­do­wego prze­ko­na­nia o nega­tyw­nym wpły­wie nie­kon­tro­lo­wa­nych i wybu­ja­łych emo­cji na zdro­wie. Udało mu się wmó­wić w sie­bie, że jego umysł panuje nad wszyst­kim, ponie­waż ni­gdy nie nabrał zwy­czaju wyra­ża­nia się na inne tematy niż czy­sto inte­lek­tu­alne. Molly jed­nakże miała intu­icję, która jej pod­po­wia­dała, jaka jest prawda. Cho­ciaż tatuś śmiał się z niej, żar­to­wał i wpra­wiał w kon­fu­zję, a to wszystko w spo­sób, który panny Brow­ning okre­ślały mię­dzy sobą jako „naprawdę okrutny”, dziew­czynka dzie­liła się swymi drob­nymi tro­skami i rado­ściami raczej z ojcem niż z Betty, ową sekut­nicą o gołę­bim sercu. Dziecko rosło i z każ­dym rokiem rozu­miało swego ojca lepiej. Ich rela­cje były wspa­niałe: na pół żar­to­bliwe, na pół poważne, a przy­jaźń, która ich łączyła, była praw­dzi­wie głę­boka.

Pan Gib­son zatrud­niał trzy słu­żące: Betty, kucharkę i dziew­czynę, która miała być poko­jówką, ale pod­le­gała jed­no­cze­śnie obu star­szym słu­żą­cym i w kon­se­kwen­cji, z braku jed­nej zwierzch­niczki, wio­dła lek­kie życie. Aż trzy słu­żące nie byłyby potrzebne, gdyby pan Gib­son nie miał zwy­czaju, podob­nie jak przed­tem pan Hall, przyj­mo­wać dwóch uczniów – jak swym wykwint­nym języ­kiem nazy­wali ich miesz­kańcy Hol­ling­fordu, a dla któ­rych bar­dziej wła­ści­wym okre­śle­niem byłoby: ter­mi­na­to­rzy. Zwią­zani byli z dok­to­rem rodza­jem umowy i pła­cili mu cał­kiem nie­złe kwoty za naukę zawodu. Miesz­kali w domu swego mistrza i zaj­mo­wali nie­przy­jemną, bo nie­jed­no­znaczną pozy­cję. Posiłki spo­ży­wali razem z dok­to­rem i Molly, a w ich obec­no­ści atmos­fera sta­wała się ciężka, pan Gib­son bowiem nie był czło­wie­kiem roz­mow­nym, a dodat­kowo nie­na­wi­dził kon­wer­so­wać pod przy­mu­sem. A jed­nak krzy­wił się, jakby miał poczu­cie, że nie speł­niał nale­ży­cie swych obo­wiąz­ków, gdy po sprząt­nię­ciu ze stołu ci dwaj dzi­waczni mło­dzieńcy pod­no­sili się ze skwa­pliwą rado­ścią, wyko­ny­wali w stronę dok­tora kiw­nię­cie, które nale­żało chyba inter­pre­to­wać jako ukłon, i chcąc jak naj­szyb­ciej opu­ścić jadal­nię, nie­odmien­nie wpa­dali na sie­bie. Potem sły­chać było, jak mknęli kory­ta­rzem w stronę gabi­netu, krztu­sząc się od powstrzy­my­wa­nego śmie­chu. A iry­ta­cja, jaką pan Gib­son odczu­wał na myśl o tym, że nie spraw­dził się jako gospo­darz i pan domu, czy­niła jego sar­kazm na widok nie­udol­no­ści, głu­poty czy złych manier swych uczniów jesz­cze ostrzej­szym niż poprzed­nio.

Poza prze­ka­zy­wa­niem medycz­nej wie­dzy zupeł­nie nie wie­dział, co zro­bić z tym fan­tem w postaci dwóch nie­zgra­bia­szy, któ­rzy wypeł­niali podwójną misję: sta­no­wili przed­miot świa­do­mych drwin mistrza i sami nie­świa­dome go drę­czyli. Raz czy dwa dok­tor Gib­son spró­bo­wał odmó­wić przy­ję­cia nowego prak­ty­kanta, licząc na to, że uwolni się od tego kosz­maru. Nie­stety, jego repu­ta­cja wybit­nego medyka zata­czała tak sze­ro­kie kręgi, że wyzna­czona przez niego nie­przy­zwo­icie wysoka opłata, która miała odstra­szyć kan­dy­da­tów, wno­szona była bez pro­te­stów. Czy ist­niało bowiem coś, co mogło bar­dziej uła­twić mło­demu czło­wie­kowi start w dzie­dzi­nie medy­cyny niż pre­stiż prak­ty­ko­wa­nia u Gib­sona w Hol­ling­for­dzie? Ale gdy Molly miała osiem lat i z dziecka prze­kształ­ciła się w dziew­czynkę, ojciec dostrzegł nie­sto­sow­ność tego, że wobec jego prze­dłu­ża­ją­cych się absen­cji córka więk­szość posił­ków spo­ży­wała w towa­rzy­stwie dwóch mło­dzień­ców. Aby zapo­biec takim sytu­acjom, a przy oka­zji aby zapew­nić dziecku tro­chę nauki, zatrud­nił powa­żaną kobietę, córkę skle­pi­ka­rza z mia­steczka, który pozo­sta­wił rodzinę bez środ­ków do życia. Opie­kunka miała przy­cho­dzić każ­dego ranka jesz­cze przed śnia­da­niem i pozo­sta­wać z Molly aż do powrotu ojca wie­czo­rem, a gdyby coś go zatrzy­mało dłu­żej poza domem, panna Eyre cze­ka­łaby, aż jej pod­opieczna położy się spać.

– A zatem, panno Eyre – powie­dział, pod­su­mo­wu­jąc swe zale­ce­nia dzień przed­tem, nim miała objąć swą posadę – pro­szę pamię­tać: powinna pani przy­go­to­wy­wać dla tych mło­dzień­ców dobrą her­batę i dopil­no­wać, aby spo­żyli przy­jemny posi­łek. I jesz­cze jedno: mówiła pani, że ile ma lat? Trzy­dzie­ści pięć? Pro­szę spró­bo­wać skło­nić ich do mówie­nia. Naj­chęt­niej roz­sąd­nego. Oba­wiam się, co prawda, że nie leży to ani w mocy pani, ani kogo­kol­wiek innego, ale może uda się pani spra­wić, że zdo­łają powie­dzieć cokol­wiek bez chi­cho­tów i jąka­nia. Pro­szę nie uczyć Molly zbyt wiele. Powinna umieć szyć, czy­tać i pisać. I znać rachunki. Ale na razie chcę, by miała praw­dziwe dzie­ciń­stwo. A jeśli uznam, że potrze­buje jesz­cze jakiejś nauki, sam będę jej udzie­lał lek­cji. Tak naprawdę to nie wiem, czy nawet czy­ta­nie i pisa­nie są nie­zbędne. Wiele porząd­nych kobiet wycho­dzi za mąż, a zamiast pod­pisu sta­wiają krzy­żyk. A ucze­nie to, moim zda­niem, tylko osła­bia­nie zdro­wego roz­sądku. Ale trudno, musimy się pod­dać prze­są­dom spo­łecz­nym, panno Eyre, i dla­tego wolno pani nauczyć moją córkę czy­tać.

Panna Eyre słu­chała w mil­cze­niu, zdu­miona, lecz zde­cy­do­wana posłusz­nie prze­strze­gać zale­ceń dok­tora, któ­rego wspa­nia­ło­myśl­no­ści ona i jej bli­scy mieli oka­zję doświad­czyć. Od tej pory przy­go­to­wy­wała naprawdę esen­cjo­nalną her­batę i hojną ręką czę­sto­wała nią mło­dych ludzi nie­za­leż­nie od tego, czy dok­tor był obecny, czy też nie. Udało jej się, nie­stety tylko pod­czas nie­obec­no­ści pana domu, roz­wią­zać języki prak­ty­kan­tom, bo roz­ma­wiała z nimi o codzien­nych spra­wach na swój miły, fami­liarny spo­sób. Nauczyła Molly czy­tać i pisać, i ze wszyst­kich sił sta­rała się znie­chę­cić dziecko do innych gałęzi wie­dzy. Po sto­cze­niu cięż­kich walk i wielu pod­stę­pach dziew­czynka prze­ko­nała wresz­cie ojca, by pozwo­lił jej na lek­cje fran­cu­skiego i rysunku. Bar­dzo się oba­wiał, że sta­nie się zbyt wykształ­cona; jego nie­po­kój był jed­nak nie­uza­sad­niony, gdyż czter­dzie­ści lat temu w takich mie­ści­nach jak Hol­ling­ford rzadko się poja­wiali wybitni nauczy­ciele. Raz w tygo­dniu brała też udział w lek­cji tańca, odby­wa­ją­cej się w sali asam­blo­wej głów­nej gospody mia­steczka noszą­cej nazwę Pod Her­bem Cum­no­rów. Znie­chę­cana przez ojca do wysiłku inte­lek­tu­al­nego, pochła­niała każdą książkę, która wpa­dła jej w ręce, z takim zachwy­tem, jakby to była lek­tura zaka­zana. Jak na swoją pozy­cję pan Gib­son miał zaska­ku­jąco dobrze zaopa­trzoną biblio­tekę. Lite­ra­tura medyczna była nie­do­stępna dla Molly, ponie­waż książki fachowe znaj­do­wały się w gabi­ne­cie, nato­miast wszyst­kie pozo­stałe albo prze­czy­tała, albo cho­ciaż pró­bo­wała przeczy­tać. Jej let­nią czy­tel­nię sta­no­wiła owa stara wiśnia, która zna­czyła dziew­częce sukienki zie­lo­nymi pla­mami, wspo­mnia­nymi już jako te, które szar­gają nerwy Betty. Pomimo tego „toczą­cego ją robaka” wygląd gospo­dyni wska­zy­wał na to, że jest silna i bystra, wręcz kwit­nąca. Sta­no­wiła jedyną ciemną chmurę na sza­fi­rze nieba życia panny Eyre, która poza tym była bar­dzo szczę­śliwa, że zna­la­zła odpo­wied­nią i dobrze płatną posadę w chwili, gdy jej naj­bar­dziej potrze­bo­wała. Ale Betty, choć ofi­cjal­nie przy­znała panu Gib­sonowi rację, że jego mała córeczka potrze­buje guwer­nantki, gwał­tow­nie opie­rała się dzie­le­niu z kim­kol­wiek wła­dzy i wpływu na dziecko, które było jej obo­wiąz­kiem, jej plagą i jej roz­ko­szą od dnia śmierci pani Gib­son. Od samego początku zajęła sta­no­wi­sko cen­zora wszyst­kich słów i czy­nów panny Eyre i ani przez chwilę nie raczyła ukry­wać swej dez­apro­baty. W głębi serca nie umiała nie podzi­wiać cier­pli­wo­ści i skru­pu­lat­no­ści tej dobrej damy; bo panna Eyre była damą w peł­nym i naj­lep­szym sen­sie tego słowa, choć w oczach miesz­kań­ców Hol­ling­fordu pozo­sta­wała tylko córką skle­pi­ka­rza. Betty cią­gle brzę­czała wokół guwer­nantki z drę­czącą nie­ustę­pli­wo­ścią komara, zawsze gotowa jeśli nie uką­sić, to cho­ciaż zna­leźć czuły punkt. Jedyna obrona panny Eyre nad­cho­dziła ze strony pozor­nie naj­mniej ocze­ki­wa­nej – od jej uczen­nicy, w któ­rej imie­niu, jako uci­śnio­nej, bez­bron­nej istotki, wystę­po­wała rze­komo Betty i o któ­rej dobro tak gorąco wal­czyła. Molly jed­nak bar­dzo szybko dostrze­gła nie­spra­wie­dli­wość ata­ków swej sta­rej opie­kunki i zaczęła sza­no­wać pannę Eyre za jej cichą cier­pli­wość i wytrzy­ma­łość w zno­sze­niu tego, co spra­wiało jej znacz­nie wię­cej bólu, niż prze­śla­dow­czyni mogła sobie wyobra­zić. Pan Gib­son oka­zał zacnej damie i jej rodzi­nie przy­jaźń w potrze­bie, więc ona wolała zatrzy­mać swe skargi dla sie­bie niż spra­wić mu jaki­kol­wiek kło­pot. I została nagro­dzona. Betty po wie­lo­kroć i na różne spo­soby pró­bo­wała nakło­nić Molly do igno­ro­wa­nia życzeń panny Eyre, ale dziew­czynka nie­zmien­nie opie­rała się wszel­kim poku­som i dalej ślę­czała nad zada­nym jej szy­ciem czy skom­pli­ko­wa­nymi rachun­kami. Wobec tego nie­po­wo­dze­nia Betty zaczęła stroić sobie z guwer­nantki nie­wy­bredne żarty, a wtedy Molly patrzyła na nią z powagą, jakby pro­siła o wyja­śnie­nie nie­zro­zu­mia­łej wypo­wie­dzi. A nic nie zgasi sku­tecz­niej wesołka jak prośba o prze­tłu­ma­cze­nie jego dow­cipu na zwy­kły, codzienny język i wska­za­nie puenty. Cza­sami zło­śnica cał­ko­wi­cie tra­ciła pano­wa­nie nad sobą i odzy­wała się do panny Eyre imper­ty­nencko, jed­nak gdy zda­rzyło się to w obec­no­ści Molly, ta odpo­wia­dała ata­kiem dzi­kiej pasji w obro­nie swej cichej, drżą­cej guwer­nantki i sama Betty się znie­chę­ciła, choć uda­wała, że bie­rze gniew dziew­czynki za świetny dow­cip. Pró­bo­wała nawet namó­wić pannę Eyre do wzię­cia udziału w tej zaba­wie.

– Słodka mała! Można by pomy­śleć, że ze mnie głodne koci­sko, a ona to mała wró­blica, z tymi trze­po­czą­cymi skrzy­dłami, małymi oczy­skami całymi w ogniu i dziób­kiem goto­wym mnie dziob­nąć tylko dla­tego, że popa­trzy­łam na jej gniazdko. No, dzie­ciaku! Jeśli chce ci się dusić w tym paskud­nym zamknię­ciu i uczyć tych głu­pot, co to nikomu nie są potrzebne, zamiast jeź­dzić sobie wóz­kiem Joba Don­kina, to jest twój pro­blem, nie mój. Ale z niej mała lisica, co nie? – Z uśmiesz­kiem koń­czyła prze­mowę, spo­glą­da­jąc na pannę Eyre.

Biedna guwer­nantka nie widziała jed­nak w tej całej histo­rii nic śmiesz­nego; porów­na­nie Molly do mamy wró­bli zupeł­nie do niej nie dotarło, gdyż zmar­twiło ją coś innego. Była osobą wraż­liwą i sumienną, a przy tym z doświad­cze­nia wynie­sio­nego z domu wie­działa, do czego może dopro­wa­dzić nie­okieł­znany tem­pe­ra­ment. Dla­tego zaczęła upo­mi­nać pod­opieczną, że pozwo­liła emo­cjom zapa­no­wać nad sobą, a dziew­czynka doszła do wnio­sku, że ciężko jest być obwi­nia­nym za coś, co w jej oczach było tylko uspra­wie­dli­wio­nym gnie­wem na Betty. Ale to były chyba jedyne tro­ski jej bar­dzo szczę­śli­wego dzie­ciń­stwa.Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.

Lekka baweł­niana tka­nina o atła­so­wym splo­cie.

2.

Postać z _The Faerie Queen_ Edmunda Spen­sera – jest sym­bo­lem czy­sto­ści, a także Kościoła angli­kań­skiego.

3.

_Opera żebra­cza_ Johna Gaya (1728), akt 1, scena 1, przeł. Julian Żuław­ski.

4.

Stu­denci, któ­rzy zdo­byli wysoką lokatę pod­czas egza­mi­nów, mogli się sta­rać o człon­ko­stwo w swoim kole­gium (tu: Tri­nity Col­lege na uni­wer­sy­te­cie w Cam­bridge), co wią­zało się z okre­ślo­nym rocz­nym docho­dem.

5.

Wran­gle­rzy – stu­denci z naj­wyż­szymi oce­nami z egza­minu mate­ma­tycz­nego w Cam­bridge; stu­dent z pierw­szą lokatą był senio­rem wran­gle­rem.

6.

Przy­zna­wano dwa medale Kanc­le­rza Uni­wer­sy­tetu w dzie­dzi­nie filo­lo­gii kla­sycz­nej i jeden w dzie­dzi­nie poezji angiel­skiej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: