Żony i córki - ebook
Żony i córki - ebook
Saga rodzinna autorki powieści Północ i Południe. Skomplikowane losy dwóch rodzin o odmiennym statusie społecznym oraz barwny obraz angielskiej prowincji w epoce wiktoriańskiej. Molly jest dorastającą córką lekarza w miasteczku Hollingford. Mimo że we wczesnym dzieciństwie została osierocona przez matkę, żyje beztrosko i szczęśliwie. Pewnego dnia dowiaduje się jednak, że jej ukochany ojciec postanawia ożenić się po raz drugi. Molly pogrąża się w rozpaczy. W tym dramatycznym momencie pomocną dłoń wyciąga do niej syn bogatych sąsiadów, Roger… Barwne i wyraziste w swojej różnorodności postacie bohaterów. Ich skomplikowane relacje ukazują stosunki społeczne w XIX-wiecznej Anglii w przededniu nadchodzących zmian obyczajowych i politycznych.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65928-58-0 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
Świąteczny poranek
Korowód dzieciństwa każdego z nas zaczyna się od tej samej wyliczanki: w pewnym kraju było hrabstwo, w tym hrabstwie było miasto, w tym mieście był dom, w tym domu był pokój, w tym pokoju było łóżko. A w tym łóżku leżała sobie mała dziewczynka; przebudzona i rześka marzyła o tym, by już wstać. Nie pozwalała jej na to pewna niewidzialna siła znajdująca się w sąsiednim pokoju – niejaka Betty, której sprawiedliwego snu pod żadnym pozorem nie wolno było zakłócać aż do godziny szóstej. O tej właśnie porze owa siła budziła się sama „z akuratnością zegara” (jak twierdziła) i wszelki spokój opuszczał całe gospodarstwo domowe na resztę dnia. Był czerwiec i dlatego, mimo wczesnego poranka, pokój przepełniało słoneczne ciepło i światło.
Mała Molly Gibson leżała w łóżeczku osłoniętym lekkimi kotarami z białej dymki¹, a po przeciwnej stronie jej sypialenki stała komoda, na której blacie znajdowało się coś, co od biedy można by nazwać stojakiem na kapelusze. Zwisał z niego czepek, z obawy przed jakimś zabłąkanym pyłkiem kurzu starannie okryty wielką bawełnianą chustą z tak grubej i ciężkiej tkaniny, że gdyby to, co jest pod spodem, stworzono z delikatnego tiulu, koronki i kwiatów, zostałoby dosłownie „zmiazgowane” (ponownie przywołując określenie Betty). Na szczęście czepek wykonany był z porządnej słomki i jedyną jego ozdobę stanowiła zwykła biała wstążka okalająca główkę i służąca jako wiązanie. Wspomnieć też należy o dekoracji z papierowego filigranu, której każde marszczenie Molly znała na pamięć, bo czyż nie wykonała jej osobiście poprzedniego wieczoru, wkładając w to wiele wysiłku? Ileż starań poświęciła tej błękitnej kokardce – pierwszej tak wspaniałej ozdobie swego nakrycia głowy!
Nareszcie szósta! Z werwą oznajmił to uroczy dźwięk kościelnych dzwonów, wzywając mieszkańców do podjęcia codziennych zajęć, tak jak działo się to od wieków. Molly wyskoczyła z łóżka i bosymi stópkami podbiegła do komody. Uniosła chustkę i zapatrzyła się w czepek – zapowiedź rozkoszy nadchodzącego dnia. Zaraz potem ruszyła w stronę okna i po kilku szarpnięciach udało jej się otworzyć skrzydło, aby wpuścić do środka słodkie poranne powietrze. Rosa zniknęła już z kwiatów w ogrodzie, ale nadal perliła się w wysokiej trawie pobliskiej łąki. Z drugiej strony rozciągało się niewielkie miasteczko Hollingford, na którego ulicę otwierały się frontowe drzwi domu pana Gibsona. Na niebie zaczęły się pojawiać delikatne smugi i małe obłoczki dymu, wydobywające się z kominów tych domostw, gdzie kobiety już wstały i przygotowywały śniadania dla żywicieli rodziny.
Molly Gibson myślała tylko o jednym: „Och, więc to będzie śliczny dzień! Tak się bałam, że nigdy, nigdy nie nadejdzie! A jeśli nawet, to będzie wtedy padał deszcz!”.
u przyjemności dziecka w prowincjonalnym mieście były bardzo proste, a Molly musiała przeżyć dwanaście lat, zanim na jej horyzoncie pojawiło się takie wydarzenie, jakie właśnie się zbliżało. Biedna mała! To prawda, że straciła matkę, co wstrząsnęło jej światem i odmieniło bieg życia, ale nie jest to zdarzenie, do którego chciałoby się wracać, a poza tym była wtedy zbyt maleńka, by świadomie przyjąć tę stratę. Natomiast przyjemność, której spodziewała się dzisiaj, miała być jej udziałem – po raz pierwszy będzie uczestniczyć w dorocznych uroczystościach w Hollingfordzie.
Niewielka, rozproszona mieścina z jednej strony stopniowo przechodziła w tereny wiejskie, a z drugiej graniczyła ze stróżówką wielkiego parku. Tam, w pałacu, mieszkali lord i lady Cumnor – hrabia i hrabina, jak nazywali ich okoliczni mieszkańcy; w miasteczku bowiem nadal żywe były tradycje feudalne, kultywowane na wiele różnych sposobów, na co dziś patrzymy z rozbawieniem, ale wtedy było to sprawl – ustawy zmieniającej ordynację wyborczą – chociaż toczyło się już sporo liberalnych dyskusji pomiędzy kilkoma bardziej oświeconymi posesjonatami z Hollingfordu. Była też jednak pewna znacząca rodzina torysów, która od czasu do czasu kwestionowała ważność wyboru ich rywala, przedstawiciela rodu Cumnorów, tylko dlatego, że ten ostatni zaliczał się do grona zwolenników wigów. Można by pomyśleć, że wypowiadanie przez owych postępowych obywateli swych opinii będzie równoznaczne z głosowaniem na Hely-Harrisona, podzielającego ich poglądy. Ale nic z tego! Hrabia był panem we dworze i właścicielem większości terenu, na którym zbudowano miasteczko, a on i jego domownicy byli żywieni, leczeni i, w pewnym stopniu, ubierani przez mieszkańców Hollingfordu. Już dziadkowie ich ojców głosowali na najstarszego syna z Cumnor Towers, toteż oni, podobnie jak przodkowie, również oddawali swój głos na lokalnego pana na włościach, nie zwracając najmniejszej uwagi na coś tak chimerycznego jak sympatie polityczne.
W czasach przed nastaniem kolei nie był to bynajmniej odosobniony przykład wpływu wielkich posiadaczy ziemskich na ich skromniejszych sąsiadów, a w okolicy, gdzie prym wiodła tak silna rodzina jak Cumnorowie, było to ze wszech miar korzystne. Hrabiostwo oczekiwali posłuszeństwa i podporządkowania się ich decyzjom, a otaczanie ich kultem przez mieszkańców miasteczka traktowali jako oczywistość i jedną z przysługujących im prerogatyw. Prawdopodobnie ich skrajne zdumienie wywołałaby sytuacja – zwłaszcza że nadal mieli w pamięci zbrodnie francuskich sankiulotów, które naznaczyły grozą ich dzieciństwo – gdyby którykolwiek z mieszkańców Hollingfordu ośmielił się wyrazić opinię przeciwną do zdania hrabiego. Pewni tego posłuchu czynili jednak wiele dobrego dla miasta, byli łaskawi, a swym wasalom okazywali zazwyczaj troskliwość i życzliwość. Lord Cumnor był wyrozumiałym właścicielem ziemskim. Zdarzało mu się czasami odsuwać lekko swego zarządcę i brać ster rządów we własne ręce, ku irytacji administratora, który, należy dodać, był dostatecznie zamożny i niezależny, by nie starać się za wszelką cenę pozostać na posadzie, gdzie jego decyzje mogły być każdego dnia wywrócone do góry nogami przez fanaberie szlachetnego milorda, znajdującego upodobanie w „szwendaniu się”, jak zarządca z lekceważeniem mawiał pośród bezpiecznych ścian własnego domu. To szwendanie odnosiło się do zwyczaju milorda zadawania pytań swoim dzierżawcom i używania własnych oczu i uszu do oceny sytuacji i podejmowania decyzji na terenie swoich posiadłości. Sami farmerzy jeszcze bardziej lubili za to milorda, który spędzany w majątku czas poświęcał w równym stopniu plotkowaniu, co nieudanym interwencjom w spory pomiędzy starym zarządcą a dzierżawcami.
Lady Cumnor swą zdystansowaną godnością rekompensowała ową mężowską słabostkę i tylko raz do roku okazywała łaskawość. Ona i jej córki założyły szkołę, ale nie według dzisiejszych pojęć, czyli jako miejsce, gdzie dzieci rolników i robotników zdobywają lepszą wiedzę niż potomkowie wyżej urodzonych i uposażonych. Tamta była szkołą zawodową, w której dziewczęta przygotowywano do profesji szwaczek, służących lub całkiem niezłych kucharek, a przede wszystkim uczono je wdzięcznego noszenia uniformu, wymyślonego przez dobroczynne panie z Cumnor Towers: białych czepków, białych narzutek, fartuszków w kratkę, niebieskich sukienek, dygnięć i przytaknięć „tak, proszę pani”, w pełni zgodnych z wymogami etykiety.
Po kilku latach hrabina, która większość czasu spędzała poza Towers, zwróciła się do pań w Hollingfordzie z apelem o współpracę i udział w wizytowaniu szkoły w trakcie długich miesięcy nieobecności jej i córek. Wiele pań dysponujących czasem odpowiedziało na wezwanie dziedziczki i oddało się do jej dyspozycji, czemu towarzyszyły wypowiadane szeptem, entuzjastyczne słowa podziwu: „Jak to wspaniałomyślnie ze strony hrabiny! Cała ona – zawsze myśli tylko o innych!”. Było zrozumiałe, że żaden obcy przybysz nie może opuścić Hollingfordu, nie zwiedziwszy przedtem szkoły założonej przez hrabinę, gdzie na kolana rzucał go widok ślicznych małych uczennic i ich jeszcze śliczniejszych robótek, które mu prezentowano. W ramach rewanżu ze strony fundatorki każdego lata odbywał się uroczysty festyn, podczas którego lady Cumnor i jej córki z wyniosłą gościnnością przyjmowały wizytatorki szkoły. Święto to odbywało się w Towers, rodzinnej rezydencji, stojącej w iście arystokratycznym odosobnieniu w wielkim parku, którego stróżówka przylegała do miasteczka.
Doroczna gala odbywała się według niezmiennego porządku. Około dziesiątej rano jeden z dworskich powozów mijał budynek bramny i jechał do domów tych pań, które zostały uhonorowane zaproszeniem. Zabierał po jednej lub dwie, aż się zapełnił, a wtedy zawracał, ponownie mijał otwartą bramę, toczył się gładką, ocienioną drzewami drogą i u stóp wielkich schodów, wiodących do niezbyt zgrabnych drzwi Cumnor Towers, wysypywała się z niego gromadka eleganckich pań. Potem powóz wracał do miasta, zabierał kolejną partię dam ubranych w najlepsze stroje i dostarczał je do dworu. I tak w kółko, aż całe zaproszone towarzystwo zebrało się w okazałym budynku albo w przepięknych ogrodach. Wtedy następowała ceremonia wymiany uprzejmości, polegająca z jednej strony na oprowadzaniu po włościach, a z drugiej na okazywaniu podziwu. Kolejnym punktem programu był poczęstunek dla gości, a zaraz po nim następna porcja prezentacji i admiracji skarbów zgromadzonych we wnętrzach. Około czwartej roznoszono kawę, co sygnalizowało zbliżanie się godziny, kiedy nadjedzie powóz, by odwieźć gości do domów, dokąd panie wracały z miłą świadomością przyjemnie spędzonego dnia, ale także z pewnym znużeniem spowodowanym wielogodzinnym wysiłkiem zachowywania się według najwyższych standardów i prowadzenia wyrafinowanych rozmów. Lady Cumnor i jej córki odczuwały podobne samozadowolenie, nie były również wolne od tego zmęczenia, które zwykle towarzyszy świadomym próbom dostosowania swego zachowania do towarzystwa, w jakim się znajdujemy.
Molly Gibson po raz pierwszy w życiu miała zostać włączona do grona pań zaproszonych do Towers. Była oczywiście zbyt młoda na szkolną wizytatorkę, a zatem to nie z tego względu udawała się na przyjęcie. Zdarzyło się pewnego dnia, że w trakcie swego „napadu szwendania” lord Cumnor spotkał pana Gibsona, lekarza praktykującego w okolicy. Doktor akurat opuszczał dom, do którego wchodził milord, i ten ostatni zwrócił się z jakimś drobnym pytaniem do medyka; hrabia w ogóle rzadko mijał kogokolwiek bez zadania mu jakiegoś pytania, przy czym niekoniecznie czekał, aż zagadnięty udzieli odpowiedzi – taki miał po prostu sposób prowadzenia konwersacji. Lord Cumnor odprowadził pana Gibsona do budynku gospodarczego, przy którym lekarz pozostawił konia, uwiązanego do pierścienia zamontowanego w ścianie. Tam właśnie, wyprostowana i cicha, siedziała na kucyku Molly, czekając na ojca. Jej poważne oczy aż się rozszerzyły na widok zbliżającego się dostojnego hrabiego; w jej dziecięcym przekonaniu ten siwowłosy, rumiany i cokolwiek niezdarny mężczyzna w sfatygowanym ubraniu był skrzyżowaniem archanioła z królem.
– Twoja córka, co, Gibson? Miła dziewuszka. Ile ma lat? Kucyk wymaga szczotkowania – mówiąc to, klepał zwierzę. – Jak masz na imię, kruszyno? Tak jak mówiłem, zalega z dzierżawą, ale jeśli jest faktycznie poważnie chory, będę zmuszony powściągnąć Sheepshanksa, bo on jest raczej ostry w interesach. Na co się skarży? Przyjdź we czwartek na to zamieszanie… znaczy na tę szkolną zabawę, panienko. Jak masz na imię? Pamiętaj, Gibson, aby ją do nas przysłać lub przywieźć. I porozmawiaj z chłopakiem od koni, bo jestem pewien, że ten kuc nie był przypalany w zeszłym roku, prawda? Nie zapomnij o czwartku, mała. Jak masz na imię? Obiecałaś, prawda? – Nagle przerwał i potruchtał na drugą stronę dziedzińca, gdzie pojawił się najstarszy syn farmera.
Pan Gibson wsiadł na konia i oboje z Molly odjechali. Przez jakiś czas trwali w milczeniu, w końcu dziewczynka spytała tonem, w którym pobrzmiewał niepokój:
– Mogę pójść, tatusiu?
– Dokąd, kochanie? – spytał, odrywając się nagle od myśli związanych z jego profesją.
– Do Towers. W czwartek. Ten dżentelmen – nabożna cześć nie pozwoliła jej użyć tytułu – mnie zaprosił.
– Chciałabyś tam pójść, córeczko? Zawsze uważałem tę imprezę za raczej nieznośną. Taki męczący dzień. Chodzi mi o to, że zaczyna się tak wcześnie rano, i o tę gorączkę, harmider, i wszystko.
– Och, tato! – odpowiedziała z wyrzutem.
– Rozumiem zatem, że chciałabyś tam pójść, co?
– Tak, jeśli mogłabym. On mnie zaprosił, przecież wiesz. Myślisz, że mogłabym? Dwa razy mnie zaprosił.
– Cóż! W takim razie zobaczymy. Tak, myślę, że to się da załatwić, jeśli tak bardzo tego pragniesz, Molly.
Nastała cisza, przerwana w końcu przez dziewczynkę:
– Proszę, tato, chciałabym tam pójść… ale nie dbam o to.
– To dość zaskakujące stwierdzenie. Prawdopodobnie chodzi ci o to, że jesteś gotowa zrezygnować z tego planu, jeśli miałoby to sprawić kłopot. Zapewniam cię, że to się da łatwo zorganizować, możesz więc uznać sprawę za załatwioną. Będziesz potrzebowała białej sukienki, pamiętaj. I lepiej uprzedź Betty, że tam idziesz. Już ona dopilnuje, żebyś się schludnie prezentowała.
Pozostały dwie lub trzy sprawy, o które musiał się zatroszczyć pan Gibson, zanim mógł ze spokojnym sercem wysłać córeczkę do Towers. Każda z nich wymagała trochę zachodu, ale szczęście małej warte było starań. Następnego dnia pojechał do Towers pod pozorem odwiedzin u chorej służącej, choć w rzeczywistości chodziło mu o to, by „przypadkiem” wpaść na jej lordowską mość i uzyskać od niej ratyfikację zaproszenia dla Molly. Dokładnie wybrał czas swojej wizyty – od lat ćwiczył naturalną dyplomację, warunek niezbędny w przestawaniu z utytułowaną rodziną. Na dziedziniec przy stajniach wjechał około południa, tuż przed godziną lunchu, ale już po ekscytacji towarzyszącej otwieraniu worka z pocztą i czytaniu listów. Przywiązał konia i tylnym wejściem wszedł do domu – od tej strony był to bowiem dom, natomiast od frontu dwór Towers. Odwiedził pacjentkę, wydał w jej sprawie dyspozycje gospodyni i wyszedł na zewnątrz, trzymając w dłoni pewien rzadki dziki kwiat. Ruszył do ogrodu w poszukiwaniu jednej z pań Tranmere, a tam, zgodnie ze swymi nadziejami i kalkulacjami, natknął się na lady Cumnor. Jej lordowska mość rozmawiała z córką o zawartości trzymanego w ręce listu, a kolejne zdania tej rozmowy przeplatała dyspozycjami dla ogrodnika dotyczącymi roślin jednorocznych. Doktor się przywitał i powiedział:
– Odwiedziłem nianię i przy okazji przyniosłem lady Agnes roślinę, o której opowiadałem. Tę rosnącą na Cumnor Moss.
– Bardzo panu dziękuję, panie Gibson. Spójrz, mamo! To _drosera rotundifolia_, o której tak marzyłam.
– Ach, tak! Urocza, doprawdy, tylko że ja nie jestem botanikiem. Niania czuje się lepiej, mam nadzieję? Nie możemy sobie pozwolić na braki personelu w przyszłym tygodniu, bo dom będzie pełen gości. A do tego jeszcze cała rodzina Danbych chce się tu wprosić. Człowiek przyjeżdża na dwa tygodnie z nadzieją na odrobinę ciszy w czasie Zielonych Świątek, zostawia połowę służby w mieście, ale jak tylko przekroczy próg własnego domu, znajomi natychmiast się o tym dowiadują i przysyłają te niekończące się listy o tęsknocie za wiejskim powietrzem i widokiem uroczego Cumnor Towers wiosną. Oczywiście mnóstwo w tym winy lorda Cumnora, bo od razu po przyjeździe wsiada na konia, objeżdża sąsiadów i wszystkich sprasza.
– Wrócimy do miasta w piątek, osiemnastego – pocieszyła matkę lady Agnes.
– Tak, jak tylko przebrniemy przez ten galimatias ze szkolnymi wizytatorkami. Ale pozostaje jeszcze tydzień do tego szczęśliwego dnia!
– Przy okazji – wtrącił pan Gibson, wykorzystując to fortunne przywołanie tematu – spotkałem wczoraj jego lordowską mość na farmie Cross-Trees i był uprzejmy zaprosić na owo czwartkowe przyjęcie moją małą córeczkę, która akurat była tam ze mną. Sądzę, że udział w nim sprawiłby mojej dziewuszce mnóstwo radości – dodał i czekał na reakcję lady Cumnor.
– Cóż! Jeśli lord ją zaprosił, to przypuszczam, że musimy ją tu przyjąć, choć wolałabym, aby nie był tak przesadnie gościnny. Nie chodzi o to, że mała dziewczynka nie będzie tu mile widziana! Tylko, widzi pan, kilka dni temu spotkał młodszą pannę Browning, o której istnieniu ja nawet nie słyszałam.
– Ona również wizytuje szkołę, mamo – wyjaśniła lady Agnes.
– To możliwe. Nie mówiłam, że tak nie jest. Wiedziałam, że wśród wizytatorek jest ktoś o nazwisku Browning, ale nie przypuszczałam, że to aż dwie osoby. Oczywiście, gdy tylko lord Cumnor usłyszał o tej drugiej, po prostu nie umiał jej nie zaprosić. W ten sposób powóz będzie musiał wykonać cztery rundy, żeby je tu wszystkie przywieźć. Ale dzięki temu pana córka będzie mogła bez kłopotu przyjechać, panie Gibson, i będę jej rada ze względu na pana. Przypuszczam, że uda się ją wcisnąć między te dwie panny Browning. Proszę to z nimi ustalić. I proszę postawić na nogi nianię, bo będzie mi w przyszłym tygodniu potrzebna.
W chwili gdy pan Gibson odchodził, lady Cumnor zawołała za nim:
– Och! Zapomniałam panu powiedzieć, że Clare jest tutaj. Pamięta pan Clare, prawda? Kiedyś tam była pańską pacjentką.
– Clare? – powtórzył zdumionym tonem.
– Nie przypomina pan sobie panny Clare? Naszej starej guwernantki? – spytała lady Agnes. – Była z nami jakieś dwanaście czy czternaście lat temu. Jeszcze przed ślubem lady Cuxhaven.
– Ach, tak! – potwierdził. – Panna Clare. Miała szkarlatynę. Bardzo ładna filigranowa dziewczyna. Wydawało mi się, że wyszła za mąż.
– Tak – przytaknęła lady Cumnor. – Głupiutkie z niej było stworzenie i zupełnie nie umiała się w życiu ustawić. Przepadaliśmy za nią. Wpadła na pomysł, by wyjść za ubogiego wikariusza i zostać jakąś tam panią Kirkpatrick. Ale my nazywamy ją zawsze po prostu Clare. A teraz on umarł i pozostawił ją wdową. Zatrzymała się u nas, a my łamiemy sobie głowę, co by tu zrobić, aby mogła zapewnić sobie środki do życia bez konieczności rozstawania się z dzieckiem. Wydaje mi się, że jest tu gdzieś w okolicy, jeśli chciałby pan odnowić z nią znajomość.
– Dziękuję, milady, obawiam się jednak, że dzisiaj nie mogę już zostać. Przede mną długi obchód, a i tak już spędziłem tu zbyt wiele czasu.
Pomimo wyczerpującej rundy wizyt u pacjentów doktor znalazł jednakże siły, by wieczorem odwiedzić panny Browning i ustalić z nimi szczegóły wspólnej z Molly jazdy do Towers. Były to wysokie, przystojne kobiety, nie pierwszej młodości, a ich zachowanie w stosunku do owdowiałego lekarza było uprzedzająco grzeczne.
– Ależ, panie Gibson, będziemy zachwycone jej towarzystwem. Co też panu przyszło do głowy, by nas o to pytać! – wykrzyknęła starsza panna Browning.
– Na samą myśl o tym festynie z trudem udaje mi się spać w nocy – zwierzyła się młodsza, panna Phoebe. – Wie pan, że nigdy dotąd tam nie byłam? Siostra brała udział w tej uroczystości wiele razy, ale z nieznanych przyczyn hrabina nigdy nie uwzględniała w zaproszeniu mnie, choć moje nazwisko już od trzech lat figuruje na liście wizytatorek szkoły. Ale wiadomo wszystkim, że jestem ostatnia, która by się ubiegała o uwagę i narzucała komukolwiek bez zaproszenia. Jak mogłabym?
– W zeszłym roku powiedziałam Phoebe – uzupełniła jej siostra – że to z pewnością było ze strony hrabiny zwykłe przeoczenie, jeśli można to tak nazwać, i że jej lordowska mość będzie dotknięta, nie widząc jej na swoim przyjęciu. Moją siostrę cechuje jednak wyjątkowa subtelność i cokolwiek bym wtedy powiedziała, nie zgodziłaby się pójść. Została w domu, a cała moja radość z tego dnia została zatruta, zapewniam pana, doktorze, bo ciągle pamiętałam twarz Phoebe, gdy ja odjeżdżałam, a ona spoglądała na mnie zza żaluzji. Nie wiem, czy pan uwierzy, ale miała oczy pełne łez.
– Bardzo płakałam po twoim odjeździe, Sally – potwierdziła panna Phoebe – ale nadal uważam, że postąpiłam słusznie, nie wciskając się tam, gdzie mnie nie zaproszono. Czy nie mam racji, panie Gibson?
– Z pewnością. I proszę, w tym roku otrzymała pani zaproszenie. A poza tym w ubiegłym roku padało.
– Tak, pamiętam. Zabrałam się do porządkowania komody, żeby się uspokoić. I tak mnie to pochłonęło, że byłam kompletnie zaskoczona dźwiękiem kropli deszczu uderzających o szyby. A niech mnie – pomyślałam – co się stanie z tymi białymi atłasowymi pantofelkami mojej siostry, jeśli po takiej ulewie przespaceruje się po nasiąkniętej wodą trawie? Bo, widzi pan, bardzo mi zależało, aby miała takie śliczne obuwie. A w tym roku, proszę sobie wyobrazić, siostra zrobiła mi niespodziankę, bo poszła i kupiła mi takie same butki, z białego atłasu.
– Molly z pewnością wie, że musi założyć swoje najlepsze ubranie – powiedziała starsza panna Browning. – Mogłybyśmy jej pożyczyć paciorki lub sztuczne kwiatki, gdyby chciała.
– Wystarczy, aby Molly miała na sobie czystą białą sukienkę – oznajmił doktor trochę zbyt pospiesznie. Nie był wielbicielem stylu ubierania panien Browning i nie chciał, aby jego dziecko było wystrojone zgodnie z ich upodobaniem. Uważał gust swojej starej służącej Betty za zdecydowanie lepszy, bo prostszy. W tonie głosu panny Sally usłyszał lekką irytację, gdy prostując się, powiedziała:
– Doskonale. To z pewnością wystarczy.
A panna Phoebe dodała:
– Molly będzie ślicznie wyglądać niezależnie od tego, co na siebie założy. Jestem o tym przekonana.III DZIECIŃSTWO MOLLY GIBSON
III
Dzieciństwo Molly Gibson
Szesnaście lat wcześniej miasteczkiem Hollingford wstrząsnęła wiadomość, że pan Hall, zdolny i kompetentny lekarz, który zajmował się mieszkańcami przez całe ich życie, zamierza przyjąć wspólnika. Przekonywanie pacjentów doktora nie miało najmniejszego sensu, więc pan Browning, proboszcz, pan Sheepshanks, zarządca Cumnor Towers, i sam pan Hall – święta trójca rozsądnych lokalnej społeczności – porzucili próby uzasadniania tego zamysłu, czując, że metoda: _Che saà_ zadziała skuteczniej niż jakiekolwiek argumenty. Pan Hall tłumaczył swym wiernym podopiecznym, że nawet w najsilniejszych okularach jego wzrok nie jest niezawodny, że sami mogli się po wielokroć przekonać o jego problemach ze słuchem (choć, jeśli jesteśmy przy tym temacie, otoczenie doktora wielokrotnie słyszało, jak wyrażał pogląd o rozprzestrzeniającej się niedbałości w komunikacji międzyludzkiej, czego przykładem jest „to pisanie na bibule, gdzie wszystkie słowa włażą na siebie” – tak właśnie twierdził). Poza tym kilka razy doktorowi przydarzyły się ataki podejrzanej natury, które on sam nazywał reumatyzmem, aczkolwiek zapisał sobie lekarstwo na podagrę, a dolegliwości te uniemożliwiały mu natychmiastowe reagowanie na pilne wezwania. Ale nieważne – ślepy, głuchy i niedołężny – był ich lekarzem zdolnym wyleczyć wszystkie niedomagania, chyba że tymczasem któryś z pacjentów by zmarł, i absolutnie niedopuszczalne było, aby mówił o swojej starości, emeryturze czy przyjęciu partnera.
On zaś systematycznie działał dalej: dawał ogłoszenia w prasie medycznej, czytał referencje, weryfikował charaktery i kwalifikacje. I w chwili, gdy stare panny w Hollingfordzie uznały, iż zdołały przekonać swego rówieśnika, że jest dokładnie tak samo młody jak dotychczas, zaskoczył je, sprowadzając wspólnika, pana Gibsona. Przedstawił go i od razu zaczął – przebiegle, jak to określiły damy – wprowadzać w arkana swojej praktyki. „A kimże jest ten pan Gibson?” – pytały, lecz odpowiedzieć mogłoby im tylko echo, o ile by zechciało, bo nikt inny tego nie zrobił. Nikt nigdy nie dowiedział się więcej o jego przodkach niż mieszkańcy Hollingfordu mogli ustalić tego pierwszego dnia, gdy go zobaczyli. Był wysoki, poważny, bardziej przystojny niż brzydki; na tyle szczupły, by można o nim powiedzieć, że ma zgrabną figurę, bo działo się to w czasach, zanim „krzepkie chrześcijaństwo” weszło w modę. Mówił z lekkim szkockim akcentem i, jak zauważyła pewna zacna dama, wypowiadał się w sposób banalny, przez które to określenie rozumiała: sarkastyczny. Jeśli natomiast chodzi o jego pochodzenie i wykształcenie, ulubioną wersją społeczności Hollingfordu była ta, że doktor Gibson jest synem szkockiego księcia i Francuzki. Znaleziono wiele przesłanek przemawiających za tą koncepcją. Mówił ze szkockim akcentem, a zatem był Szkotem. Wyglądał wykwintnie, miał elegancką figurę i skłonność – tak przynajmniej twierdzili ludzie mu nieprzychylni – do zadzierania nosa, a to oznaczało, że jego ojciec musiał być osobą na poziomie; nic nie było prostsze niż podążanie za tym podejrzeniem przez wszystkie stopnie parostwa – od baroneta, przez barona, wicehrabiego, hrabiego, markiza, aż do księcia. Wyżej nawet mieszkańcy Hollingfordu nie odważyli się wspinać, choć pewna dama obeznana z historią Anglii zaryzykowała twierdzenie, że „według jej wiedzy jeden lub dwóch Stuartów… hm… nie zawsze… prowadziło się… hm… poprawnie… i wydaje jej się… cóż, istnieje coś takiego jak syn z poślizgu”. W każdym razie w powszechnym mniemaniu ojciec pana Gibsona był księciem. Nikim więcej.
Jego matka natomiast musiała być Francuzką. Przemawiały za tym trzy racje: miał ciemne włosy, ziemistą cerę, a poza tym był w Paryżu. To mogła być albo prawda, albo fałsz. Nikt z nich nigdy nie dowiedział się o nim niczego pewnego ponad to, co powiedział doktor Hall, a mianowicie: że kwalifikacje zawodowe pana Gibsona są równie wysokie jak jego morale, a obie te cechy zdecydowanie wznoszą się ponad poziom przeciętny, co stary lekarz osobiście sprawdził, jeszcze zanim przedstawił swego następcę w miasteczku. Popularność na tym świecie jest tak przemijająca jak chwała, a stary doktor przekonał się o tym, nim upłynął rok trwania jego spółki. Miał teraz mnóstwo wolnego czasu, by leczyć swą podagrę i pielęgnować wzrok, bo młody lekarz odniósł zwycięstwo. Prawie wszyscy posyłali teraz po doktora Gibsona, nawet ci z dworów, nawet z Towers, największego z wielkich domów, w którym pan Hall przedstawił wspólnika z drżeniem serca, obawiając się tego, czy młody człowiek odpowiednio się zachowa i jakie wrażenie wywrze na ich lordowskich mościach. Po upływie dwunastu miesięcy w okolicznych rezydencjach przyjmowano pana Gibsona z takim samym szacunkiem dla jego wiedzy medycznej jak przedtem pana Halla. Co więcej – a to już było doprawdy zbyt wiele, nawet dla kogoś o tak łagodnym charakterze jak stary poczciwy doktor – pan Gibson został zaproszony na kolację do Towers, gdy gościł tam sam wielki sir Astley, dowodzący całym światem medycznym. Oczywiście doktor Hall również otrzymał zaproszenie, ale właśnie w tym czasie leżał powalony atakiem podagry – odkąd miał wspólnika, jego choroba samowolnie się rozwinęła – i nie był w stanie wziąć udziału w tym spotkaniu. Biedny, nigdy nie doszedł do siebie po tym zawstydzającym incydencie. Od tej pory pozwolił sobie na słaby wzrok, przytępiony słuch i starał się nie oddalać od domu w trakcie dwóch kolejnych zim, jakie mu jeszcze pozostały. Sprowadził samotną córkę swej siostrzenicy, by mu na starość dotrzymywała towarzystwa, i on, pogardzający kobietami stary kawaler, czuł teraz wdzięczność za pogodną obecność ładnej i powabnej Mary Preston, która była dobra i czuła, lecz, niestety, nic poza tym. Szybko nawiązała zażyłe kontakty z córkami proboszcza, pannami Browning, a doktor Gibson znalazł czas, by zaprzyjaźnić się z tym tercetem. Całe Hollingford spekulowało, która z młodych dam zostanie panią Gibson, i z zawodem przyjęto wiadomość, która przecinała rozmowy o możliwościach i plotki o prawdopodobieństwach wyboru młodego przystojnego medyka. Sprawa skończyła się w sposób najbardziej naturalny małżeństwem pana Gibsona z krewną jego poprzednika. Dwie panny Browning nie zdecydowały się po tym rozczarowaniu zapaść na galopujące suchoty, choć ich wygląd i zachowanie poddano bacznej obserwacji. Wprost przeciwnie – podczas ślubu zachowywały się hałaśliwie i wesoło, a jeśli chodzi o gruźlicę, to zmarła na nią młoda pani Gibson, cztery lub pięć lat po ślubie, trzy lata po śmierci swego wujecznego dziadka, kiedy jej jedyne dziecko, Molly, miało zaledwie trzy lata.
Pan Gibson nigdy nie mówił o swej rozpaczy po śmierci młodej żony, a z pewnością ten smutek odczuwał, choć za wszelką cenę uciekał przed wszelkimi okazywanymi mu dowodami współczucia: pospiesznie wstał i opuścił pokój, gdy panna Phoebe Browning, zobaczywszy go po raz pierwszy po śmierci jego żony, wybuchnęła niekontrolowanym płaczem, wyraźnie graniczącym z atakiem histerii. Panna Sally Browning oświadczyła później, że nigdy nie wybaczy mu oschłości serca, jaką wtedy okazał, ale już po dwóch tygodniach doszło do ostrej wymiany zdań między nią a starą panią Goodenough, która uważała, że doktor Gibson nie jest człowiekiem o głębokich uczuciach, o czym świadczyła jej zdaniem zbyt wąską krepowa wstążka na jego kapeluszu. Ta żałobna opaska winna bowiem pokrywać cały kapelusz, a u doktora co najmniej siedem lub nawet osiem centymetrów pozostawało bez krepy. Mimo tych wszystkich opisanych wydarzeń panny Browning uważały się za najbardziej zaprzyjaźnione z panem Gibsonem, przede wszystkim ze względu na zażyłość z jego zmarłą żoną, i chętnie okazałyby bardziej macierzyńskie uczucia małej Molly, gdyby nie znajdowała się pod opieką smoka-strażnika w osobie Betty. Była ona szczególnie zazdrosna o każdą osobę stającą między nią a jej podopieczną, a już z zasady tępiła wszelkie istoty swojej płci, które z racji wieku, pozycji społecznej lub bliskości mogły chcieć „robić słodkie oczy do jej pana”, by posłużyć się określeniem samej Betty.
Kilka lat przed wydarzeniami otwierającymi tę opowieść pozycja pana Gibsona, tak osobista, jak i zawodowa, wydawała się na zawsze ustalona. Był wdowcem i wyglądało na to, że nim pozostanie. Jego afekty koncentrowały się na małej Molly, ale nawet wobec niej, nawet w chwilach największej bliskości, nigdy nie pozwalał sobie na zbyt silne okazywanie uczuć. Najczulszym określeniem, jakim się do niej zwracał było „gąska”, a poza tym znajdował szczególną przyjemność w zadziwianiu jej dziecięcego umysłu przekomarzaniem się. Żywił lekką pogardę dla osób nadmiernie okazujących uczucia, co częściowo brało się z zawodowego przekonania o negatywnym wpływie niekontrolowanych i wybujałych emocji na zdrowie. Udało mu się wmówić w siebie, że jego umysł panuje nad wszystkim, ponieważ nigdy nie nabrał zwyczaju wyrażania się na inne tematy niż czysto intelektualne. Molly jednakże miała intuicję, która jej podpowiadała, jaka jest prawda. Chociaż tatuś śmiał się z niej, żartował i wprawiał w konfuzję, a to wszystko w sposób, który panny Browning określały między sobą jako „naprawdę okrutny”, dziewczynka dzieliła się swymi drobnymi troskami i radościami raczej z ojcem niż z Betty, ową sekutnicą o gołębim sercu. Dziecko rosło i z każdym rokiem rozumiało swego ojca lepiej. Ich relacje były wspaniałe: na pół żartobliwe, na pół poważne, a przyjaźń, która ich łączyła, była prawdziwie głęboka.
Pan Gibson zatrudniał trzy służące: Betty, kucharkę i dziewczynę, która miała być pokojówką, ale podlegała jednocześnie obu starszym służącym i w konsekwencji, z braku jednej zwierzchniczki, wiodła lekkie życie. Aż trzy służące nie byłyby potrzebne, gdyby pan Gibson nie miał zwyczaju, podobnie jak przedtem pan Hall, przyjmować dwóch uczniów – jak swym wykwintnym językiem nazywali ich mieszkańcy Hollingfordu, a dla których bardziej właściwym określeniem byłoby: terminatorzy. Związani byli z doktorem rodzajem umowy i płacili mu całkiem niezłe kwoty za naukę zawodu. Mieszkali w domu swego mistrza i zajmowali nieprzyjemną, bo niejednoznaczną pozycję. Posiłki spożywali razem z doktorem i Molly, a w ich obecności atmosfera stawała się ciężka, pan Gibson bowiem nie był człowiekiem rozmownym, a dodatkowo nienawidził konwersować pod przymusem. A jednak krzywił się, jakby miał poczucie, że nie spełniał należycie swych obowiązków, gdy po sprzątnięciu ze stołu ci dwaj dziwaczni młodzieńcy podnosili się ze skwapliwą radością, wykonywali w stronę doktora kiwnięcie, które należało chyba interpretować jako ukłon, i chcąc jak najszybciej opuścić jadalnię, nieodmiennie wpadali na siebie. Potem słychać było, jak mknęli korytarzem w stronę gabinetu, krztusząc się od powstrzymywanego śmiechu. A irytacja, jaką pan Gibson odczuwał na myśl o tym, że nie sprawdził się jako gospodarz i pan domu, czyniła jego sarkazm na widok nieudolności, głupoty czy złych manier swych uczniów jeszcze ostrzejszym niż poprzednio.
Poza przekazywaniem medycznej wiedzy zupełnie nie wiedział, co zrobić z tym fantem w postaci dwóch niezgrabiaszy, którzy wypełniali podwójną misję: stanowili przedmiot świadomych drwin mistrza i sami nieświadome go dręczyli. Raz czy dwa doktor Gibson spróbował odmówić przyjęcia nowego praktykanta, licząc na to, że uwolni się od tego koszmaru. Niestety, jego reputacja wybitnego medyka zataczała tak szerokie kręgi, że wyznaczona przez niego nieprzyzwoicie wysoka opłata, która miała odstraszyć kandydatów, wnoszona była bez protestów. Czy istniało bowiem coś, co mogło bardziej ułatwić młodemu człowiekowi start w dziedzinie medycyny niż prestiż praktykowania u Gibsona w Hollingfordzie? Ale gdy Molly miała osiem lat i z dziecka przekształciła się w dziewczynkę, ojciec dostrzegł niestosowność tego, że wobec jego przedłużających się absencji córka większość posiłków spożywała w towarzystwie dwóch młodzieńców. Aby zapobiec takim sytuacjom, a przy okazji aby zapewnić dziecku trochę nauki, zatrudnił poważaną kobietę, córkę sklepikarza z miasteczka, który pozostawił rodzinę bez środków do życia. Opiekunka miała przychodzić każdego ranka jeszcze przed śniadaniem i pozostawać z Molly aż do powrotu ojca wieczorem, a gdyby coś go zatrzymało dłużej poza domem, panna Eyre czekałaby, aż jej podopieczna położy się spać.
– A zatem, panno Eyre – powiedział, podsumowując swe zalecenia dzień przedtem, nim miała objąć swą posadę – proszę pamiętać: powinna pani przygotowywać dla tych młodzieńców dobrą herbatę i dopilnować, aby spożyli przyjemny posiłek. I jeszcze jedno: mówiła pani, że ile ma lat? Trzydzieści pięć? Proszę spróbować skłonić ich do mówienia. Najchętniej rozsądnego. Obawiam się, co prawda, że nie leży to ani w mocy pani, ani kogokolwiek innego, ale może uda się pani sprawić, że zdołają powiedzieć cokolwiek bez chichotów i jąkania. Proszę nie uczyć Molly zbyt wiele. Powinna umieć szyć, czytać i pisać. I znać rachunki. Ale na razie chcę, by miała prawdziwe dzieciństwo. A jeśli uznam, że potrzebuje jeszcze jakiejś nauki, sam będę jej udzielał lekcji. Tak naprawdę to nie wiem, czy nawet czytanie i pisanie są niezbędne. Wiele porządnych kobiet wychodzi za mąż, a zamiast podpisu stawiają krzyżyk. A uczenie to, moim zdaniem, tylko osłabianie zdrowego rozsądku. Ale trudno, musimy się poddać przesądom społecznym, panno Eyre, i dlatego wolno pani nauczyć moją córkę czytać.
Panna Eyre słuchała w milczeniu, zdumiona, lecz zdecydowana posłusznie przestrzegać zaleceń doktora, którego wspaniałomyślności ona i jej bliscy mieli okazję doświadczyć. Od tej pory przygotowywała naprawdę esencjonalną herbatę i hojną ręką częstowała nią młodych ludzi niezależnie od tego, czy doktor był obecny, czy też nie. Udało jej się, niestety tylko podczas nieobecności pana domu, rozwiązać języki praktykantom, bo rozmawiała z nimi o codziennych sprawach na swój miły, familiarny sposób. Nauczyła Molly czytać i pisać, i ze wszystkich sił starała się zniechęcić dziecko do innych gałęzi wiedzy. Po stoczeniu ciężkich walk i wielu podstępach dziewczynka przekonała wreszcie ojca, by pozwolił jej na lekcje francuskiego i rysunku. Bardzo się obawiał, że stanie się zbyt wykształcona; jego niepokój był jednak nieuzasadniony, gdyż czterdzieści lat temu w takich mieścinach jak Hollingford rzadko się pojawiali wybitni nauczyciele. Raz w tygodniu brała też udział w lekcji tańca, odbywającej się w sali asamblowej głównej gospody miasteczka noszącej nazwę Pod Herbem Cumnorów. Zniechęcana przez ojca do wysiłku intelektualnego, pochłaniała każdą książkę, która wpadła jej w ręce, z takim zachwytem, jakby to była lektura zakazana. Jak na swoją pozycję pan Gibson miał zaskakująco dobrze zaopatrzoną bibliotekę. Literatura medyczna była niedostępna dla Molly, ponieważ książki fachowe znajdowały się w gabinecie, natomiast wszystkie pozostałe albo przeczytała, albo chociaż próbowała przeczytać. Jej letnią czytelnię stanowiła owa stara wiśnia, która znaczyła dziewczęce sukienki zielonymi plamami, wspomnianymi już jako te, które szargają nerwy Betty. Pomimo tego „toczącego ją robaka” wygląd gospodyni wskazywał na to, że jest silna i bystra, wręcz kwitnąca. Stanowiła jedyną ciemną chmurę na szafirze nieba życia panny Eyre, która poza tym była bardzo szczęśliwa, że znalazła odpowiednią i dobrze płatną posadę w chwili, gdy jej najbardziej potrzebowała. Ale Betty, choć oficjalnie przyznała panu Gibsonowi rację, że jego mała córeczka potrzebuje guwernantki, gwałtownie opierała się dzieleniu z kimkolwiek władzy i wpływu na dziecko, które było jej obowiązkiem, jej plagą i jej rozkoszą od dnia śmierci pani Gibson. Od samego początku zajęła stanowisko cenzora wszystkich słów i czynów panny Eyre i ani przez chwilę nie raczyła ukrywać swej dezaprobaty. W głębi serca nie umiała nie podziwiać cierpliwości i skrupulatności tej dobrej damy; bo panna Eyre była damą w pełnym i najlepszym sensie tego słowa, choć w oczach mieszkańców Hollingfordu pozostawała tylko córką sklepikarza. Betty ciągle brzęczała wokół guwernantki z dręczącą nieustępliwością komara, zawsze gotowa jeśli nie ukąsić, to chociaż znaleźć czuły punkt. Jedyna obrona panny Eyre nadchodziła ze strony pozornie najmniej oczekiwanej – od jej uczennicy, w której imieniu, jako uciśnionej, bezbronnej istotki, występowała rzekomo Betty i o której dobro tak gorąco walczyła. Molly jednak bardzo szybko dostrzegła niesprawiedliwość ataków swej starej opiekunki i zaczęła szanować pannę Eyre za jej cichą cierpliwość i wytrzymałość w znoszeniu tego, co sprawiało jej znacznie więcej bólu, niż prześladowczyni mogła sobie wyobrazić. Pan Gibson okazał zacnej damie i jej rodzinie przyjaźń w potrzebie, więc ona wolała zatrzymać swe skargi dla siebie niż sprawić mu jakikolwiek kłopot. I została nagrodzona. Betty po wielokroć i na różne sposoby próbowała nakłonić Molly do ignorowania życzeń panny Eyre, ale dziewczynka niezmiennie opierała się wszelkim pokusom i dalej ślęczała nad zadanym jej szyciem czy skomplikowanymi rachunkami. Wobec tego niepowodzenia Betty zaczęła stroić sobie z guwernantki niewybredne żarty, a wtedy Molly patrzyła na nią z powagą, jakby prosiła o wyjaśnienie niezrozumiałej wypowiedzi. A nic nie zgasi skuteczniej wesołka jak prośba o przetłumaczenie jego dowcipu na zwykły, codzienny język i wskazanie puenty. Czasami złośnica całkowicie traciła panowanie nad sobą i odzywała się do panny Eyre impertynencko, jednak gdy zdarzyło się to w obecności Molly, ta odpowiadała atakiem dzikiej pasji w obronie swej cichej, drżącej guwernantki i sama Betty się zniechęciła, choć udawała, że bierze gniew dziewczynki za świetny dowcip. Próbowała nawet namówić pannę Eyre do wzięcia udziału w tej zabawie.
– Słodka mała! Można by pomyśleć, że ze mnie głodne kocisko, a ona to mała wróblica, z tymi trzepoczącymi skrzydłami, małymi oczyskami całymi w ogniu i dzióbkiem gotowym mnie dziobnąć tylko dlatego, że popatrzyłam na jej gniazdko. No, dzieciaku! Jeśli chce ci się dusić w tym paskudnym zamknięciu i uczyć tych głupot, co to nikomu nie są potrzebne, zamiast jeździć sobie wózkiem Joba Donkina, to jest twój problem, nie mój. Ale z niej mała lisica, co nie? – Z uśmieszkiem kończyła przemowę, spoglądając na pannę Eyre.
Biedna guwernantka nie widziała jednak w tej całej historii nic śmiesznego; porównanie Molly do mamy wróbli zupełnie do niej nie dotarło, gdyż zmartwiło ją coś innego. Była osobą wrażliwą i sumienną, a przy tym z doświadczenia wyniesionego z domu wiedziała, do czego może doprowadzić nieokiełznany temperament. Dlatego zaczęła upominać podopieczną, że pozwoliła emocjom zapanować nad sobą, a dziewczynka doszła do wniosku, że ciężko jest być obwinianym za coś, co w jej oczach było tylko usprawiedliwionym gniewem na Betty. Ale to były chyba jedyne troski jej bardzo szczęśliwego dzieciństwa.Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
Lekka bawełniana tkanina o atłasowym splocie.
2.
Postać z _The Faerie Queen_ Edmunda Spensera – jest symbolem czystości, a także Kościoła anglikańskiego.
3.
_Opera żebracza_ Johna Gaya (1728), akt 1, scena 1, przeł. Julian Żuławski.
4.
Studenci, którzy zdobyli wysoką lokatę podczas egzaminów, mogli się starać o członkostwo w swoim kolegium (tu: Trinity College na uniwersytecie w Cambridge), co wiązało się z określonym rocznym dochodem.
5.
Wranglerzy – studenci z najwyższymi ocenami z egzaminu matematycznego w Cambridge; student z pierwszą lokatą był seniorem wranglerem.
6.
Przyznawano dwa medale Kanclerza Uniwersytetu w dziedzinie filologii klasycznej i jeden w dziedzinie poezji angielskiej.