Zostało z uczty bogów - ebook
Zostało z uczty bogów - ebook
Jego biografią można obdzielić kilka osób. Igor Newerly, syn Rosjanina, carskiego oficera, i urodzonej w Polsce Czeszki, której ojciec był leśniczym cara, bywał w swoim życiu stolarzem i szklarzem, myśliwym i kajakarzem, socjologiem i dyrektorem zakładu produkcyjnego, stenografem, redaktorem, pisarzem. W Zostało z uczty bogów, wspominając burzliwą młodość, kreśli fascynującą opowieść o Rosji czasów I wojny i rewolucji październikowej.
Wojenna zawierucha rzuca młodego Newerlego w sam środek rewolucji. Pełen wiary angażuje się w walkę klas. Im dłużej jednak ogląda masakry i liczne zwroty polityczne, tak typowe dla wojny domowej, tym większe czuje rozczarowanie. W końcu po pobycie w więzieniu NKWD ucieka przez zieloną granicę. Wybiera wolność i Polskę… A całe swoje przyspieszone dojrzewanie opisał w Zostało z uczty bogów.
Spis treści
Śladami Żelaznego Żubra
Ostatnie dni Pompei
Zwiezda plenitielnowo sczastja…
Utylizator pierwszego sektora – wyprawa po srebrne runo
Wuj Stefan, Warejkis, Suworow i Puszkin w 1919 roku
Magister trojga druków i miłość
Spustoszenie
Prosta droga
Apartament
Nie podobało się wam nad Morzem Czarnym – pojedziecie nad Białe
***
Posłowie
Kolor miodu - Jan Zieliński
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-06-03545-2 |
Rozmiar pliku: | 858 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pojechaliśmy z Jarkiem na ten cmentarz. Kamienna płyta była oczyszczona i wokół rosły kwiatki, dbał o to czerstwy jeszcze Makar Kozak z pobliskiej ulicy Tropinka (była tu kiedyś zamiast ulicy ścieżyna przez zachwaszczone ugory). Zacząłem mówić z myślą: niechże Jarek wie co nieco o swym dziadku. W miarę jak rozpamiętywałem, wszystko zdawało się uchodzić w tłum skamielin dookoła, pomiędzy znaki z czasów carskich na pomnikach, i tchnęło niezmąconą dziwnością jak grób rosyjskiego oficera, nad którym stoją oto syn i wnuk, pisarze polscy.
Potem dziesięć kilometrów szosą asfaltową – za moich czasów była z tłucznia, czyli makadam – dziesięć kilometrów przez puszczę, po której tylko nazwa została, Puszcza Białowieska. Ano była tu puszcza, półtora tysiąca kilometrów kwadratowych kniei królewskiej, bory niebywałe, nietknięte siekierą, tylko monarcha mógł sobie pozwolić na taką perłę swej korony, na luksus utrzymania ostatniej w Europie najprawdziwszej pierwotnej puszczy, gdzie stały jeszcze święte dęby pogańskie, a cisza była głębinowa, denna cisza, i zielonkawosiny jak rozpylony grynszpan półmrok, i zapach próchnicy zetlałej na wieki przed milenium, gdzie rośliny, drzewa, zwierzęta żyły, jak chciały, i żubry chodziły swobodnie stadami prosto z prehistorii. Taka była puszcza mego dzieciństwa. Znikła z ostatnią dynastią. Niemcy za kajzera zaczęli, Poleszucy z okolicznych wiosek podchwycili i w te pędy także do lasu z siekierami, po nich nadleśnictwa państwowe i obce koncesje z piłami mechanicznymi, z tartakami, z Hajnówką całą, w końcu Niemcy za Hitlera, i chłopi, i partyzanci, wszyscy cięli las, tłukli zwierzynę, aż granicą przecięto tę perłę na dwoje, tu Białowieża sowiecka, a tu Białowieża polska – taką sztuką puszczę tłuką na makadam, psiakrew, na makadam…
Szukaliśmy śladów dawnego czasu po drodze i potem na miejscu, w Zwierzyńcu. Nie było. Znaku po dziadkowym Zwierzyńcu nie zostało. Był park – rośnie las, był pałacyk – stoi nowa, nawet zgrabna leśniczówka. Nikt nie wyjrzał. Sarenka przyglądała się nam zza węgła, przechyliwszy z lekka główkę jak wszystkie sarenki, które miałem, a co roku przynoszono nam jakieś znalezione w lesie sarniątko. Karmiliśmy je smoczkiem, Helenka i ja, kłóciliśmy się, rywalizowaliśmy z sobą o względy naszej pieszczoszki. Dzień zaczynał się, gdy na korytarzu rozlegały się drobno kląskające kroki, nasłuchiwaliśmy, czy raciczki jej nie zgrzytną w poślizgu na parkiecie, bo wtedy z pewnością będziemy mieli dzień feralny. Wreszcie wchodziła, Boże miły, wchodziła między nasze łóżka i przechyliwszy łepek, zerkała w prawo i w lewo, to była wielka chwila, wstrzymywaliśmy dech pod kołderkami: u kogo będzie dziś szukała ciepłej buteleczki mleka? Pod czyją poduszkę wetknie swój czarny, wilgotny, rozkoszny pyszczek?
Sarenka rosła z nami, miała później małe i szła z nimi w swe własne leśne życie, czasem okazywała się koziołkiem, jak Frycek, który wyrósł na kapitalnego rogacza o wspaniałych krzyżowych parostkach, ale tak się rozbrykał, że każdego bódł, pokaleczył nawet bożogrobską babę Genowefę, co to chodziła niby to do grobu Zbawiciela i wracała z woreczkiem ziemi świętej, którą następnie przez całą zimę sprzedawała w Budach na szczypty, otóż tę babę, ledwo do nas przyszła, Frycek wyrżnął z tyłu w krzyż i dziadek kazał go przepędzić za bramę. Wtedy właśnie wydarzyła się ta historia z żubrami.
Przyjechali Anglicy, jedna jedyna wycieczka, jaką pamiętam. Nie znano tu przecież żadnej turystyki. Puszcza Białowieska, prywatny majątek cara, to były obszary całkowicie zamknięte, dostępne wyłącznie dla panującego i jego gości. Musieli to być nie byle jacy Anglicy, skoro uzyskali zgodę dworu na zwiedzanie puszczy. Dziadek dał im dwa powozy i jegra. Nie szukali długo, bo już kilometr od Zwierzyńca trafili na stado żubrów z Fryckiem, a trzeba wiedzieć, że po wygnaniu z raju przystał do żubrów i chodził z nimi w charakterze czujki. Żubry na ten niezwykły dla nich widok tylu ludzi ustawiły się w swój szyk obronny, byki dookoła, krowy z cielakami w środku, i tak się przypatrywały spode łba pstrej i rozgadanej gromadce, a Frycek, który nieraz ludzi przewracał, doskoczył bliżej i jeden Anglik zaczął się z nim mocować. Jegier próbował mu na migi wyperswadować, żeby dał spokój, bo to wyjątkowo złośliwy cap, ale tamten machnął ręką, co mu tam jakiś sarniak, on w Afryce polował na lwy, na nosorożce… Przygiął kark Frycka do ziemi, aż Frycek zabeczał, i wtenczas żubry ruszyły. Może by tylko postąpiły parę kroków, gdyby nie popłoch, nie paniczna ucieczka do powozów, wówczas żubry ruszyły żwawiej, panie w krzyk i jeszcze się zasłaniają letnimi, od słońca, parasolkami z czerwonego jedwabiu, więc byki w cwał i zaczęła się gonitwa. Pędzą, ziemia dudni, z daleka widać już palisadę Zwierzyńca, i już bramę widać, ale co to? Brama zamknięta! Stangret Bolesław czapkę zdjął i przeżegnał się, tak mi tyle razy opowiadał, przeżegnałem się, paniczu, bo to, widzę, koniec, przede mną płot, a z tyłu żubry, rozniosą nas na rogach i kopytach… Szczęściem Dmytruk, głupawy Dmytruk, którego babcia trzymała przez litość we dworze, stał akurat przy bramie, rozwarł wierzeje i zatrzasnął, miał rozum zatrzasnąć za powozami. Tylko dzięki niemu skończyło się na strachu, wszyscy zeszli szczęśliwie z powozów na roztrzęsionych nogach, ale jedną lady trzeba było wynosić, bo zemdlała.
A w ogóle jeśli chodzi o żubry, których wówczas było dużo, podobno około ośmiuset sztuk, to byliśmy z nimi w dobrej komitywie i spotkawszy w lesie, przyglądaliśmy się zza drzew, jak się pasą lub wędrują. Nie baliśmy się żubrów w stadzie, uciekaliśmy dopiero na widok samotnego byka, taki bowiem, co nie ma żony ani dzieci, którego żadne stado nie przyjmuje, taki wyrzutek chodzi zły, mówiono, uciekajcie, dzieci, bo się rzuci i na rogi weźmie. W krajobrazie mego dzieciństwa żubry były czymś tak codziennym i fascynującym jak neony, jak życie ulicy dla chłopca wielkiego miasta. Obecnością ich oddychał Zwierzyniec, pałac i chaty, mówiono o nich, przejmowano się nimi, gniewano, gdy dajmy na to Jednorogi wychodził na szosę w dzień targowy i stał sobie godzinami, zatrzymując wszystkie wozy do Białowieży, albo gdy Lucyper rozwydrzył się nie do wytrzymania, zabijając trzeciego z kolei człowieka, istny ludobójca, słusznie go starszy pan, to znaczy dziadek, zastrzelił. Żubry budziły strach, podziw, zaciekawienie, czasem współczucie, niepodobna przecież nie litować się nad wiekowym bykiem, jak długo i ciężko umiera, przewraca się z boku na bok pod dębem i co westchnie, to się puszcza odezwie bliźniaczym, głuchym pojękiem. Albo taka niepłodna żubrzyca, co nie mogąc się doczekać własnego maleństwa, uprowadza, biedna, jałóweczkę z babcinego stada… Mieszkały obok nas w tej samej puszczy, ich sprawy i przeżycia nie były bez znaczenia dla nas, mieszkańców Zwierzyńca, pamiętam, jak długo i uporczywie wszyscy się zastanawiali, zgadywali, dlaczego żubry pociągnęły raptem pod Browsk. Co w tym jest takiego i ku czemu? Pamiętam dni walki z zarazą, a w rok później nastrój przygnębienia w całym osiedlu, gdy zdychały żubry kaukaskie… Dziadek w celach doświadczalnych, trzeba wiedzieć, zapoczątkował wymianę żubrów nizinnych i górskich, z Kaukazu przesiedlał do Białowieży i odwrotnie, złowione u nas wysyłał na Kaukaz.
Raz wziął mnie na takie łowy. Zajechaliśmy bryczką pod sam płot, pod taką jaśniutką, pachnącą świeżo ociosanym drewnem ścianę z grubych desek, długości może stu kroków, a wysoką na dwa metry. Wdrapaliśmy się dość żwawo jak na nasz wiek (ja miałem osiem lat, a dziadek siedemdziesiąt) i wyjrzawszy z góry, zobaczyliśmy drugą taką samą ścianę płotu naprzeciwko, obie tworzyły zwężający się stopniowo korytarz, wylot zamykała wielka masywna skrzynia-klatka na kółkach, suwane jej drzwi były podniesione, tak że nie widziało się za nimi jegra, co stał na wierzchu klatki i trzymał przed sobą drzwi jak tarczę, jak nóż gilotyny. A z drugiej strony płotu, na którym staliśmy wszyscy – dziadek, ja, chłopi i jegrzy – na niewielkiej śródleśnej polance znajdowały się od wczoraj zwabione tu i zamknięte w ogrodzeniu żubry, małe stadko, siedem, może dziesięć sztuk. Już się zorientowały, że są zamknięte, widziały głowy ludzi czyhających na nich zza płotu, strwożone więc i czujne zbiły się do kupy i stały nieruchomo, gotowe do ataku. Słońce stamtąd oślepiało, dziadek przesłonił dłonią oczy, lustrując całe stadko. Wszyscy patrzyli na niego, zdawało się, że i żubry widzą tylko jego, tego oto najstarszego w siwej kurtce z zielonym szamerunkiem, i to nasuwało pewne skojarzenia, nie bez uczucia dumy: Burmus żył, ile tylko może żubr, dawano mu, kiedy zdechł, trzydzieści pięć lat, dziadek ma dwa razy tyle, taki stary, ale jary, rumianolicy, z białą brodą jak Święty Mikołaj, nawet ładniejszy, taki dumny, z orlim nosem i ostrym strzeleckim spojrzeniem, z pewnością ładniejszy od Świętego, tylko bez tej słodkiej, wigilijnej dobroci, gdzie tam, słodyczy nie ma w sobie żadnej, ale mądry, ale najważniejszy, daj Boże każdemu takiego dziadka… Skinął wreszcie dłonią na pięknego byka stojącego nieco na uboczu. Z płotu zeskoczył młody jegier i ciągnąc za sobą sznur z fladrami, przemknął między bykiem a stadem, żubry żachnęły się i cofnęły. Byk został odcięty od stada, ale nie poszedł naprzód w stronę korytarza. Próbowano go ruszyć tak i owak – nie chciał. Uparł się i basta. Wówczas nie wiadomo skąd i jak zjawił się na polanie Kiczkajłło i poszedł na byka. – Pozor! – krzyknął dziadek, to znaczy, że się zirytował lub rozsierdził, wymykały mu się wtedy słowa czeskie – ale mi nie bzikuj! Cenił i lubił Kiczkajłłę, miał go za najlepszego jegra – ja go kochałem. Kochałem w nim dobrotliwą, pogańską fantazję, w której żyły sobie bezgrzesznie niefrasobliwe baśniowe istoty nie z tego świata, a drzewa, ptaki i zwierzęta znakomicie porozumiewały się między sobą i z nim samym, Kiczkajłłą, bo się na tym znał jak nikt inny, może nawet lepiej niż dziadek znał się na wszystkim, co leśne, i mówił ze mną poważnie, czasami w sposób niemalże poufny, jakbym był na równi z nim dorosły i mądry. Więc ten Kiczkajłło, jak go ukazałem później w pewnej powieści dla młodzieży – kościsty, wielki chłop dużej siły i jeszcze większej zwinności – nie zważając na ostrzegawczy okrzyk dziadka, stanął przed upartym bykiem z kijkiem w ręku. Powiódł nim jak toreador szpadą i trzasnął o cholewę. Byk szurnął do niego, Kiczkajłło uskoczył w stronę korytarza i za drzewo, byk dokoła, Kiczkajłło jeszcze dalej, za drugie drzewo, potem wychyliwszy się zza niego, trzask! przebiegającego byka kijkiem po rogach, ten zarył ze zdumienia kopytami w ziemię, wodzi łbem, a Kiczkajłło znów przed nim, znów strzela o cholewę i cofa się w głąb korytarza, coraz bliżej klatki, gdzie drzwi otwarte, gdzie okienko prześwituje niby wyjście – żubr tam się rzuca, Kiczkajłło skacze na płot wprost na wyciągnięte ręce widzów, klatka się trzęsie, to żubr uderza rogami o tylną jej ścianę, i znów trach, to jegier spuszcza drzwi. Cisza. Oszołomiony ciemnym pudłem żubr nie rusza się. Przez okienko, gdy zaglądam tam po paru minutach, widzę nabiegłe krwią oczy zwierza, czuję gorący jego oddech i ostry, błotno-potny odór. – Ale nic mu nie zrobisz – błagam dziadka – nic mu nie zrobisz? Wypuścisz? – Uspokój się, jedzie przecież na orzechy kaukaskie, na pomarańcze… Po deskach pochylni wrolowano klatkę na platformę, konie bocząc się i chrapiąc, szarpnęły i wiśta-wio! Pod słońcem południa trochę zrudział, schudł, ale się utrzymał w lasach subtropikalnych, potomstwo jego i innych żubrów białowieskich po dziś dzień łazi sobie w najlepsze po górach Gruzji i Dagestanu. A kaukaskie żubry wszystkie co do jednego w Puszczy Białowieskiej wyzdychały. Podobno zdechły prawidłowo, takie jest ponoć prawo przyrody, mówił wuj Stefan, mamy tu najlepszy dowód na to, że z dolin w góry można przesiedlać, co się tylko chce, i zwierzynę, i człowieka, a z gór w dolinę nie, jak to wiadomo chociażby z pieśni Góralu, czy ci nie żal?. No właśnie, wnet z tęsknoty ginie.
Kiedy to się działo? A chyba rok po śmierci ojca i Tołstoja, w dziesiątym roku obaj zmarli, dwie żałoby były w domu, tak więc te łowy, właściwie odłowy, ostatnie odławianie ostatnich dzikich żubrów odbywało się w jedenastym, w 1911 roku… Z tamtego czasu, jak spojrzeć dokoła, nic nie zostało, ani budynków, ani płotu, ani studni, ani dawnych ścieżek, nawet las się zmienił. Takie same oto lasy jak w Puszczy Piskiej czy Boreckiej, na jeden model prowadzone w celu pozyskania drewna, taka sama mniej więcej leśniczówka…
Nieopodal ganku, za ogródkiem warzywnym znaleźliśmy trochę kamieni po fundamentach. Podniosłem jedną grudkę. Tu ja się urodziłem, synu, powiedziałem Jarkowi, tu stał nasz dom. Spłonął w czasach pierwszej wojny. Wielkiego carskiego pałacu w Białowieży wcale mi nie żal, potworna eklektyka, szpeciła tylko okolicę. A ten pałacyk myśliwski był naprawdę ładny, z modrzewia, w takim jakimś leśno-ażurowym stylu, w naturalnym ciepłym kolorze miodowym drewna pod pokostem, poprzecinany balkonami, galeryjkami, opuszony dzikim winem od dołu po gonciany siwy dach – fantazyjne domostwo, mówię ci, a swojskie przy tym, borowe, jakby tu rosło sobie i wyrosło razem ze strzelistymi świerkami dokoła, z kudłatymi dębami i całą dżunglą leszczyny.
Chodząc po tej zagrodzie, wciąż w obrębie starego, obwiedzionego płotem lasu, trafiliśmy na żwirek występujący białą wysypką spod mchu, czyli że tutaj właśnie była wysypana żwirem aleja od pałacyku do bramy białowieskiej, to znaczy do wuja Charczuna, druga aleja wiodła przez park do bramy w stronę Hajnówki, do cioci Ani i wuja Stefana, a w rozwidleniu tych dróg stał wśród świerków żubr z lanego żelaza na granitowej płycie i postumencie, także z żelaza, w kształcie ogromnego sarkofagu o dekoracyjnych ślimacznicach, spływających łagodnie z każdego rogu ku liściom akantu na dole. Na frontowej ścianie, zwróconej w stronę pałacyku utrwalono ku wiekuistej pamięci 6 i 7 października 1860 roku dni wielkich łowów cara Aleksandra II w Puszczy Białowieskiej. A na ścianie tylnej, to znaczy od szosy, miało się wszystkich myśliwych i ich trofea. Wodząc palcem po wypukłych ośniedziałych literach, mogłeś wprawiać się w kunszt czytania na imionach książąt, prynców i księżniczek o dziwacznych i trudnych tytułach, obok liczb ubitej przez nich zwierzyny. A cały postument był na wysokość wzrostu dwóch pędraków w wieku indiańskim, tak że gdy jeden stawał na ramionach drugiego, to sięgał ręką do kopyta żubra, powiedzmy ówcześnie, bizona, podciągał się pod ogon, włazić należało po ogonie, od zadu, by potem przesunąwszy się po grzbiecie do grzywy, klepnąć gołymi piętami straszne czarne zwierzę po łopatkach i pędzić ponad świerkami, ponad szosę z bojowym, krew mrożącym okrzykiem „achturhaj!”.
Przez wszystkie lata towarzyszył nam w Zwierzyńcu Żelazny Żubr. Każdego prawie dnia jeździliśmy na nim. Kiedy się było małym, właziło się nań dla samej przyjemności wdrapywania się i ryzyka nie bez pewnego dreszczu, czy się noga nie opsnie na postumencie. Żubr nie nastawiał jeszcze rogów kontra, nie spoglądał w stronę domu z ową wyzywającą wzgardą, jakiej nabył później. W tym domu pachnącym żywicą i świerkiem (żywica bursztynowymi kroplami polśniewała na belkach sufitu, na deskach ściennej boazerii, a puszyste gałęzie choiny do wycierania nóg leżały zawsze na schodach i na każdym progu), w ciemnym, wielkim domu, gdzie cienie i głosy szły za tobą dłużej i bardziej znacząco niż na pokojach zamkowych, miało się jeszcze sporo miejsc do poznania i spenetrowania. Przede wszystkim podziemia, rozległe korytarze i piwnice, jedne zamknięte, jak ta na wino i ta na flagi, pochodnie, festony i inne galowe rekwizyty, a inne piwnice otwarte, zawalone rupieciami, kopalnie bezcennych rzeczy i odkryć. Następnie zakazane komnaty carskie, do których można było dostać się tylko wtedy, gdy je wietrzono i odkurzano. Spiżarnia babci, kapliczka boskich przysmaków – kiedy się tam szło od faski do faski, od słoika do słoika, to jakże trudno było ocknąć się z ekstazy słodkiego palucha i umknąć w porę. Gabinet dziadka – tu się brało lanie i dobre rady, i tu się dopiero czuło mężczyzną, w tym zapachu cygar i skóry, między rzędem flint i sztucerów za szkłem a wiązką kordelasów i trąbek na ścianie, w obecności wielkich ksiąg z obrazami w najżywszych kolorach o wszyściutkich zwierzętach i ptakach, o każdym drzewie i każdej roślinie. Poza tym w gabinecie dziadka można było wywołać głosy ludzi i zwierząt, bo na biurku stało dębowe pudełko telefonu z korbką, a na półeczce leżały różne waby, wabiki, odzywające się rykiem jelenia albo popiskiwaniem sarny, albo zającem, który kniazi żałośnie z bólu i przerażenia… A na samym strychu spoczywały w kurzu i zapomnieniu pamiątki po zbójach leśnych – oszczepy, żelaza i strzelby, przeważnie swojskie, wsiowej roboty, każda z drewnianą metryczką na drucie, nazwisko kłusownika i numer sprawy. To między innymi gdzieś tam w kątku. Cały ogromny strych zalegały trofea myśliwskie, zwały rogów łosi, żubrów, jeleni, danieli i kozłów, dzicze kły, skóry żubrze, wilcze, rysie, borsucze – starczyłoby tego na wyposażenie kilku dobrych muzeów łowieckich. Zakradaliśmy się tam z moim druhem i rówieśnikiem, Bolkiem, synem Bolesława, stangreta. Przełażąc po belkach pułapu nad zamkniętymi na kłódkę drzwiami, braliśmy z tego skarbca co trzeba do naszego wigwamu na dnie parowu między stawem a wędzarnią. To się działo już po paru latach, tyle trwała droga na strych, do pełnej sprawności rąk i nóg.
Spenetrowany po wielekroć do ostatniej komórki dom stawał się ciasny i nudny. Już się odkryło Amerykę i Old Shatterhanda, świat wielkiej przygody upajał i wabił, i Żubr zerkał już w stronę domu z wyraźnym przekąsem. Na Żubra szło się teraz jak po narkotyk ucieczki i pędu. Wystarczało, siedząc okrakiem na potężnym karku, unieść głowę i patrzeć na mknące po niebie obłoki, a wierzchołki świerków uciekały w tył, ziemia zaczynała falować do rytmu żelaznych kopyt w galopie, mąciło się w głowie od myśli goniących niemożliwe rzeczy, które raptem stawały się możliwe, i serce się tłukło za wolnym stepowym wołaniem: achturhaj, achturhaj… Choćbym teraz puścił fiata po ostatnią kreskę tachometru, nie zaznam nigdy takiej łaski pędu, takiego stanu wyzwolenia.
Dom, jak powiedziałem, coraz bardziej stawał się ciasny i nudny, zachował jednak pewne wciąż atrakcyjne enklawy, jak kuchnia i taras.
W kuchni zawsze coś się działo ciekawego, jak nie na stołach ciągnących się wzdłuż ścian, to przy piecach, a było ich dwa, chlebowy i zwykły, do gotowania, jak się nie piekło pod blachą czy na rożnach, to się robiło wędliny albo sery, masło, marynaty, kiszonki, solonki, konfitury, nalewki, skubało się gęsi, perliczki, indyki. Raz, pamiętam, na pół oskubane indyki ocknęły się na stołach i wrzasnąwszy piekielnie, skoczyły przez okno. Jak się później okazało, leżały na podwórzu zalane w pestkę po zjedzeniu wyrzuconych ze spirytusu wiśni, a dziewczęta myślały, że indyki padły, i żeby choć pierze uratować, zaczęły je skubać…. W kuchni zawsze był ruch i gwar. Rej wodził Paweł, który właściwie nie należał do babińca, należał do męskiej, dziadkowej służby, ale niewiele mając pracy przy dziadku, pomagał babci i najwięcej gadał w kuchni wśród dziewcząt, przygadywał sobie każdą nową, młody i przystojny, brał je wszystkie po kolei, ale żadnej nie zrobił dziecka, chodził więc w glorii podziwu i zaufania. Opowieści jego, ucieszne bądź straszne, nosiły znamiona realizmu romantycznego i były fascynujące, jak dajmy na to o dwóch takich spod Prużan, co poszli w diabły – niby to wyjechali do Ameryki, a naprawdę oni, ci dwaj chytrzy bracia, zamieszkali w loszku na cmentarzu tuż przy brzeskim trakcie i stamtąd nocą wypadali w koźlich skórach, z rogami, w żelaznych rękawicach z nożowymi pazurami na trzy cale, którymi mordowali podróżnych; oczy im się jarzyły zielonym ogniem, do tegoż jeszcze jeden z braci hukał, a miał taki bas, że jak huknął, to nieraz koniom popręgi pękały i już każdy kupiec mdlał. Nabrali złota i wszelkiego majątku aż po pawlacz loszku, wtenczas jeden z braci kupił sobie młyn koło Browska, a drugi, co wszystko przeputał, tak że został mu ino bas, wkręcił się na diakona do perełuckiej cerkwi i tamuj tera huczy Hospody pomyłuj… Wiele chwil zasłuchania dał mi Paweł, wyświadczył też niejedną drobną przysługę i raz dotkliwie mnie skrzywdził, zarzynając na moich oczach różowego prosiaczka w sposób popisowy i na wesoło, jak gdyby zamiast rzeźnickiego noża miał smyczek i wodził nim do taktu rzewnej piosenki – brzydziłem się i unikałem potem Pawła, mdliło mnie na wspomnienie tych konwulsji i charkotania i wiele lat musiało minąć, nim mogłem jeść prosiaka… Zgoła inny rodzaj narracji prezentowała Paraska, niania u nas w rodzinie od niepamiętnych lat i pierwsza kuma bożogrobskiej baby Genowefy. Łakomczuch nie z tej ziemi. Wyżywała się w mękach starców bożych po pustelniach. Twarzyczka jej, suszona ulęgałka, kraśniała z lekka i zmętniałe oczka nabierały niemalże lubieżnego blasku przy żywotach świętych, których sens i rolę przy Panu widziała na obraz i podobieństwo własnej służby u swych państwa, a już posty czterdziestoczterodniowe bez kropeńki wody i inne głodne kawałki z pasjonałów toby łyżkami jadła. Opowieści jej jak wszystkie twory dogmatycznego idealizmu tchnęły błogością i nudą, zmuszały jednak do przelotnych i trudnych refleksji na temat duszy, co to jest właściwie, para czy światełko? O tamtym świecie, jak on wygląda naprawdę? I czy można zostać świętym na jakiś czas tylko, żeby nie stracić raju w niebie ani życia męskiego na ziemi?
Wszyscy oni, Paweł, Paraska i dziewczyny, byli traktowani przez babcię jak duże dzieci. Serio rozmawiała ona z Bolesławem i Żydem Torboczką i im wolno było przy niej siedzieć.
Bolesław zjawiał się w kuchni rzadko, należał do męskiej obsady, z jego relacji babcia dowiadywała się o bieżących sprawach dziadka, bo dziadek milczał, i co się dzieje u jegrów, w tych starych leśnych rodach Bałabońców, Sawickich, Kiczkajłłów, Hryńczuków, jako że blacha i zagroda strażnika łowieckiego przechodziła z ojca na syna, dopływ świeżych kadr występował sporadycznie, zazwyczaj wówczas gdy objawił się jakiś fenomenalny i nieuchwytny kłusownik, to się brało go na jegra. Jeśli wśród nich lub na wyższym szczeblu, w środowisku oberjegrów, zdarzały się spory, zatargi lub rozgrywki o karierę, Bolesław bezbłędnie oceniał sytuację i ewentualne wyniki z wprawą rutynowanego kibica, sam nie miał ambicji i do niczego nie dążył. Wysoki, postawny, o czarnych sumiastych wąsach i twarzy rzeźbionej zuchwale ostrymi bruzdami, a smętnej w ostatecznym wyrazie, trzymał się z jakąś staroświecką dystynkcją. Nie zapominał, że jest stangretem, ale równie dobrze pamiętał, iż nie z chamów się wywodzi, tylko ze szlachty i w malowanej skrzyni ma pożółkłe rycerskie papiery.
A rudawy, pejsaty Torboczka, rozwożący na swej taratajce towary i wiadomości, byłby pociesznym zjawiskiem, gdyby się był nie wynurzał z żydowskiego świata, pełnego lęku i kontrowersji. Żydzi to bezecny naród, mówiła Paraska, Pana Jezusa wydali na męki; Paweł ukazywał tę samą bezecność w bardziej aktualnych aspektach, że nie piją, nie bawią się, nie myją, polować ani wojować nie potrafią, z kobietami żyją ledwo, ledwo i tylko myślą, jak by oszukać, tylko interes i sitwes idzie im do głowy, a wszystko dlatego, że kutaski mają obrzezane. Straszne. Ale czemu w takim razie babcia go lubi? Ufa mu, zaopatruje się we wszystko u niego na słowo, płacąc gotówką raz do roku po Bożym Narodzeniu, kiedy Torboczka wyjmuje swój postrzępiony, zwinięty w rulonik zeszyt. Torboczka siada przy niej, uprzednio podwinąwszy delikatnie chałat na znak, że w pełni docenia ten zaszczyt, bawi ją swymi opowiadaniami, a wie wszystko, co się dzieje od Prużan do Bielska, i po każdej opowieści, przebierając palcami w zmierzwionej bródce, umie wyiskać odpowiednią sentencję, jest bystry i niezmordowany, moknie, marznie w koszu taratajki, chodzi w starej kapocie, a dzieci – to babcia podnosiła z uznaniem, wskazującym palcem do góry – dzieci kształci w gimnazjum.
Pośrodku takiej oto kuchni z epoki wędlin domowych, przęśli i rożna, w głębokim fotelu królowała matka rodu, nasza na wpół sparaliżowana babcia. Spódnica jej spływająca kloszowo na podłogę ruszała się od kotów, które tam chodziły i mruczały, a dłoń na kolanie unosiła się i opadała nieustannie w rytmie pulsu, miało się wrażenie, iż unosi się podrzucana czymś i opada bezwładnie jak zamszowa klapka. Mama mówiła, że to z nerwów, za dużo babcia myśli. Musiały to być niespokojne i ciężkie myśli, tak mi się wtedy zdawało i teraz, kiedy próbuję ją zrozumieć. Jedenaście porodów i poronień, trzy gospodarstwa i groby kilkorga dzieci miała za sobą i w sobie, i jeszcze tę młodą emancypantkę z Welehradu, która wierzyła, że chcieć to móc, będzie miała życie wartkie i ładne wśród ciekawych ludzi i spraw, a niegłupia to była dziewczyna, wcale nie, dobrze sobie poczynała w ruchu młodoczeskim, słuchano jej chętnie na zebraniach i jeszcze chętniej czytano, co pisała, masz talent, Františko, i umiesz sobie radzić, mówiła Karolcia, sławna później Karolina, przepowiadała piękną przyszłość. Ale poszła za miłością w lasy, zapadała w lasy morawskie, spalskie, białowieskie, coraz bardziej matka i żona, wzorowa, wzorowa, coraz mniej sama swoja na własne pragnienia, opadła w końcu pośród zwierzynieckich nocy i dni. Dzień jeszcze można jako tako przepędzić, ale noce… Noce w puszczy są wszystkie niedobre, i te zimowe, dmące śnieżną zamiecią, i jesienne, gdy rozognione jelenie ryczą dokoła, i te letnie w księżycowej, widmowej poświacie – wszystkie noce są straszne dla starej kobiety, którą dręczy niemoc i samotność. Jest sama jedna w pustych do końca ciemnościach, nie ma nikogo, jak gdyby nigdy nikogo nie miała i wszyscy, którymi wypełniała życie, byli snem, dwie córki, trzech synów, czternastu wnuków i mąż, piękny Józef, śpiący u siebie zdrowym, twardym snem, tęgi staruch, siedemdziesiąt lat, a wciąż mężczyzna, kobiety mają jeszcze z niego pociechę… Ano tak, chcieć to móc, moja ty Františko, bodajby cię nigdy nie było, nie pytałabyś się natrętnie w języku młodości: Řekni, babičko, jak se to jmenuje? Neviš? Babcia nie wie. Chwytając się poręczy łóżka i krzeseł, sunie do apteczki w rogu i drżącą ręką leje do szklaneczki dereniówkę na dobranoc temu wszystkiemu, by nie myśleć, nie słyszeć szeptu Františki, jak się nazywa takie życie: Bublina, neco pekného jen na pohled, babičko, planá řeč, marná nadèje…
W takim dramacie widzę ją teraz, gdy dawno spoczywa na cmentarzu wysoko nad Wołgą i miastem, w którym urodził się Lenin. Nie sądzę, by się mogła tym wzruszyć, zważywszy natomiast, ile w swej wędrówce zaznała obcego i dziwnego, można by powiedzieć, iż taki grób pasuje do jej życia, jest poniekąd w jej stylu. Ale w czasach, przy których jesteśmy, babcia z trudem wprawdzie, jednakże rządziła jeszcze domem, na noc do poduszki popijała, dziadek żył swoimi sprawami; gdy wracał, w domu robiło się ciszej i nieco trwożniej. Mama po zgonie ojca wciąż nie mogła przyjść do siebie i chociaż czyniła wszystko, co do niej należało, zajmowała się nami i pomagała babci w gospodarstwie, była przy tym wszystkim jakby nieobecna, a ja wymykałem się na Żubra i dalej, niestety, w coraz gorsze regiony.
Wagner, były oberjegier, znakomity myśliwy, oprowadzając wycieczki, opowiadał nieraz o dziadku i – jak mi doniesiono – wspominał czasem o mnie, że stary Newerly miał niemożliwego wnuka, który zerwał kabel telefoniczny od słupa do słupa, strzelał z rewolweru do bony, spuścił wodę ze stawu, uprowadził bydło dróżnika i tym podobne niepoczytalne wybryki, aż się wierzyć nie chce, że się uchował i nawet książki pisze. Drogi panie Wagner, tak chciałbym sprostować, prawda, robiłem to wszystko, nieprawdą natomiast jest, jakoby to była zabawa. Ja się nigdy niczym nie bawiłem, na tym polega moja wina i poniekąd nieszczęście. Uciąłem kabel, owszem, ale to nie był niepoczytalny wybryk, przeciwnie, jak najbardziej poczytalny, bo jeśli się chce mieć nie zabawkę, lecz prawdziwy łuk, i jeśli ktoś mądry, dajmy na to, stangret Bolesław, zdradził tajemnicę łuku wieków średnich i już się go zrobiło według najlepszej receptury z dobrze wyparzonej buczyny, to trzeba mieć równie prawdziwe groty i strzały, a gdzie lepszy surowiec niż carski kabel telefoniczny, dwukrotnie grubszy kabel i bez porównania twardszy od dzisiejszych przewodów, na których bujają się jaskółki. Poza tym zważmy sprawiedliwie okoliczności łagodzące: po pierwsze, czasy, kiedy to się działo, cholernie nudne, nieruchawe czasy, szczególnie dla młodzieży, po drugie, miejsce, gdzie się to działo, dwór pośrodku puszczy czy też puszczańskie, zamknięte na głucho obejście, do którego świat docierał jednym tylko drutem i choćbyś nie wiem jak kręcił korbką, odezwie się Białowieża, i znowuż Białowieża, i zawsze tylko Białowieża, taka łączność sama się prosi, zerwij mnie, ciachnij cążeczkami, nie wiadomo kiedy to się wyda, nie wiadomo kiedy będzie lanie… A co do stawu, to znowuż nie zabawa, ale ciężka do siódmego potu praca, cały tydzień kopaliśmy z Bolkiem rów odpływowy, by spuścić staw i podnieść z dna owe złote karpie, które babcia kiedyś zapuściła, a których nikt potem nie widział… Bydło strażnika, dokładnie mówiąc: dwie krowy, dwie świnki, pięć gęsi, źrebak i kot, zgoda, ale gdyby pan, panie Wagner, słyszał wycie obdzieranego psa i odgłosy kija, którym go tłukł ten strażnik, aż zatłukł na śmierć, bo potrzebował psiej skóry, toby pan tak samo powiedział sobie: nie, taki drań nie może mieć żadnego stworzenia! I nie zaznałby pan spokoju, póki nie uprowadziłby wszystkiej jego żywiny z obejścia daleko, na łąki śródleśnej wioski Budy, żeby dobrzy ludzie między sobą rozebrali to stadko. A do bony z rewolweru nie strzelałem, to przesada, myśmy tę zołzę tylko przywiązali do sosny, nastraszywszy rewolwerem, i poszliśmy, Włodek i ja, do lasu z czternastoma nabojami i to był najgłośniejszy nasz dzień, po którym mama załamała ręce, nie dam rady z tym chłopcem, powiedziała, nie wychowam go bez męskiej ręki… Ileż to razy marzyłem o podobnym spotkaniu: przyjeżdżam do Białowieży, wciskam się w tłumek turystów posuwających się za Wagnerem po muzeum, słucham, potem dopiero na stronie: niech pan daruje, drogi panie, ale to nie były dzikie zabawy, ja się nigdy niczym nie bawiłem, nie umiałem na niby, dotknięty byłem pasją autentyzmu. I oto teraz, gdy przyjechałem tu z synem, to się okazuje, że Wagner nie żyje, ostatni człowiek, którego obchodziło moje dzieciństwo, nie żyje, nie ma nikogo, kto byłby ciekaw wiedzieć, ile taki chłopak zawdzięcza owej pasji, a ile się nacierpi z tego powodu, że wciąż bierze serio to, co inni od dawna traktują na niby.