Zostań sama w domu - ebook
Zostań sama w domu - ebook
Książka wyróżniona w V Konkursie Literackim im. Astrid Lindgren na współczesną książkę dla dzieci i młodzieży.
„Nie zgadzam się na dorastanie. Czuję się tak, jakbym już kiedyś była dorosła. Teraz mam plan, żeby być dzieckiem”.
Diana ma opaskę z kocimi uszkami, z którą nigdy się nie rozstaje, i najwspanialszą na świecie babcię – zwariowaną projektantkę krzeseł. Nie ma natomiast rodziców – przynajmniej w tej chwili – i nie wiadomo, czy to się kiedyś zmieni.
Diana nie lubi zostawać sama w domu. Nie lubi też tajemnic. Za dużo ich było w jej dwunastoletnim życiu. Dla dziewczynki najważniejsze jest teraz poczucie bezpieczeństwa. Ale życie nie stoi w miejscu, przeciwnie – robi wszystko, żeby Dianę zaskoczyć. A to niemowlęciem z agrafką w rączkach, a to psem o wdzięcznym imieniu Demon…
Barbara Stenka – szczecińska poetka, pisarka. Od lat współpracuje z zespołami muzycznymi (Arfik, Sklep z Ptasimi Piórami) i teatralnymi (Kostka Cukru). Jej teksty ukazywały się w „Przekroju”, były także śpiewane w programie TV „Budzik”. Laureatka wielu konkursów: im. Jana Brzechwy (2001), Festiwalu Piosenki Aktorskiej (2004) i Radia Łódź (2004).
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-10-13692-3 |
Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
A wygląd – taki sam.
Pytanie: czy to brązowe, co gładkim ślizgiem wpełzło na moją łyżkę, jest pijawką czy też rozgotowanym kawałkiem poczciwego grzybka?
Czasem lepiej nie wiedzieć.
Możliwe, że bliskość jeziora tak wpływa na właściwości zupy.
Jezioro nazywa się Miedwie. Tutaj, w miejscowości Morzyczyn, w drewnianym domku podobnym do piórnika, mieszkamy w czasie wakacji.
Trochę wam opowiem o tych wakacjach przełomowego dla mnie 2018 roku. A także o tym, co było potem. I o tym, co było przedtem, chociaż o „przedtem” nie chciałabym za dużo rozmyślać. To już jest „przepracowane”. Co było, to było. Najważniejsze, że istnieje „teraz”.
– Zjadłaś, Diano? – dochodzi do mnie z wnętrza „piórnika”.
– Już prawie, zlituj się, babciu… – Wzdycham, ale samowolny, ciepły uśmiech odrobinę wykrzywia moje usta.
Zapieram się bosymi stopami o szczeble barierki na werandzie i wypijam zupę trzema ogromnymi łykami.Wielkie cięcie
Jedziemy skuterem do fryzjera, do miejscowości Kobylanka. My – czyli ja i babcia.
Usługi fryzjerskie nie są częstym elementem naszego życia. Prawda jest taka, że pierwszy raz będą mnie profesjonalnie ciąć. Żeby być precyzyjną, dodam, że pierwszy raz w życiu zasiądę na fotelu w zakładzie do ciachania.
– Nie po to twoja prababcia walczyła w drugiej wojnie światowej, żeby teraz płacić za obcinanie włosów. Wtedy robiono to bez tej całej otoczki. Czasem nawet wbrew woli strzyżonych, zapewniam cię.
Moja prababcia to mama babci. Nie miałam okazji jej poznać. Tuż po wojnie, gdy świętowała nadejście wolności, siedząc okrakiem na lufie nieużywanego już działa przeciwpancernego, użądlił ją szerszeń. Nikt nawet nie słyszał wtedy o podręcznych strzykawkach z adrenaliną na wypadek reakcji alergicznej. Tak więc prababcię znam tylko z opowieści jej córki, Anny Karaś, którą teraz pukam palcem w plecy.
– Babciu! Gąbka ci się wysuwa! – krzyczę i zjeżdżamy na pobocze. Ona jednym ruchem wpycha niebieską gąbkę kąpielową pod zbyt luźny kask, podobny do miski.
– Kiedy wreszcie kupisz sobie odpowiedni kask, moja kobieto? – pytam oskarżycielsko i dyskretnie sprawdzam dopięcie własnego, całkiem nowoczesnego, okrągłego i dobrze dopasowanego kasku. Kształtem przypomina kulisty statek kosmiczny. O ile istnieją kuliste statki. Ale raczej nie.
– Warkocz pod kask, moja dziewczyno. – Babcia się chichra, zadowolona, że i u mnie wystąpiło poważne uchybienie. W życiu nie kupi sobie nowego kasku, nowego skutera też nie. Chyboczemy się na starym fosti grande retro. I tak lepsze to niż całkiem zabytkowy komar, który choć odnowiony przez babcię Annę, niezbyt nadaje się do jazdy. Często strzela focha. Ma zbyt wiele humorów i kaprysów. Gdy nagle życzy sobie stanąć w szczerym polu, po prostu robi to i nawet taki świetny mechanik jak babcia nie przekona go, by sobie odpuścił.
– Warkocz! – Długi paluch udaje, że mi grozi, ale rozmyśla się i lekko muska mnie po dłoni.
– Przecież wiesz, że od dawna nie mieści się pod kaskiem. – Wpuszczam warkocz pod bluzkę i ruszamy dalej.
Warkocz grzeje mnie w plecy, jak gruby, ciepły wąż. Mam włosy do kolan. Nigdy ich nie obcinałam. Są niemal moją tożsamością. Codziennie ludzie przystają na mój widok, szepczą, czasem nawet robią zdjęcia i wrzucają na portale. No tak, wspaniałe. Ale mam dosyć. Jestem przesycona tego rodzaju sławą. Czas na wielkie cięcie. Chcę, żeby wreszcie zaczęto dostrzegać we mnie coś poza tym, co wyrosło mi na głowie. Czas zajrzeć do wnętrza. A ręczę, że jest tam świat, który warto odkrywać.
Ale to nie jedyna przyczyna rozstania z warkoczem.
– Babciu!
– Nie pleplaj mi tu w czasie jazdy! I tak nie słyszę. – Pulchny tułów, który obejmuję, wzdryga się. Plecy w skórzanej kamizelce, znane i bezpieczne. Przywieram do nich policzkiem.
– Może i ty zdecydujesz się na porządną fryzurę, kudłatko… – mruczę nie wiadomo do kogo, bo fosti grande – stara pierdziawka – terkocze uparcie. Wiatr szumi i spowija nas falami, na przemian zimna i gorąca.
– Obcinanie włosów nożyczkami dla przedszkolaków może jest fajne. Ale efekt bynajmniej nie upiększający – szepczę marudnie, prawie bezgłośnie.
– Nie mamrocz mi w plecy, Diano, bo to rezonuje w całym ciele! – A jednak! Tej czujnej, bystrej kobiecie nic nie umknie, możecie być pewni.
– Nie pleplaj mi tu w czasie jazdyyy! – odgryzam się i wybuchamy śmiechem, który stapia się z mechanicznym kaszlem mizernego silnika naszego fosti.
– Ile masz lat, dziewczynko? – rzuca fryzjer, któremu, szczerze mówiąc, pilnie przydałaby się wizyta u fryzjera. Bardzo wysoki i chudy elf ma szopę dredów pomieszanych z lokami i kolorowymi prostymi pasmami.
– Dwanaście, a pan, mężczyzno?
Zapada cisza. Babcia robi zadowoloną minę i patrzy wyczekująco na elfa z zieloną płachtą w szczupłych dłoniach. Oj, jaki ten fryzjer podobny do elfa…
– Yyy… jestem koło trzydziestki, powiem tajemniczo. – Uśmiecha się i zmienia w miłego elfa, jednak z lekkim odcieniem urazy.
– Czyli czterdzieści? – pytam niewinnie, odwzajemniając uśmiech. Z rozmachem siadam w fotelu i dyskretnie puszczam oczko do babci.
– No, wybacz, dziewczynko, ale ledwie trzydzieści dwa mi stuknęło! – Elf robi się jeszcze bardziej urażony.
Hm. A przecież dorośli wręcz chlustają na dzieci osobistymi pytaniami. Bez zastanowienia, zawsze. Ile masz lat, jak się nazywasz, ile ważysz, jakie masz stopnie, czemu jesteś taka gruba/chuda, niska/wysoka, nieśmiała/rozbrykana, czy masz chłopaka/dziewczynę, gdzie mieszkasz? I tak dalej. Nie wolno robić z tego sprawy, jeśli nie chce się kłopotów. Ale ja właśnie ostatnio nie omijam kłopotów. Zderzam się z nimi. Czołowo.
Zaraz, ale niby dlaczego ten jeden elf ma teraz oberwać za wszystkich…?
– Żartowałam… – łagodzę. – Dałabym panu trochę ponad dwadzieścia. – I w idealnej zgodzie ustalamy szczegóły wielkiego cięcia.
– Czy mogę spytać, skąd ta decyzja? – Elf rozczesuje moje niezwykłe włosy. Zgadzam się, by je sfotografował.
Babcia wzdycha, siedząc na kanapie pomiędzy kaskami.
Wybrałaby inne warianty. Pierwszy: żebym wciąż miała tożsamość określoną włosami do kolan (kostek, stóp, podłogi, drzwi, schodów, ulicy, centrum miasteczka…). W przyszłości zapewne stacje telewizyjne – TLC lub Nowa – zrobiłyby o mnie filmy. Lubią pokazywać unieszczęśliwionych przez naturę ludzi. Tkwiłabym na wysokim stołku barowym, a ciemny welon włosów spływałby, wypełniając cały kadr (ujęcie panoramiczne). Wymarzona przyszłość…
Wariant numer dwa: babcia obcina to wszystko własnoręcznie, małymi nożyczkami z zaokrąglonymi końcówkami. I kolorowymi ramionami, każde z plastikową otoczką. Kupuje te nożyczki w Lidlu, po pięć sztuk w opakowaniu.
– Gokarty! – Wyrywam z zamyślenia elfa i babcię.
– Gokarty… Czyli…? – Fryzjer rozdziela grzebieniem długie pasma.
– Chodzi o… ten prawdziwy horror z gokartem! – obwieszczam, dozując napięcie.
– Nie ogląda pan czasem telewizji? – docieka babcia i rozpina kamizelkę na okrągłym brzuchu. Siada z powrotem i prostuje długie chude nogi.
– Nie mam telewizora – oznajmia z dumą elf, więc prędko wyjaśniam:
– To stało się niedawno, w trakcie tych wakacji. Pewna dziewczyna miała tak długie włosy jak ja. Wsiadła do gokarta, a warkocz huśtał się na jej plecach. Odchyliła głowę do tyłu…
– Rozbawiona! – uzupełnia babcia, wachlując się jednym z czasopism, których mały stosik leży na owalnym szklanym stoliku.
– Tak: rozbawiona! Rozbawiona odchyliła głowę i wtedy… Warkocz wkręcił się w tryby mechanizmu napędzającego!
– Gokarta! – To znowu babcia.
– Tak: napędzającego gokarta! – Fryzjer blednie, co działa na mnie stymulująco. – Dwie sekundy i miała zdartą skórę z głowy!!! Jak gdyby zdjęto z niej skalp. Wie pan, co to jest skalp? – Przyhamowałam, widząc, że drży mu ręka z nożyczkami.
– Wiem.
– Pewnie czytał pan kiedyś książki o Indianach – wnioskuje babcia.
– Motyw skalpów jest w nich bardzo popularny – dodaję, kończąc makabreskę o warkoczu, który wraz ze skórą głowy został w trybach gokarta.
– Żyje? – dyszy fryzjer, najwyraźniej przeciążony psychicznie naszymi opowieściami.
– Na szczęście żyje! – Opadam na fotel. – Ale żegnajcie, włosy, żegnaj, skóro. Krwi wyleciało ze dwadzieścia litrów!
– Rozumiem. Już wszystko rozumiem, dziewczynko… Zaraz… jak ty masz na imię? Jeśli można zapytać… – zastrzega, słusznie przewidując konsekwencje pytania.
– Diana. A pan?
– Tymoteusz. Miło mi.
– Mnie w sumie też – decyduję po krótkim namyśle.
– Anna – włącza się babcia, uśmiechając się dość kwaśno.
– Tymoteusz.
– Brawo.
Przez ułamek sekundy nasze – moje i babci – spojrzenia łączą się poprzez lustrzane odbicie. Jest w nich porozumienie.
– Panie Tymoteuszu – kontynuuję – taki warkocz może też zaczepić się na przykład o siodło. Albo o olinowanie jachtu. Może zostać przytrzaśnięty drzwiami autobusu.
– A gdy bandyta goni, od razu ma za co uchwycić – babcia przytacza fragment swoich przemyśleń, a ja…
Stop! Wzdrygam się, jakby ktoś krzyknął.
Czas zatrzymuje się na sekundę.
„Bandyta za warkocz chwyta”.
Tak.
Babcia patrzy pytająco.
Poruszam rękami pod peleryną fryzjerską. Szelest.
„Bandyta za warkocz chwyta”.
Biorę oddech i pozwalam czasowi płynąć dalej.
Znów wyglądam beztrosko. Uśmiecham się łobuzersko, dziecinnie.
– Ho, ho, żeby tylko! – Nie chcę być gorsza. – Podczas nurkowania warkocz może uwięznąć pomiędzy elementami wraku!
– Wra-ku? – słabo wydusza blady elf Tymoteusz, czochrając nerwowo swoją bujną fryzurę.
– Nie inaczej. – Babcia stuka w kask dla wzmocnienia efektu dramaturgicznego.
– To ty… Diano… nurkujesz, jeździsz konno i pływasz jachtem?
– No… nie… – przyznaję i zamyślam się nad swoim życiem. – JESZCZE nie!
Fryzjer Tymoteusz zaplótł moje włosy w sześć równych warkoczyków. Każdy z nich zagumkował u dołu i u góry. I każdy (wreszcie przyszła ta chwila) starannie ściął tuż nad górną gumką. Będzie z nich część peruki. Trudno mi sobie wyobrazić, że kawałek mnie dostanie dziecko, któremu akurat brak własnych włosów! Miłe uczucie zamusowało we mnie jak gazowana mineralna. Potrząsnęłam lekko głową. Dziwne, krótkie, bezradne włosy nic nie ważyły. Jakby odcięli mi część ciała. Natychmiast poczułam w oczach piekące łzy. Aż zabrakło mi tchu.
– Dobrze. Dobrze zrobiłaś, odważna dziewczyno. – Babcia cichutko podeszła do mnie i pogładziła mą zdezorientowaną łepetynę. – Oho! Jeszcze będziemy…
– Wiem, dobra kobieto. – Od razu przestałam pociągać nosem. – Jeszcze będziemy tańczyć na moim weselu.
– Z nowymi włosami pod białym welonem. – Najwyraźniej Annie Karaś nie przyszło jeszcze na myśl, że nici z wesela i welonu. Nie planuję. Żadnych żon i matek. Definitywnie. – Potrząsnęłam tym, co mi zostało na głowie, ale już o wiele weselej. O, jak lekko. Jakby stale wiał wiatr.
– Uwolniłem cię – podsumował elf. – A teraz uformujemy prawdziwą fryzurę. – Zaszczękał długimi, lśniącymi nożyczkami. W końcu to najlepszy fryzjer w Kobylance. I jedyny.
Odwzajemniłam uśmiech, a Tymoteusz spakował moje warkoczyki do foliowej koperty.
Usadowiłam się na podłużnym siodełku naszej jakby wciąż zmęczonej pierdziawki. Poklepałam się po kieszeni czarnej kurtki. Miałam w niej pisemne zaświadczenie od fryzjera, że ja, Diana Sadowiak, z własnej woli oddałam swoje włosy fundacji Rak’n’Roll.
Zapięłam kask, skrywając nową fryzurę. Moje ramiona odruchowo szukały baryłkowatego tułowia babci. Nie ma go. Babcia stoi i nie wpycha gąbki pod dyndający kask.
– Zasnęłaś? Brum, brum! – przypominam się.
– Zobacz, Diano.
Staję obok niej i wykrzykuję:
– Och!
Ktoś przeciął tylną oponę w skuterze!
Wszerz. Nie za głęboko, ale wystarczająco, by nie móc już z niej korzystać.
– Co teraz? Kto to zrobił?! – Zupełnie zapominam o włosach.
Elf Tymoteusz załamuje ręce.
– Najmocniej przepraszam, kręcą się tu chłopaki, wakacje mają, nudzą się… To nie pierwszy raz… – pojękuje.
– Są gorsze kataklizmy na świecie! – Babcia z pewnością już znalazła punkt odniesienia dla naszego problemu. – Chyba jeszcze żyjemy, co? Chodzimy, oddychamy, śmiejemy się. – Mruga do mnie, wyjmując kufer z narzędziami i telefon. – Trzymaj, Diano.
I już znowu działamy. Ja i ona.
Opona jest do wyrzucenia.
– Ale, babciu… Przyznaj sama. – Zdejmuję kask. – Nastawiłyśmy się na wielkie cięcie. No i mamy wielkie cięcie.Charakterystyczny element
– Teraz ty. Nie śpij, myśl – taka zachęta wyrywa mnie z błogiego letargu. Rozwalona na dużym żółtym pontonie, obserwuję kołyszące się trzciny. Spod przymrużonych powiek wymykają się rozmazane czarne kształty. Znikają między trzcinami. To łyski. Żyją ich tutaj setki. Lubię te ptaki, są takie uporządkowane i uparte. I śliczne – lśniąco czarne, ze swoimi białymi łysinkami. Dobrze opiekują się dziećmi. O, kilka maleńkich łysiątek zapiszczało między trzcinami. Niespokojna gruba łyska odpowiada im gardłowym gulgotem. Porozumienie.
U nas też porozumienie. Ponton czule harmonizuje nasze ciała i umysły. Razem w górę, razem w dół. Plusk, plusk.
Dokąd płyniemy? Donikąd. Do połowy zanurzone wiosła bezradnie taplają się w ciemnozielonej toni.
– Baaabciu… – Przeciągam się. – Oddam ci ruch. Nie mam siły. Upał.
– No, jak chcesz. – Na drugim końcu pontonu babcia zaciera rączki. Spod jej kapelusika na wszystkie strony sterczą białe, niegrzeczne włosy. – Jak chcesz, Dianko. Ale żeby nie było. – Jej błękitne oko niebezpiecznie błyska i wtedy otrząsam się z rozleniwienia.
– Sekunda, zmieniam zdanie! Nie oddaję ci ruchu.
– O, co za szkoda, co za żal… – Anna Karaś chichocze i zazdrośnie zakrywa swoje płytki z literami. Jej biała, zbyt luźna bluzka wygląda niemal jak żagiel. Skrzeczący głos sprawia wrażenie, jakby nie mówiła do końca serio. Taka babusia Jagusia z teatru. Ale ona jest bardzo serio. Na szczęście. Mogę być spokojna.
Na środku pontonu rozłożona jest plansza do scrabbli. Tych podróżnych, miniaturowych, z okienkami do wciskania liter. Nie wypadną, nie ma obawy. Gramy w scrabble na pontonie. To nasz rytuał. Od zawsze. To znaczy, odkąd spędzamy tu wakacje. Czyli od dwóch lat.
– Układam, babciu. – Poprawiam moją błękitną czapkę z daszkiem. I czarne kocie uszka – takie przyczepione do czarnej przepaski, którą nakładam na czapkę. Nie rozstaję się z nią. To dlatego niektórzy mówią na mnie „kocie uszy”. Teraz, kiedy mam krótkie włosy, te aksamitne uszy przykuwają uwagę. Charakterystyczny element. Każdy człowiek ma jakiś charakterystyczny element.
– A istnieje słowo „kroć”? – Moja dłoń z literą „ć” zawisa niepewnie nad planszą.
– Hm… Albo „krocie”, czyli dużo, wiele; albo „troć”, nazwa ryby.
– Czyli nie istnieje…
– Niestety.
– A może istnieje… – Nie udaje mi się dokończyć, przerywa mi krótkie „bum” i nasz ponton na chwilę traci stabilność, puknięty w miękki bok dziobem kajaka.
– Władek!!! Przestań!!! – drzemy się wspólnie, ratując naszą planszę.
– Dzień dobry i cześć! – Na kajaku balansuje gruby, wysoki i niesamowicie opalony chłopak. Włosy ma w zasadzie białe, brwi też. Władek, mój wakacyjny kolega. Miejscowy z miłej pobliskiej wioski o śmiesznej nazwie – Jęczydół.
Teoretycznie nieletni chyba nie mogą samodzielnie pływać sobie kajakami bez opieki. Ale opiekuj się tu, człowieku, każdym osobno, gdy ma się siedmioro dzieci, roboty po uszy, sad, zwierzęta i pracę!
– Władziu, dobry, dobry, ale kiedyś puknę tę burtę moim wiosłem, aż zadrżysz razem z kajakiem, jeśli nie zmienisz sposobu powitania. – Babcia grozi mu prostym kościstym paluchem i podwija wyjątkowo długie nogi pod okrągły, wystający brzuch. Moja babcia to chyba cała jest charakterystycznym elementem.
– Pani zobaczy, ile wyłowiłem – nie zraża się Władek, wskazując na niebieski wór wypełniający połowę kajaka.
– Władziu, nie możesz tak po prostu wyławiać śmieci. – Babcia cmoka z dezaprobatą. – Złapiesz jakieś zarazki. Do tego potrzebny jest specjalny sprzęt.
– Mam gumowe rękawiczki. – Brudne, kiedyś żółte, teraz szarawe coś spoczywa na dnie kajaka. Drugie coś tkwi na pulchnej dłoni.
– Powinny być jednorazowe. Od ilu dni ich używasz?
– Nie liczyłem. O, proszę.
– Co za ohyda. – Wychylam się z pontonu, zatykając sobie nos.
– Prawie same reklamówki. Z naciskiem na „prawie”. – Chłopak bierze w dwa palce coś ciemnoszarego, bezkształtnego, za to… jakby… z twarzą. – Uratujesz go, Dianka?
– To chyba… piesek. – Przez podaną mi przez babcię reklamówkę chwytam nieszczęsnego pluszaka. Uuu, niemal rozpada się w moich dłoniach. – To będzie wyzwanie.
– A my lubimy wyzwania – przypomina moja dobra kobieta i proponuje Władkowi obranego ogórka. Uwielbiamy ogórki. Bez kilku ogórków w pudełku śniadaniowym nie ruszamy się z domu.
– Lubimy. – Kładę mokre pluszakowe zwłoki obok planszy, a Władek przywiązuje kajak do naszego pontonu.
W niebieskim worze na śmieci – jak zwykle – szarzeje mętną wilgocią ludzki byt. Halo, świecie, to my, ludzie. Jesteśmy! Patrz!
Opakowania wszystkich możliwych produktów z pobliskiego sklepiku. I z wielu innych. Zużyte pieluchy. Oczywiście – to już prawdziwa zgroza – butelki, także te szklane, nadtłuczone, groźne z powodu swoich nieregularnych krawędzi. Jednorazowe kubeczki, tacki, rurki, sztućce i talerzyki. Reklamówki, woreczki, chusteczki, kapsle, tubki, szprychy, części garderoby, puszki… „I inni” – myślę – jak w napisach końcowych filmu, gdy podaje się obsadę i zostają mniej ważni artyści. „I inni”. Gdy byłam mała, myślałam, że „inni” to nazwisko aktora, który gra w każdym filmie. Dziwiłam się, że „inni” (pewnie Włoch, bo oni mają nazwiska kończące się na „i”) daje radę grać w tylu filmach. Ten Inni intrygował mnie, aż ktoś mi wreszcie wyjaśnił, o co chodzi. Ktoś – nie wiem kto. Aż mnie zatkało ze zdziwienia. To mój Włoch – Inni – nie istnieje?
– Władziu, mogę cię sfotografować? Umieszczę zdjęcie na mojej stronie. Może ktoś cię zasponsoruje… Albo spopularyzuje podobne działania wakacyjne. – Babcia wyjmuje aparat.
– No, jak tam pani uważa, ale to nie pasuje tematycznie – wydziwia chłopak, choć już się pręży ze swoim pełnym śmieci worem. Przez całe lato oczyszcza nasze ulubione jezioro. A ludzie wciąż wrzucają kolejne paskudztwa. Jakby nie było śmietników.
– Już ja sama wiem, co pasuje, i ręczę ci, że pasujesz do krzes-wow.pl. Moja strona zrzesza kulturalnych, wrażliwych ludzi.
– A mniej kulturalni nazywają mnie śmieciarzem. Da im pani pożywkę. Ale spoko, zawsze to jakaś reklama – uspokaja się Władek, kierując otwór wora prosto w obiektyw.
– Powinni cię cenić za tę inicjatywę, oczyszczanie Miedwia. Jesteś lokalnym dobrem. – Pewność w głosie babci nie przekonuje ani mnie, ani Władka.
– Kiedyś nawet prawie go pobili. I mówią: „Śmiecionurek” – wyjawiam, lecz Władek trąca mnie dyskretnie, więc się zamykam.
– Ale nie pobili?
– No… nie.
– Zgłosimy to. I kupię ci zapas rękawiczek. – Babcia bez przerwy pisze petycje, podania i interweniuje w różnych beznadziejnych sprawach. Już widzę, że przejęła i tę. Należy do ludzi, którzy szukają kłopotów. Są plusy takiego podejścia. Ale są i minusy.
Kiedy babcia fotografuje samozwańczego „czyściciela Miedwia”, a potem przeprowadza z nim wywiad, układam jej taki wyraz na planszy, że odechce się jej scrabbli na wieki. He, he. Splatam ręce pod głową, oparta o mięciutki żółty brzeg pontonu. Obserwuję ludzi na plaży.
Trochę mi gorąco w rybaczkach, ale nigdy nie noszę krótkich spodenek. To przez moją wielką bliznę na udzie. Właściwie to nie sama blizna, ale całe wgłębienie, którego na razie nie udało się ładnie wypełnić. Pokryte nieco przykurczonymi tkankami skóry w kilku odcieniach czerwieni i bieli. Tak to wygląda. Niby już się do tej blizny przyzwyczaiłam, jest częścią mnie. Ale wolę za często na nią nie patrzeć. Nie miałabym jej, gdyby nie… Później wam o tym opowiem, bo musiałabym zacząć od najwcześniejszych wspomnień. Jeszcze musicie poczekać.
Wychylam się poza pulchną krawędź pontonu, przeglądam w wodzie. Mój pulsujący lekkimi falkami wodny portret pokazuje twarz z ciut zapadniętymi policzkami. To nie za bardzo pasuje do reszty, bo jestem lekko (zbyt!) zaokrąglona. Szerokie usta z dużymi zębami. Za duże oczy o jasnoszarych tęczówkach – jakbym stale czemuś się dziwiła. Włosy, odrobinę falujące (jak jezioro), od niedawna niezbyt imponującej długości – opadają mi na czoło, aż do brody. To ja, jeziorna wiedźma, drakulka-brzydulka. Dosyć.
Kieruję wzrok w zielonkawą ruchomą przestrzeń. I dalej, na plażę.
I wtedy to dostrzegam.
Charakterystyczny element. Zrywam się na równe nogi, o ile coś takiego jest w ogóle możliwe do wykonania na pontonie. Muszę to zobaczyć z bliska.
– Babciu, mogę pobawić się z Władkiem na brzegu? Mamy do pogadania.
– Sami? To znaczy we dwójkę? – dziwuje się babcia, bo pierwszy raz zasygnalizowałam potrzebę odosobnienia. Na godzinkę, dwie. Dla mnie samej jest to zaskakujące. Ja przecież zawsze z babcią, zawsze. Nie chcę wolności, miałam jej w życiu aż za dużo. Marzyłam o kontroli i obecności. Wygląda na to, że już się trochę uspokoiłam, skoro mam odwagę na chwilę samodzielności.
– Chyba tak… – Zdejmuję jej okulary przeciwsłoneczne i przeglądam się w jej oczach. – Na pewno tak… To jak? Mogę?
– Skończymy grać podczas następnego rejsu. Moja duża wnuczka ma swoje sprawy – w mig załapuje ta błyskotliwa kobieta (babcia, gdybyście się pogubili!), a ja ściskam ją za rękę, z wdzięcznością i na zapas.
– Poczekasz na mnie w zatoczce? – Jeszcze nie puszczam twardej i ciepłej dłoni.
– To oczywiste. – W jej głosie dźwięczy spokój. – Leć, Dianko. – Oddaje mi uścisk. Czuję musującą falę wdzięczności.
Oczywiste.
Jakie to jednak nieoczywiste.
Przypinam do paska etui z komórką.
Potem zręcznie przechodzę do kajaka.
– Władek! Władek, skończ to gwiazdorzenie. Patrz. I mów, co widzisz. – Biorę w dłonie jego wielką okrągłą głowę i obracam we właściwym kierunku. – No? Co widzisz? Tam, na plaży, na rozkładanym krzesełku. Nazwij to.
– O kurczę… To… garnitur.
Zwykle nie korzystamy z plaży. Tylko tyle, żeby odbić pontonem czy kajakiem i się oddalić. Właściwie nie należymy do planety plażowiczów. Władek pochodzi z Jęczydołu, a kajak na stałe zacumowany jest w morzyczyńskiej zatoczce. Ja z babcią nie wynajmujemy domku jak turystki. Nie mamy też wypasionej letniej rezydencji. Nasz podłużny drewniany domek w kształcie piórnika to własność Anny Karaś, a kiedyś jej męża, Edzia Karasia. Znaczy… dziadka. Znam go tylko z opowieści. Dziesięć lat temu był uprzejmy poślizgać się na łyżwach na środku zamarzniętego jeziora. „Tylko na moment, by uczcić nowy rok” – uparł się, no i uczcił nowy rok. Spektakularnie, bo własnym pogrzebem, jak mówi babcia. Mówi też, że gdyby wiedział, że ma wnuczkę, byłby bardziej odpowiedzialny. Żałuję, że nie zdążyłam spotkać dziadka Edzia. Ale wtedy przecież go nie znałam. Ani babci.
– Dianka, on naprawdę opala się w garniturze. – Siedzimy z Władkiem na zbyt małym ręczniku i z zacięciem obserwujemy chłopca… chłopaka… Nie, raczej chłopca sztywno wbitego w płócienne krzesełko. Odprasowany szary garnitur. Na głowie biała czapka, duża i dziwna. Też jakby taka… wyprasowana. Pałąk słuchawek na czapce. Nieco dwuznaczny uśmieszek – jakby tylko czekał na jakiś odzew, reakcję.
W ogóle się nie porusza.
– Ale dziki transfer na naszej plaży. Ciekawe, kto nam tu sprzedał ten manekin w garniturku. – Słyszę i czuję ciepły chuch prosto w moje ucho, to prawdziwe, nie kocie.
– Przestań tak się gapić. Każdy nosi, co ma. Tolerancja, mówi ci to coś? Każdy jej wymaga, ale sam… – powtarzam słowa babci, lecz o mało oczy mi nie wyłażą z orbit.
– Uważaj z tymi kocimi uszami, bo wyprujesz mi oko – rzuca Władek, po czym nieco odsuwa mnie od siebie.
– To się do mnie tak nie przybliżaj.
– Niby jak mam siedzieć na tej ściereczce, żeby się nie przybliżać?
– Na piasku, to proste.
– Sama sobie siedź na piasku.
– Ty mnie, Władek, nie denerwuj. Odbiło ci od tego gwiazdorstwa. – Chyba jestem trochę zazdrosna o zainteresowanie babci. Mnie nie proponowała wywiadu. Nie umieściła na stronie. Chociaż ja bardziej pasuję do tematu krzes-wow.pl, bo przecież pomagam jej przy tych krzesłach. Kiedyś miała pełną stolarkę w Gryfinie (tam mieszkamy), ale po śmierci dziadka Edzia sprofilowała się – jest specjalistką od drewnianych krzeseł. Z obiciami i bez obić. Nawet do teatrów robi. A moje ręce też już niejedno potrafią w tej branży. Nikt tak nie szlifuje małych powierzchni jak ja.
– Dianka, no co ty? – Odrywa wzrok od chłopca w garniturze. Robi mi się głupio. Bo jednak Władek to jest… Władek. Dobry chłopak. Odważny. Zawsze po mojej stronie. Choć nieraz mam wrażenie, że nasz fosti grande ma spory udział w tej przychylności.
– Żartowałam, balonie. – Pstrykam go lekko w wystające poza ręcznik opalone udo.
– Odkąd ścięłaś włosy, to trochę dziwna się zrobiłaś. – Krzywi się i zaraz rozpogadza. – Ale jedno ci powiem: ta wersja też jest w porządku.
– Skup się na sobie.
– Lepiej na nim. – Patrzymy, jak „garniturek” bierze duży rogal z rąk pani z bardzo prostymi włosami. Pani rozstawia biały plastikowy stolik, układa na nim sztućce (prawdziwe, stalowe, nie jednorazowe!) i talerze. Starszy pan z lokiem wieńczącym długą brodę wynosi z samochodu duże srebrne termosy i… filiżanki… tak, tak to się nazywa, przypominam sobie: filiżanki.
– Nigdy nie używałam tak eleganckiego zestawu.
– Ja też nie – szepcze Władek. – Nawet na imieninach.
Bo imieniny są w rodzinie Władka dosłownie co chwilę. To prawdziwa wielopokoleniowa rodzina. Samych braci ma Władek czterech. Nie licząc sióstr. Nawet już jest wujkiem! Pomyśleć: trzynastoletni wujek!
„Garniturek” wstaje z krzesła, podnosi je i stawia blisko stołu. Jego czarne lakierki pokrywa jasny, niezbyt już czysty w sierpniu plażowy piasek. Inni plażowicze też przyglądają się przez chwilę, ale zbyt są zajęci swoimi grillami. Pani (może mama „garniturka”?) ma idealnie dopasowaną suknię. Pan – kanciasty szary garnitur. To jeszcze jestem w stanie zrozumieć. Dorośli pochodzą z przeszłości. Niektórzy są do niej bardzo przywiązani. Wręcz boją się od niej oderwać. Tak mówi babcia. Ona miała odwagę oderwać siebie od przeszłości. I nie tylko siebie.
Wyprostowani ludzie przy stoliku mówią sobie „smacznego”. Kiwają powoli głowami. A nas już bolą karki od tego nieruchomego wpatrywania się w to… w to… w to zjawisko!
– Jazda stąd, bachory! – krzyczy na nas krótko ostrzyżony, brzuchaty pan w luźnych gaciach. Tak się zagapiliśmy, że podeptaliśmy jego koc.
Już od tygodnia codziennie obserwujemy „garniturka”, przez co musimy regularnie przebywać na plaży. Uprzejmość nie jest mocną stroną plażowiczów. Pan trzyma w ręku aluminiową tackę z upieczonym plastrem karkówki. Kiedy macha w naszą stronę, by wzmocnić siłę przekazu, karkówka zsuwa się z tacki i ląduje pod stopami Władka.
– Bachory, no i co przez was?! – Pan żałuje ubrudzonego plastra, który po sekundzie zostaje porwany przez buldożka francuskiego, a psiaków tej rasy każdego dnia jest tu co najmniej kilka (obok yorków, maltańczyków, shih tzu i chihuahua). Taka tendencja.
– Uduszę was, bachory! – naciera były bachor, rzucając tacką, więc wiejemy przed siebie i za siebie, na oślep, byle dalej, i po chwili…
– Och! – Elegancka pani w sukni chwyta się za głowę, a my upadamy prosto pod nogi „garniturka”, niemal zwalając go z krzesełka. Władek przygniata mi plecy, przez co omal nie wymiotuję. Stara się szybko podnieść, zahacza zwalistą nogą o wolne krzesełko starszego pana w garniturze i upada powtórnie, tym razem przygniatając mi bose stopy. Czas się zatrzymuje. Tak niekiedy mam, ze strachu. On naprawdę się zatrzymuje. Ale zaraz popycha go do przodu śmieszny głos. Trochę jak krasnala z kreskówki.
– Dzień dobry, dziewczynko. Mniemam, że te kocie uszka należą do ciebie.
Powoli unoszę zapiaszczoną twarz. Władek siada, rozcierając ramię. Pomaga mi podnieść się z piachu. Otrzepuje moją bluzkę. Dopiero potem patrzymy w kierunku głosu.
Przed nami stoi na baczność chłopiec w garniturze. Trzyma w smukłych (bardzo czystych!) dłoniach moją przepaskę.
– Dzień dobry, koleżanko i kolego z plaży.
– Siemka – sapie Władek.
– Przepraszam, myśmy nie chcieli. Dzięki. – Ostrożnie biorę od chłopca kocie uszka. Odważam się spojrzeć. Cała trójka – chłopiec, pani i pan – stoją nad nami z zatroskanymi minami.
– Adolf Szkanf – przedstawia się chłopiec, gdy wszyscy razem siedzimy już wokół stolika.
Onieśmieleni odwzajemniamy kolejne uściski dłoni. W brudnych koszulkach czujemy się trochę nie na miejscu.
Co ja mówię! Jesteśmy nad jeziorem. To oni są nie na miejscu. Chyba…
– Diana. – Uważam, że na początek samo imię wystarczy. Przecież nie wiemy, kim są ci ludzie. A jeśli przybyli tu z kosmosu?
– Władysław Kupiński. – Władek stara się sprostać sytuacji.
Chłopiec… to znaczy… Adolf… o głosie krasnoludka od razu wie, co odpowiedzieć. Ja bym miała kłopot.
– Reprezentujesz jednoosobową firmę oczyszczania Miedwia, jak zauważyłem. Miło nam was gościć.
– Skąd wiesz o tym oczyszczaniu? – Otwieramy usta ze zdziwienia.
– Już przeszło tydzień obserwuję otoczenie. Twoja działalność nie uszła mojej uwadze. Cenne, bardzo cenne. Wskazane byłoby wsparcie.
Nie miałam pojęcia, że i on nas obserwuje.
– A ty, Diano… – Adolf Szkanf spogląda na mnie maleńkimi szarymi oczkami. – Ty, jak mniemam, jesteś tu z babcią na wakacjach.
Milczę. Długo. Po czym wypowiadam tylko półtora zdania. Ani słowa więcej.
– Nie, Adolfie. Jestem z nią na całe życie.PIERWSZE WSPOMNIENIE, czyli „Wychodzę”
– Wychodzę.
To słowo, twarde i wciskające mnie w ciemność, jest moim pierwszym wspomnieniem. Powinnam powiedzieć „wciskającym mnie w poduszkę”, bo pamiętam je jeszcze z czasów, gdy przeważnie leżałam w łóżeczku.
– Wychodzę.
To oznaczało namacalną, prawdziwą, wcale nie w przenośni samotność.
„Wychodzę” oznaczało brak mamy. Brak wszystkich. Czekanie. Długie godziny nasłuchiwania. Podobno ludzki organizm tylko podświadomie pamięta słowa z najwcześniejszego okresu życia. Pamięta się odczucia, dźwięki, zapachy. Czasem kolory.
Ale ja dokładnie pamiętam to słowo. Moje łóżeczko miało białe szczebelki, których długo nie mogłam sforsować. To „wychodzę” przelatywało między szczebelkami i jakby uderzało mnie w głowę. Wtedy zaczynałam płakać. Zanosiłam się szlochem niemal bez przerwy, aż gardło odmawiało mi posłuszeństwa, i milkłam, rzężąc i kaszląc. Pamiętam mój krzyk. Miałam wrażenie, że to nie ja, że to krzyczy inne dziecko. Jednak to byłam ja.
Tak, przychodziła opiekunka. Później inna. I wiele, wiele następnych.
Ale przy każdej byłam niepocieszona. Jakbym przeczuwała, że wkrótce nawet opiekunki ze mną nie będzie.
Zaraz… pamiętam, że jedną lubiłam. Miała grube, czerwone usta i równie grube czarne brwi. Tak jakoś… podobała mi się. Była łagodna.
Przy innych wrzeszczałam, ile tylko się dało.
Myślę sobie teraz: przecież sąsiedzi musieli mnie słyszeć. Takie małe mieszkanka. Nikt niczego nie zrobił, nie sprawdził. Co w tym dziwnego, że dzidziuś płacze?
Ale czy to źle? Co by mi przyszło z jakiejś kontroli? Nie wiem. Mogę się tylko zastanawiać. Chociaż…
…miałam nie wracać tak często do „dawnego” życia, bo jak długo można przerabiać jeden temat?
Wyznam wam szczerze, że taki temat, niestety, przerabia się w nieskończoność.
Później, kiedy już byłam przedszkolakiem, myślałam, że to normalne. Że wszystkie matki mówią: „Wychodzę” i nie ma ich przez pół dnia, czasem cały dzień, gdy jest to sobota lub niedziela, lub święto. Wakacje stanowiły prawdziwe wyzwanie. Nie wyjeżdżałyśmy, nigdy. Mama wychodziła na cały dzień albo długo spała, połknąwszy kilka tabletek. Nie wiedziałam wtedy, że u innych tak nie jest. Zdawało mi się, że wszyscy rodzice wychodzą albo łykają tabletki i śpią.
Uwielbiałam przedszkole. Kiedy inne dzieci wyły w protestach, czepiając się rąk rodziców, ja chętnie szłam do naszej sali, w której nigdy nie byłam sama. Spokojnie spałam podczas leżakowania. Kochałam panie opiekujące się nami i pana od rytmiki, który ubrany w fioletowe legginsy podskakiwał z nami w kółeczko. Starałam się jak najlepiej wykonywać przedszkolne zadania. Wszystko mi się podobało. Byłam chwalona i solo tańczyłam w przedstawieniach, szczęśliwa, że jest ze mną tyle osób, że dorośli nieustannie zajmują się mną – małą przedszkolaczką. Nie widzieli powodów do niepokoju. Moje ubrania były czyste i ładne, włosy uczesane. Nie było widać żadnych rys na tym obrazku.
Smakowały mi obiady i desery.
W domu było zupełnie inaczej. Sama się bawiłam, sama sięgałam po jedzenie – niechętnie, bo nigdy nie miałam apetytu. W mieszkaniu zawsze było dużo zapasów, nie głodowałam. Chleb, herbatniki, bułki, czekolada, płatki, soki w kartonach (o ile udawało mi się je odkręcić). W lodówce parówki, serki, kabanosy, jogurty. Na stole czasem termos z herbatą lub zupą. Jednak niewiele mieściłam w wiecznie ściśniętym żołądku.
Oglądałam bajki w telewizji. Co się tylko dało. Postacie z kreskówek stanowiły moją rodzinę. Każdy potrzebuje kogoś ze swojego gatunku. Nie miałam ich na żywo, no więc zadowalałam się obecnością ludzi na ekranie. Wpadałam w seriale jak w ramiona bliskiej osoby. Rozmowy, śmiechy, kroki, płacz. Obecność.
Czasem nie były to bajki. Gdy miałam pięć lat i po powrocie z przedszkola słyszałam: „Wychodzę”, znikałam w świecie zupełnie niebajkowym. Doskonale orientowałam się, kto kogo dziś dręczył i w jaki sposób. Ile osób zginęło w wypadkach, a kogo zamęczono na wojnie. Oglądałam spoty o dzieciach, które zaginęły bez wieści, i cieszyłam się, że jestem w mieszkaniu i mam dobrą mamę, która mnie zamyka. Może po prostu boi się, że zaginę?
Ale… przecież mogłaby trzymać mnie za rękę, gdybyśmy częściej wychodziły razem. Nawet bez tego umiałam bardzo grzecznie iść, pilnowałam się. Czasem musiałam podbiec, gdy szła zbyt szybko. Na ogół szła zbyt szybko.
W sklepie nigdy nie marudziłam, nie upierałam się, że chcę zabawkę czy coś słodkiego. Robiłam, co trzeba, czyli nie sprawiałam kłopotów. Cieszyłam się, bardzo się cieszyłam ze wspólnych zakupów, gdy wracałyśmy z przedszkola.
Nie była zła.
Nigdy mnie nie biła. Więc o co mi chodzi? Jak to określić?
Była na mnie zawsze… obrażona. Tak, to właściwe słowo. I chyba trochę się mnie brzydziła, choć odkąd pamiętam, nie protestowałam przy myciu, chciałam być czysta i pachnąca, by miło się mnie tuliło. Ewentualnie. A potem sama szorowałam się najlepiej, jak umiałam. Ale to nie działało. Starała się mnie nie dotykać.
Boczyła się na mnie.
Nie rozmawiała, lecz informowała.
Nie opiekowała się, lecz obsługiwała czy też hodowała. Karmiła, kupowała ubrania. Prowadziła do przedszkola.
Niestety, nie można mnie było po prostu podlać jak roślinkę i wyjść, więc od czasu do czasu wpadałam w histerię. Rzucałam się do jej nóg, wiłam jak robal, chwytając ją za spodnie i wrzeszcząc: „Mamaaaa! Nie idź! Mama, nie idź!!!”.
To był błąd. Wtedy miałam gwarancję, że naprawdę, naprawdę długo będę tego dnia sama.
Jakby… zniechęcała się do mnie na dobre.
Czasem płakałam, leżąc przy drzwiach. Kiedy już mocno bolały mnie plecy, a nos kompletnie mi się zatykał, szłam na czworakach do dużego pokoju i włączałam telewizor (komputer też był w domu, ale internet nieaktywny). Wkładałam do ust wszystkie palce prawej dłoni naraz i zapadałam powoli w sen niesen. Czasem rzeczywiście zasypiałam. Zazwyczaj nie wypuszczałam z objęć pluszowych zwierząt: psów, tygrysów, kotów, węży. Miałam ich całe stosy.
Ona mi je kupowała. Może wiedziała, jak bardzo będą potrzebne. Mówiłam wam, że nie była zła.
Kiedy miałam zajęte ręce, wkładałam miękkiego psa czy małą poduszkę pod bluzkę albo do spodni. Chciałam czuć coś blisko, bliziutko. To mnie trochę uspokajało.
Bywało, że miałam dobry nastrój i wtedy urządzałam przedstawienia dla moich zabawek. Byłam tancerką, a one patrzyły na mnie. Każda muzyka porywała mnie do tańca. Wymyślałam kroki i układy ruchowe. Nauczyłam się też profesjonalnych ukłonów. Jakoś sobie radziłam. Z tańcem i z życiem.
Tak to wyglądało.
Żyłam od jednego „wychodzę” do następnego.
Całe szczęście, że ona… mama… zawsze wracała na noc.
W nocy spacerowałam po mieszkaniu, nasłuchując pod zamkniętymi drzwiami jej pokoju. Zamykała się. Ale przynajmniej tu była. To musiało mi wystarczyć.
Nie miałyśmy większej rodziny. To znaczy… tak myślałam. Że nie. Mieszkałyśmy w Rzeszowie. Jak na obcej planecie, tylko my dwie. Inne dzieci miały jakieś ciocie czy dziadków. Mama nie chciała ze mną rozmawiać na ten temat. Mówiła, że urodziła się na drugim końcu Polski. Dla mnie ten „drugi koniec” był daleko, tak daleko, że nie do ogarnięcia myślą, a co dopiero kilometrami.
Podobno mój tata wyjechał na zawsze, jeszcze przed moim urodzeniem. Tyle że nie na drugi koniec Polski, ale na drugi koniec świata. Tam gdzie się mówi po australijsku. Tak sobie to tłumaczyłam, bo niby po jakiemu można mówić w Australii. Tata nawet mnie nie widział. Był taki… oddzielony. Wiele moich koleżanek miało po jednym rodzicu, więc akurat to było dla mnie mniej więcej do przyjęcia.
Ale wiedziałam, że to raczej my dwie byłyśmy oddzielone. Także od siebie.
Nawet nie byłyśmy podobne. Myślę, że albo wdałam się w tatę, albo jeszcze inaczej. Może byłam podobna do jakiejś cioci czy babci? Miałam dość ciemne włosy, bardzo, bardzo długie. Falowały, ale nie były to loki, raczej lekkie zakręty. Mama miała proste i jasne, rzadkie, ale napuszone. Jakby dopiero co się obudziła. Moje brwi były ciemne i cienkie, a te mamy – jasne, podkreślone brązową kredką. Ona była wysoka, ja raczej niska jak na swój wiek. Za to obie byłyśmy szczupłe, prawie chude. Jej oczy miały kolor jasnobrązowy. Moje – jasnoszary. Nic się nie zgadzało. Za to dostrzegałam pewne podobieństwo w kształcie ust – szerokich, o ładnym kształcie. Chyba mówi się na to: „Wyrazista mimika”. Taką właśnie mimikę miałyśmy.
Mama nie była młoda, późno mnie urodziła. Miała wtedy czterdzieści cztery lata. Przyszłam na świat trochę za wcześnie, nie umiałam dobrze oddychać, ale jakoś mnie uratowali. Tyle wiedziałam. I niemal niczego więcej.
Nie była zła.
Nie krzyczała na mnie. Kiedy wpadała w złość (a łatwo wpadała w złość i gniew), tak mocno do mnie mówiła, z bliska. Każde słowo przechodziło niemal z ust do ust, gdy była naprawdę rozzłoszczona i nie pozwalała nie słuchać.
Na wszelki wypadek czasami mnie przytrzymywała.
Za warkocz.
„Czego jeszcze chcesz? – syczała. – Że też dzieci zawsze są takie roszczeniowe. Ro… szszsz… czeniowe” – bum! Słowem w moją twarz.
„Roszczeniowe” – to znaczy, że ciągle czegoś chcą, oczekują, nie dając niczego w zamian. Wiem, co to znaczy, bo kiedyś spytałam panią w przedszkolu.
Nawet się nie wyrywałam. Czerpałam jakąś przyjemność z tej odrobiny bliskości.
No więc dobrze.
Niech już tak będzie i niech trzyma mnie za warkocz.
Był „haczykiem” na nią, bo każdego ranka musiała uczesać mnie i zapleść włosy. Przykładała się. Choć starała się unikać dotykania mnie, ta pieszczota (tak to odbierałam) stała się nieunikniona.
Niech ten warkocz nas łączy. Choćby w taki sposób.
O chwytaniu za warkocz nigdy nikomu nie mówiłam. Nikomu. Nawet pani psycholog, już potem, kiedy takie rozmowy stały się koniecznością.
Nigdy nie powiedziałam o tym także babci.Krzesłomania
– Babciu, a opowiedz mi, skąd mamy to drzewko szczęścia… – marudzę, gładząc końcami palców pękate, sztywne liście stojącego na parapecie grubosza w doniczce.
– Dianko, już tyle razy to słyszałaś, dziecko. – Babcia spina szpilkami gruby materiał tapicerski. Będzie z niego pokrycie siedziska specjalnego krzesła.
– Babciu, ale nie szyj jeszcze. – Za chwilę maszyna włączy się do rozmowy, a wtedy to już sobie nie pogadamy. – Ostatni raz powiedz, jednym zdaniem. – Wącham listki naszego grubosza, ocieram je z kurzu wilgotną szmatką. To jedyna roślina, która jeździ z nami na wakacje. – Czyje kiedyś było to drzewko szczęścia?
– Należało do mojej koleżanki, którą zastrzelili.
– No tak. Prawdziwe drzewko szczęścia.
– Tak bywa. – Anna Karaś najwyraźniej nie ma dziś ochoty na powtarzane wiele razy zwierzenia.
– A te pawie pióra, babciu? – Mój palec zawisa nad pękiem pawich piór wetkniętych do wąskiego wazonu i pokrywających się kurzem. – Mówi się, że one przynoszą pecha, prawda?
– Jasne, dziecinko. To od innej koleżanki, która wygrała w lotto sto milionów i teraz mieszka…
– Wiem! W Las Vegas! – Znam na pamięć te intrygujące historyjki, co nie przeszkadza w wysłuchaniu ich kolejny raz. – I teraz jest…
– Właścicielką klubu jazzowego! – Babcia się uśmiecha, a ja ją prześcigam i krzyczę:
– Bo o tym zawsze marzyła! By promować ubogich, ale zdolnych…
– …wo-ka-lis-tów! – drzemy się razem i dlatego nie od razu słyszymy, jak łomoczą adidasy na naszej werandzie.
– O! – Władek wpada do pokoju (nie mamy tu czegoś takiego jak „przedpokój”) i przypada do babci. – To do mojego krzesła? Szalone zestawienie!
– Tak jak chciałeś, chłopcze. Powiedz mi, czy trudno jest powiedzieć „dzień dobry”? – wzdycha babcia, ale podsuwa Władkowi pod sam nos fioletowo-żółtą tkaninę.
– Skleroza. – Chłopak wali się dłonią w szerokie czoło (to naprawdę pulchne czoło; wiem, w zasadzie nie istnieją pulchne czoła, ale on je ma, przysięgam!). – Dzień dobry! Cześć, Diana. Pani mi mówi, co robić, a ja robię!
Babcia, z irytacją kręcąc głową, wstaje od maszyny i wychodzi z Władkiem z domku.
No tak. Teraz już nikt nie wyciągnie ich z warsztatu stolarskiego. Jak już mówiłam, moja babcia jest specjalistką od krzeseł. Kiedyś robiła różne ich rodzaje: uniwersalne, restauracyjne (ale tych trzeba zawsze robić bardzo dużo naraz, więc ten pomysł szybko odpadł, wielkie fabryki mebli wygrywały), kuchenne. Różne. Przez kilka lat, jak mówi, błądziła stylistycznie. Ale teraz, gdy wypracowała własną estetykę, jej krzesła są łatwo rozpoznawalne! Drewniane, z podłokietnikami, wykończone miniaturowymi rybkami (rozumiecie: karasie, od nazwiska). Babcia też jest wykończona karasiem – ma na ramieniu mały tatuaż przedstawiający tę rybkę.
Niektóre krzesła są twarde, a inne z miękkimi siedziskami, pięknie obitymi materiałem. Nawet z zagłówkami, jeśli ktoś życzy sobie takie mieć. Te krzesła fantastycznie pachną. Podobno drewnem, lakierem i impregnatami. Ale ja wiem swoje: one pachną babcią!
Nie chcę się chwalić, ale już zrobiłam swoje pierwsze krzesło. Skromne, z sosnowego drewna, raczej delikatnej konstrukcji. No dobrze, babcia nie pozwala mi jeszcze posługiwać się piłą tarczową i frezarką. Ale uczy mnie innych rzeczy i mogę się założyć, że niedługo będę śmigała całe krzesła, czarną robotę też, a nie tylko projekty, wykończenia i wygładzanie. Śruby, wkręty i gwoździe to już dla mnie pikuś. Wiertarka, wkrętarka – bułeczka z masełkiem. Mogę posługiwać się tym z zamkniętymi oczami. Nie dziwię się, że i Władek zaraził się krzesłomanią.
O, jaki się zrobił czerwony, jak to szlifuje swój skarb.
Stoję w drzwiach warsztatu.
– Jak tam, Władek? Nie zmęczyłeś się? – szukam zaczepki.
– Pilnuj swoich krzeseł. – Nawet na mnie nie spojrzy. Jak to się schyla, jaki zaangażowany.
– Uważaj, bo ci gacie zlecą. Już i tak za dużo ci widać – prycham.
– Przestań, Diana, idź albo milcz. – Czerwieni się jeszcze bardziej i podciąga spodenki. – Jak myślisz, spodoba się? – Przerywa pracę i patrzy na mnie trochę skośnymi oczami.
– Jeśli twoja mama lubi takie kształty, to na pewno się spodoba – uspokajam, ale chyba mi się nie udaje.
– To znaczy jakie kształty? – Chłopak przygląda się swojemu krzesłu o nieco rozchwianym oparciu. Nie jest zupełnie proste. Ma lekką falę. Można uznać to za charakterystyczny element.
– No… takie… nowoczesne!
– Ona jest w środku strasznie nowoczesna – wyjaśnia Władek. – Mało kto o tym wie. Normalnie to moja mama zasuwa codziennie, jak każdy w Jęczydole. Wiesz, praca w sadzie, dzieci, gotowanie, te sprawy. Ale w sobie, w środku ma pęd do sztuki. Właśnie takiej sztuki – przekonuje samego siebie.
– I w końcu mało kto dostaje krzesło na imieniny. – Kucam obok.
– Własnoręcznie zrobione przez syna.
– Osobiście zaprojektowane.
– I dowiezione fosti grande – przypomina Władek, ocierając pot z policzków wielką podrapaną dłonią.
– Dowieziemy, masz obiecane – potwierdzam i dziwię się, że nasza pierdziawka ma taki szacunek u Władka. To chyba dlatego, że on sam dysponuje ledwie starym rowerem, naprawdę okropnie już zużytym. Leży toto przed warsztatem, zahaczając o naszą werandę.
– Później wykrój sobie gąbkę do siedziska. Według tego szablonu; babcia wycięła. Masz tu. – Podaję sztywny szablon, rulon pianki tapicerskiej i idę do domku. Skoro wszyscy są tacy zajęci, biorę się do renowacji pluszaka. Tego wyłowionego z Miedwia przez – jak powiedział Adolf – jednoosobową firmę oczyszczania. Chwilowo próbującą wyrwać sobie zębami drzazgę z kciuka.