- W empik go
Zostawmy to na potem - ebook
Zostawmy to na potem - ebook
Energiczna bizneswoman, Viktoria Okrasińska, przyjeżdża na ślub przyjaciółki siostry do rodzinnej miejscowości Przesieka. Nie jest to jednak dla niej jedyny powód, by odwiedzić Polskę. Przed podróżą kobieta otrzymuje od swojego dziadka nietypowe i skomplikowane zadanie – w piwnicach jego domu ma odnaleźć ukryty tam podczas wojny majątek Sary Sielber, a następnie zwrócić go jej spadkobiercom. Szybko okazuje się, że chętnych do przejęcia kosztowności jest znacznie więcej, a wokół posiadłości Okrasińskich zaczynają się pojawiać nieproszeni goście.
Pierwsza z siedmiu części opisujących perypetie Viktorii, która będzie musiała rozwiązać kilka trudnych problemów i pokonać sporo przeszkód. A to dopiero początek…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-275-9 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mijały kolejne tygodnie, a kłopoty się mnożyły i nie było widać pomyślnego zakończenia. Viktoria nie przypuszczała, że w takich niesprzyjających okolicznościach, z jakimi musiała się zmierzyć, jej dotychczasowa egzystencja zmieni się diametralnie, a co najważniejsze, nareszcie pozna miłość swojego życia, chociaż początkowo nic na to nie wskazywało. Aby zrozumieć wszystkie późniejsze wydarzenia, należy poznać krótką historię rodziny Viktorii.
Mieszka ona wraz z dziadkiem w Lozannie, gdzie od wielu pokoleń znajduje się siedziba ich rodzinnej firmy. Posiada także dom we Wrocławiu i dostała od dziadka dom na Sardynii. Pięć lat temu dziadek oficjalnie wycofał się z prowadzenia interesów, pozostawiając całą firmę w rękach Viktorii. Stwierdził, że, jak na jego gust, ostatnio czas znacznie przyspieszył i wiele spraw załatwia się w tak straszliwym tempie, że on już nie ma na to ani siły, ani ochoty. Zastrzegł sobie jednak możliwość wyrażania opinii w niektórych kwestiach.
Część obowiązków firmowych przejął kuzyn Viktorii, Roman, który po tragicznej śmierci rodziców i brata prawie dziewięć lat temu zdecydował się opuścić Stany Zjednoczone i przeprowadzić na stałe do Szwajcarii. Roman dla Viktorii był nie tylko współwłaścicielem firmy i dobrym doradcą, ale przede wszystkim najlepszym przyjacielem, jakiego miała. Oboje doświadczyli utraty bliskich osób. Rozumieli się bez słów i wzajemnie mogli na siebie liczyć, dlatego po tragediach, jakich doświadczyli, udało im się powrócić do rzeczywistości i na nowo zacząć życie. Wszystkie bolesne i przykre wydarzenia jedynie umocniły ich przyjaźń.
Viktoria ma także siostrę, Małgorzatę, i brata, Karola, którzy mieszkają na stałe w Przesiece pod Poznaniem. Jej rodzice wraz z najmłodszym synem, Charlesem, mieszkają w Londynie. Ojciec i matka są naukowcami i wykładają na jednym z uniwersytetów.
Dziadek Viktorii pochodzi z zamożnej szlachecko-kupieckiej rodziny. Jego ojciec, polski hrabia Jan Edward Roman Okrasiński, ożenił się z bardzo bogatą kupcówną pochodzącą z Anglii. Początkowo traktowano to jako poważny mezalians, jednak – jak to zwykle bywa – pieniądze zrobiły swoje. Już w tamtych czasach posag przyszłej żony pradziadka był szacowany na wiele setek tysięcy funtów, a ponieważ była jedynaczką, można było zakładać, że cała reszta rodzinnego interesu przypadnie jej w przyszłości. Połączenie dwóch pokaźnych majątków i sprawne nimi zarządzanie musiały przynieść owoce w postaci znacznego pomnożenia aktywów rodzinnych. Trudno dziś zgadywać, czy był to ślub z miłości czy tylko kontrakt biznesowy, jednak bez wątpienia małżeństwo to przetrwało próbę czasu nadzwyczaj zgodnie. Nawet wiele lat później ludzie mówili, że tak udane związki jak małżeństwo państwa Okrasińskich zdarzają się wyjątkowo rzadko.
Na początku XX wieku pradziadek Viktorii sukcesywnie wyprzedawał prawie wszystkie dobra w Wielkopolsce i na Mazowszu. Garbarnie, gorzelnie i browary, które mieściły się na terenie okupowanych ówcześnie ziem Polski, przeniósł do Anglii, Szwajcarii i Francji, gdzie mieszkała większa część rodziny. Pozostały mu tylko dwa majątki: jeden pod Poznaniem w Przesiece, a drugi w okolicach Wrocławia, wówczas miasta należącego do Niemiec. Wielu ludzi w tamtych czasach dziwiło się, że pradziadek nie inwestował w jedno duże przedsięwzięcie, tylko rozpraszał majątek na niewielkie inwestycje, za to w różnych branżach. Dopiero wielki kryzys światowy uświadomił wszystkim, że w ten sposób pradziadek uchronił rodzinę od bankructwa, które dotknęło wówczas większość przedsiębiorców. Nie uniknął oczywiście strat w niektórych przedsiębiorstwach, za to w innych wyszedł na plus, czasem nawet nadspodziewanie korzystnie.
Dziadkowie i pradziadkowie Viktorii mieszkali w Londynie i Lozannie. Pradziadek ukończył studia na uniwersytecie w Lozannie. Dziadek Viktorii także ukończył studia w Lozannie oraz zdobywał praktykę już od najmłodszych lat, gdyż jego ojciec bardzo pilnował tego, by syn poznał podstawy rachunków, handlu i zasady, jakimi kierował się ówczesny świat biznesu. Zaowocowało to tym, że dziadek opracował unikalną metodę rozliczeń między swoimi firmami i wzajemnego wsparcia, dzięki czemu firmy miały możliwość szybkiego dostosowywania się do zmieniających się potrzeb rynkowych. Przez cały czas, gdy dziadek zarządzał osobiście swoimi firmami, ich zyski rosły, a nowe inwestycje okazywały się trafione w dziesiątkę. Jednym słowem można powiedzieć, że pradziadek i dziadek mieli smykałkę do interesów. Jako jedyna z rodzeństwa odziedziczyła ją po nich Viktoria i, podobnie jak dziadek, ukończyła uniwersytet w Lozannie na wydziale prawa.
Ponad wszystko pradziadek i dziadek dbali o to, aby dzieci, wnuki i prawnuki posługiwały się językiem polskim. Jeśli któreś z nich nie mieszkało w Polsce, to na wakacje musiało przyjeżdżać i poznawać kraj swoich przodków. Dzięki temu część rodziny na stałe osiedliła się w Polsce, utrzymując przy tym bliskie kontakty z tymi, którzy mieszkali za granicą.
Viktoria i jej siostra Małgosia urodziły się w Szwajcarii, a Karol w Polsce, jednak ze względu na charakter wykonywanych obowiązków ojca, który pracował w konsulacie, szkołę podstawową obie skończyły w Polsce.
Od najmłodszych lat Viktoria interesowała się sposobami prowadzenia biznesu przez dziadka, który był dla niej wzorem do naśladowania, dlatego sama chciała spędzać każde wakacje w Lozannie. Gdy tylko mogła, jeździła z nim do pracy i poznawała zasady obowiązujące w prowadzeniu interesów. Nauczyła się, że należy być stanowczym, ale i elastycznym, ostrożnym, a równocześnie otwartym na podejmowanie ryzyka. Powinna szanować dobrych fachowców i wynagradzać sumiennych pracowników. Ponad wszystko ceniła wszakże lojalność i uczciwość. Zainteresowanie sprawami zawodowymi w tak wczesnym wieku ukształtowało charakter Viktorii nieco inaczej niż jej rówieśniczek, które wolały się bawić, korzystać z atrakcji i przyjemności życia. Chęć spędzania czasu z dziadkiem nikogo w rodzinie nie dziwiła, gdyż Viktoria była bardzo do niego podobna, nie tylko z charakteru, ale także wizualnie.
Po ukończeniu szkoły średniej Viktoria w przeciągu dziesięciu lat sukcesywnie przejmowała prowadzenie rodzinnej firmy po dziadku, jej brat zaś i siostra, mieszkający na stałe w Polsce, poświęcili się innym zawodowym działalnościom, niezwykle pasjonującym, choć być może trochę mniej dochodowym. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych rodzice Viktorii zdecydowali się wyjechać do Londynu i tam podjęli pracę na jednym z uniwersytetów. Zabrali ze sobą najmłodszego syna Charlesa, który tam kontynuował naukę, a w późniejszym czasie wybrał jedną z tamtejszych uczelni, natomiast Viktoria i Małgosia oraz brat Karol zostali pod opieką dziadka i jego siostry, Amelii.NIEDZIELA,
2 CZERWCA 2018 ROKU, LOZANNA
Siedziałam w salonie i rozmawiałam z dziadkiem o transakcji, jaką udało się przeprowadzić i zakończyć sukcesem. W minionym tygodniu moja firma sprzedała dwa kompleksy hotelowe w Maroku, które do nas należały. Podjęliśmy taką decyzję, gdyż zadecydowaliśmy, że należy się skupić na działalności tych hoteli, które znajdują się w Europie. Pieniądze z transakcji chcieliśmy zainwestować w systemy IT i elektronikę. W tej dziedzinie postanowiliśmy się rozwijać, tym bardziej że badania techniczne, jakie przeprowadzało nasze laboratorium znajdujące się w Genewie, w ostatnim czasie osiągały bardzo dobre wyniki.
W pewnym momencie dziadek wyjął dawne fotografie i zaczął mi je pokazywać.
– Dziadziusiu, dlaczego właśnie dzisiaj przeglądamy stare albumy ze zdjęciami? – zapytałam, spoglądając na niego.
Wszystkie albumy miał posegregowane, a zdjęcia ułożone zgodnie z datami i wydarzeniami według określonego porządku. Wyłaniały się z nich całe historie, które warto było zapamiętać i przekazać następnym pokoleniom.
– Dobre pytanie, Viktorynko! Będę miał do ciebie prośbę, która być może będzie kłopotliwa i zajmie ci trochę czasu – powiedział dziadek. – Viktorio, moje dziecko, wyjmij z dolnej szuflady taki mały, czarny album. Nigdy go nie oglądaliśmy, ale teraz chyba nadszedł czas, bym ci opowiedział pewną historię – dodał.
Sięgnęłam do ostatniej szuflady i wyjęłam album. Podałam go dziadkowi i usiadłam obok niego.
– Viktoria! To, co ci zaraz powiem, jest dla mnie niezmiernie ważne. Posłuchaj uważnie! Wiele lat temu pomogłem pewnej kobiecie uciec do Szwajcarii. Było to podczas wojny. Jej mąż złożył w moje ręce majątek, który udało się nam obu częściowo uratować – zaczął dziadek i opowiedział mi całą historię tego wydarzenia. Słuchałam uważnie. – Wszystkie kosztowności i meble Sary Sielber są schowane w naszych piwnicach. Chciałbym, abyś odnalazła to miejsce, a potem oddała własność rodzinie Sary lub jej potomkom, których będziecie musieli z Romkiem odnaleźć – powiedział.
– Pamiętasz, w jakim miejscu ukryliście te rzeczy? – zapytałam.
– Na pewno w piwnicach, niestety sam już nie pamiętam, w której części. Nie zapominaj, że od tamtego czasu minęło już siedemdziesiąt pięć lat. A wydarzeń przez całe moje życie, jak wiesz, miałem tak wiele, że mógłbym napisać niezłą powieść sensacyjną, i to w kilku tomach – odparł uśmiechnięty dziadek.
– To prawda, dziadziusiu. A dlaczego nie zrobiłeś tego wcześniej? To znaczy, dlaczego nie oddałeś majątku zaraz po wojnie? – zapytałam.
– No właśnie! Tu dochodzimy do sedna sprawy. Zaraz po wojnie, gdy udało mi się wrócić do Szwajcarii, podjąłem kroki, by odszukać Sarę Sielber. Przez pierwszych parę lat były jeszcze możliwości, by wywieźć powierzone mi rzeczy z Polski. Potem, jak wiesz z historii, granice zostały zamknięte i musieliśmy czekać. Ale nie to chciałem powiedzieć. Szukałem Sary zaraz po powrocie z Sardynii w miejscach, które mieliśmy ustalone, sprawdzałem punkty kontaktowe, jakie wcześniej podałem Sarze. Przez cały rok nie uzyskałem żadnych konkretnych informacji. Potem rozszerzyłem poszukiwania na całą Szwajcarię i Bawarię, jednak nic nowego one nie wniosły. Sara przepadła jak kamień w wodę. Kontynuowałem poszukiwania do tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego piątego roku, po tej dacie zaprzestałem ich. Myślałem, że umarła. Zastanawiałem się, co powinienem z tym majątkiem zrobić. No cóż! To jest chyba jedyna sprawa w moim życiu, jaka mi nie wyszła. Gdy w Polsce nastały znowu czasy wolności, pojechałem do Przesieki, jednak nie miałem czasu na wchodzenie do piwnic. Jak sama wiesz, przeprowadzałem remont w obu domach i musiałem także prowadzić całą firmę. To były czasy wielkich możliwości i przemian. Pamiętasz, że budowaliśmy wówczas dwa hotele w Hiszpanii. Majątek Sary całkowicie wyleciał mi z głowy. Poza tym nie miałem od niej żadnych wiadomości przez te wszystkie lata. Wiedziałem, że muszę te kosztowności komuś oddać, ale komu? Z jej rodziny nikt nie przeżył. Wiem, że Sara miała córkę Gabrielę. Jej także szukałem, niestety pomimo dużych nakładów finansowych nie udało mi się odnaleźć żadnych śladów. Przepadły obie i koniec! Być może było to nieodpowiedzialne z mojej strony, ale co miałem zrobić? Podjąłem jeszcze kilka prób, ale tak jak poprzednim razem, nie udało mi się trafić na ślady Sary – powiedział dziadek i popatrzył na mnie z zakłopotaną miną.
– Zapytam jeszcze raz, dziadziusiu: dlaczego właśnie dzisiaj o tym rozmawiamy? Musisz mieć jakiś powód, skoro do tego tematu wracasz po tylu latach – powiedziałam i spojrzałam na dziadka, który otworzył album i wyjął z niego kartkę pocztową.
– Kilka tygodni temu dostałem tę wiadomość – odparł i podał kartkę.
Była to widokówka ze zdjęciem Paryża. Na odwrocie widniał zapis: „Sara Sielber nie żyje od dwóch miesięcy”_._ I to było wszystko. Na znaczku był stempel i data: drugi kwietnia dwa tysiące osiemnastego roku.
– Sara była ode mnie starsza o dwa lata i miałaby w obecnej chwili dziewięćdziesiąt sześć lat – dodał mężczyzna.
– Wiesz, dziadku, kto mógł napisać ci tę wiadomość? – zapytałam.
– Początkowo myślałem, że znam ten charakter pisma, ale jak się potem okazało, byłem w błędzie. Przez pięć tygodni szukałem nadawcy tej kartki. Nic z tego nie wyszło – powiedział. – W końcu się poddałem i postanowiłem poprosić o pomoc ciebie, moje dziecko. Wiem, co powiesz. Masz wiele obowiązków, ale sama rozumiesz, że ja już wyczerpałem swoje możliwości, natomiast ta wiadomość wzbudziła we mnie nadzieję, że być może tobie uda się odszukać potomków Sary.
– A szukałeś informacji, na jakim cmentarzu Sara mogłaby być pochowana?
– Tak! Zacząłem poszukiwania zaraz po otrzymaniu tej kartki – odparł.
– Skoro ty niczego nie znalazłeś, to jak ja mam dojść do tego, gdzie Sara mieszkała i gdzie jest pochowana? – zapytałam.
– Viktorio, chodzi mi o odszukanie jej potomków. Teraz są inne możliwości. Rozumiesz, Viktorynko, o co mi chodzi? Ja już jestem za stary. Jeżeli możesz, to podejmij ostatnią próbę odszukania rodziny Sary. Zdaje mi się, że gdy wyjeżdżała, była w ciąży.
– Dziadku, rozumiem twoje zakłopotanie. Myślę, że najpierw powinniśmy odnaleźć w piwnicach ukryte przedmioty, a potem zastanowię się wraz z Romanem, jak przeprowadzić poszukiwania rodziny Sary i co powinniśmy zrobić w następnej kolejności. Być może będę miała jakiś pomysł. Roman ma znajomego, który zajmuje się takimi sprawami i w wielu przypadkach udało mu się pomóc ludziom poszukującym rodzin. Zresztą znasz go, bo pomyślałam o Michaelu – powiedziałam.
– Oczywiście, to nawet niezły wybór. Gdy znajdziecie mienie należące do Sary, powinien tam być list. Być może on coś wyjaśni. Treści listu niestety nie pamiętam. Wydaje mi się, że ukryliśmy tam także dokumenty i dobrze by było je odnaleźć. Wiem, że dodaję ci pracy, ale chciałbym, aby ta sprawa znalazła pozytywne zakończenie.
– Dobrze, dziadku. Obiecuję, że zajmę się tym, jak tylko pojadę do Przesieki. Roman na pewno mi pomoże, jak zwykle zresztą – odparłam i uśmiechnęłam się do dziadka, który pokazał mi jeszcze zdjęcie Sary Sielber. – Poczekaj na mnie, dziadku, wprowadzę samochód do garażu i zaraz wracam. Poproszę Gertrudę, by przygotowała nam herbatę – powiedziałam.
Zabrałam kluczyki i wyszłam przed dom. Na końcu ulicy dostrzegłam samochód, który stał tam już od kilku dni. Dzisiaj jednak zauważyłam, że w środku chyba ktoś siedzi, a właściwie zobaczyłam uchylone okno i czyjąś głowę. Niewątpliwie osoba ta paliła papierosa, bo w momencie, gdy wsiadałam za kierownicę, ktoś strzepnął popiół przez okno. Gdy wjeżdżałam do garażu, zobaczyłam w lusterku, że owo auto podjechało i zatrzymało się naprzeciwko naszego domu.
Zamknęłam bramę i podeszłam do furtki, chciałam zapytać, o co chodzi, ale wówczas osobnik odjechał bardzo szybko. Był to czarny mercedes na austriackich numerach. Niby nic nadzwyczajnego się nie stało, ale poczułam jakiś niepokój. Wydało mi się to trochę dziwne. Dzielnica, w której mieszkaliśmy, była strzeżona i nie każdy mógł tu wjechać. Ten ktoś musiał mieć pozwolenie, ale dlaczego tak dziwnie się zachował?
Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że dopiero w październiku dowiem się, kim był ten osobnik i dlaczego mnie pilnował.
Wróciłam do domu i poszłam do dziadka. Rozmawialiśmy do późnego wieczoru.PONIEDZIAŁEK,
3 CZERWCA
Właśnie kończyłam pakowanie bagaży, gdy zadzwonił telefon. To była moja siostra, Małgosia.
– Cześć, Vikuś! Cieszę się, że w końcu przyjedziesz, stęskniliśmy się oboje z Karolem za tobą.
– Witaj, kochana Małgosiu. Właśnie się pakuję, przyjeżdżam jutro do Wrocławia, Roman po mnie wyjedzie. Czy coś się stało? Rozmawiałyśmy przedwczoraj.
– Sama nie wiem, są jakieś problemy z suknią Zuzanny. Nic z tego nie rozumiemy. Pani Krystyna dzisiaj jedzie do salonu, aby wyjaśnić sprawę. Gdy przyjedziesz jutro, to możliwe, że będę miała więcej wiadomości.
– Mówiąc o problemach, co konkretnie masz na myśli? – zapytałam.
– Gdy pani Krysia zadzwoniła i chciała się umówić po odbiór sukni, powiedziano jej, że suknia została odebrana. A przecież nikogo z nas nie było w salonie – odparła Małgosia.
– Gosiu, to musi być jakieś nieporozumienie. Z pewnością tę sytuację uda się wyjaśnić. Czasami zdarzają się pomyłki, to naturalne – odrzekłam.
– Może masz rację. Chyba udzieliła mi się histeria pani Krysi. Powiedz, jak czuje się dziadek?
– Wiesz, że on nigdy nie narzeka. W obecnej chwili stan jego zdrowia jest nie najgorszy, ale musimy uważać na niego. Na pewno nie może pracować tak ciężko jak do tej pory. Jest coraz słabszy, ale sama wiesz, jak jest z naszym dziadziusiem. W jednym dniu jest umierający, a na drugi dzień potrafi wyskoczyć z takim pomysłem, że mi i Romanowi ręce opadają. Poza tym nasz dziadziuś nie umie usiedzieć w jednym miejscu i jak wiesz, znajduje sobie czasami niezwykłe zajęcia. Ale o tym opowiem ci, gdy się zobaczymy – odparłam.
– Dobrze, Viktorio, porozmawiamy, jak przyjedziesz! – powiedziała Małgosia.
Ustaliłyśmy jeszcze kilka drobiazgów i się rozłączyłyśmy. Nawet ucieszyłam się z naszej rozmowy, bo wyjazd do Polski planowałam właśnie w tym czasie, by wziąć udział w ślubie Zuzanny. Gdyby nie telefon od Małgosi, prawdopodobnie zapomniałabym zapakować prezent ślubny, który jak wół leżał od tygodnia na samym środku komody i przez to był zupełnie niewidoczny. Kupiłam Zuzannie niewielką, drewnianą zabytkową szkatułkę na biżuterię, którą wypatrzyłam w pewnym małym sklepiku ze starociami. Szkatułka miała wysuwaną szufladkę na dole i cztery wyjmowane przegródki w środku. Wykonana była z wielką finezją. Na wieku przymocowane były dwa srebrne gołębie, a wszystkie rogi miały okucia rzeźbione w srebrze. Taka szkatułka może nie była prezentem zbyt wyszukanym, ale zauroczyła mnie i z pewnością spodoba się też Zuzannie.
Uświadomiłam sobie, że skoro Małgosia dzwoniła niemal przed samym moim wyjazdem do Polski, chyba faktycznie musiał powstać jakiś problem. Czyżby opóźnienie w salonie sukien ślubnych albo czyjaś pomyłka w wydaniu sukni spowodowała takie zamieszanie? Nie wydaje mi się, by to stanowiło jakiś wielki kłopot, a wszystkie wątpliwości można przecież wyjaśnić.
Moje rodzeństwo, Małgosia i Karol, mieszkają pod Poznaniem w domu niegdyś należącym do cioci Amelii, która zmarła bezpotomnie dziewięć lat temu. Cały majątek przepisała na Małgosię i Karola. Ciocia Amelia była siostrą dziadka i odkąd przyjechała do Wielkopolski w wieku siedemnastu lat, nigdy nie opuściła swojego domu pod Poznaniem na dłużej niż dwa tygodnie.
Małgosia ukończyła historię sztuki i prowadzi pracownię, w której projektuje i wykonuje biżuterię. Praktykę i uprawnienia czeladnicze zdobyła w Antwerpii u kolegi naszego dziadka z dawniejszych czasów. W większości biżuteria, którą wykonuje, to rzeczy robione na indywidualne zamówienie. Zajmuje się także wyceną starej biżuterii, jej konserwacją i naprawą. Do tego podejmuje się wykonywania ozdób na pokazy mody organizowane przez moją przyjaciółkę Ewelinę, z którą od kilku lat prowadzimy wspólnie studio mody. Taką biżuterię do kolekcji Małgosia jednak robi do spółki ze swoim kolegą Maćkiem z Poznania, który ma dużą pracownię i większe możliwości.
Karol, jako najstarszy z rodzeństwa, jest najbardziej ekstrawagancki. Nie miał specjalnie ochoty zajmować się biznesem i troszczyć o dobytek. Ku wielkiemu zaskoczeniu całej rodziny postanowił zostać policjantem, a tego nigdy u nas nie było! Gdyby został inżynierem albo prawnikiem, nie byłoby żadnego problemu. Mógłby też zostać lekarzem i wszyscy przyjęliby to ze zrozumieniem, ale policjantem? Przecież ten zawód jest bardzo odpowiedzialny, niewdzięczny i często niebezpieczny. Musiało upłynąć trochę czasu, aż wszyscy zaakceptowali wybraną przez Karola profesję.WTOREK,
4 CZERWCA
Rano przyleciałam do Wrocławia. Samolot miał niewielkie opóźnienie, ale sam lot był dość przyjemny, mimo że wraz z przesiadką w Monachium trwał cztery godziny. Gorzej było z odprawą bagażową w Zurychu. Nie dość, że o mało się nie spóźniłam, to jeszcze musiałam oddać bagaż do kontroli. We Wrocławiu z lotniska odebrał mnie Roman. Udało nam się ominąć korki i po niecałej godzinie dojechaliśmy do domu, w którym czekała już na nas moja przyjaciółka Jadwiga i jej dwoje dzieci, bliźniaki, oraz nasza niezastąpiona ciocia Gienia, która była z nami od zawsze.
Jadwiga, młodsza ode mnie o rok, jest moją przyjaciółką jeszcze z czasów szkolnych. Jako niespełna siedemnastoletnia dziewczyna zaszła w ciążę. Matka z ojcem stwierdzili, że córka zawiodła ich oczekiwania, czują się zdradzeni i oszukani. Jak mogła coś takiego zrobić?! Wyrzekli się jej i wygonili z domu. W jednej chwili Jadwiga znalazła się na ulicy sama, bez pieniędzy, bez domu, tylko z dwiema walizkami. Prosiła wówczas o pomoc ciotkę, starszą siostrę swojej matki, oraz Agnieszkę, naszą koleżankę, i jeszcze parę innych osób. Wszyscy odmawiali jej pomocy, chyba zastraszeni przez matkę Jadzi. Jedynie Agnieszka posłużyła się odrobiną rozumu, zadzwoniła do mnie i poinformowała, w jakiej sytuacji znalazła się Jadzia. Opowiedziała o tym, co się wydarzyło. Zgodziła się też na tę jedną noc przyjąć ją do siebie.
Następnego dnia po telefonie od Agnieszki przyjechałam do Poznania i zabrałam Jadzię do swojego domu we Wrocławiu, w którym została do czasu urodzenia dzieci. Postawiłam jednak warunek, że musi zdać maturę, a po porodzie pójdzie na studia. O dochody miała się nie martwić, bo zaproponowałam Jadwidze zajmowanie się naszym domem we Wrocławiu pod moją nieobecność. Pracowałam mobilnie, co wiązało się z częstymi wyjazdami po całej Europie. W czasie mojej nieobecności dom we Wrocławiu zostawał pod opieką cioci Gieni. Ciocia miała już swoje lata, a i sił jej nie przybywało, więc już od pewnego czasu myślałam o jakiejś osobie do pomocy, by ciocia nie musiała pozostawać sama w domu.
Jadzia zamieszkała obok mojej willi w domku, w którym mieszkała także nasza przybrana ciocia Genowefa. Nie był to może pałac, ale dla samotnej młodej kobiety z dwójką dzieci studwudziestometrowy domek był istnym wybawieniem. Początkowo ciocia Gienia nie była zadowolona, że będzie mieszkała z tak młodą dziewczyną, i to na dodatek w ciąży, ale po tygodniu, gdy poznała Jadwigę lepiej i dowiedziała się o okolicznościach, jakie towarzyszyły całemu wydarzeniu, zmieniła swoje nastawienie do nowej współlokatorki.
Wszystko zmieniło się na dobre, gdy urodziły się dzieci i Jadzia przywiozła je ze szpitala do domu. Ciocia pokochała je całym sercem. Zajmowała się wcześniej wychowaniem mojego brata Karola, a potem moim i Małgosi, ale to było jeszcze, gdy mieszkała z nami w Przesiece. Nigdy by jednak nie przypuszczała, że tyle radości przyniosą jej takie dwa nieznośne maluszki. Należy przyznać, że bliźniaki były bardzo żywymi dziećmi i dały solidnie w kość cioci oraz Jadzi, która była traktowana przez naszą Gienię jak rodzona córka. Jadwiga dzięki namowom cioci zdecydowała się pójść na dietetykę. W kilka lat potem skończyła studia i mogła podjąć pracę jako dietetyk.
***
– No, nareszcie jesteś! – powiedział Roman, przytulając mnie, całując w policzek i równocześnie odbierając ode mnie bagaż. – Coś się wydarzyło tam u Małgosi w Przesiece. Będzie dzwoniła do ciebie.
– Wczoraj rano z nią rozmawiałam – odpowiedziałam. – Roman, a tobie nic nie powiedziała? – spytałam.
– Nie było mnie w domu w tym czasie, gdy Małgosia dzwoniła, wróciłem późno. Właściwie powinienem powiedzieć, że wróciłem wcześnie rano – powiedział z uśmiechem Roman. – A telefonu ze sobą nie zabrałem. Sam jestem ciekaw, co takiego się mogło wydarzyć, że Małgosia do ciebie tak wydzwania – powiedział Roman.
Rozmawialiśmy po drodze trochę o pracy i przyszłych inwestycjach, których musieliśmy dokonać…
Dojechaliśmy nareszcie. Roman wysiadł, a przed domem czekały dzieci.
Z ogrodu przybiegły nasze psy. Mieliśmy jeszcze dwa koty przygarnięte przeze mnie. Pierwszy to kotka Kizia po wypadku i bez jednego oka, a drugi to kocur Duduś. Koty podeszły do mnie i łaskawie dały się pogłaskać, chodząc dookoła moich nóg.
– Ciocia Viktoria! – krzyknęły bliźniaki Jadzi.
Chwyciłam je i przytuliłam do siebie mocno.
– Moje urwisy cudowne! – powiedziałam i pocałowałam dzieci na przywitanie. – Cześć, Jadziu, stęskniłam się za wami. A gdzie ciocia Gienia?
– Jest w kuchni. Przygotowuje obiad – odparła Jadzia z zagadkową miną.
– Jesteś jakaś tajemnicza, Jadziu! – powiedziałam.
– Chodźmy do domu, rozpakujesz się, wypijesz kawę i porozmawiamy – odrzekła Jadzia. – Na jak długo przyjechałaś tym razem?
– Przez około miesiąc będę w Polsce z drobnymi wypadami być może do Hiszpanii lub na Sardynię. Mam tu różne sprawy do załatwienia. Muszę spotkać się z Gosią i Karolem w celu omówienia naszych interesów rodzinnych. Będziemy musieli także załatwić pewną starą sprawę dziadziusia, która wypadła dość niespodziewanie. Mam nadzieję, że nie zabierze to nam zbyt dużo czasu. Potem zabieram Małgosię i być może pojedziemy do Lozanny. A tak prawdę mówiąc, sama jeszcze nie wiem, jak potoczą się dalsze sprawy. Wiesz, że życie płata różne figle. Czas pokaże, jak nam się dni ułożą. Wszystkie plany firmowe, jakie mamy opracowane na najbliższy miesiąc, będą realizowane bez względu na to, gdzie będziemy. Główny menadżer panuje nad harmonogramem i realizacją procesów zarządzania, a do tego Nina czuwa nad wszystkimi projektami – wyjaśniłam.
– _À propos_ Małgosi! – zaczęła Jadzia, wchodząc za mną do holu. – Dzwoniła dzisiaj już dwa razy. Nie wiem, czy nie powinnaś do niej oddzwonić. Wiesz, była jakaś taka podenerwowana, a to się jej przecież nie zdarza. Gosia jest zazwyczaj zrównoważona i wyjątkowo spokojna. Wydaje mi się, że jej obecny stan emocjonalny chyba nic dobrego nie wróży – powiedziała.
Spojrzałam na Jadzię i pomyślałam o tym, co takiego mogło się wydarzyć, skoro wczoraj rozmawiałyśmy i poza problemem z sukienką siostra o niczym innym mnie nie informowała.
Roman wnosił bagaże, dzieci grzecznie siedziały na sofie. Przyszła ciocia Gienia i przywitałyśmy się serdecznie.
– Zróbmy sobie kawę, odpocznę trochę, a potem zadzwonię do Małgosi i dowiem się dokładnie, o co chodzi – powiedziałam i poszłam na górę do pokoju, bo wiedziałam, że ten pozorny spokój dzieci nie potrwa długo.
Bliźniaki powinny być w szkole, ale gdy się dowiedziały, że przyjeżdżam, poprosiły mamę, by pozwoliła im poczekać na mnie w domu. Zniosłam na dół trzy kolorowe pudełka i postawiłam je na kredensie. Dzieci dostały wypieków. Wiedziały, że gdy przyjeżdżam, to zawsze przywożę im coś fajnego.
– A co nam przywiozłaś, ciociu? – spytała od razu Kasia.
Jasio tylko patrzył i nic nie mówił.
– A skąd wiecie, że to dla was, co?
Spojrzałam na dzieci i pomyślałam, że minęło już jedenaście lat od zagoszczenia Jadzi na dobre w naszym życiu.
– Ciociu, my nie wiemy. My tylko przypuszczamy, że to dla nas. Gdy coś przywozisz mamie, idziecie na górę, a cioci Gieni zostawiasz prezent w pokoju. Wujek Roman się nie liczy, bo on sam sobie wszystko kupuje. No to takie ładne pudełka dla kogo mogą być, jak tu poza nami nikogo więcej nie ma? – odpowiedział mi Jasio.
– Jasiu! – skarciła go matka.
– Jadziu, pozwól. – Roześmiałam się i podeszłam do dzieci. – No dobrze, to dla was. Ciekawa jestem, czy się wam spodobają. Trzecie pudełko jest dla Łukaszka. Gdy wróci ze szkoły, możecie mu dać prezent.
– Dziękujemy bardzo, ciociu! Czy możemy już rozpakować prezenty? – zapytał Jasio.
– Tak, oczywiście – powiedziałam.
Jasio i Kasia rozpakowali pośpiesznie pudełka. W jednym były książki, o które mnie prosili, a w drugim gra planszowa. Dzieci uściskały mnie bardzo mocno i zniknęły w pokoju obok gabinetu, który jedenaście lat temu został przerobiony na pokój dziecięcy. Ciocia Gienia przyniosła do salonu kawę ze śmietanką i biszkopciki z konfiturą jabłkowo-różaną, oczywiście wszystko wykonane własnoręcznie. I w tym właśnie momencie zadzwoniła Małgosia. Poszłam do gabinetu, by spokojnie z nią porozmawiać.
– Cześć, Viki, jak dobrze, że nareszcie przyleciałaś! – powiedziała rozgorączkowana.
– Witaj, Małgosiu, o co chodzi? Podobno dzwoniłaś!
– Tak, mam dwie wiadomości: jedną złą, a drugą jeszcze gorszą! Od której mam zacząć?
– Wszystko jedno. Mów szybko, co się dzieje! – ponagliłam ją.
– Pierwsza sprawa to taka, że na posesji naszego dziadka znalazłam jakiegoś faceta. A druga, i to jest ta gorsza, że jak nam nie pomożesz, będzie katastrofa, koniec świata i w ogóle nie wiem, co mamy robić! – Małgosia mówiła pośpiesznie, z wielkim żalem i jakimś dziwnym niepokojem.
– Spokojnie! Zaczekaj! – przerwałam jej stanowczo. – Najpierw się uspokój! I powiedz po kolei, co z tym znalezionym facetem, a najlepiej zacznij może od początku.
– Dobrze! Już mówię. Poszłam, jak zwykle, przewietrzyć i trochę posprzątać dom dziadka. Weszłam na podwórko i po paru krokach ujrzałam pod letnim domkiem jakiegoś leżącego zupełnie nieruchomo człowieka. Gdy podeszłam trochę bliżej, zauważyłam, że leży w jakiejś takiej dziwnej pozycji, a ponadto nabrałam przekonania, że nie oddycha. Zadzwoniłam od razu do Karola. Zabronił mi wchodzić dalej. Sam zawiadomił pogotowie i po kilkunastu minutach przyjechał. Stwierdził, że ten leżący człowiek nie żyje. Karol ściągnął lekarza policyjnego i ekipę śledczą. Podobno to nikt z naszych stron. Karol poinformował mnie, że ten człowiek ma skręcony kark i że zabezpieczyli jakieś ślady. Więcej nic nie wiem.
– To znaczy, że ten człowiek nie żył, gdy go znalazłaś?
– Ten leżący? – zapytała głupkowato Małgosia. – Mówię przecież, że nie żył!
– A w jaki sposób się znalazł na posesji dziadka? – zapytałam.
– Viktoria, a kto to może wiedzieć? Prawdopodobnie przyszedł, gdzieś wlazł nieszczęśliwie, spadł i skręcił kark, może ktoś mu pomógł zejść z tego świata, a może też zmarł gdzie indziej i ktoś go tu przyniósł… Ja w każdym razie tego nie wiem. I prawdę mówiąc, nie obchodzi mnie to wcale. Mamy znacznie ważniejszy problem, Viktoria! – powiedziała Małgosia z wielkim przejęciem.
Po tej krótkiej opowieści Małgosi zrobiło mi się gorąco. Podczas ostatniej rozmowy z dziadkiem wiedziałam, że muszę przyjechać do Polski i załatwić wszystkie sprawy związane z piwnicami pod jego domem. Wiedziałam także, jakie trudności mogą się pojawić, ale trup na samym początku? Tego się nie spodziewałam! I dlaczego, do cholery, już teraz?! I co to wszystko ma znaczyć? – pomyślałam w ciągu jednej chwili.
– Zajmiemy się tym tematem później. Nie będę prosiła Karola, aby sumiennie zbadał całą sprawę, bo on wie lepiej, co należy do jego obowiązków. Poza tym to nie moje kompetencje. Teraz opowiedz, Gosiu, o co chodzi z tym końcem świata. I dlaczego jesteś taka poirytowana. To do ciebie niepodobne, Małgosiu. Mów powoli i rzeczowo, zacznij od początku.
– No dobrze. Zuzia wychodzi za mąż w tę sobotę!
– Gośka, zlituj się! Pamiętam przecież! Po to między innymi przyjechałam. Zacznij myśleć logicznie! – odpowiedziałam nieco rozzłoszczona, bo siostra nie zachowywała się naturalnie.
– Gdy opowiem ci wszystkie zdarzenia, sama zrozumiesz moje zdenerwowanie. Wyobraź sobie, że kucharka polecona przez firmę cateringową, która miała przygotować przyjęcie weselne, zadzwoniła niedawno z informacją, że trafiła do szpitala i chyba nieszybko wyjdzie. Jej pozostały personel i pomoce kuchenne, które miały pomagać w przygotowaniu przyjęcia, powiedziały, że same nie podejmują się jakichkolwiek przygotowań i w ogóle nie miały podpisanej umowy, więc nie są do niczego zobligowane. Zresztą są już gdzie indziej zatrudnione i nie ma o czym mówić. Tak powiedziały pani Krysi. Ale to nie wszystko. Firma cateringowa organizująca wesele Zuzanny miała zająć się salą, zapewnić pozostałą obsługę i tak dalej. Ta firma wycofała się z organizacji. I podobno to myśmy zgłosili, że rezygnujemy z ich usług. Kompletny absurd, Viki! Kto robi takie rzeczy na kilka dni przed imprezą?! Ja nic nie rozumiem! A w ogóle chyba ta firma została zamknięta, podobno za niepłacenie podatków czy coś takiego. Nie można się do nich od wczoraj dodzwonić. Trochę to wszystko jest podejrzane, chore i nienormalne! Viktoria, ani pani Krysia, ani nikt od nas nie odwoływał imprezy. W czwartek powinniśmy zacząć szykować przyjęcie, ale nie ma jak i nie ma kto. Wczoraj obdzwoniłam prawie wszystkie restauracje. Nikt nie chce słyszeć o organizacji imprezy w takim krótkim terminie. Żadna restauracja, zajazd nawet nie dysponuje wolnym personelem. Do znajomych nie dzwoniłam, bo zrobiłby się za duży szum, a to nie jest nam teraz potrzebne. Nic nie załatwiłam. Pani Krysia też próbowała dzwonić i szukać pomocy, ale się nie udało. Mamy sytuację bez wyjścia, Viktoria!
Małgosia mówiła bardzo szybko i słychać było dużo emocji w jej głosie. Zrozumiałam, że musi to być faktycznie beznadziejna sytuacja, jeżeli moja zrównoważona, spokojna i zawsze opanowana siostra jest tak poruszona całą sprawą. Właściwie pierwszy raz słyszałam, żeby mówiła takim tonem.
– Viktoria! – powiedziała Małgosia. – To nie wszystko. Są jeszcze jakieś problemy z suknią ślubną. Już ci o tym wspominałam. Rozmawiałam w poniedziałek z Zuzią. Miałyśmy jechać po odbiór sukienki. Do salonu nie można się było dodzwonić. Zuzanna w końcu zrezygnowała, musiała pojechać do pracy, by skończyć projekt. Wiesz, jak oni pracują, czasami to musi być ekspres, więc siedzą po nocach.
Zuzanna jest architektem i faktycznie nawet nasza firma zlecała im prace, które musieliśmy mieć zrobione w piorunującym tempie. Ale taką mieliśmy umowę i tak pracowaliśmy od lat.
Gosia kontynuowała opowieść.
– Wyobraź sobie, że gdy pani Krysia nareszcie się dodzwoniła i chciała umówić na konkretną godzinę po odbiór sukni, wówczas menadżerka powiedziała, że suknia została odebrana przez teściową Zuzanny i cała suma została uregulowana. Teściowa twierdzi, że nie ma o niczym pojęcia, a sukni nie ma. Gdy pani Krystyna zażądała spotkania z przyszłą teściową Zuzy, ta powiedziała, że jest bardzo zajęta i może się z nami spotkać dopiero w przyszłym tygodniu. Przeprosiła i się rozłączyła. Wszystko wydaje mi się wielce podejrzane, dziwne i w ogóle o co tu chodzi, do cholery? Pani Krysia uparła się, pojechała rano do salonu, wróciła z jakimiś dziwnymi wiadomościami. Jesteśmy załamane i nie wiemy, co robić. Na dodatek jak mamy o tym powiedzieć Zuzannie? – zapytała i dodała błagalnym tonem: – Viktoria, w tobie cała moja nadzieja! Jak ty nam nie pomożesz, to już nikt nie będzie w stanie nad wszystkim zapanować. Cały ślub szlag trafi! – zakończyła płaczliwym tonem i z niepokojem w głosie siostra.
W słuchawce zapanowało krótkie milczenie.
– Tylko mi tu teraz nie wyj! Twój płacz nam nie pomoże. Gośka, uspokój się natychmiast! To jeszcze nie koniec świata! Daniel bez względu na okoliczności i tak poślubi Zuzannę. Znam go bardzo dobrze i wiem, że brak sukienki nie stanowi dla niego żadnego problemu. Poza tym mamy jeszcze kilka dni. Zaraz coś wymyślimy. Pozwól, że się zastanowię i przygotuję sobie plan – zwróciłam się do Małgosi. – Czyli można powiedzieć, że mamy tylko zarezerwowany pałacyk w Zawęgłowie i to wszystko. Poza tym nie mamy niczego więcej – skwitowałam.
– Tak, Viktoria! – odparła krótko Gośka.
– W takiej sytuacji chyba nie mamy wyjścia – powiedziałam pod nosem, myśląc jednocześnie o tym, że zamiast uczestniczyć w ślubie Zuzi, będę urzędowała w kuchni między patelniami, garnkami i miskami.
Druga sprawa, że firma Janusza Granickiego, ojca Daniela, ma na rynku budowlanym silną pozycję. Jeżeli powstanie jakikolwiek skandal ze ślubem Zuzanny i Daniela, to sprawy biznesowe mogą przybrać niewłaściwy obrót i może nie być tak różowo. Byłam przekonana, że zaprosił sporo gości z zagranicy i kilku dygnitarzy, z którymi należy się liczyć, a już na pewno nie można ich lekceważyć. Czyżby to konkurencja zrobiła Granickiemu taką niespodziankę? Pytanie tylko: po co? A przede wszystkim w jaki sposób? Czy ktoś inny wpadł na genialny pomysł zniszczenia reputacji Granickiemu? No cóż, te rozważania muszę zostawić na później, pomyślałam.
– Małgosiu, ja sobie wyjaśnię to całe zamieszanie po swojemu, a osobę odpowiedzialną za tę katastrofę ukarzę za nadgorliwość. Zorganizujemy całe przyjęcie od podstaw. Muszę się naradzić z Romanem i Jadzią. Sukienką się nie przejmujcie. Ewelina znajdzie coś dla Zuzanny w swojej pracowni, to akurat najmniejszy problem. A tak nawiasem mówiąc, gdybyście mnie posłuchały na samym początku i pojechały od razu do Eweliny, to teraz nie byłoby cyrków z kiecką. I nie pozostaje mi nic innego, jak tylko powiedzieć: a nie mówiłam?
– No wiem! Miałaś jak zwykle rację. Przepraszam. Jeżeli uda ci się zapanować nad wszystkim, będę ci wdzięczna do końca życia. Zresztą Zuzanna chyba też, nie wspominając o pani Krysi. Chociaż Zuzanna nie zdaje sobie do końca sprawy, w jakiej jesteśmy sytuacji i co tak naprawdę się dzieje – odpowiedziała Małgosia.
– Może i lepiej, że Zuzanna jest zajęta projektem. Zanim się zorientuje, my będziemy mieli już załatwione najważniejsze sprawy. Małgosiu, wiesz, że byłam mocno zajęta sprzedażą naszych hoteli w Maroku, dlatego nie pamiętam, kto tam ma być, ile osób i jaki to ma być charakter przyjęcia. Potrzebuję od ciebie szczegółowych informacji. Napisz mi to wszystko w e-mailu i prześlij. Chciałabym teraz zastanowić się w spokoju nad całą sprawą i chwilę ochłonąć. A przede wszystkim muszę napić się kawy i zjeść coś słodkiego. Później do ciebie zadzwonię, powiedzmy za godzinę. Aha, jeszcze jedno, póki pamiętam! Rozumiem, że ta pani kucharka była polecona przez firmę, z którą Zuza miała podpisaną umowę? I kolejne pytanie: czy firma organizująca przyjęcie miała w ofercie zawiezienie pary młodej do kościoła?
– Oczywiście! Ojej, Viki! Od razu widać, że myślisz o wszystkim. Tak, to jest jedna i ta sama firma. Kucharka była od nich i mieli zapewnić samochód – odpowiedziała spokojniejszym głosem Małgosia. – Także i tu leżymy na całej płaszczyźnie. Mieli też w ofercie fryzjerkę i wizażystkę, dlatego Zuza się na tę firmę zdecydowała. Teraz przepadło. Wiesz, fryzurę i makijaż można jakoś tam zrobić we własnym zakresie, ale cała reszta? Sama widzisz, jak to wygląda. Zaraz wysyłam ci e-mail. Wiesz, Vikuś… teraz po rozmowie z tobą jestem pełna nadziei i przyznam, że się odrobinę uspokoiłam. Byłam dziko zdenerwowana przez ostatnie dwa dni. W tej chwili po raz pierwszy poczułam ulgę i pomyślałam, że przy twojej pomocy może da się jeszcze uratować ślub Zuzanny.
– Wszystko można zrobić, tylko należy rzetelnie podejść do tematu. Wysyłaj ten e-mail. Czekam – dodałam.
Zuzanna i Małgosia znały się jeszcze ze szkoły podstawowej. Małgosia była o rok młodsza od Zuzanny ze względu na to, iż poszła – tak samo jak ja i Karol – do szkoły o rok wcześniej. Była to jej najprawdziwsza i najlepsza przyjaciółka. Szkoły średnie wybrały inne, bo Zuzia ukończyła liceum w Poznaniu, a Małgosia do szkoły średniej chodziła w Lozannie, podobnie jak ja. Potem Zuzia ukończyła architekturę we Wrocławiu, który uwielbiała, a Małgosia historię sztuki w Paryżu. Wszystkie wakacje spędzały jednak zawsze razem, jak nie w Przesiece, to w Lozannie lub w domu Zuzanny.
Siedziałam w swoim gabinecie należącym kiedyś do mojego dziadka i w pośpiechu spisałam w punktach wszystko to, od czego powinnam zacząć i co powinnam załatwić w pierwszej kolejności. Wyszło mi kilkanaście punktów. Wzięłam telefon i wystukałam numer. Pomyślałam, że skoro już tu jestem, to jedną sprawę mogę załatwić od razu.
– Dzień dobry, panie Wacławie! Mówi Viktoria Okrasińska. Co słychać u pana? – spytałam kurtuazyjnie.
– Aaa, dzień dobry, Viktorio, wszystko w jak najlepszym porządku. Cóż się stało, że dzwonisz? Tydzień temu rozmawialiśmy. Czy może coś z dostawą jest nie w porządku? – spytał zaniepokojony.
Pan Wacław był starszy ode mnie o trzydzieści kilka lat, prowadził wraz z wnukiem małe przedsiębiorstwo pod Poznaniem produkujące powozy konne, bryczki i wiele asortymentu związanego z końskim przemysłem. Współpracę dawno temu rozpoczął jeszcze z moim dziadkiem ojciec pana Wacława. U niego w stadninie ja, mój brat Karol oraz Małgosia jako dzieci uczyliśmy się jeździć konno.
– Nie, nie, panie Wacławie, z dostawą wszystko w porządku – odpowiedziałam uspokajająco. – Mam do pana prywatne pytanie, jeżeli można.
– Ależ oczywiście, Viktorio. Słucham cię uważnie.
– Czy ma pan jeszcze u siebie ten biały stylizowany powóz?
– Tak, oczywiście, mam. Rozumiem, że w tej sprawie dzwonisz do mnie?
Usłyszałam serdeczny śmiech.
– Tak, panie Wacławie, ale potrzebuję też czterech koni i woźnicy. Czy mógłby mi pan pomóc? Muszę zorganizować to dla mojej koleżanki, która, delikatnie mówiąc, została wystawiona do wiatru, a bierze ślub. W związku z tym, że ja przejęłam organizację całej imprezy, jestem zmuszona przygotować wszystko od początku. To długa historia. Opowiem panu o tym w innym czasie – dodałam.
– A na kiedy musiałbym przygotować powóz i konie?
– Właśnie w tym problem, bo ślub ma się odbyć w tę sobotę – powiedziałam.
– Powóz mam, ale gorzej z końmi. Dwa idą w Warszawie na wyścigach, ale one i tak by się nie nadawały do zaprzęgu, cztery ogiery pojechały do stadniny mojego przyjaciela, a cztery nasze klacze są w stadninie pod Kaliszem. Kilka klaczy jest źrebnych. W lipcu przyjadą nowe konie, które zakupiłem. Muszę ci powiedzieć, że poszedłem za przykładem Jagodzińskiego i wyremontowałem stajnie oraz przebudowałem pensjonat. Mamy teraz dużo więcej miejsc noclegowych. Ale wracając do koni, musiałbym coś wymyślić – odpowiedział nieco zmartwiony pan Wacław.
– Nie są nam potrzebne konie reprezentacyjne, panie Wacławie. A czy ma pan nasze hucułki?
– Oczywiście, że mam. Gdyby mogły być hucuły, to mamy wszystko załatwione. Dam ci najlepszego woźnicę i ozdobną uprząż dla koni. Gdzie ma się odbyć ten ślub?
– W pałacyku w Zawęgłowie, właśnie u Jagodzińskiego.
– Ooo! To świetnie, będziemy mieli blisko. Załatwione, Viktoria! W piątek o czternastej konie i powóz będą w waszym domu. Powiedzmy, że transport moja firma bierze na siebie. To w ramach wieloletniej naszej współpracy.
Wymieniliśmy jeszcze kilka uwag, podziękowałam i pożegnaliśmy się serdecznie.
– No! To jedną sprawę mamy załatwioną – powiedziałam do siebie.
Poszłam do kuchni zrobić sobie świeżą kawę, ponieważ dla mnie nie ma nic gorszego do wypicia niż zimna kawa. Widok, jaki ujrzałam, nieco mnie zaskoczył. Na prawie wszystkich blatach suszyły się jakieś olbrzymie ilości makaronu. No niby nic dziwnego, ciocia Gienia wielokrotnie robiła makaron do rosołu i następnie suszyła go na blatach, ale nigdy takich ilości nie widziałam. Przyszło mi coś do głowy, zrobiłam szybko kawę i poszłam do salonu, gdzie czekali wszyscy.
– Ciociu Gieniu, czy ciocia rozmawiała może z Małgosią?
– Tak, a co? Może się przyda, a jak nie, to sami zjemy albo Vikusia zabierze dziadziusiowi do Lozanny – odparła buńczucznie ciocia Gienia.
Uśmiechnęłam się i pomyślałam, że jej makaron jest naprawdę wyśmienity. Jeżeli podamy rosół, to goście będą zachwyceni.
– Oczywiście, że się przyda. A czy może ma ciocia jeszcze jakieś niespodzianki?
– Idę nakarmić psy, a wy tu sobie porozmawiajcie – powiedział Roman, który w międzyczasie dowiedział się o wydarzeniach chyba od Jadzi.
Ciocia Gienia nadymała policzki, wypuściła z nich powietrze i powiedziała:
– A tak się złożyło, że miałam zapeklowane mięsa. Wiedziałam, że Vikusia przyjedzie, to przygotowałam zawczasu. Szynki uwędziłam, teraz dochodzą na zimnym dymie. Wojciechowski kiełbasy narobił. Odbierzecie to od niego, jak będziecie w Przesiece. Takiej kiełbasy, jak on robi, to w całej Europie nie kupisz. Mięsa na balerony w solance czekają i całkiem przypadkiem mam przygotowane ciasto na piernik.
Tym ciastem ciocia Gienia mnie trochę zaskoczyła. Receptura tego konkretnie ciasta piernikowego wymaga, by zrobić je i upiec dwa do trzech tygodni wcześniej, bo ciasto potem musi zmięknąć. Jest to znany od przeszło stu lat w naszej rodzinie przepis, według którego pieczono pierniki na różne okazje i święta. Można z niego robić świąteczne pierniczki lub całe placki przekładać różnymi kremami. Jest niepowtarzalny w smaku i wyjątkowy w swoim rodzaju!
– Cieszę się bardzo – powiedziałam i podeszłam uściskać ciocię. – Czyli mamy połowę problemów mniej dzięki przedsiębiorczości cioci Gieni. Dziękuję bardzo.
Ciocia Gienia siedziała dumna jak paw. Chciało mi się śmiać, ale się powstrzymałam. Jadzia nie wytrzymała w tej śmiesznej sytuacji i pierwsza parsknęła śmiechem, a po chwili już wszystkie trzy się śmiałyśmy.
Zdawałam sobie sprawę, że czeka mnie bardzo dużo pracy, jednakże w takiej chwili nie mogłam odmówić pomocy, tym bardziej że wiedziałam, jak bardzo każde wsparcie w obecnej sytuacji jest potrzebne. Ponadto Zuzia była moją koleżanką, poprzez Małgosię, ale jednak. Do tego łączyła nas praca zawodowa. Zuzanna wykonywała dla naszej firmy sporo projektów jeszcze przed ukończeniem studiów. Miała niezwykłe spojrzenie na architekturę. Łączenie nowego budownictwa ze starymi budynkami wychodziło jej w nadzwyczajny sposób. Miała także za sobą parę wygranych konkursów. Znałam też Daniela, za którego Zuzia wychodziła. Świetny chłopak i bardzo porządny człowiek. Tylko ta jego rodzina, a właściwie matka Daniela obnosząca się ze swoim bogactwem i brakiem szacunku dla zwykłych ludzi, wyjątkowo wręcz działała mi na nerwy. No ale każdy ma jakieś swoje słabsze strony… Ja niestety także je mam.
Ciekawe, co się mogło stać, że tak nagle rozchorowała się kucharka i w dziwnych okolicznościach zaginęła sukienka. Jak to możliwe w dzisiejszych czasach? Żaden salon nie powinien sobie pozwolić na takie nieporozumienia. Nie mówiąc już o firmie cateringowej. Sprawdzimy te wszystko informacje, ale w swoim czasie. Należy skontaktować się jak najszybciej z Karolem. On może pomóc nam ustalić, co tak naprawdę się wydarzyło. Oczywiście powinnam zapytać też o wydarzenia pod domem dziadka, a przede wszystkim, kim jest człowiek znaleziony przez Małgosię. Może Karol będzie miał już jakieś istotne wiadomości. Poprosiłam więc Romana, by zadzwonił do Karola i zorientował się, jak wygląda ta sprawa i czy udało mu się już coś ciekawego ustalić.
***
Małgosia napisała szybko listę spraw do załatwienia, dołączyła menu, wysłała e-mail i powiadomiła mnie, że pojechała do domu Zuzi, która była wprawdzie w pracy, ale w domu pozostała pani Krystyna i to z nią Małgosia chciała rozmawiać. Zuzia tak naprawdę wiedziała tylko o tym, że są jakieś problemy z suknią ślubną. Pani Krystyna o niczym więcej jej nie powiedziała. Z racji tego, że Zuzia miała do skończenia pilny projekt, zostawiła wszystkie sprawy weselne na głowie Małgosi i pani Krysi, by nadrobić kilka dni.