Źródło i mielizny - ebook
Źródło i mielizny - ebook
„Źródło i mielizny” to kontynuacja zbioru esejów zatytułowanego „Dla Sprawy”. Tym razem autor zamierzał pisać w tonie zupełnie poważnym, ale i tak wkradło się do tej książki sporo lekkiego humoru. Chesterton z właściwą sobie przenikliwością przygląda się rozmaitym przejawom współczesnego życia i kryjącym się za nimi ideom. Opisuje komunizm jako rozpasany ascetyzm, a kapitalizm jako głównego wroga rodziny. Chwali uroki pustelnictwa, wyjaśnia, czemu dzisiejsza ekonomia jest chora i czemu każdy powinien żyć trzysta lat. Zajmuje się historiografią i aliteracją, krytykuje fanatyczną pasję zakazywania oraz kontrolę urodzeń. We wszystkich tych kwestiach pokazuje, że ilekroć cywilizacja odchodzi od katolicyzmu, prędzej czy później odchodzi też od zdrowego rozsądku i popada w taką czy inną ideologiczną obsesję. Wiara katolicka, twierdzi Chesterton, jest wiecznym źródłem, podczas gdy wiele nowoczesnych trendów to tylko zwodnicze mielizny.
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8079-289-0 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Fides & Ratio
DOTYCHCZAS UKAZAŁY SIĘ:
G.K. Chesterton, ORTODOKSJA
G.K. Chesterton, WIEKUISTY człowiek
G.K. Chesterton, HERETYCY
Jacques Maritain, TRZEJ REFORMATORZY
Ronald A. Knox, UKRYTY STRUMIEŃ
Jacques Maritain, NAUKA I MĄDROŚĆ
Jean Daniélou, ANIOŁOWIE I ICH MISJA
Dietrich von Hildebrand, KOŃ TROJAŃSKI W MIEŚCIE BOGA
Dietrich von Hildebrand, SPUSTOSZONA WINNICA
Karl Adam, JEZUS CHRYSTUS
Jacques Maritain, RELIGIA I KULTURA
G.K. Chesterton, OBRONA CZŁOWIEKA - WYBÓR PUBLICYSTYKI
G.K. Chesterton, OBRONA ŚWIATA - WYBÓR PUBLICYSTYKI
G.K. Chesterton, OBRONA WIARY - WYBÓR PUBLICYSTYKI
G.K. Chesterton, DLA SPRAWY
G.K. Chesterton, OBRONA ROZUMU - WYBÓR PUBLICYSTYKI
Joseph de Maistre, O PAPIEŻUTYTUŁEM WSTĘPU
Szalenie pociągał mnie pomysł, żeby dać tym esejom zbiorczy tytuł „Żarty na bok”. W ten prosty, sensowny sposób mógłbym uprzedzić, że jeśli Czytelnik szuka tu humoru, nie znajdzie go zbyt wiele, a jeśli chce znaleźć przede wszystkim humor, niech lepiej z góry machnie ręką. Są to bowiem eseje polemiczne, dotyczące tematów, które polemista traktuje jak wyzwanie, lecz którymi eseista nie zająłby się dla własnej przyjemności. Niestety, ludzie bardziej praktyczni ode mnie uznali, że jeśli dam tytuł „Żarty na bok”, każdy uzna to za żart. Oto ponure świadectwo, w jak wariackim świecie żyjemy. Na mój chłopski rozum oznacza to, że gdybym zatytułował książkę „Uciekajcie jak najdalej!”, wszyscy by uznali, że zasadniczo radzę nie ruszać się na krok. Niejeden esej można by napisać o tym osobliwym współczesnym wyczuleniu na werbalne gry i podteksty, lub o upodobaniu do pewnych słów, których używa się nawet po to, by się od nich stanowczo odżegnać. W każdym razie, te eseje powstawały w ferworze dyskusji, co z konieczności oznacza, że ci, którzy na dany temat mają inne zdanie niż ja, będą nimi zdegustowani, podczas gdy ci, dla których temat jest obojętny, będą nimi znudzeni.
Wiodłem, jeśli można się tak wyrazić, bardzo szczęśliwe i udane życie literackie. Krytycy traktowali mnie raczej z wyrozumiałością niż ze zniecierpliwieniem; toteż bez cienia urazy zauważam, że ich podejście nieco się później zmieniło, czy może przeszło w inną fazę. Do pewnego momentu podszczypywali mnie pobłażliwie, zakładając, że choć piszę to, co piszę, przecież na pewno tak nie myślę. Potem zaczęli atakować ostrzej, bo odkryli, że owszem – tak właśnie myślę. Zaś każdy, kto został zmuszony bronić tego, co myśli, jest też zmuszony przemieszczać się po całym strategicznym polu walki i toczyć boje na wielu obszarach, gdzie leżą fakty, łącznie z obszarami, na które z pewnością by się nie zapuścił, gdyby kierował się własną chęcią i inklinacją. Nie może liczyć, że będzie się rozprawiał wyłącznie z takimi herezjami, które go bawią. Musi wziąć się sprawiedliwie i za takie, które go nudzą; musi zająć się nimi z całą powagą i wyjaśnić, z jakiej realnej przyczyny zaprzecza jakiejś realnie głoszonej tezie. Nie ma znaczenia, że sam takiej tezy nie głosi i osobiście wolałby pisać o czymś innym. Mój łagodny, racjonalistyczny umysł doszedł więc do wniosku, że wszystko to znakomicie bym podsumował słowami „Żarty na bok”.
Tak czy owak, właśnie dlatego zacząłem ten zbiór od eseju pod tytułem „Wybaczcie błaznom”. Nie powiem, że jest to łabędzi śpiew kalamburzysty (bo jako człowiek o niezbyt łabędzich kształtach nawet bym nie pomyślał, żeby użyć wobec siebie tej ornitologicznej metafory), lecz w pewnym sensie jest to właśnie podsumowanie moich dość niepoważnych wybryków stylistycznych i wszystkiego, co – jak sądzę – obiektywnie przemawia na ich rzecz. Niestety, tak się składa, że człowiek zwalczający tezę, którą szczerze uważa za fałszywą, może tylko pomarzyć o wybornym immunitecie błazna. Chcąc nie chcąc, wypowiada się z powagą, bo wówczas nawet ci, którzy najbardziej nim gardzą nie mają innego wyjścia, jak w desperacji wziąć go serio.
A skoro mowa o pierwszym eseju w tym zbiorze, jest jeszcze jeden powód, by napisać te parę słów tytułem wstępu. Już po tym, jak ten esej się ukazał, zacząłem z dużo cieplejszymi uczuciami doceniać wspaniałą twórczość pana T. S. Eliota, któremu chciałbym w tym miejscu ofiarować przeprosiny. Otóż, artykuł „Wybaczcie błaznom” zawiera omyłki, do których doszło niechcący. To nie pan Eliot, lecz inny krytyk, z którym go pomyliłem, wystąpił z tą konkretną krytyką aliteracji. Cytat z pana Eliota przytoczyłem z pamięci; źródła nie zdołałem wytropić, lecz jeśli kolejność słów nie zgadza się z oryginałem, i tak nie ma to wpływu na meritum argumentu. Artykuł pod tytułem „Przeprosiny dla pana T. S. Eliota”, który planowałem zamieścić w tym samym miesięczniku, musiałby jednak traktować o czymś więcej niż tylko o werbalnej pomyłce.
Przekroczyłbym wszelkie granice, gdybym zadedykował książkę poecie z tego tylko powodu, że przekręciłem cytat z jego wiersza. Byłbym jednak dumny, mogąc umieścić na tym zbiorze esejów dedykację dla T. S. Eliota, z nadzieją, że powróci jeszcze do naszego świata prawdziwa logika i światło tradycji.WYBACZCIE BŁAZNOM
Swego czasu pojawiłem się na łamach „London Mercury”, spłoniony i zawstydzony, żeby przyznać rację recenzentowi, który zapytał życzliwie, czy nie powinienem zamieszczać w mojej publicystyce więcej elementów autobiograficznych. Cały w pąsach, próbowałem podziękować za recenzję – i za komplement.
Lecz już się nie płonię. Poczucie przyzwoitości doszczętnie mnie opuściło; i oto znów się pojawiam, tym razem w niecnym celu. Naszpikuję artykuł tyloma elementami autobiograficznymi, że popadnę w absurdalny egotyzm. Przekornie i bezwstydnie przejawię egotyzm jeszcze większy, bo spróbuję wykazać, że wcale nie jestem egotyczny, po czym, kpiąc sobie z logiki, oznajmię, że jestem egotyczny w interesie innych ludzi. To wewnętrzna sprzeczność, ale nie widzę powodu, żeby się tym przejmować. Bądź co bądź, matematyka, moralność, religia i cała masa innych koncepcji osiągnęły dziś poziom tak wysoki i wysublimowany, że składają się wyłącznie z wewnętrznych sprzeczności. Będę więc robił swoje, zachowując straszny spokój.
A zrobię to, ponieważ nie przychodzi mi do głowy, jak inaczej można by zwrócić uwagę na realny literacki problem, dotyczący zwłaszcza literatury popularnej (że ośmielę się użyć również i tego pojęcia, uchodzącego za wewnętrznie sprzeczne). Jedyne, co leży w mojej mocy, to zastosować konkretny ciąg argumentów, z konieczności obejmujący również mój własny przykład – i miejmy tylko nadzieję, że inne przykłady okażą się zabawniejsze.
Mówi się o pisarzach, że nie znoszą krytyki swoich utworów, choćby najbardziej oględnej. Każda krytyczna wypowiedź, w ich odczuciu, to nikczemna insynuacja, którą biorą do siebie, jakby chodziło o osobistą zniewagę. Bez mizdrzenia się mogę stwierdzić, że w moim przypadku tak nie jest, a czasem bywa wręcz odwrotnie. Większość krytycznych uwag odbieram jako prawdziwe. Nie rozumiem tylko, i chyba nigdy nie zrozumiem, dlaczego wszystkie owe usterki, skądinąd słusznie mi wytykane, miałyby być tak znów ważne.
Pewien recenzent pochylił się nade mną z wielką troską, zauważając, że za często używam aliteracji. Zacytował przy tym pana T. S. Eliota², który powiedział ponoć, że taki styl przekracza granice ludzkiej wytrzymałości i doprowadza go do szału. Z tego co wiem, podobną uwagę poczynił na temat mojej angielszczyzny także inny amerykański autor, pan Cuthbert Wright. I kiedy się nad tym zastanowić, to święta prawda. Istotnie, o wiele za często używam aliteracji. W gruncie rzeczy jedyna kwestia sporna między mną a tymi dżentelmenami to kwestia nasilenia; czyli kwestia, jak zagęszczona musi być aliteracja, żeby jej unikanie stało się ważne i konieczne.
Stanowczo bowiem twierdzę, że nie da się uniknąć aliteracji inaczej jak tylko umyślnie unikając takich czy innych wyrazów – i proszę, aliteracja wkradła się nawet do tego zdania! Pisarz języka angielskiego, jeśli mówi szybko lub pisze dużo, co i rusz stosuje pod rząd wyrazy na tę samą literę, bo angielszczyzna ma taką akurat właściwość i skłonność. Może dlatego cała anglosaska poezja, począwszy już od Piersa Plowmana (który dostarczył mej duszy wiele radości), aż kipi od aliteracji. W mowie potocznej, nad którą ludzie się nie zastanawiają, ta skłonność angielszczyzny przejawia się w sposób ewidentny w przeróżnych przysłowiach, porzekadłach, rymowankach, grach słów i w bezliku innych form językowych. Anglicy lubią używać wyrażeń takich jak „wiatr i woda” – wind and water, „pożar i powódź” – fire and flood, „toboły i tobołki” – bag and baggage. Zauważając, że pewne rzeczy są od nas niezależne, albo zachęcając do pośpiechu, Anglik może użyć przysłowia, że czas i przypływ – time and tide – nie czekają na nikogo. Będąc w trudnej sytuacji, powie, że dostał się między diabła a morskie odmęty – devil and the deep sea. Gdy namawia kogoś do oszczędności, ma na podorędziu porzekadło: nie zmarnuj, to ci nie zbraknie – waste not, want not. Opisując z aprobatą czyjś ubiór jak spod igły, stwierdzi, że ów ktoś odszykował się tip-top – spick and span. Gdy chce kogoś pobić i posiniaczyć, zamierza go przerobić na granatowo – black and blue. Mówiąc o pijaństwie, odejmującym rozum, zauważy, że gdy wino się w nas wlewa, pomyślunek wybywa – when the wine is in the wit is out; a stwierdzając, że trzeba być konsekwentnym, posłuży się dawną ludową mądrością, głoszącą, że czy to za pensa, czy za funta, tak samo idzie się siedzieć – in for a penny, in for a pound. Zamiast kupować kota w worku, nabywa prosię w paczce – pig in a poke. Kiedy zbzikuje na jakimś punkcie, znajomi powiedzą o nim, że bzyczy mu pszczoła pod czepkiem – a bee in a bonnet – zaś kiedy bzik całkiem go ogarnie, pszczoła urośnie do rozmiarów nietoperza, tłukącego się po dzwonnicy – a bat in a belfry. I tak można by opowiadać jeszcze długo, śledząc po kolei miriady fantastycznych przebłysków ludowej wyobraźni lingwistycznej.
Ile skomplikowanych starań, a nawet bezsennego łamania głowy, muszą poświęcać bardziej wyrafinowani pisarze, aby unikać tych ciągłych przypadkowych zbieżności; by prześlizgiwać się sprintem między kroplami tej ulewy! Ich świadomość czuwa w straszliwym napięciu, w każdej chwili gotowa rzucić się na poszukiwanie synonimu. Widzę oczyma duszy, jak pan T. S. Eliot w ostatniej chwili gryzie się w język, odchrząkuje zakłopotany i zamiast „nie zmarnuj, to ci nie zbraknie” wygłasza z dystyngowaną elegancją: „nie zmarnuj, to nie popadniesz w deficyt finansowy”. Chętnie wyobrażam sobie pana Cuthberta Wrighta, kiedy pośród amerykańskiego pośpiechu i zamętu wciąż ma tyle przytomności umysłu, by zakrzyknąć: „czas i ruchy mas oceanicznych nie czekają na nikogo!”. Prawie słyszę, jak doradza, by nie kupować prosiaka w torbie albo opowiada, wykazując się znajomością rzadkich słów, że pewnemu znajomemu nietoperz lata po kampanili. Nieco trudniej imaginować sobie, jak zaczyna mówić, że „Smith wygląda tip-…” – i tutaj biedny pan Wright urywa raptownie i zastyga w pół słowa, podczas gdy jego umysł gorączkowo przetrząsa zasoby pamięci w poszukiwaniu jakiegoś synonimu dla „top”. Bez najmniejszego trudu widzę jednak awangardowego artystę z tej właśnie szkoły, który, malując ofiarę pobicia, zastanawia się nad nową ekspresyjną formą dla staroświeckich siniaków w kolorze granatowym. Zabawnie byłoby stworzyć specjalny test barw, pozwalający odróżnić poszczególne szkoły malarstwa; kiedyś, pamiętam, proponowano w tym celu czerwoną trawę i zielone niebo. Ofiara posiniaczona przez dekadenta miałaby więc sińce w kolorze żółtym, przez futurystę – w soczystej barwie pomarańczy, przez neowiktorianina – w purpurowym odcieniu fioletu; lecz wszyscy oni cofnęliby się ze wstrętem przed kolorem granatowym, do tego bowiem stopnia są wyżsi nad trywialną aliterację, zawartą w słowach beating them black and blue.
Jeśli wspominam o tych nowych różnorakich stylach, to nie bez powodu. Krytyka literacka posługuje się czasem metodami tak udziwnionymi, że trudno za ich pomocą ocenić jakikolwiek w ogóle styl, czy to mój, czy awangardowy. Weźmy choćby samego pana T. S. Eliota. Czytałem niedawno recenzję jego poematu. Recenzent nie szczędził pochwał, z pewnością bardzo słusznych, aczkolwiek (odnoszę wrażenie) mających też coś wspólnego z faktem, że poemat jest utrzymany w tonie „głębokiej melancholii i poczucia utraconych złudzeń”. Fragment, przytoczony jako szczególnie godny uwagi, zaczynał się, o ile pamiętam, od słów:
Po korytarzach pachnie pieczeń.
I to już wystarczająco pokazuje, o jaką trudność mi chodzi.