Zrodzony - ebook
Zrodzony - ebook
„Jestem osobą czy bronią”, pyta Zrodzony w obliczu śmierci.
„Jesteś osobą”, odpowiada Rachel. „Ale jak każda osoba, możesz być także bronią”.
W „Zrodzonym” , nowej imponującej powieści Jeffa VanderMeera, autora uznanej trylogii „Southern Reach”, młoda kobieta imieniem Rachel żyje jako poszukiwaczka w zrujnowanym, niebezpiecznym mieście w niedalekiej przyszłości. Miasto jest pełne porzuconych biotechnologicznych wytworów Firmy – organizacji, która obecnie jest w rozsypce – i nękane nieprzewidywalnymi atakami olbrzymiego niedźwiedzia. Z jednej ze swoich wypraw Rachel przynosi Zrodzonego, który jest mała zieloną bryłką – rośliną czy zwierzęciem? – ale cechuje go dziwna charyzma. Rachel coraz bardziej przywiązuje się do Zrodzonego i otacza go opieką, na którą nie może sobie pozwolić. Taka słabość zagraża jej niepewnemu bytowi, irytuje jej partnera, Wicka, oraz zaburza – być może na zawsze – delikatną równowagę panującą w bezlitosnym mieście. A jednak Rachel, mimo że nie rozumie, czym albo kim jest Zrodzony, nie potrafi z niego zrezygnować, chociaż on stale rośnie i się zmienia… „Urodził się, ale to ja go zrodziłam”.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66065-52-9 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Natrafiłam na Zrodzonego pewnego słonecznego spiżowego dnia, gdy olbrzymi niedźwiedź Mord włóczył się w pobliżu naszego domu. Dla mnie Zrodzony początkowo był tylko znaleziskiem. Nie wiedziałam, co będzie dla nas znaczył.
Tamtego dnia nie wyglądał imponująco: ciemnofioletowy, mniej więcej wielkości mojej pięści, przyczepiony do futra Morda niczym przymknięty zabłąkany ukwiał. Znalazłam go tylko dlatego, że co około pół minuty jego fioletowe ciało rozjarzało się szmaragdowym światłem, jak latarnia morska.
Kiedy się zbliżyłam, zalała mnie wzbierająca fala słonej woni i przez chwilę nie otaczało mnie zrujnowane miasto, nie musiałam szukać pożywienia ani wody, a wokoło nie grasowały gangi ani zbiegłe zmienione stworzenia o nieznanym pochodzeniu i zamiarach. Zmasakrowane, spalone ciała nie zwisały ze strzaskanych latarni.
Zamiast tego, przez jedną niebezpieczną chwilę, miałam wrażenie, że ta rzecz, którą znalazłam, pochodzi z basenów pływowych mojej młodości, z czasów, zanim przybyłam do miasta. Poczułam słoną woń sprasowanych suszonych kwiatów, podmuchy wiatru i chłodną wodę obmywającą mi stopy. Długie polowanie na muszelki, szorstki głos ojca, melodyjna, wznosząca intonacja matki. Miodowe ciepło piasku, w którym zanurzałam stopy, spoglądając ku horyzontowi i białym żaglom statków, opowiadających historie o gościach spoza naszej wyspy. Jeśli kiedykolwiek mieszkałam na wyspie. Jeśli to kiedykolwiek było prawdą.
Słońce miało kolor spróchniałego zęba, jak jedno ze ślepi Morda.
* * *
Żeby znaleźć Zrodzonego, przez cały ranek tropiłam Morda, od chwili gdy się zbudził w cieniu budynku Firmy, daleko na południu. Faktyczny władca naszego miasta uniósł się w powietrze i zbliżył do mojej kryjówki, by zaspokoić pragnienie. Rozwarł potężną paszczę i potarł pyskiem o koryto skażonej rzeki na północy. Nikt poza Mordem nie mógł napić się z tej rzeki i przeżyć; Firma tak go ukształtowała. Potem ponownie wzbił się ku błękitowi, morderca lekki jak pyłek dmuchawca. Gdy znajdował zwierzynę, daleko na wschodzie, pod gniewnymi bezdeszczowymi chmurami, nurkował z wysokości i pozbawiał oddechu wrzeszczące kawałki mięsa. Zmieniał je w czerwoną mgiełkę, kłębiącą się falę niewyobrażalnie cuchnącego oddechu. Czasami kichał od ich krwi.
Nikt, nawet Wick, nie wiedział, dlaczego Firma nie przewidziała, że pewnego dnia Mord zmieni się z psa podwórzowego w ich zgubę, i dlaczego nie próbowała go zniszczyć, póki wciąż miała taką możliwość. Teraz było za późno, ponieważ Mord nie tylko stał się olbrzymem, ale, za sprawą jakiegoś cudu inżynierii, którego dokonała Firma, nauczył się lewitować, latać.
Kiedy dotarłam do miejsca spoczynku Morda, on już niespokojnie spał, targany przypominającymi trzęsienie ziemi czknięciami, a jego udo wznosiło się wysoko nade mną. Nawet gdy leżał na boku, jego sylwetka sięgała trzeciego piętra. Oszołomiony po zaspokojeniu żądzy krwi bezmyślnie zwalił się na ziemię, burząc jeden z budynków tak, że zmiażdżone cegły rozsypały się wokoło, tworząc leże uśpionego potwora.
Mord miał pazury i kły, które mogły błyskawicznie patroszyć i unicestwiać. Jego ślepia, czasami otwarte nawet podczas snu, były jak pokryte zaschniętą warstwą much latarnie morskie, szpiedzy umysłu, który, jak uważali niektórzy, działał w kosmicznej skali. Ale dla mnie, ludzkiej pchły stojącej przy jego boku, Mord przede wszystkim był źródłem dobrych łupów. Z sobie tylko znanych powodów niszczył i odtwarzał nasze zrujnowane miasto, a zarazem bezmyślnie je obdarowywał.
Kiedy rozwścieczony Mord wyruszał ze swojego leża, które wyżłobił w zranionym boku budynku Firmy, w jego nitkowatym futrze, skąpanym w brudzie, cuchnącym padliną i chemikaliami, zaplątywały się najróżniejsze skarby. Darowywał nam pakunki bezimiennego mięsa z nadwyżek żywieniowych Firmy, a czasami w jego futrze znajdowałam truchła nierozpoznawalnych zwierząt o jasnych wyłupiastych ślepiach i czaszkach rozsadzonych przez wewnętrzne ciśnienie. Przy odrobinie szczęścia niektóre z tych skarbów opadały z niego jak deszcz, gdy człapał po okolicy albo sunął wysoko w górze, a wtedy nie musieliśmy się na niego wspinać. W najlepsze, a zarazem najgorsze dni znajdowaliśmy żuki, które można włożyć do ucha, podobne do tych, jakie budował mój partner Wick. Zazwyczaj, jak to w życiu, nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać, więc tylko podążaliśmy za Mordem z pokornie pochylonymi głowami, licząc na to, że czymś nas obdaruje.
Wick zawsze mnie ostrzegał, że niektóre z tych przedmiotów mogły tam zostać umieszczone rozmyślnie. Mogły stanowić pułapkę. Odwrócenie uwagi. Ale ja znałam się na pułapkach. Sama je zastawiałam. Dlatego, gdy każdego ranka ruszałam w drogę, zgodnie z oczekiwaniami ignorowałam ostrzeżenia Wicka. Z myślą o własnym przetrwaniu podejmowałam ryzyko, po czym przynosiłam mu wszystkie znaleziska, aby mógł je przejrzeć, jak wyrocznia wróżąca z wnętrzności. Czasami odnosiłam wrażenie, że Mord ofiarowuje nam te przedmioty z chorego poczucia odpowiedzialności za nas, jego zabawki, nad którymi może się znęcać; czasami uważałam, że sama Firma kazała mu to robić.
Przyglądając się jego bokowi, rozmyślałam o tym, że wielu poszukiwaczy błędnie oceniło głębokość snu Morda i zostało uniesionych, a potem, nie mogąc się utrzymać, spadło i zginęło... podczas gdy nieświadomy Mord sunął jak głaz nad swoim myśliwskim rezerwatem, miastem, które jeszcze nie zasłużyło na to, by odzyskać swoje miano. Z tych powodów zawsze ograniczałam się tylko do badawczych wypraw wzdłuż boku Morda. Seethera. Theebera. Morda. Miał wiele imion, które często brzmiały cudownie w uszach osób wypowiadających je na głos.
Czy zatem Mord naprawdę sypiał, czy był to podstęp, który zrodził się w wirującym toksycznym śmietniku jego umysłu? Tym razem to nie było takie proste. Ośmielona chrapaniem Morda, które potężnie wstrząsało jego grzbietem, przemieściłam się dalej wzdłuż jego biodra, podczas gdy inni poszukiwacze w dole wykorzystywali mnie w roli swojego szpiega. I tam, w gęstwinie brunatnego, szorstkiego futra przypominającego wodorosty, natrafiłam na Zrodzonego.
Leżał i cicho mruczał do siebie, przymknięty otwór na jego szczycie miarowo się rozchylał, cielesne spirale na zmianę kurczyły się i rozszerzały. Wtedy jeszcze nie stał się „nim”.
Im bliżej podchodziłam, tym bardziej Zrodzony wyłaniał się z futra Morda, podobny do mieszanki ukwiału z kałamarnicą, niczym smukły wazon pokryty falującymi kolorami, od fioletu, przez granat po morską zieleń. Cztery pionowe wypukłości wspinały się wzdłuż jego ciepłej, pulsującej skóry. W dotyku był gładki jak obmywany wodą kamień, chociaż nieco gumowaty. Pachniał jak sitowie w leniwe letnie popołudnie na plaży, a pod wonią morskiej soli krył się zapach passiflory. Dużo później zrozumiałam, że ktoś inny mógłby czuć w jego obecności inną woń, a nawet postrzegać inną formę.
Nie wyglądał jak pożywienie i nie był pamięciożukiem, ale nie sprawiał wrażenia bezużytecznego, więc go zabrałam. Nie sądzę, bym mogła się powstrzymać.
Wokół mnie ciało Morda unosiło się i opadało w rytmie oddechów, więc ugięłam kolana, by utrzymać równowagę. Niedźwiedź chrapał i drgał przez sen, odgrywając jakąś psychotyczną senną pieśń. Jego fascynujące ślepia – ogromne i żółto-czarne, pobrużdżone jak meteory albo strzaskana kopuła obserwatorium na zachodzie – były mocno zaciśnięte, a potężny łeb wyciągał się na wschód, nie przejmując się żadnym zagrożeniem.
Zrodzony tymczasem był bezbronny.
Inni poszukiwacze, których w wielu przypadkach wiązały niechętne rozejmy, zaczęli wspinać się po boku Morda, rozochoceni, podejmując ryzyko zanurzenia się w lesie jego brudnego, świętego futra. Ukryłam swoje znalezisko pod obszerną koszulą, a nie w torbie, by nie mogli łatwo go dostrzec lub ukraść, gdy będą mnie wyprzedzać.
Zrodzony pulsował przy mojej piersi jak drugie serce.
„Zrodzony”.
Imiona i nazwy już niewiele znaczyły, dlatego przestaliśmy o nie wypytywać, aby się nawzajem nie zadręczać. Mapa dawnego horyzontu nawiedzała nas niczym groteskowa baśń, a gdy o niej opowiadaliśmy, zamiast słów pojawiały się dźwięki, jakie zwykle następują po katastrofie. Anonimowość pośród ruin Ziemi, właśnie tego poszukiwałam. Oraz pary dobrych butów na chłody. A także starej puszki z zupą na wpół zakopanej pod gruzami. Te rzeczy przynosiły nam szczęście; jaką siłę w porównaniu z nimi mogą mieć imiona?
A jednak nazwałam go „Zrodzonym”.Do kogo przyniosłam Zrodzonego
Nie ma co owijać w bawełnę: Wick, mój partner i zarazem kochanek, handlował narkotykami, a narkotyk, który sprzedawał, był straszny, piękny, smutny i słodki jak samo życie. Żuki, które Wick przerabiał albo budował z materiałów skradzionych z Firmy, po wsadzeniu do ucha nie tylko przekazywały wiedzę, ale także mogły usuwać lub dodawać wspomnienia. Ludzie, którzy nie potrafili stawić czoła teraźniejszości, wpychali je sobie do uszu, aby doświadczyć szczęśliwszych wspomnień należących do kogoś innego, pochodzących z dawnych czasów i miejsc, które już nie istniały.
Narkotyk był pierwszą rzeczą, jaką Wick mi zaproponował, gdy go poznałam, i pierwszą rzeczą, której odmówiłam, wyczuwając pułapkę udającą drogę ucieczki. Po włożeniu żuka do ucha, przy wtórze eksplozji mięty albo limonki powstawały cudowne wizje miejsc, które nie istniały, a przynajmniej miałam taką nadzieję. Byłoby to zbyt okrutne, wierzyć, że azyl może być prawdziwy. Taka myśl mogła ogłupić i uczynić lekkomyślnym.
Tylko oszołomiony wyraz twarzy Wicka w odpowiedzi na moje obrzydzenie sprawił, że zostałam, aby z nim porozmawiać. Żałuję, że dopiero dużo później poznałam źródło jego zakłopotania.
Postawiłam ukwiał na rozchwianym stole pomiędzy naszymi krzesłami. Siedzieliśmy na jednym z gnijących balkonów sterczących z urwistej skalnej ściany, która zainspirowała mnie do nazwania naszego schronienia Balkonowymi Klifami. Pierwotna nazwa tego miejsca, zapisana na zardzewiałej plakietce w na wpół zawalonym podziemnym holu, była nieczytelna.
Za nami rozciągał się labirynt, w którym mieszkaliśmy, a przed nami, daleko w dole, zasłonięta ochronną matą, którą Wick uplótł, aby chronić nas przed niechcianymi spojrzeniami, wiła się trująca rzeka, która otaczała większą część miasta. Mieszanka ciężkich metali, oleju i odpadków, która wydzielała toksyczne opary, przypominając nam, że zapewne umrzemy na raka albo coś gorszego. Za rzeką ciągnęło się pustkowie porośnięte karłowatą roślinnością. Nie było tam niczego dobrego ani zdrowego, a jednak od czasu do czasu wciąż nadchodzili stamtąd ludzie.
Ja także stamtąd się wyłoniłam.
– Co to jest? – spytałam Wicka, który dokładnie przyglądał się mojemu znalezisku.
Obiekt pulsował, niegroźny i funkcjonalny jak lampa. Ale jedną ze zbrodni, jakie Firma wyrządziła miastu, były testy biotechnologiczne prowadzone na ulicach, które zmieniły miasto w olbrzymie laboratorium, obecnie w połowie zniszczone, podobnie jak sama Firma.
Wick uśmiechnął się chudym uśmiechem chudego człowieka, bardziej przypominającym bolesny grymas. Z jedną ręką na stole i skrzyżowanymi nogami, ubrany w luźne lniane spodnie, które znalazł przed tygodniem, i białą zapinaną koszulę, którą nosił od tak dawna, że zaczęła żółknąć, wyglądał niemal na odprężonego. Ale wiedziałam, że to tylko poza, którą przybierał, tak dla potrzeb miasta, jak i ze względu na mnie. Rozcięcia na spodniach. Dziury w koszuli. Detale, o których starasz się zapomnieć, a które opowiadają prawdziwszą historię.
– Czym to nie jest? Oto pierwsze pytanie – odezwał się.
– A więc czym nie jest?
Wzruszył ramionami, nie chcąc się zdeklarować. Gdy rozmawialiśmy o znaleziskach, czasami wyrastał między nami mur ostrożności, którego nie lubiłam.
– Mam wrócić innym razem? Kiedy będziesz w bardziej rozmownym nastroju? – spytałam.
Z czasem straciłam do niego cierpliwość, co nie było miłe z mojej strony, ponieważ obecnie bardziej jej potrzebował. Kończyły się surowce, których używał do budowy swoich urządzeń, a także miał inne potrzeby. Rywale Wicka – zwłaszcza Magiczka, która przejęła kontrolę nad zachodnimi rubieżami miasta – zajmowali jego myśli i terytorium, wysuwając wobec niego żądania. Jego przystojna twarz zwieńczona cienkimi blond włosami, wystający podbródek i wysokie kości policzkowe niszczały jak świeca trawiona przez ogień.
– Umie latać? – spytał w końcu.
– Nie – odrzekłam z uśmiechem. – Nie ma skrzydeł.
Chociaż oboje wiedzieliśmy, że to o niczym nie świadczy.
– Gryzie?
– Mnie nie ugryzło – odpowiedziałam. – A co, sama powinnam to ugryźć?
– Może to zjemy?
Oczywiście nie mówił poważnie. Wick zawsze był przesadnie ostrożny, nawet wtedy, gdy postępował lekkomyślnie. Ale w końcu nieco się otworzył; nigdy bym się tego nie spodziewała. Może właśnie o to chodziło.
– Lepiej nie – odparłam.
– Moglibyśmy sobie tym porzucać.
– Pouczyć latania?
– Skoro nie zamierzamy tego zjeść.
– Już nie przypomina piłki.
To była prawda. Przez pewien czas stworzenie, które nazwałam Zrodzonym, pozostawało zwinięte, ale teraz z dziwnie ujmującym wdziękiem znów przybrało kształt wazonu. Leżało na stole, pulsując i migocząc w uspokajający sposób. Migotanie sprawiało, że wyglądało na większe, a może właśnie zaczęło rosnąć.
Piwno-zielone oczy Wicka osadzone w skurczonej twarzy rozszerzyły się i stały bardziej empatyczne, gdy zastanawiał się, co mu przyniosłam. Widziały wszystko, może poza tym, jak ja go postrzegałam.
– Wiem, czym nie jest – powiedział, znów poważniejąc. – Nie jest dziełem Morda. Wątpię, by Mord wiedział, że nosił to na sobie. Ale to nie oznacza, że musi pochodzić z Firmy.
Mord potrafił być przebiegły, a jego relacja z Firmą wciąż ulegała zmianie. Czasami zastanawialiśmy się, czy w pozostałościach budynku Firmy nie toczy się wojna domowa pomiędzy zwolennikami Morda a tymi, którzy żałowali, że go stworzono.
– Gdzie Mord mógł to znaleźć, jeśli nie w Firmie?
Drżenie ust Wicka sprawiało, że jego czyste rysy przykuwały uwagę i nabierały intensywności.
– Docierają do mnie szepty. O przemierzających miasto istotach, które nie są poddane Mordowi, Firmie ani Magiczce. Widuję te istoty na obrzeżach, nocą na pustyni i zastanawiam się...
Lisy i inne małe ssaki podążały za mną tego ranka. Czy właśnie o nich mówił Wick? Ich liczebność pozostawała zagadką – czy to Firma je produkowała, czy może pustynia wkraczała do miasta?
Nie powiedziałam mu o zwierzętach, chciałam usłyszeć jego własne świadectwo.
– Istoty? – zachęciłam.
Zignorował moje pytanie i zmienił temat.
– Cóż, nietrudno dowiedzieć się więcej. – Przesunął dłonią nad Zrodzonym. Karmazynowe robaki żyjące w jego nadgarstku na chwilę wysunęły się, by zbadać obiekt, po czym wróciły pod skórę.
– Zaskakujące. Pochodzi z Firmy. A przynajmniej został stworzony wewnątrz niej. – Wick pracował w Firmie w czasach jej świetności, dekadę temu, zanim został „odrzucony i wyrzucony”, jak to określał w nielicznych chwilach słabości.
– Ale nie przez nią?
– Cechuje go oszczędność konstrukcji, jaką zazwyczaj osiągają tylko firmowe komitety.
Kiedy Wick nie chciał przejść do sedna, zaczynałam się denerwować. Świat był już wystarczająco niepewny, a u Wicka oprócz bezpieczeństwa szukałam jedynie wiedzy.
– Sądzisz, że to jakaś pomyłka? – spytałam. – Ponadplanowy twór? Coś, co wyrzucono na śmietnik?
Wick pokręcił głową, ale jego zmarszczone czoło nie dodało mi otuchy. Był samowystarczalny i zamknięty w sobie. Podobnie jak ja. A przynajmniej oboje tak uważaliśmy. Ale teraz czułam, że ukrywa przede mną jakieś istotne informacje.
– Więc co?
– To może być niemal wszystko. Urządzenie sygnalizacyjne. Wołanie o pomoc. Może bomba. – Czyżby Wick naprawdę nie wiedział?
– Więc może jednak powinniśmy to zjeść?
Roześmiał się, burząc konstrukcję zmarszczek na swojej twarzy. Jego śmiech mnie nie zaniepokoił. Przynajmniej wtedy.
– Nie radzę. Znacznie gorzej zjeść bombę niż urządzenie sygnalizacyjne. – Nachylił się, a ja z taką lubością zapatrzyłam się na jego twarz, że musiał to zauważyć. – Ale powinniśmy poznać jego przeznaczenie. Jeśli mi to dasz, dokonam rozbioru na części i przepuszczę przez swoje żuki. W ten sposób więcej odkryję. Znajdę dla tego jakieś zastosowanie.
Na swój sposób byliśmy sobie równi. Jak partnerzy. Czasami nazywałam go swoim szefem, ponieważ poszukiwałam dla niego, ale nie musiałam mu dawać ukwiału. Nasz układ mnie do tego nie zobowiązywał. Owszem, mógł go zabrać, kiedy będę spała... ale nasza relacja stale musiała być poddawana próbie. Co nas łączyło? Symbioza czy pasożytnictwo?
Popatrzyłam na istotę leżącą na stole i wezbrała we mnie zachłanność. To uczucie pojawiło się niespodziewanie, ale było szczere – i nie wynikało tylko z faktu, że zaryzykowałam zbliżenie się do Morda, by odnaleźć Zrodzonego.
– Chyba na jakiś czas to zatrzymam – odrzekłam.
Wick posłał mi przeciągłe spojrzenie i wzruszył ramionami.
– Jak wolisz – odparł nieco zbyt swobodnie. Istota była nietypowa, ale już widzieliśmy podobne stworzenia. Może Wick uważał, że nie mogą z tego wyniknąć żadne kłopoty.
Potem wyjął złotego żuka z kieszeni, włożył go sobie do ucha i jego oczy przestały mnie dostrzegać. Zawsze tak robił po tym, gdy coś w nieprzyjemny sposób przypominało mu o Firmie, wzbudzając w nim wściekłą nienawiść do siebie i melancholię. Tłumaczyłam mu, że gdyby wyznał, co tam się wydarzyło, mógłby odnaleźć spokój, ale zawsze mnie ignorował. Twierdził, że mnie chroni. Nie wierzyłam mu. Nie do końca.
Może próbował zapomnieć o szczegółach jakiejś osobistej porażki, której nie potrafił sobie wybaczyć, o czymś, co sam na siebie sprowadził, albo jakichś działaniach, które podjął pod koniec. Jednakże praca, którą wybrał – albo do której został zmuszony – po odejściu, każdej godziny każdego dnia przypominała mu o Firmie. Trudno było odgadnąć prawdę, ponieważ nie znałam się na biotechnologii. Podejrzewałam, że jego odpowiedzi mogłyby być tak fachowe, że nie zrozumiałabym szczegółów.
Gdybym skuteczniej przyciągnęła jego uwagę, gdyby pokłócił się ze mną o Zrodzonego, przyszłość mogłaby wyglądać inaczej. Gdyby próbował mi odebrać moje znalezisko. Ale tego nie zrobił. Nie był w stanie.Gdzie mieszkałam i dlaczego
Kiedy znalazłam Zrodzonego, byłam pod wieloma względami uwikłana w relację z Wickiem. Łączyła nas wspólna kryjówka: Balkonowe Klify, które wznosiły się na północno-wschodnich obrzeżach miasta, ponad skażoną rzeką. Na zachodzie, gdzie miasto opadało ku poziomowi morza, rozciągało się terytorium Magiczki. Na południu, pośród ruin przeplatanych oazami, znajdowały się pozostałości Firmy, chronione przez Morda. Duża część tego wszystkiego leżała na rozległym dnie wyschniętego morza przechodzącego w stepową równinę ciągnącą się poza miastem.
Wick znalazł Balkonowe Klify i przez jakiś czas samodzielnie je zajmował. Ale dopiero gdy mnie zaprosił, mógł w pełni zawładnąć tym miejscem. On wniósł swój kurczący się zapas biologicznych i chemicznych środków, a ja talent do tworzenia pułapek, zarówno fizycznych, jak i psychologicznych. Wykorzystując projekty Wicka, umocniłam i udrożniłam najbardziej stabilne korytarze, natomiast na końcach pozostałych umieściłam ukryte doły bądź powierzchnie usiane tłuczonym szkłem albo czymś jeszcze gorszym. Użyłam przerażających rekwizytów: okładek książek z trupimi czaszkami, zakrwawionej kołyski, która miała nigdy nie pęknąć, kilkudziesięciu par butów (niekiedy ze zmumifikowanymi stopami w środku). Z jednego z sufitów zwisały kruche szczątki przypominającego psa zwierzęcia, które zabłądziło w labiryncie korytarzy, a na przeciwległej ścianie widniało graffiti, które mogło przyprawić intruza o koszmary. Jeśli umiał czytać. Ten pokaz grozy był sprzężony z feromonami i halucynogenami Wicka, aktywowanymi za pomocą ukrytej linki. Zdarzały się ataki i dzicy lokatorzy próbowali szczęścia, ale zawsze udawało nam się obronić.
Jeden za szlaków prowadził do pokojów Wicka, inny do dawnego holu, z którego można było dotrzeć do ukrytej pokrywy umożliwiającej wyjście na powierzchnię. Kolejny pokrętny szlak wiódł najpierw do basenu, w którym Wick trzymał kipiące biosubstancje, niczym szalony naukowiec, a następnie do urwiska z balkonami, którym nasza kryjówka zawdzięczała swoją nazwę.
W myślach pośpiesznie przeniosłam się z miejsca pracy Wicka, niedaleko środka kopca, do południowego zbocza, z którego rozciągał się widok na budynek Firmy wznoszący się po przeciwnej stronie potężnych ruin południowo-zachodniego skrzydła miasta, co dodatkowo wzmacniało efekt oszołomienia i wpisywało się w mój plan stworzenia labiryntu dla nieproszonych gości. Jednakże po wyjściu trasa znów zwężała się do trzech korytarzy, z których tylko jeden prowadził do bezpiecznego miejsca. Były tam drzwi, od zewnątrz porośnięte mchem i pnączami, tak że wyglądały na część zbocza. W ich pobliżu roztaczał się nieznośny smród padliny, jednego z najbardziej błyskotliwych rozpraszających feromonów Wicka. Nawet ja z trudem korzystałam z tego wyjścia.
Wewnątrz labiryntu, w który przekształciliśmy Balkonowe Klify, połączyły nas sojusze, bardziej intymne niż te dotyczące sypialni. Korytarze? Tunele? Nawet te różnice zatarły się na skutek prac wykopaliskowych i sprowadzenia przez Wicka specjalnych gatunków pająków i owadów. Zaznaczałam swoje pułapki na mapie, podczas gdy Wick, wyszkolony w Firmie, używał do tego celu płastugi, którą trzymał w płytkim naczyniu z wodą, i na jej grzbiet nanosił delikatny zarys stale zmieniającego się planu wnętrz.
W pewnym momencie, gdy nasze systemy obronne zaczęły się ze sobą splatać, to samo uczyniły nasze ciała, wywołując niespodziewaną synergię. To, co narodziło się ze skrajnej samotności i pragnienia, z czasem wykroczyło poza zwykłą wygodę i zmieniło się w przyjaźń, a następnie zbliżyło do bezkształtnej granicy uczucia, które nie mogło być miłością – a przynajmniej ja nie zamierzałam tak go nazywać.
W chwilach słabości gładziłam dłonią jego żylastą pierś i żartowałam z bladej, niemal przejrzystej skóry, która wyraźnie odznaczała się na tle moich ciemnobrązowych ud, a wtedy przez jakiś czas czułam się szczęśliwa w ukrytym centrum naszych Balkonowych Klifów. Odpowiadało mi, że tam możemy być kochankami, by później wrócić do ról zwykłych sojuszników.
Jednakże zdawałam sobie sprawę, że podczas tych wspólnych nocy Wick traci siebie, aż do ostatniej cząstki, i staje się bezbronny. Czułam to bardzo wyraźnie, nawet jeśli się myliłam. I jeśli nawet z tego powodu coś przed nim ukrywałam, nadal pozostawałam otwarta na Balkonowe Klify, przenikane jakby promieniami lasera. Te linie promieniowały z nas obojga, z naszych ciał i mózgów, przeszywając pomieszczenia, które pozostawały bezpieczne dzięki naszym talentom. Czujniki, rozciągnięte linki, wrażliwe na dotyk i drgania, zupełnie jakbyśmy tkwili w samym środku czegoś ważnego. Nawet tutaj, leżąc pode mną, Wick nie mógł się uwolnić od tej więzi.
Czuliśmy także dreszcz tajemniczości, ponieważ dla własnego bezpieczeństwa nie mogliśmy pokazywać się razem na zewnątrz – wychodziliśmy różnymi drogami i o różnych porach – a to podekscytowanie częściowo przenosiło się na nasz związek. Ktoś, kto ukradkowo przemykałby wysoko nad nami, uznałby, że pod nim, pod zagajnikiem wątłych sosen, mieści się tylko rozległa sterta śmieci, stare wysypisko pokryte warstwami powyginanych dźwigarów, ludzkich szczątków, porzuconych lodówek, wysadzonych w powietrze samochodów – zgniecionych do postaci papki, elastycznej i niemal eleganckiej w dotyku.
Ale pod tym całym ciężarem kryliśmy się my, solidny dach Balkonowych Klifów oraz przekrój kopca służący nam jako dom – linie łączące kobietę zwaną Rachel z mężczyzną zwanym Wickiem. To wszystko miało tajemny kształt, który w nas żył, jak mapa powoli obracająca się w naszych umysłach, osobista kosmologia.
Właśnie tam i wtedy przyniosłam swój ukwiał, który nazwałam Zrodzonym – do tego kokonu, bezpiecznej przystani, rozległej pułapki, której utrzymanie wymagało czasu i cennych surowców, podczas gdy gdzie indziej tykający zegar odmierzał czas, który pozostawiliśmy. Oboje wiedzieliśmy, że niezależnie od tego, jak wiele biotechnologicznych istot Wick wytworzy albo kupi, części żuków i inne niezbędne składniki, które dawno temu zabrał z Firmy, w końcu się wyczerpią. Bez niezwykłych ulepszeń Wicka moje pułapki nie zdołają powstrzymać poszukiwaczy.
Każdy dzień przybliżał nas do chwili, w której będziemy musieli na nowo zdefiniować nasz związek z Balkonowymi Klifami i ze sobą nawzajem. A na skrzyżowaniu wszystkich szlaków tkwiło moje mieszkanie, w którym leżeliśmy wyprężeni, pieprzyliśmy się, rżnęliśmy, kochaliśmy, jednakowo oddaleni od wszelkich zagrażających nam granic i wrogów, którzy mogliby próbować do nas wtargnąć. Tam mogliśmy być chciwi i samolubni, tam w pełni widzieliśmy się nawzajem. A przynajmniej tak nam się wydawało, ponieważ cokolwiek nas łączyło, było wrogo nastawione do zewnętrznego świata.
* * *
Pierwszej nocy po tym, gdy przyniosłam Zrodzonego do naszego domu, leżeliśmy w moim mieszkaniu i słuchaliśmy odległych, głuchych odgłosów ulewy tłukącej o omszałą powierzchnię daleko w górze. Oboje wiedzieliśmy, że to nie jest prawdziwy deszcz – w tym mieście prawdziwe opady były ulotne i krótkie – dlatego nie wyszliśmy na zewnątrz. Nawet prawdziwy deszcz często bywał trujący.
Niewiele mówiliśmy. Nie uprawialiśmy seksu. Tylko leżeliśmy w wygodnej pozycji, a Zrodzony stał na krześle, jak najdalej od nas, w kącie sypialni. Wick miał silne dłonie o niemal całkowicie gładkich opuszkach – po latach obcowania z materiałami, które trafiały do jego zbiorników ze sztucznym życiem – a ja lubiłam trzymać go za ręce.
Zaszliśmy tak daleko, że mogliśmy być razem, a zarazem milczeć. Ale nawet tamtej pierwszej nocy obecność Zrodzonego coś zmieniła, a ja nie wiedziałam, czy nasze milczenie nie jest chociaż częściowo tym spowodowane.
Rano wyjrzeliśmy przez jedne z ukrytych drzwi i zobaczyliśmy, że na spękanej ziemi wiją się w agonii tysiące malutkich czerwonych salamander. Były kunsztownie zbudowane, z precyzyjnymi kończynami i obsydianowymi oczami. Wyglądały jak miraż. Mozaika żywych znaków zapytania, które bez powodu spadły z pociemniałego nieba. A na zachodzie już słyszeliśmy wściekłość Morda i czuliśmy drżenie towarzyszące jego przejściu. Wścieka się na ten nielogiczny deszcz czy na kogoś lub coś innego?
Kiedyś na niebie pojawiały się komety, a ludzie omyłkowo uznawali je za niebiańskie istoty. Teraz mamy Morda i salamandry. Co zwiastują? Jaki los czeka miasto? Po kilku minutach leżenia na słońcu ciała salamander rozpłynęły się i wsiąkły w ziemię, tak że pozostał po nich tylko czerwonawy błyszczący ślad, niczym plama oleju, usiany malutkimi tropami ciekawskich zwierząt.
Wick nie sprawiał wrażenia przejętego salamandrami, chociaż musiał uzupełnić składniki w swoim basenie.
– Skażone – oznajmił, ale już wcześniej wyczytałam to z jego twarzy.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.