Zrządzenie losu - ebook
Zrządzenie losu - ebook
Ellie Duchamp dorastała w Paryżu otoczona opieką kochających rodziców – matki Brytyjki i ojca Francuza, bliskiego współpracownika Napoleona. Po abdykacji cesarza rodzice Ellie giną w niewyjaśnionych okolicznościach, a w jej domu zjawia się rzekomy krewny, lord Franklin. Przekonuje ją o grożącym niebezpieczeństwie i wysyła do swojego majątku w Anglii. Po przyjeździe Ellie próbuje oswoić się z nowym miejscem i zapomnieć o bolesnej przeszłości. Wkrótce poznaje właściciela sąsiedniego majątku, Luke’a Danbury’ego, który bardzo stara się z nią zaprzyjaźnić. Ellie nie wie, że Luke jest zaciętym wrogiem Franklina i niebawem wciągnie ją w sam środek szpiegowskiej rozgrywki…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-3425-2 |
Rozmiar pliku: | 948 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Hrabstwo Kent, Anglia – 1815 rok
W szarym świetle styczniowego popołudnia dwaj mężczyźni w ciemnych ubraniach stali na pustej, kamienistej plaży i patrzyli na morze.
– Wkrótce już nic nie będzie widać, kapitanie Luke – mruknął starszy i niższy z nich. – Cholerna mgła jest gęsta jak nasza wojskowa owsianka.
– Ciesz się z tej mgły, Tom. – Luke Danbury nie spuszczał wzroku ze złowrogiego, szarego bezmiaru morza. – Dzięki niej celnicy nie wypatrzą statku monsieur Jacques’a.
– Wiem, kapitanie, ale…
– I chciałbym – dodał Luke – żebyś przestał nazywać mnie kapitanem. Minął ponad rok, od kiedy odszedłem z armii, pamiętasz?
– Tak czy owak, uważam że powinien pan był mnie wysłać razem z braćmi Wattersonami na spotkanie monsieur Jacques’a. Nie zdziwiłbym się, gdyby zgubili drogę – odrzekł Tom Bartlett, mężczyzna o bujnych włosach i twarzy ogorzałej od słońca i wiatru.
– Czyżby? – Przez twarz Luke’a przemknął nikły uśmiech. – Przecież kiedy służyliśmy na Półwyspie, Josh i Pete Wattersonowie byli już od lat w marynarce. Tacy jak oni nie gubią się na morzu nawet przy złej pogodzie. Niedługo tu będą.
Tom miał ochotę jeszcze coś powiedzieć, ale Luke już oddalił się od niego i skierował w stronę brzegu. Lekka morska bryza wzdymała jego długi, połatany płaszcz i grzywę ciemnych włosów.
– No cóż… – mruknął do siebie. – Mam nadzieję, że się nie mylisz, kapitanie, i że braciszkowie Watterson przywiozą francuskiego monsieur na brzeg. – Spojrzał na wznoszące się za ich plecami klify, jakby spodziewał się dojrzeć tam obserwujące ich oczy wrogów oraz wycelowane strzelby. – Bo jeśli wypatrzą nas celnicy z Folkestone, to nie zdążymy nawet mrugnąć, kiedy zakują nas w kajdany.
Kapitan stał z rękami w kieszeniach, starając się przeniknąć wzrokiem mgłę. Być może oczami wyobraźni widział miejsce, gdzie w ubiegłym roku jego brat zaginął bez śladu.
Znajoma gorycz wypełniła jego serce. Był zmęczony czekaniem. Musi wreszcie poznać prawdę…
Naraz jego doskonały słuch wyłowił jakiś dźwięk. Luke podniósł rękę, a Tom, dawniej jego zaufany sierżant, zastygł w oczekiwaniu. W chwilę później z mgły powoli wyłoniła się łódź. Dwaj mężczyźni siedzieli przy wiosłach, a trzeci, odziany w czarny płaszcz, wychylał się niecierpliwie z dziobu. Tom ruszył ku nim przez płyciznę, gotów podać rękę pasażerowi. Kil łodzi zgrzytnął o kamienie.
– Jesteś, monsieur! – wykrzyknął Tom na powitanie. – Dobrze jest być z powrotem na suchym lądzie.
– O, tak! – Jacques się roześmiał. – I wśród przyjaciół.
Tom zwrócił się ku braciom Watterson, siedzącym przy wiosłach. Mieli kręcone brązowe włosy i byli do siebie tak podobni, że można byłoby wziąć ich za bliźniaków.
– Ech, łobuzy – rzekł. – Zawsze mówiłem, że marynarka lepiej sobie poradzi bez was! Zajęło wam to dużo czasu… Już myślałem, że się zgubiliście i popłynęliście z powrotem do Francji.
Bracia wyszczerzyli zęby w uśmiechu.
– A wojsko na pewno lepiej sobie radzi bez tej twojej ponurej facjaty, Tomie Bartlett. Ale rozchmurzysz się trochę, jak zobaczysz nasz ładunek.
– Prezent od monsieur Jacques’a? – spytał Tom, wskazując głową na pasażera, pogrążonego już w rozmowie z Lukiem kilka metrów dalej.
– Owszem, od monsieur Jacques’a.
Bracia wyciągnęli łódź na brzeg, po czym spośród starych sieci rybackich wydobyli ciężką drewnianą skrzynkę.
– Brandy – oświadczyli zgodnie. – Monsieur Jacques sowicie wynagradza przyjaciół… Nie stój bezczynnie, szczurze lądowy, i nam pomóż.
– Moi ludzie rzucili tam kotwicę na noc – mówił Jacques do Luke’a. – Dobrze, że nas spostrzegłeś, zanim mgła zgęstniała, przyjacielu. Całe szczęście, że nie zobaczyli nas celnicy. Ile czasu minęło, odkąd bawiłem tu po raz ostatni?
– Widzieliśmy się pod koniec października – odrzekł Luke.
– Już tak dawno… – Jacques rzucił okiem na mężczyzn stojących przy łodzi i spojrzał znacząco na Luke’a. – Porozmawiamy później.
Po tych słowach podszedł do stojącej na kamieniach skrzynki z brandy, wyciągnął z niej butelkę i odkorkował scyzorykiem.
– Za zdrowie dzielnych rybaków, Josha i Pete’a Wattersonów! – Uniósł butelkę i pociągnął łyk. – Za zdrowie Toma Bartletta! A przede wszystkim za twoje zdrowie, kapitanie Danbury!
Jacques podał butelkę Luke’owi z prawej strony, ten jednak zgrabnie chwycił ją lewą ręką, która w przeciwieństwie do prawej nie była okryta rękawiczką.
– Pardon – rzekł Jacques. – Mon ami, zapomniałem.
– Nie szkodzi. – Głos Luke’a brzmiał spokojnie, choć przez jego twarz przemknął cień. – Za zdrowie wszystkich tu obecnych. Za prawdziwych przyjaciół wolności w Anglii i we Francji.
– Za prawdziwych przyjaciół wolności! – powtórzyli za nim pozostali.
Luke napił się i oddał butelkę Jacques’owi.
– I oby kiedyś sprawiedliwość – dodał – dosięgła brytyjskich polityków w Londynie za ich kłamliwe słowa i złamane obietnice.
Jeden po drugim podawali sobie butelkę, powtarzając uroczyście toast. W końcu Luke zwrócił się do Toma.
– Oczywiście zamierzam zabrać Jacques’a na noc do domu. Ale zanim ruszymy, chcę, abyś sprawdził, czy droga jest bezpieczna.
– Londyńska droga, sir?
– Tak. Chcę, abyś się upewnił, czy wokół nie kręcą się szpiedzy i wysłannicy rządu.
Tom spieszył już przez plażę w stronę ścieżki, wijącej się stromo w górę klifu.
– Josh, Pete – polecił Luke braciom Watterson – zabierzcie tę brandy do domu i uprzedźcie, że przybył nasz gość.
– Tak jest, kapitanie – przytaknęli i natychmiast ruszyli w drogę.
Kapitan i Francuz zostali sami w gasnącym świetle popołudnia. Towarzyszyła im jedynie kłębiąca się mgła i krzyki mew. Teraz, pomyślał Luke, mogę zadać to najważniejsze pytanie, które zadawał już tak wielu ludziom w ciągu minionego półtora roku.
– Jacques, czy masz jakieś wieści o moim bracie? – Sam był zaskoczony spokojnym tonem swojego głosu.
Francuz sprawiał wrażenie przygnębionego. Serce Luke’a zamarło.
– Hélas, mon ami! – odrzekł w końcu. – Pytałem wzdłuż wybrzeża, kiedy pływałem w interesach. Pytałem wszędzie, gdzie mam znajomych, w każdej zatoce od Calais na północy do Royan na południu. I nic. – Rozłożył ramiona. – Twój brat zniknął razem z innymi w La Rochelle we wrześniu tysiąc osiemset trzynastego. Niestety wiadomo, że wielu zmarło. Jeśli chodzi o twojego brata, możemy tylko mieć nadzieję, że brak wiadomości to dobra wiadomość, jak to wy Anglicy mówicie. – Na jego twarzy malowało się współczucie. – Ale mam coś dla ciebie.
Sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza i podał Luke’owi małą paczuszkę owiniętą w impregnowane płótno. Luke chwycił ją dłonią w rękawiczce i otworzył lewą ręką. W wątłym świetle dostrzegł kolorowe wstążki i połyskliwy mosiądz. Były to medale wojenne z wygrawerowanymi miejscami bitew: Badajoz, Salamanka, Talavera.
Westchnął ciężko, uniósł wzrok i zapytał:
– Skąd je masz?
– Od pewnej leciwej wdowy po farmerze. Znalazła je na wpół zagrzebane w ziemi na swoim polu kukurydzy. Ma niewielkie gospodarstwo na wybrzeżu koło La Rochelle. Zorientowała się, że to angielskie ordery, i poprosiła mnie, żebym zawiózł je do Anglii. Mogły należeć do twojego brata, prawda?
Luke w milczeniu kiwnął głową. Mogły. Ale nawet gdyby tak było, powiedział sobie w duchu, to nie znaczy, że brat umarł. Może nadal gdzieś tam jest. Może siedzi w więzieniu i potrzebuje mojej pomocy…
Skarcił się w myślach, dostrzegłszy ciemne kręgi pod oczami Francuza. Przyjaciel był bardzo zmęczony, chociaż starał się nie dać tego po sobie poznać.
– Później będzie czas, żeby porozmawiać – rzekł. – Będę zaszczycony, jeśli zechcesz zatrzymać się w moim domu i zjeść z nami kolację.
– Dziękuję, z miłą chęcią, chociaż muszę wyjechać jutro przed świtem. Moja załoga nie powinna trzymać statku na kotwicy po wschodzie słońca. – Jacques mocno chwycił Luke’a za ramię. – Wiesz, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby odnaleźć twojego brata. Przynajmniej to jestem ci winien, mon ami…
Urwał, zorientowawszy się w tej samej chwili co Luke, że wrócił Tom Bartlett. Kamyki na plaży chrzęściły mu pod stopami.
– Kapitanie, widziałem podróżnych na głównej drodze!
– Celnicy? – spytał Luke.
– Nie, kapitanie, to elegancki powóz. Dwóch lokajów, stangret i całe mnóstwo bagażu.
Luke poczuł ściskanie w gardle.
– Czy ten powóz wygląda, jakby przyjechał z Londynu, Tom?
– Chyba tak. Nie umiałem rozpoznać herbu na drzwiczkach, ale konie na pewno należą do lorda Franklina. Poznałem te cztery piękne gniadosze, co to je lord trzyma w stajni zajazdu George, niedaleko Woodchurch.
– Widziałeś lorda Franklina w powozie?
– Zauważyłem kobietę w średnim wieku, a obok niej drugą, młodszą. Ale czy jego lordowska mość tam był? – Tom potrząsnął głową. – Nie widziałem.
Luke podjął decyzję. Musi wiedzieć dokładnie, kto jedzie tym powozem.
– Tom, odprowadź monsieur Jacques’a do domu. Dołączę do was, kiedy tylko będę mógł – odrzekł i ruszył w stronę ścieżki.
Tom w lot domyślił się jego zamiarów.
– Nigdy pan nie dogoni gniadoszy lorda Franklina!
Luke odwrócił się.
– Będą się musieli zatrzymać po drodze, Tom. Zapomniałeś, że część drogi za Thornton zapadła się po tej ulewie w zeszłym tygodniu? Stangret lorda Franklina będzie musiał jechać powoli, żeby nie stracić koła. Wokół jest las, będę się mógł ukryć i spokojnie obserwować powóz i pasażerów.
– Ale co pan zamierza zrobić, kapitanie, jeśli lord Franklin tam jest?
– Nie martw się, nie mam zamiaru go zabić. Przynajmniej nie teraz. – Po tych słowach ruszył żwawo ku stromej ścieżce.
Tom uśmiechnął się z rezygnacją do Jacques’a.
– Cóż, monsieur – odezwał się – to i my już chodźmy do domu. W kominku jest napalone, a moja dobra żona zrobiła garnek gulaszu. A dzięki panu mamy się czego napić… – Zawahał się. – Domyślam się, że nie ma jeszcze żadnych wieści o młodszym bracie kapitana?
Jacques potrząsnął głową.
– Żadnych.
– Więc możemy nadal mieć nadzieję, że zjawi się cały i zdrowy!
Ruszył przed siebie, uradowany perspektywą gorącego posiłku. Idący za nim monsieur Jacques miał ponurą minę.
– Cały i zdrowy? – mruknął pod nosem. – Niestety, wątpię w to, przyjacielu.ROZDZIAŁ DRUGI
Dziewiętnastoletnia Ellie Duchamp spoglądała przez okienko powozu na obcy angielski krajobraz. Chciała pojechać do Bircham Hall sama. Miałaby wtedy czas, aby przemyśleć wszystko, co wydarzyło się w jej życiu przez ostatnie miesiące.
Los nie dał jej jednak szansy zastanowić się, jak i dlaczego jej życie zmieniło się tak gwałtownie. Lord Franklin Grayfield, zamożny angielski arystokrata i kolekcjoner dzieł sztuki, odnalazł ją bowiem w pokoiku na mansardzie w Brukseli i oświadczył, że jest jego krewną i odtąd będzie pozostawać pod jego opieką.
Obok niej w powozie siedziała towarzyszka, przysłana przez lorda Franklina – panna Pringle, typowa angielska stara panna, która kilka dni temu przybyła do posiadłości lorda w Mayfair. Była niezwykle podekscytowana powierzonym jej zadaniem eskortowania Ellie do Bircham Hall, wiejskiej rezydencji lorda w hrabstwie Kent.
Kiedy poprzedniego dnia w południe przygotowywały się do odjazdu, lord Franklin, mężczyzna w średnim wieku, stał przed swym okazałym londyńskim domem na Clarges Street, obserwując, jak służący przymocowują kufer Ellie w tyle powozu. Opuszczając jego lordowską mość, panna Pringle zapewniała żarliwie, że zaopiekuje się podopieczną jak własną córką. Ellie przekonała się wkrótce, że w rozumieniu jej towarzyszki opieka oznacza ciągłe gadanie.
Pannie Pringle nie zamykały się usta, kiedy jechali przez Londyn. Paplała na przedmieściach i wśród zielonych pól za Orpington, a także na wszystkich postojach w przydrożnych zajazdach, gdy zmieniali konie.
Przy pierwszym spotkaniu Ellie powiedziała pannie Pringle, że wszystko rozumie po angielsku, jednak opiekunka uparła się, aby mówić wolno i z wielką starannością wymawiać każdą sylabę. Wystawiała cierpliwość Ellie na ciężką próbę.
Lord Franklin oświadczył, że jego zdaniem będzie korzystniej, gdy zatrzymają się na nocleg w zajeździe Cross Keys w Aylesford, chociaż do Kent można byłoby dojechać w jeden dzień. Ellie miała nadzieję, że kolacja spożywana w prywatnym saloniku uciszy jej towarzyszkę. Niestety, mimo że panna Pringle z entuzjazmem pałaszowała posiłek, jakimś cudem udawało jej się mówić tyle, co przedtem.
– Lord Franklin zawsze darzył moją rodzinę szacunkiem, Elise… – poinformowała swoją podopieczną.
Ellie na chrzcie otrzymała francuskie imię Elise. Jej ojciec, Francuz, i matka, Angielka zawsze zwracali się do niej „Ellie”. Nie poprawiała tych, którzy nazywali ją Elise; zwłaszcza że byli to najczęściej obcy ludzie.
– Mój drogi ojciec – ciągnęła panna Pringle z ustami pełnymi szynki i groszku – przez wiele lat był pastorem w parafii Bircham. A po jego śmierci lord Franklin… Och! Nikt nie mógłby zachować się uprzejmiej ani troskliwiej! Konieczność opuszczenia plebanii po odejściu papy napawała mnie wielkim smutkiem, lecz lord Franklin powiedział do mnie: „Moja droga Cynthio, nie możemy pozwolić, abyś opuściła Bircham, skoro od tylu lat jesteś tak ważną jego częścią!” Dokładnie tak to ujął! I w końcu lord Franklin znalazł dla mnie domek… najwspanialszy domek na świecie, muszę dodać, w najlepszej części wioski Bircham. Jest mi tam więcej niż wygodnie i niemal przez cały czas jestem zajęta rozlicznymi pracami dobroczynnymi.
Panna Pringle nachyliła się ku Ellie.
– Kiedy lord Franklin powiedział mi, że chciałby, abym pojechała do Londynu i towarzyszyła ci do samego Bircham Hall, a potem zamieszkała tam jako twoja towarzyszka… Och! Byłam zaszczycona. I pomyśleć, Ellie, że lord jest twoim krewnym! Niedługo znowu zamierza wyjechać. Teraz, gdy ta potworna wojna dobiegła końca, pragnie obejrzeć klasyczne budynki i dzieła sztuki w Paryżu. Lord Franklin jest ciągle w podróży, cały czas powiększa swoją wspaniałą kolekcję. Właśnie w taki sposób cię odnalazł. W Brugii, prawda?
– W Brukseli – odrzekła bezbarwnym tonem Ellie, odsuwając talerz. – Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, panno Pringle, chciałabym udać się do swojej sypialni. Jestem trochę zmęczona.
Następnego ranka przy śniadaniu panna Pringle na nowo podjęła wątek.
– Tak więc… – zaczęła panna Pringle znad grzanek z marmoladą – …lord Franklin odnalazł cię w Brukseli. I pomyśleć, że okazał się kuzynem twojej matki w drugiej linii… nie mogłabyś liczyć na większy uśmiech losu! – Utkwiła wzrok w znoszonej pelerynie podróżnej Ellie i jej niemodnym bonecie, po czym dodała z wahaniem: – Wydawało mi się, że lord w swej łaskawości obstalował dla ciebie w Londynie nową garderobę.
– Owszem – odrzekła Ellie. – Ale wolę podróżować w wygodniejszej odzieży.
– Bardzo roztropnie – kiwnęła głową panna Pringle. – Jak się przekonasz, w Bircham Hall zmysł praktyczny bardzo się przydaje.
Ellie chciała zapytać, co panna Pringle ma na myśli. Czy to, że jest tam chłodno i niewygodnie? Nie jest tam chyba tak zimno jak w niektórych miejscach, w których ukrywała się przez ponad rok.
Nie zadała jednak żadnego z tych pytań, bowiem należało już wstać i wyjść na dziedziniec, gdzie czekał powóz.
Stajenni pod czujnym okiem stangreta zaprzęgali cztery piękne gniadosze. Panna Pringle zauważyła, że Ellie się im przygląda.
– Lord Franklin trzyma w każdym zajeździe pocztowym jedynie najlepsze konie – oznajmiła. – To chyba nasza przedostatnia zmiana, bowiem po południu będziemy już w Bircham Hall. Ach, jak się cieszę! Poznasz tam lady Charlotte, która z pewnością przygotuje cudowne powitanie…
Czy pewny dotąd głos panny Pringle zadrżał na wspomnienie o owdowiałej matce lorda Franklina, czy Ellie tylko się tak wydawało?
Moja matka, powiedział lord do Ellie, miała kiedyś zwyczaj przyjeżdżać od czasu do czasu do Londynu, ale teraz już tego nie robi. Posłałem jej wiadomość, że przyjedziesz do Bircham Hall, i poprosiłem, by zapewniła ci wszelkie wygody.
Ale co o tym myśli lady Charlotte? – zastanawiała się Ellie, siedząc w powozie, toczącym się przez wiejskie okolice hrabstwa Kent. Jak ma się cieszyć z perspektywy goszczenia dziewiętnastoletniej Francuzki, sieroty bez grosza przy duszy, którą nagle powierzono jej opiece?
Wkrótce Ellie miała się tego dowiedzieć.
Powóz toczył się równie powoli, jak poprzedniego dnia. Mijali wzgórza, gospodarstwa, czasami całe wioski, owce na pastwiskach i ciemne lasy. Panna Pringle nie przestawała mówić.
Po ostatniej zmianie koni Ellie dostrzegła morze. Popołudniowe światło gasło, a zza horyzontu, ponad szarym bezmiarem fal, zbliżała się gęsta mgła. Ellie przybliżyła twarz do szyby i zobaczyła, że pomiędzy brzegiem morza a drogą rozciąga się wrzosowisko. Wypatrzyła wieżę niewielkiego, starego kościoła; nieopodal, na lekkim wzniesieniu, stał samotny stary dom z rozległymi skrzydłami i mansardowym dachem, osłonięty skarłowaciałymi jaworami.
Ellie wytężyła wzrok, aby mu się przyjrzeć, lecz powóz wjeżdżał właśnie do lasu i dom zniknął jej z pola widzenia. Po krótkiej chwili powóz okrążał kolejne wzniesienie i znowu widać było morze. W dole, wokół zatoki, dostrzegła skupisko małych domków, zajazd i nabrzeże, gdzie rybacy naprawiali sieci przy zacumowanych łodziach.
Panna Pringle nadal mówiła o lordzie Franklinie.
– Jego rodzina, Grayfieldowie, może pochwalić się rodowodem sięgającym czasów Tudorów…
Ellie popatrzyła na swoją czarną, skórzaną torbę leżącą na podłodze. Zastanawiała się, co by zrobiła panna Pringle, gdyby Ellie nagle chwyciła bagaż, wyskoczyła z powozu, pobiegła do zatoki i ubłagała któregoś z rybaków, aby zabrał ją jak najdalej od zimnych i niegościnnych brzegów Anglii.
Tęsknię za domem, pomyślała z nagłym smutkiem, za Paryżem mojego dzieciństwa. Za tymi wszystkimi szczęśliwymi chwilami z ojcem i matką. Tęsknię nawet za Brukselą, gdzie spędziłam ostatnie miesiące z moim biednym, umierającym papą.
– Och, spójrz na tę mgłę. – Panna Pringle zadrżała. Ellie zorientowała się, że jej towarzyszka także wygląda przez okno. – Niedługo zrobi się ciemno. Jak ja nienawidzę stycznia. Mówią, że w taką pogodę pełno tu przemytników. Lord Franklin robi, co może, aby ich powstrzymać. Podobno sprzymierzyli się z Francuzami… Francuskie wybrzeże jest tylko dwadzieścia mil stąd.
Wioska rybacka zniknęła im z oczu. Droga wiodła znów w głąb lądu przez gęsty dębowy las. W pewnej chwili panna Pringle wydała zaniepokojony okrzyk.
– Co to? Dobry Boże, dlaczego stoimy?
Ellie dostrzegła jej przerażoną minę. Zapewne spodziewała się bandytów.
– Proszę się uspokoić – powiedziała do swojej starszej towarzyszki.
Do okna podszedł jeden z lokajów lorda Franklina w charakterystycznej granatowo-złotej liberii.
– Panie wybaczą, ale wygląda na to, że droga przed nami zapadła się, pewnie z powodu niedawnej ulewy.
Panna Pringle uniosła ręce do policzków.
– O Boże, Boże…
– Nie ma powodu do niepokoju – zapewnił pospiesznie lokaj. – Ale musimy trochę wyrównać drogę, żeby konie jego lordowskiej mości mogły bezpiecznie przejechać. Zajmie nam to nie więcej niż dziesięć, piętnaście minut.
Panna Pringle wydobyła sole trzeźwiące i wąchała je teraz łapczywie.
– Chciałabym skorzystać z tego postoju i zażyć trochę świeżego powietrza – oznajmiła Ellie.
– Ależ, przecież spacerowałaś godzinę temu, Elise, kiedy zmienialiśmy konie! Niedługo będziemy w Bircham Hall. Nie możesz poczekać? Nie wiem, czy to bezpieczne, żebyś tak wędrowała sama.
Ellie jednak otworzyła już drzwi powozu i wyskoczyła na drogę, otulając się szczelnie peleryną.
Nie było jeszcze czwartej po południu, a mimo to w powietrzu czuło się przenikliwy chłód. Złowieszcza, lepka mgła, którą Ellie widziała nad morzem, zdążyła już przesunąć się nad ląd i .spowijała teraz las wokoło. Na szczęście droga przed nimi nadal była widoczna. Lewa strona kamiennej nawierzchni zapadła się w stronę nieutwardzonego pobocza.
To problem niedostatecznego drenażu, Ellie – niemal usłyszała głos swego ojca. – Nie można budować drogi przeznaczonej dla licznych pojazdów, rzucając byle jak warstwę kamieni w błoto. Już Rzymianie wiedzieli, że konieczne jest wykopanie po obu stronach głębokich rowów do odprowadzania wody…
Dwaj lokaje lorda Franklina byli jednak przygotowani na tego rodzaju sytuacje. Ojcu by się to spodobało. Ellie stała w cieniu za powozem, więc lokaje nie mogli jej dostrzec; widziała jednak, jak jeden z nich ścina siekierą rosnące w pobliżu młode drzewka, a drugi układa je w poprzek zniszczonej części drogi.
Obserwując ich przy pracy, zdała sobie sprawę, o czym rozmawiają.
– Ładniutka ta dziewczyna, nie? I jak na Francuzkę dobrze mówi po angielsku.
– Słyszałem, że jej matka była Angielką… Pewnie jakąś ladacznicą, która uciekła z Francuzem.
– Ja tam nie miałbym nic przeciwko temu, żeby uciec z tą małą…
Policzki Ellie zapłonęły. Odwróciła się i z wysoko podniesioną głową ruszyła w przeciwną stronę. Zatrzymała się dopiero wtedy, kiedy nie widać już było ani powozu, ani lokajów. Powstrzymywane łzy piekły ją pod powiekami.
To tylko zimne powietrze, nic więcej, tłumaczyła sobie usilnie, ocierając oczy dłonią.
Wspomniała widziane po drodze morze i wioskę rybacką. Z której strony znajduje się wybrzeże Francji? Na południu? Na wschodzie? Niemal instynktownie sięgnęła do głębokiej wewnętrznej kieszeni peleryny i wyjęła małe, skórzane pudełeczko.
Naraz podskoczyła gwałtownie, kiedy z cienia drzew tuż przed nią wyłonił się wysoki mężczyzna. Pudełeczko upadło na ziemię, gdzieś w zarośla na poboczu.
– Na pani miejscu – odezwał się spokojnie nieznajomy – nie uciekałbym. To nie ma sensu.
Ellie stłumiła strach, który ścisnął jej żołądek. Mężczyzna był wysoki i silny. Ona miała na sobie strój podróżny i nigdy nie zdołałaby dobiec z powrotem do powozu, zanim nieznajomy by ją złapał. Czy miała był przemytnikiem, których tak obawiała się panna Pringle?
Z pewnością nie sprawiał wrażenia praworządnego obywatela. Jego długi płaszcz był wielokrotnie łatany, buty miał oblepione błotem, jakby przebył długą drogę. Na mocnej szczęce widać było szczeciniasty zarost; ciemne, wijące się włosy przypominały strąki. Błękitne oczy patrzyły jednak przenikliwie.
Serce Ellie biło jak szalone, ale wielkim wysiłkiem zmusiła się do zachowania spokoju.
– Mówię panu od razu – uniosła podbródek – że nie mam przy sobie nic wartościowego. Jeśli zamierza mnie pan obrabować, traci pan czas.
Jego oczy zabłysły.
– Nie mam zamiaru pani okradać. Po prostu jestem ciekaw. Słyszałem, że lord Franklin ma nową podopieczną… to pewnie pani?
Co takiego było w jego głębokim, schrypniętym głosie, że poczuła dziwny niepokój? I skąd wiedział, że przyjedzie do Bircham Hall?
– Nie jestem podopieczną lorda Franklina – odrzekła i nakazała sobie w myślach, by oddychać spokojnie. – Jestem z nim spokrewniona. Moja matka była jego kuzynką…
Mężczyzna podszedł bliżej. Ellie odruchowo cofnęła się o krok.
– Ha, mademoiselle, to brzmi jak bajka- powiedział. – Znalazła się pani nagle pod opieką bogatego angielskiego arystokraty. Lord Franklin jest znanym kolekcjonerem zagranicznych dzieł sztuki. To do niego pasuje… powrócić z kontynentu z piękną, młodą Francuzką…
Ellie czuła, jak jej oddech przyspiesza. Naprawdę była nieroztropna, odchodząc tak daleko od powozu. Postanowiła grać na czas.
– Myli się pan, sądząc, że pozwoliłabym się potraktować jak… eksponat – odrzekła spokojnie. – Lord Franklin wziął mnie pod opiekę z poczucia obowiązku. A poza tym, monsieur, proszę natychmiast pozwolić mi przejść!
Postąpiła o krok, lecz mężczyzna zagrodził jej drogę.
– Zastanawiam się, czy wiedziała pani, że lord Franklin jest jej krewnym, zanim go pani spotkała?
Zdecydowany wyraz jego twarzy zupełnie odebrał jej odwagę. Nie wiedziała. W jej głowie zawirowały wspomnienia. Skromnie umeblowany pokoik na poddaszu nad piekarnią w Brukseli. Ojciec leżący na wąskim materacu i ona, przykładająca mu kompresy na czoło, aby zbić gorączkę. Właścicielka piekarni, wdowa Gavroche, biegnąca na górę po schodach. Mademoiselle, mademoiselle, przyszedł do pani angielski dżentelmen! Nazywa się lord Franklin Grayfield i jest bardzo elegancki! Ellie była sama, nie miała przyjaciół ani pieniędzy i groziło jej niebezpieczeństwo. Myślała, że minęło, kiedy znalazła się w Anglii, lecz ten wysoki mężczyzna, który wyłonił się z mgły, dał jej do zrozumienia, że jest inaczej.
Postanowiła, że spróbuje uciec, ale nie mogła zostawić pudełeczka…
Spojrzawszy na ziemię, dostrzegła je w zaroślach. Sięgnęła po nie, lecz nieznajomy był szybszy i chwycił je pierwszy.
Poczuła, że krew odpływa jej z twarzy.
– To moje. Proszę mi to oddać!
Odpowiedział jej zaciekawionym półuśmiechem i zignorował prośbę. Serce tłukło jej się w piersi. Zauważyła, że unosi pudełeczko lewą ręką i obraca je powoli palcami prawej dłoni.
Jego prawą dłoń okrywała rękawiczka. Brakowało mu pierwszych dwóch palców. Nie miał jednak kłopotów z otworzeniem pudełeczka. Ellie poczuła lekkie mdłości, kiedy mosiężna oprawa kompasu jej ojca zabłysła w półmroku.
– Ładny drobiazg – powiedział nieznajomy z aprobatą. – Musi być sporo wart.
– Może tak, a może nie. – Ellie wsunęła dłoń do kieszeni peleryny. – Jednak, monsieur, jeśli ma pan choć trochę rozsądku, odda mi go pan immédiatement albo przysięgam, że pan tego pożałuje.
Oczy mężczyzny zabłysły.
– Zmusi mnie pani?
W odpowiedzi wysunęła przed siebie niewielki pistolet i odbezpieczyła. Celowała prosto w serce.
– Mademoiselle – odezwał się z wyrzutem. – Naprawdę chce pani uciekać się do takich środków? Zakładam, że umie się pani tym posługiwać?
Głęboki, aksamitny ton jego głosu, każde jego słowo wywoływało w niej ostrzegawczy dreszcz. Mocniej zacisnęła palce na rękojeści pistoletu.
– Czy naprawdę chce się pan przekonać? Proszę oddać mi kompas.
Wpatrywał się w nią, jakby oceniając zagrożenie. Nagle roześmiał się i podał jej kompas z lekkim skinieniem głowy. Ellie chwyciła pudełeczko.
– Niezwykły przedmiot – powiedział spokojnie. – Śmiem twierdzić, że wartościowy. – Pochylił się w ukłonie. – To było interesujące spotkanie, ale nie będę dłużej pani zatrzymywać. Mam nadzieję, że pani pobyt w Bircham Hall będzie przyjemny. Sługa uniżony, mademoiselle.
Po tych słowach zniknął w zamglonym lesie tak samo nieoczekiwanie, jak się pojawił.
Ellie zorientowała się, że z trudem łapie oddech, jakby całe powietrze uszło z jej płuc. Przypomniała sobie błysk w jego błękitnych oczach, kiedy oglądał kompas. Mon Dieu! Miał czas, żeby mu się dokładnie przyjrzeć?
Wciąż drżącymi palcami zabezpieczyła pistolet, po czym wsunęła go razem z kompasem do wewnętrznej kieszeni peleryny i pospieszyła z powrotem do powozu. Wkrótce dostrzegła pannę Pringle załamującą ręce. Na widok Ellie wydała okrzyk ulgi.
– Tu jesteś! Wyobrażałam sobie najgorsze rzeczy…
– Nic mi nie jest, panno Pringle – zapewniła ją Ellie. – Naprawdę.
W tym samym momencie nadszedł lokaj z wiadomością, że mogą ruszać. Przez pozostałą część podróży do Bircham Hall Ellie udawała, że śpi. Nie potrafiła jednak wymazać z pamięci obrazu mężczyzny z okaleczoną prawą dłonią i błyszczącymi oczami. Jej ciało przeszywał dziwny dreszcz. Czyżby czuła strach? Nie. To nie strach sprawiał, że puls przyspieszał jej na wspomnienie niedawno widzianej męskiej twarzy i uśmiechu. To nie strach przywoływał wspomnienie jego ust i kazał jej zastanawiać się, ile kobiet już w życiu pocałował.
W Bircham Hall będę bezpieczna, powtarzała sobie słowa, w które nie wierzyła. A ten człowiek to zwykły złodziejaszek z gminu…