- W empik go
Zszywanie - w ucieczce - ebook
Zszywanie - w ucieczce - ebook
Wiersze Michała Jagiełły są przepojone niezwykle silnymi emocjami. To szczere i wyraziste wspomnienia o ludziach i miejscach, o dokonywanych w życiu wyborach, nawet tych nie zawsze słusznych, o czasie minionym bezpowrotnie, ale stale i boleśnie obecnym w pamięci autora.
Spis treści
Mieszkać (ze studni)
Po grudzie
Trociny
Lekcja ratownictwa
Harmonia świata
Swój do swego
Żniwo
Pszenica – co do kropelki
W kielichu
W garści
Rozliczenie
Garstka opatrzności
Omłot (1955/2011)
W ucieczce (1955/2011)
Zszywanie (15/70)
Co zostaje...
Matka i inne jeziora
Spowiedź o Zagrodzie
Na kolana
W rozprysku
Posługa 1: Coraz bliżej...
Posługa 2: Ciało
Posługa 3: Pamięć
Liturgia spierzchniętych warg
Zaraza żółta, czyli Godność pasożyta
Uważność
Nie wchodź do tego strumienia: 997
Bukiet z pyłu i niepokoju
Ukojenie?
Sędziwy taternik po wspinaczce
Kocioł: samym sobą
Grzesznik (70)
Nie popędzaj
Obnażenie w ożynach
Podróżne: Jedziemy
Podróżne: Bogini Płodności
Podróżne: W spojrzeniach
Zjawy i ciało. Opowieść odnaleziona
Ścięgno uzależnienia
Rozpad oswojony
Skorupy siebie
Goryczkowym Kotłem we mgle
Apokryf: Kamienne źródło
Apokryf: Drabiny Zagrody
Bezradność
Lodowy – przemienienie
Bez odzewu. Modlitwa
Szeroki szczyt i jego szczelina
Psalm o Spełnionym
Zdążyć
Pokora
Między Ściany – coraz bliżej
Ścieżko, nie rezygnuj!
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-0360-8 |
Rozmiar pliku: | 701 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wyraziście niczym przedmioty
codziennego
użytku
w ogołoconym mieszkaniu;
stół i szafa odarte z atmosfery zażyłości
nagie i groźne
w zimnym świetle gołej żarówki.
Czy to nasz stół? Czy tu naprawdę
mieszkaliśmy?
W tym więzienno-szpitalnym pomieszczeniu
kochaliśmy i byliśmy kochani?
Wśród tych odpychających obcością
sprzętów
nasze dziecko
uczyło się chodzić?
Stojąc już na progu, z ostatnim spakowanym
drżącym z niepewności tobołkiem
u nogi
widzimy swoje życie
bez iluzji
bez światłocienia
chcemy jak najszybciej zamknąć za sobą drzwi
i znaleźć się w nowym mieszkaniu, gdzie już.
Firanki zasłony abażury obrus na łóżku narzuta.
Przyjrzeć się sobie w krystalicznej trzeźwości:
Co znaczy – mieszkać?
Co znaczy – być?
Że nie wypada wchodzić na to podmokłe
banalnością grzęzawisko fundamentalnych
pytań?!
Każdy ma prawo do prób zszywania
siebie.
Po grudzie
Nie trzeba wojny pożarów powodzi unoszących
nawet psią budę mułu dławiącego studnię zaborców
ograbiających z dziedzictwa…
Wystarczyła moja nihilistyczna.
Dziś niepojęta w milczącej zaciętości.
Obawa. Że zaleje mnie czułość. I utonę
w Zagrodzie obmywanej przypływami urodzin chrztów
ślubów umierania i lamentów źrebiąt na chwiejnych
nogach szczeniąt wylizujących cały tutejszy kmiecy
świat. Że zaduszę się w objęciach zapachów kobiet
bzów kwiatów akacji. W macierzy i ojcowiźnie.
I dlatego nie ma fotografii listów głosów strzępów
spisanej opowieści. Nawet pustki. Tylko czasem,
na siwe noce, jakaś zamglona postać wciąga mnie
jeżynami wyrzutów w duszące krzewy
zaniechania.
Trociny
Słońce, śnieg, mróz luty, ale litościwy,
żywiczne szczapy wgryzają się w żar.
Południe. Siedzimy, męskie zagrodowe
plemię, na co dopiero urżniętych.
Ojciec, dziadkowie, pies i ja.
Sosny, czasem świerk, dąb.
Bracia i siostry. Krewni.
Jak dalecy?
Więc trzeba się przeżegnać.
Piła, siekiery, stalowe kliny.
Rozstawione nogi, zamach, uderzenie,
okiść spada na głowy, echo, smużka dymu.
Jak bliscy?
Uczę się grać toporkiem na leżącym.
Jeszcze ciepły.
Tylko nie płacz – proszę.
Obdzierając.
Kora jest tak żywa,
że przydusza
ogień.
Lekcja ratownictwa
To będzie jego osobiste siedzisko.
Przywiązuje sosnowy klocek powrózkiem.
Zaprzęga. Z lasu w pola. Po śladach.
Zawiewanych. Bo już brodzą w zawiei.
Toną w zadymce. Zsuwają się w zaspę
strachu – klocek, pies, sanki i chłopiec.
Że nigdy już nie dobrniemy. Znikąd pomocy.
Zagraj – starszy niż ja – drży, co dodaje mi sił.
Wypina go z uprzęży.
Wyciera łzy w mokrą sierść.
Siada na klocku i skręca linę ze słów:
śnieg śnieżyca zadyma zawieja kurniawa.
Ratujcie!
Zagroda podpływa we mgle.
Harmonia świata
W zdziczałym sadzie ziemia zryta jęzorami ulewy.
W gliniastej mazi pobłyskuje...
W niedziele siadywał pod jabłonką i grał znane,
a czasem nawet na gorąco tworzone.
To było gdzieś nad szeroką rzeką. Oder – tak ładnie
to wymawiała. Ukrywała się w łozinach. Zastraszona,
rozczochrana, utytłana w błocie. Schował ją w piwnicy
wymył nakarmił utulił zamknął na kłódkę.
Klucz na sercu.
Cały tydzień ich pogańskiego stadła.
Raz wdarło się paru. Uchronił ją. Ale w końcu musiał iść.
Położył więc Gretę z kapitanem. Odwdzięczył się harmoszką.
Płakała. Został mu chociaż klucz.
Grywał latami pod jabłonką. Aż kiedyś zatkała uszy
i zaczęła krzyczeć: Dosyć! Koniec. Już nigdy cię
nie nawiedzę.
Roztrzaskał muzykę o pień. Ten ktoś w nim wszedł.
Na podwórze. Skatował niewinnego barana.
I się powiesił. W stodole.
Wyszło słońce. Co to błyszczy w tej wyrwie?
Swój do swego
Pod groźbą stukania w szybę kolbą: Otwierać!
Zagroda już przyuczona wojną, mundurową
partyzantką a w końcu i luźnymi o zaszczutych
oczach. Naftowa lampa rozpalić pod blachą
mleko jajka sweter właśnie wyśmigany drutami
dla męża z jeleniami sczepionymi wieńcami
rozrośniętych rogów smalec ledwo skrzepły.
Teraz i pieniądze wydane pod błyszczącą lufą
przyssaną do piersi, co wychynęła spod kwiatów
chusty, narzuconej w popłochu na nocną koszulę.
Nie bądź taka skąpa – rzuca najważniejszy.
Ujmujący głos. I wygląda jak ci z ilustracji,
które tak lubiła oglądać: powstańcy bojownicy
za waszą i naszą leśni jeszcze Polska...
A to przecie bandzior.
Cofnęła się plecami aż do kredensu
i zaciągnęła zmartwiałe kwiaty.
Nie zdejmując z niej wzroku poleca swoim:
Przygotujcie gospodarza. Krzyknęła.
Ciiicho – powstrzymał ją.
W piecu strzeliły iskry.
Wzdrygnęła się.
Jestem z tobą. Ujął ją pod rękę
i do sypialnego. Co takie delikatne ręce robią
w tej chałupie?
Przekręcił klucz – wcisnął go w jej drżącą dłoń.
Podszedł do okna, uchylił róg zazdrostki
ze słońcem w promieniach, uśmiechnął się do sceny,
którą dostrzegł mimo mroku.
Gospodarz kopał dół.
Niech kmiotek wie, że może to być grób
na jego wsiową miarę.
Gdy dowódca wyszedł z ciepła z walczącymi
bykami pod bluzą – ruszyli w stronę majaczących
nieopodal zabudowań. Przyboczny beknął z przeżarcia.
To nie tak – skarcił go szef trupy. Uprawiamy inny teatr.
Awangardowy, z przymieszką efektu obcości. Ale i pijemy
ze swojskiego bajorka tradycji z kurzem krwi bratniej...
Spocony, ciężko dyszący Piotr powtarzał różaniec
przeznaczonej mu roli. Załomocze jak na pożar.
Kto tam? Swój.
Ładnie zagrane – pochwali go reżyser. Ja tak nie lubię
dosłowności. No idź już. I dbaj o swoją. Ma takie delikatne,
zdolne palce.
Żniwo
Dzień w dzień upał kurz pot zlepione
zmęczeniem całego chudego ciała.
Żyto z pszenicą zrośnięte koniecznym
przymusem ścigania się z burzowym
czasem. Z groźbą gradu – tej lodowej
szarańczy czającej się w granatowej
chmurze. Przeciwko nam nawet ciepły
wiatr, bo byle machnięciem może wytrzepać
do ziarnka przejrzałe kłosy. Żeby tylko
zdążyć. Napełnić stodołę. Nie dać się
zniszczyć obawie oblepiającej nawet sny:
konie odmówią nam współpracy,
żniwiarka rozkrakraczy się bezwstydnie
w środku łanu i to tak kurewsko, że –
nie do użycia. Że i my wreszcie opadniemy
z sił. Że – cichojta niechciane myśli – piorun
w obrzmiałą zbożem stodołę...
Trzyma nas w obłapie tylko wsiowa, kmieca,
zagrodowa, babska i chłopska zwierzęcość.
Nawet nie dzika. Udomowiona. Na łańcuchu
harówki. W jarzmie powszedniego znużenia.
W kieracie obowiązkowej zwyczajności.
Bydlęcość bez iskry wniebowstąpienia.
To dopiero fundamenty! Podpiwniczone.