Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zuch dziewczyna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zuch dziewczyna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 285 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Było to oko­ło Wiel­kiej­no­cy.

Wio­sna za­po­wia­da­ła swe przyj­ście w spo­sób nie za­chę­ca­ją­cy. Desz­cze lały usta­wicz­nie, dro­gi wszyst­kie po­psu­ły się z kre­te­sem; po­zry­wa­ne gro­ble i most­ki spo­ty­ka­no wszę­dzie.

W je­den z ta­kich słot­nych, po­chmur­nych dni, do wsi le­żą­cej nad Ja­tra­nią wto­czy­ła się po­rząd­na, kawa… ler­ska brycz­ka, za­przę­żo­na w czte­ry kasz­ta­ny.

Mó­wiąc wto­czy­ła się, po­peł­ni­łem pew­ną nie­do­kład­ność, – ko­nie bo­wiem, dzię­ki fa­tal­nej dro­dze i nie­zmier­nej ob­fi­to­ści bło­ta po­stę­po­wa­ły nie­le­d­wie noga za nogą? za­pa­da­jąc nie­raz w ka­łu­że po ko­la­na.

Na brycz­ce sie­dział po­dróż­ny, tak szczel­nie okry­ty bur­ką, że z pod na­pusz­czo­ne­go kap­tu­ra wi­dać było tyl­ko nos i wąsy, – w ustach miał cy­ga­ro daw­no za­ga­słe czy może zga­szo­ne przez deszcz, któ­re­go kro­ple błysz­cza­ły po brze­gach bur­ki i ob­ry­wa­jąc się pły­nę­ły po jej fał­dach.

Mi­nąw­szy kil­ka­na­ście chat, po­dróż­ni za­trzy­ma­li się… przed karcz­mą małą i odra­pa­ną, od któ­rej o kil­ka­na­ście kro­ków w dół pły­nę­ła wez­bra­na Ja­trań mię­dzy ska­li­ste­mi brze­ga­mi.

Po­dróż­ny je­go­mość, nie zła­żąc z brycz­ki, za­wo­łał do sie­bie sto­ją­ce­go przed kar­czem­ką żyd­ka:

– Moż­na tu prze­je­chać?

– Nie, – gro­bla ze­rwa­na. Nie­zna­jo­my za­klął po ci­chu.

– Prę­dzej może pan do­bro­dziej gdzie in­dziej prze­je­dzie.

– Gdzie­tam! wszę­dzie tak samo.

– A pan ko­niecz­nie chce je­chać?

– Cóż z tego! – jak­że prze­ja­dę!

– Nu, niech pan za­cze­ka – u nas pręd­ko gro­blę na­pra­wią – prę­dzej niż gdzie­in­dziej, bo tu prze­jazd duży.

– Daj­no tym­cza­sem ognia, a chło­pa­ko­wi kie­li­szek wód­ki, prze­mókł bie­dak na desz­czu, niech się ogrze­je.

To po­wie­dziaw­szy, wy­siadł z brycz­ki i udał się za żyd­kiem do izby szyn­kow­nej.

Tym­cza­sem na­de­szło kil­ku cie­kaw­szych lu­dzi, za­czę­li oglą­dać ko­nie i po­wóz i roz­py­ty­wać się sie­dzą­ce­go na koź­le pa­rob­cza­ka: kto je­dzie? do­kąd? i t… d.

Woź­ni­ca nie był znać wie­lo­mów­nym, bo na te wszyst­kie py­ta­nia od­po­wia­dał tyl­ko mo­no­sy­la­ba­mi i ski­nie­niem gło­wy.

Do­pie­ro z ja­kimś po­waż­niej­szym ży­dem wdał się w roz­mo­wę.

– Nu… czy to wasz pan?

– A pan.

– A jak się wón na­zy­wa?

– Roż­now­ski.

– Zkąd je­dzie?

– Z Piesz­cza­nej. Nasz pan ją bie­rze w dzier­ża­wę.

– Aha! – to już wiem. Wy sami z Wo­ły­nia?

– A jak­że.

– Ma­cie tam wieś? – bo­ga­ty wón?

– Cze­mu nie? – bo­ga­ty. Wsi nie ma, po dzier­ża­wach cho­dzi­my.

– Aha! – ka­wa­ler czy żo­na­ty?

– Ka­wa­ler.

– Czy nie chce się tu gdzie u nas oże­nić?

– Cze­mu nie? by­le­by pan­na ład­na a bo­ga­ta –

oże­ni­my się.

W tej chwi­li mała Ży­dó­wecz­ka wy­szła z izby nio­sąc czar­kę wód­ki.

– Za wa­sze zdro­wie! – rzekł pa­rob­czak i prze­łknąw­szy wód­kę, rę­ka­wem otarł usta.

– Gdzie my tu bę­dzie­my sta­li? – w karcz­mie jak wi­dzę, nie­ma się gdzie ob­ró­cić.

– Za­jeż­dżaj­cie do dwo­ru.

– Toby było naj­le­piej, – ko­ni­ska po­mę­czo­ne aż żal pa­trzeć.

Na­gle dało się sły­szeć rże­nie ko­nia i pięk­ny siwy wierz­cho­wiec za­trzy­mał się przed karcz­mą.

Za­kło­po­ta­ny woź­ni­ca spoj­rzał – i zdu­miał się.

Na ko­niu sie­dzia­ła mło­da, szes­na­sto­let­nia dziew­czy­na.

Na dłu­giej suk­ni po­pie­la­te­go ko­lo­ru, mia­ła ro­dzaj ko­żusz­ka przy­le­ga­ją­ce­go do fi­gu­ry, z koł­nie­rzy­kiem bia­łym ba­ran­ko­wym i ta­kie­miż wy­ło­ga­mi na pier­siach i na rę­ka­wach. Wło­sy ciem­ne lśnią­ce spa­da­ły w kę­dzio­rach na ple­cy, z pod gra­na­to­wej, bia­łym ba­ran­kiem okry­tej ro­ga­tyw­ki.

Wzro­stu była ma­łe­go, dzie­cin­ną nóż­ką opie­ra­ła się na strze­mie­niu a małą ręką w ło­sio­wej rę­ka­wicz­ce kie­ro­wa­ła ko­niem śmia­ło i wpraw­nie.

Ży­dek ukło­nił się z uśmie­chem przy­by­łej, ona ski­nę­ła głów­ką i spy­ta­ła:

– Kto przy­je­chał?

– Po­dróż­ny – chcie­li się prze­pra­wić przez rze­kę.

– I cóż po­czną?

– Albo ja wiem? – pew­nie za­cze­ka­ją w karcz­mie.

– To niech le­piej jadą do dwo­ru – gdzież tu moż­na cze­kać.

Żyd uśmiech­nął się i po­pra­wił czap­kę.

W tej chwi­li po­dróż­ny z aren­da­rzem wy­szli przed karcz­mę. Sły­sze­li oni po­przed­nią roz­mo­wę.

Ama­zon­ka zmie­rzy­ła szyb­kiem spoj­rze­niem nie­zna­jo­me­go i za­ru­mie­ni­ła się. Może nie była przy­go­to­wa­ną na spo­tka­nie mło­de­go i przy­stoj­ne­go męż­czy­zny.

Mło­dzie­niec skło­nił się jej z pew­nem za­kło­po­ta­niem,

– Mosz­ku – ode­zwa­ła się do aren­da­rza – kie­dyż na­pra­wią gro­blę?

– Nu, pro­szę pa­nien­ki – za­wsze dni ze dwa zej­dzie.

– To mo­że­by tym­cza­sem ten pan do dwo­ru za­je­chał. Oj­ciec ka­zał pro­sić po­dróż­nych…

– Je­że­li mnie pani do tego upo­waż­nia – prze­mó­wił Roż­now­ski z ukło­nem – ale za­le­d­wie wy­mó­wił te sło­wa?

dziew­czę zwró­ci­ło ko­nia, któ­ry po­kłu­so­wał śpiesz­nie w stro­nę dwo­ru. – Nu, to już pan do­bro­dziej może śmia­ło zaj­że­dżać – ode­zwał się Mosz­ko – pan Ja­szew­ski bar­dzo go­ścin­ny jest czło­wiek, do nie­go raz w raz pa­no­wie jadą.

– I owszem – po­ja­dę. Czy to jego cór­ka?

– A cór­ka, pan­na An­to­sia je­dy­nacz­ka.

– Za­wróć-no ko­nie, Ostap­ku – kie­dy pro­szą, trze­ba ko­rzy­stać.

– Oj, trze­ba, – a toby już okni­ska chy­ba po­pa­da­ły, bo­ka­mi ro­bią aż strach.

– Ko­nie–jak ko­nie, ale że ty je­steś do­bry do cha­ty, to wiem.

Mosz­ko się za­śmiał, mło­dzie­niec wsko­czył na brycz­kę i ko­nie ru­szy­ły.

Je­że­li go­ścin­ność dla każ­de­go po­żą­da­ną jest w ta­kiej po­rze, te­raz po­dwój­nie uśmie­cha­ła się ona Roż­now­skie­mu. Fan­ta­stycz­na po­stać pan­ny An­to­si za­cie­ka­wia­ła go nie­ma­ło.

– Zuch – dziew­czy­na! – po­wta­rzał so­bie zdą­ża­jąc do dwo­ru.

Wkrót­ce też po­ka­za­ły się za­bu­do­wa­nia dwor­skie. Roż­now­ski zdzi­wił się raz dru­gi.

Po wdzięcz­nej po­sta­ci ener­gicz­ne­go dziew­czę­cia zu­peł­nie so­bie in­a­czej wy­obra­żał dwór, któ­re­go była ozdo­bą.

Re­zy­den­cya pana Ja­szew­skie­go przed­sta­wia­ła ob­raz nę­dzy i roz­pa­czy.

Był to dom sta­ry, dłu­gi, tak opusz­czo­ny, że wy­ga­dał ra­czej na ob­szer­ną karcz­mę.

Dach sło­mia­ny no­sił na so­bie mnó­stwo łat, któ­re­mi mu­sia­no się za­bez­pie­czać od desz­czów. Ścia­ny były brud­ne i odra­pa­ne, szy­by w oknach naj­czę­ściej po­tłu­czo­ne i po­za­le­pia­ne bi­bu­łą, w jed­nem oknie czer­wie­nia­ła z da­le­ka po­dusz­ka. Ga­ne­czek o czte­rech drew­nia­nych słu­pach, krzy­wy i po­chy­lo­ny, wy­glą­dał jak­by miał ocho­tę zwa­lić się, po dzie­dziń­cu cho­dzi­ły zwie­rzę­ta do­mo­we roz­ma­ite­go ro­dza­ju, a w sa­mej bra­mie ulo­ko­wa­ła się ol­brzy­mia lo­cha nie­chęt­na go­ściom. Wzbra­nia­ją się ustą­pić im z dro­gi, tak, że omal ko­nie jej nie roz­dep­ta­ły.

Przed staj­nią sta­ła ja­kaś odra­pa­na lan­da­ra, któ­rej jed­no koło nie oku­te jesz­cze że­la­zem, nie po­ma­lo­wa­ne, dziw­nie od­bi­ja­ło od in­nych, świe­cąc swo­ją bia­ło­ścią.

Na od­głos wta­cza­ją­cej się na dzie­dzi­niec brycz­ki, ja­kaś ob­szar­pa­na i ku­la­wa baba wyj­rza­ła z bocz­nych drzwi domu i za­spa­ny kun­del wark­nął le­ni­wo, nie ru­sza­jąc się z miej­sca. Był to dlań wi­docz­nie przed­miot nie­cie­ka­wy i po­wsze­dni.

Kie­dy Roż­now­ski wy­siadł z brycz­ki i po kil­ku skrzy­pią­cych schod­kach do­stał się na ga­nek, za­cze­kał przez chwi­lę, otrze­pu­jąc z sie­bie bło­to, czy kto nie wyj­dzie na jego spo­tka­nie.

Nikt wszak­że nie po­ka­zał się na gan­ku, jak­by w domu o przy­by­ciu go­ścia nie wie­dzia­no.

Otwo­rzył drzwi i wszedł.

Zna­lazł się w ob­szer­nej sie­ni, peł­nej śmie­cia, sło­my, po­ła­ma­nych ja­kichś sprzę­tów, pa­ję­czy­ny na su­fi­cie i po ką­tach.

W uło­żo­nej z ce­gieł pod­ło­dze było tyle dziur i jam, że Roż­now­ski po­tknąw­szy się na wstę­pie, stra­cił rów­no – wagę i wpadł z im­pe­tem we drzwi na pra­wo, gdzie zna­lazł go­spo­da­rza domu.

Izba ta była ga­bi­ne­tem pana Ja­szew­skie­go, ale ume­blo­wa­niem swo­jem i czy­sto­ścią nie­wie­le się róż­ni­ła od sie­ni. Dwa wiel­kie tap­cza­ny za­sła­ne dre­li­chem, sta­ły przed okna­mi, na jed­nym z nich le­ża­ła po­dusz­ka skó­rza… na, na dru­gim – inna, z wy­szy­tym na kan­wie ry­ce­rzem po­dob­nym do osku­ba­ne­go in­dy­ka i damą przy­po­mi­na­ją­cą pa­ster­nak. Oprócz tap­cza­nów, były tu jesz­cze dwa sto­ły, przy­kry­te gru­bą war­stwą ku­rzu, imi­tu­ją­cą po­pie­la­tą ser­we­tę, a za­wa­lo­ne ty­sią­cem ja­kichś ru­pie­ci, tak, że miej­sca na nich… do pi­sa­nia nie było.

Kil­ka róż­no­rod­nych krze­seł i stoł­ków do­peł­nia­ło ume­blo­wa­nia – a kil­ka­na­ście cy­bu­chów roz­sta­wio­nych po ką­tach, na oknach i le­żą­cych po sto­łach i tap­cza­nach, oraz okru­chy ty­tu­niu roz­sy­pa­ne wszę­dzie – mó­wi­ły wy­raź­nie, że go­spo­darz tego po­ko­ju był za­pa­lo­nym fąj­cza­rzem.

Pan Ja­czew­ski po­wstał z krze­sła na przy­ję­cie go­ścia o któ­re­go przy­by­ciu, był, jak się zda­wa­ło, uprze­dzo­nym.

– Je­stem Ste­fan Roż­now­ski, przy­szły dzier­żaw­ca Piesz­cza­nej, a więc i są­siad sza­now­ne­go pana do­bro­dzie­ja.

– Bar­dzo mi miło – prze­mó­wił go­spo­darz, wyj­mu­jąc na chwi­lę faj­kę z ust, po­czem na nowo pa­lić za­czął

– Nie śmiał­bym – cią­gnął gość – tak ob­ce­so­wo wpa­dać do nie­zna­jo­me­go mi domu, ale przy­pa­dek zrzą­dził, ze je­stem zmu­szo­ny pro­sić o go­ścin­ność. Nie weź­mie mi sza­now­ny pan do­bro­dziej za złe…

– I owszem, bar­dzo mi miło.

Za­czę­ło się znów cią­gnie­nie dymu z faj­ki i wy­pusz­cza­nie mi­ster­nych kó­łek.

Ski­nie­niem za­pro­szo­ny, by usiadł, Roż­now­ski zrzu­cił z sie­bie wierzch­nie odzie­nie i za­jął miej­sce na­prze­ciw­ko go­spo­da­rza. Wy­eks­pen­so­waw­szy cały za­pas wstęp­nych fra­ze­sów, nie wie­dział on już sam co ma z sobą po­cząć. Mil­czą­cy je­go­mość ani jed­nem sło­wem nie przy­czy­nił się do pod­trzy­ma­nia roz­mo­wy.

Siadł więc i cze­kał, ba­da­jąc tym­cza­sem twarz przy­szłe­go są­sia­da.

Był to czło­wiek lat bliz­ko pięć­dzie­się­ciu, śred­nie­go wzro­stu, mier­nej tu­szy, si­wie­ją­cy już nie­co i za­ro­śnię­ty ob­fi­cie. Wąsy, bro­da i fa­wo­ry­ty ro­sły mu cał­kiem na­tu­ral­nie, nie zdra­dza­jąc naj­mniej­sze­go sta­ra­nia ze stro­ny ich wła­ści­cie­la. Naj­bie­glej­szy fi­zy­ono­mi­sta nie­by wy­czy­tać nie po­tra­fił z tej twa­rzy, wy­glą­da­ją­cej jak ma­ska.

Nie zna­mio­no­wa­ła ona złe­go czło­wie­ka, – ale też nie było żad­nej za­sa­dy do są­dze­nia o jego do­bro­ci. Co naj­prę­dzej – był on do­brym o tyle, że złym być nie umiał.

Ja­każ in­te­li­gen­cya mo­gła mieć sie­dli­sko swo­je w tej gło­wie? Bóg to wie­dzieć ra­czy! Nie była to twarz bez­myśl­ne­go czło­wie­ka, ale czy my­ślał i co my­ślał – zo­sta­wa­ło za­gad­ką nie­roz­wią­za­ną.

Zda­wa­ło się, że cała uwa­ga jego zwró­co­ną była na faj­kę, że pusz­cza­nie do­sko­na­le okrą­głych kó­łek dymu było dlań naj­waż­niej­szą spra­wą. Mil­cze­li obaj dłu­go a wca­le to nie było przy­krem dla go­spo­da­rza, któ­ry nie zwra­cał na go­ścia swe­go żad­nej uwa­gi.

Gość za to sie­dział jak na go­rą­cych wę­glach.

– Czy chce mnie się po­zbyć w ten spo­sób, czy daje mi do zro­zu­mie­nia, żem się nie­po­trzeb­nie tru­dził?

Bądź co bądź trze­ba było prze­rwać mil­cze­nie.

Roż­now­ski za­czął mó­wić coś o złych dro­gach, o nie­zwy­kłych wy­le­wach rzek, o te­go­rocz­nym uro­dza­ju i ce­nach zbo­ża, – mó­wił dłu­go, prze­ry­wa­jąc so­bie chwi­la­mi w na­dziei że pan Ja­szew­ski doda coś od sie­bie.

Nie­ste­ty! mil­czał on jak za­klę­ty, nie­kie­dy tyl­ko uśmie­cha­jąc się do­bro­tli­wie, lub ki­wa­jąc gło­wą.

Gość prze­kli­nał już chwi­lę, w któ­rej po­sta­no­wił za­je­chać do dwo­ru. Wyj­rzał oknem, są­dząc, że może Osta­pek nie wy­przągł jesz­cze koni, – lecz nie­tyl­ko koni, ale i brycz­ki nie było już śla­du, chło­pak bo­wiem zwi­nął się grac­ko i za­ja­dał już w naj­lep­sze pod­wie­czo­rek.

Nie było rady – na­le­ża­ło zo­stać.

Go­dzi­na już upły­nę­ła od chwi­li przy­jaz­du Roż­now­skie­go, gdy na­raz drzwi się otwo­rzy­ły i wszedł ktoś nowy. Gość osłu­piał na wi­dok przy­by­łe­go.

Był to mło­dy chło­piec, lat może siedm­na­stu, z mon­stru­al­nie dłu­gie­mi rę­ka­mi, ol­brzy­mie­mi pła­skie­mi sto­pa­mi i gło­wą nie­pro­por­cjo­nal­nie wiel­ką, krzy­wo na sze­ro­kim kar­ku osa­dzo­ną.

Wszedł, su­wa­jąc no­ga­mi i ma­cha­jąc rę­ka­mi, a na jego pła­skiej i oty­łej twa­rzy ma­lo­wał się ja­kiś nie­zro­zu­mia­ły uśmiech za­że­no­wa­nia i szy­der­stwa.

– Mama… pro­si… na her­ba­tę, – wy­ją­kał ba­so­wym gło­sem.

Pan Ja­szew­ski po­wstał, uśmiech­nął się, ręką wska­zał go­ścio­wi drzwi pro­wa­dzą­ce do dal­szych po­koi i prze­mó­wił:

– Pro­szę.

Roż­now­ski skło­nił się i po­szedł, gdzie mu wska­za­no. Cie­szył się z góry my­ślą, że przy her­ba­cie zo­ba­czy pięk­ną, ama­zon­kę i ode­tchnie swo­bod­niej po prze­mę­czo­nej go­dzi­nie.

Z po­do­bień­stwa ry­sów mógł się do­my­ślić, że mło­dy Qu­asi­mo­do był sy­nem pana Ja­szew­skie­go;– śpiesz­no mu było za­tem uj­rzeć per­łę tej ro­dziuy, któ­ra się ja­kiemś szcze­gól­nem zrzą­dze­niem losu do niej do­sta­ła.

Prze­szedł­szy przez ja­kiś ciem­ny po­kój, zna­lazł się gość w sali ja­dal­nej. Wiel­ki stół, sto­ją­cy na środ­ku, za­sta­wio­nym był prze­róż­ne­go ro­dza­ju prze­ką­ska­mi, a w koń­cu szu­miał sa­mo­war, miłe spra­wia­ją­cy wra­że­nie­na zdro­żo­nym i zzięb­nię­tym jesz­cze Roż­now­skim.

Obok sam­pwa­ru sie­dzia­ła ko­bie­ta nie­mło­da, dość oty­ła, ru­mia­nej i do­bro­dusz­nie uśmiech­nię­tej twa­rzy wy­glą­da­ją­ca po­tro­szę, jak dru­gi sa­mo­war. Sze­ro­ka i przy­sad­ko­wa­ta – była tak do­sko­na­łem do­peł­nie­niem pana Ja­szew­skie­go, że przy­by­łe­mu z ła­two­ścią przy­szło do­my­śleć się w niej go­spo­dy­ni domu.

– Dul­ciu – prze­mó­wił go­spo­darz – pan Roż­now­ski… nasz są­siad.

Pani pod­nio­sła się na krze­seł­ku, za­śmia­ła się ma­łym, dzie­cin­nym pra­wie gło­si­kiem i ode­zwa­ła się:

– Bar­dzo mi przy­jem­nie…

Tuż obok mat­ki sie­dział chło­pak dwu­na­sto­let­ni i za­ja­dał ol­brzy­mi ka­wał chle­ba gru­bo na­sma­ro­wa­ny ma­słem. Ze­zo­oki, nie­zmier­nie wą­tły i sła­by za­trud­nio­ny był w tej chwi­li prze­no­sze­niem zby­wa­ją­ce­go ma­sła z chle­ba na krze­sło, któ­re­go po­rę­cze i sie­dze­nie sta­ran­nie niem sma­ro­wał.

Nikt tego nie uwa­żał, gdyż sce­na re­ko­men­da­cyi i obec­ność nie­zna­jo­me­go po­chła­nia­ły uwa­gę mat­ki, oj­ciec zaś, za­ję­ty, jak zwy­kle, faj­ką, nie wi­dział wca­le co się wko­ło nie­go dzie­je.

– Jó­ziu! – za­wo­ła­ła cie­niuch­nym gło­si­kiem pani Ja­szew­ska – ustąp panu miej­sca, – pro­szę pana – bar­dzo mi przy­jem­nie…

Jó­zio ustą­pił z krze­sła, ale za­le­d­wo gość usiadł, par­sk­nął on sza­lo­nym śmie­chem. Do tego przy­łą­czył się tu­bal­ny, ol­brzy­mi głos star­sze­go bra­ta, od któ­re­go szy­by w oknach się za­trzę­sły.

Nikt nie wie­dział co się sta­ło, ale Roż­now­ski do­znał wra­że­nia, jak­by był w szpi­ta­lu obłą­ka­nych.

– Cze­go się śmie­jesz? cze­go się śmie­je­cie? – py­ta­ła mat­ka uśmiech­nię­ta rów­nież we­so­ło.

Duet śmie­chu nie usta­wał aż i pan Ja­szew­ski zwró­cił na to uwa­gę.

– Co to zna­czy?

Rzecz się wy­ja­śni­ła, gdy sam gość spo­strzegł, że na rę­ka­wach sur­du­ta jego zna­la­zły się ka­wał­ki ma­sła.

– Fi­glarz! fi­glarz z cie­bie za­wsze Jó­ziecz­ku, – stro­fo­wa­ła mat­ka, gro­żąc syn­ko­wi pal­cem, gdy drzwi otwo­rzy­ły się zno­wu i we­szła zna­jo­ma nam pan­na An­to­sia.

Roż­now­ski po­rwał się z miej­sca.

An­to­sia, któ­rej się te­raz le­piej mógł przy­pa­trzeć, była rze­czy­wi­ście cu­dow­nem w tym domu zja­wi­skiem..

Zda­wa­ło się, że za­bra­ła ona na swo­ją wy­łącz­ną wła­sność wszyst­ko, cze­go ca­łej jej ro­dzi­nie bra­ko­wa­ło.

Dziew­czę mia­ło nie­zmier­nie zgrab­ną i kształt­ną fi­gur­kę, ide­al­nie małą nóż­kę i rącz­kę, twa­rzycz­kę wy­ra­zi­stą, ro­zum­ną, peł­ną wdzię­ku i uro­ku, ru­chy swo­bod­ne, chód lek­ki, układ dys­tyn­go­wa­ny.

We­szła za­ru­mie­nio­na jak­by się do­my­śla­jąc ja­kie­goś wy­bry­ku bra­ci, a spoj­rze­nie, ja­kiem ob­da­rzy­ła nie­zna­jo­me­go, zda­wa­ło się czy­tać w jego twa­rzy, ja­kie też wra­że­nie ro­bi­ła na nim jej ro­dzi­na.

Od chwi­li po­ja­wie­nia się An­to­si, oba mal­cy uspo­ko­ili się na­gle, oczy zaś mat­ki i ojca spo­czę­ły na jej pięk­nej twa­rzycz­ce z wy­ra­zem nie­me­go uwiel­bie­nia.

Do spoj­rzeń ta­kich przy­wy­kła znać do­brze. Ja­kaś wy­bit­na pew­ność sie­bie, ra­żą­ca tro­chę w tak mło­dem dziew­czę­ciu – mó­wi­ła wy­raź­nie, że była ona ma­łem bó­stwem ro­dzi­ny i wie­dzia­ła o tem do­kład­nie.

Roż­now­ski na jej cie­ka­we wej­rze­nia nie­mniej bacz­nem od­po­wia­dał okiem i – rzecz dziw­na, nim mó­wić do sie­bie za­czę­li, ja­kiś wę­zeł ta­jem­ny zbli­żył na­wza­jem dwo­je mło­dych, nie zna­ją­cych się do­tąd lu­dzi. On z przy­jem­no­ścią i ze współ­czu­ciem spo­glą­dał na in­te­li­gent­ną twa­rzycz­kę dziew­czę­cia, tak dziw­nie od­bi­ja­ją­cą od ca­łe­go jej oto­cze­nia, ona zaś uczu­ła ja­kiś ro­dzaj usza­no­wa­nia dla mło­de­go nie­zna­jo­me­go, w któ­re­go oczach, to wy­czy­ta­ła, że nie miał za­mia­ru po­więk­szyć licz­by lek­ce­wa­żo­nych przez nią wiel­bi­cie­li, a któ­ry sym­pa­tycz­nym i po­waż­nym wy­ra­zem twa­rzy ro­bił na niej wra­że­nie mie­zwy­kłe.

Dzię­ki po­ja­wie­niu się An­to­si, roz­mo­wa za­wią­za­ła się dość szyb­ko. Obec­ni mie­sza­li się, do niej nie­wie­le i to we wła­ści­wy so­bie spo­sób: oj­ciec – mo­no­sy­la­ba­mi, mat­ka cie­niuch­nym uśmiesz­kiem, brat star­szy – wie­ko­gło­wy Lolo wy­bu­chem sten­to­ro­we­go śmie­chu, młod­szy zaś Jó­zio – naj­dzi­wacz­niej­sze­mi gry­ma­sa­mi, ja­kie wy­pra­wiał, usiadł­szy na­prze­ciw­ko go­ścia.

Dziew­czę przy­zwy­cza­jo­ne już wi­docz­nie do roli skoń­czo­nej pan­ny, wy­naj­dy­wa­ło dość zręcz­nie przed­mio­ty do roz­mo­wy, Roź­now­ski do­po­ma­gał tem chęt­niej, że ro­bi­ło to na ro­dzi­cach wra­że­nie jak naj­lep­sze.

Mat­ka uśmie­cha­ła się usta­wicz­nie z ja­kimś wy­ra­zem bez­myśl­nej dumy, oj­ciec zaś ki­wał gło­wą i co­raz za­wzię­ciej cią­gnął dym z faj­ki.

Już się her­ba­ta mia­ła ku koń­co­wi, kie­dy dał się sły­szeć tur­kot na dzie­dziń­cu: Jó­zio ze­rwał się z krze­sła, wy­wró­cił swo­ją szklan­kę, ser­we­tę ci­snął w górę i ska­cząc na jed­nej no­dze za­wo­łał pi­skli­wym gło­sem:

– Ho­łu­ba przy­je­cha­ła!

Prze­ra­ża­ją­cy ryk Lola za­wtó­ro­wał temu spi­sko­wi aż Roź­now­ski, nie wie­dząc co ma o tem my­śleć, obej­rzał się ze zdzi­wie­niem i trwo­gą.

Do­strze­gła to An­to­sia i za­ru­mie­nio­na za­czę­ła uspo­ka­jać dzi­kie wy­bu­chy bra­ci, gdy drzwi się otwo­rzy­ły na roż­cież i we­szło trzech lu­dzi.

Pierw­szym był męż­czy­zna w wie­ku pana Ja­szew­skie­go, słusz­ny, szpa­ko­wa­ty, twa­rzy otwar­tej, do­bro­dusz­nie uśmiech­nię­tej i ru­chli­wej. Miał na so­bie sur­dut dłu­gi gra­na­to­wy, od­wiecz­nej mody, spodnie sze­ro­kie, kra­cia­ste, kap­ciuch z ty­to­niem za­wie­szo­ny na pier­si u gu­zi­ka, kra­cia­sta ko­lo­ro­wa chust­ka wy­glą­da­ła mu z bocz­nej kie­sze­ni. Trzy­mał się sztyw­no po woj­sko­we­mu, a wszedł­szy po­dą­żył wprost do go­spo­dy­ni domu i wy­so­ko do ust swo­ich pod­no­sząc jej rękę, gło­śno i trzy­krot­nie uca­ło­wał.

Tuż za oj­cem we­szło dwóch chło­pa­ków, ro­słych, tę­gich, przy­stoj­nych, w mun­dur­kach gim­na­zy­al­nych, twa­rzy ru­mia­nych, czer­stwych i uśmiech­nię­tych.

– Ho­łu­bo moja! – wo­łał sta­ry, nie wy­pusz­cza­jąc z rąk dło­ni pani Ja­szew­skiej – wpa­dłem do was jak pio­run i przy­pro­wa­dzi­łem dwóch chło­pów mo­ich! Chło­py, jak dęby – praw­da?

I śmiał się i po­krę­cał su­mia­ste­go wąsa a ol­brzy­mi głos jego roz­le­gał się po ca­łym domu.

– A mo­jaż dru­ga ho­lu­ba! – za­wo­łał zwra­ca­ją się na­gle do An­to­si i po­ry­wa­jąc ją za ręce. Za­wsze jak róża, jak ma­li­na, – brzy­do­to moja prze­mi­ła! No, no – nie bro­nić się! bar­dzo pro­szę, bu­zia­ka dać i skoń­czo­na hi­sto­rya – i po­mi­mo wzbra­nia­nia się dziew­czę­cia pod­niósł ją jak piór­ko w po­wie­trze, uca­ło­wał w za­ru­mie­nio­ną twa­rzycz­kę i do­pie­ro wte­dy po­sta­wił na­po­wrót na zie­mi.

– A ty Ada­mie! – zwró­cił się z ko­lei do pana Ja­szew­skie­go – któ­rą już dziś faj­kę pa­lisz? przy­znaj się.

I nie cze­ka­jąc od­po­wie­dzi, po­rwał pana Ada­ma w ob­ję­cia i zło­żył na jego po­licz­kach dwa gło­śne po­ca­łun­ki.

Roż­now­ski stał i pa­trzył na to wszyst­ko cie­ka­wie; do­my­ślił się ła­two, że nowo przy­by­ły ho­lu­ba, jak go na – wali mal­cy, mu­siał być przy­ja­cie­lem domu Ja­szew­kich. Za­ję­ła go moc­no ory­gi­nal­na ta po­stać.

Wy­pu­ściw­szy ze swe­go ob­ję­cia go­spo­da­rza, ser­decz­ny gość zwró­cił się ku nie­zna­jo­me­mu i miał wi­docz­ną. Chęć uści­ska­nia go rów­nież, tyl­ko się po­ha­mo­wał.

– Ko­goż mam wi­tać, Ada­mie – za­py­tał.

– Pan Roż­now­ski.

– Roż­now­ski? z ja­kich­że Roż­now­skich, ja znam ich tylu, ho­łu­bo, że ich po­li­czyć trud­no. Pana Bal­ta­za­ra pana Pio­tra, pana Mar­ci­na…

– Mar­cin – to stryj mój – ode­zwał się ba­da­ny.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: