- W empik go
Zuch dziewczyna - ebook
Zuch dziewczyna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 285 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Było to około Wielkiejnocy.
Wiosna zapowiadała swe przyjście w sposób nie zachęcający. Deszcze lały ustawicznie, drogi wszystkie popsuły się z kretesem; pozrywane groble i mostki spotykano wszędzie.
W jeden z takich słotnych, pochmurnych dni, do wsi leżącej nad Jatranią wtoczyła się porządna, kawa… lerska bryczka, zaprzężona w cztery kasztany.
Mówiąc wtoczyła się, popełniłem pewną niedokładność, – konie bowiem, dzięki fatalnej drodze i niezmiernej obfitości błota postępowały nieledwie noga za nogą? zapadając nieraz w kałuże po kolana.
Na bryczce siedział podróżny, tak szczelnie okryty burką, że z pod napuszczonego kaptura widać było tylko nos i wąsy, – w ustach miał cygaro dawno zagasłe czy może zgaszone przez deszcz, którego krople błyszczały po brzegach burki i obrywając się płynęły po jej fałdach.
Minąwszy kilkanaście chat, podróżni zatrzymali się… przed karczmą małą i odrapaną, od której o kilkanaście kroków w dół płynęła wezbrana Jatrań między skalistemi brzegami.
Podróżny jegomość, nie złażąc z bryczki, zawołał do siebie stojącego przed karczemką żydka:
– Można tu przejechać?
– Nie, – grobla zerwana. Nieznajomy zaklął po cichu.
– Prędzej może pan dobrodziej gdzie indziej przejedzie.
– Gdzietam! wszędzie tak samo.
– A pan koniecznie chce jechać?
– Cóż z tego! – jakże przejadę!
– Nu, niech pan zaczeka – u nas prędko groblę naprawią – prędzej niż gdzieindziej, bo tu przejazd duży.
– Dajno tymczasem ognia, a chłopakowi kieliszek wódki, przemókł biedak na deszczu, niech się ogrzeje.
To powiedziawszy, wysiadł z bryczki i udał się za żydkiem do izby szynkownej.
Tymczasem nadeszło kilku ciekawszych ludzi, zaczęli oglądać konie i powóz i rozpytywać się siedzącego na koźle parobczaka: kto jedzie? dokąd? i t… d.
Woźnica nie był znać wielomównym, bo na te wszystkie pytania odpowiadał tylko monosylabami i skinieniem głowy.
Dopiero z jakimś poważniejszym żydem wdał się w rozmowę.
– Nu… czy to wasz pan?
– A pan.
– A jak się wón nazywa?
– Rożnowski.
– Zkąd jedzie?
– Z Pieszczanej. Nasz pan ją bierze w dzierżawę.
– Aha! – to już wiem. Wy sami z Wołynia?
– A jakże.
– Macie tam wieś? – bogaty wón?
– Czemu nie? – bogaty. Wsi nie ma, po dzierżawach chodzimy.
– Aha! – kawaler czy żonaty?
– Kawaler.
– Czy nie chce się tu gdzie u nas ożenić?
– Czemu nie? byleby panna ładna a bogata –
ożenimy się.
W tej chwili mała Żydóweczka wyszła z izby niosąc czarkę wódki.
– Za wasze zdrowie! – rzekł parobczak i przełknąwszy wódkę, rękawem otarł usta.
– Gdzie my tu będziemy stali? – w karczmie jak widzę, niema się gdzie obrócić.
– Zajeżdżajcie do dworu.
– Toby było najlepiej, – koniska pomęczone aż żal patrzeć.
Nagle dało się słyszeć rżenie konia i piękny siwy wierzchowiec zatrzymał się przed karczmą.
Zakłopotany woźnica spojrzał – i zdumiał się.
Na koniu siedziała młoda, szesnastoletnia dziewczyna.
Na długiej sukni popielatego koloru, miała rodzaj kożuszka przylegającego do figury, z kołnierzykiem białym barankowym i takiemiż wyłogami na piersiach i na rękawach. Włosy ciemne lśniące spadały w kędziorach na plecy, z pod granatowej, białym barankiem okrytej rogatywki.
Wzrostu była małego, dziecinną nóżką opierała się na strzemieniu a małą ręką w łosiowej rękawiczce kierowała koniem śmiało i wprawnie.
Żydek ukłonił się z uśmiechem przybyłej, ona skinęła główką i spytała:
– Kto przyjechał?
– Podróżny – chcieli się przeprawić przez rzekę.
– I cóż poczną?
– Albo ja wiem? – pewnie zaczekają w karczmie.
– To niech lepiej jadą do dworu – gdzież tu można czekać.
Żyd uśmiechnął się i poprawił czapkę.
W tej chwili podróżny z arendarzem wyszli przed karczmę. Słyszeli oni poprzednią rozmowę.
Amazonka zmierzyła szybkiem spojrzeniem nieznajomego i zarumieniła się. Może nie była przygotowaną na spotkanie młodego i przystojnego mężczyzny.
Młodzieniec skłonił się jej z pewnem zakłopotaniem,
– Moszku – odezwała się do arendarza – kiedyż naprawią groblę?
– Nu, proszę panienki – zawsze dni ze dwa zejdzie.
– To możeby tymczasem ten pan do dworu zajechał. Ojciec kazał prosić podróżnych…
– Jeżeli mnie pani do tego upoważnia – przemówił Rożnowski z ukłonem – ale zaledwie wymówił te słowa?
dziewczę zwróciło konia, który pokłusował śpiesznie w stronę dworu. – Nu, to już pan dobrodziej może śmiało zajżedżać – odezwał się Moszko – pan Jaszewski bardzo gościnny jest człowiek, do niego raz w raz panowie jadą.
– I owszem – pojadę. Czy to jego córka?
– A córka, panna Antosia jedynaczka.
– Zawróć-no konie, Ostapku – kiedy proszą, trzeba korzystać.
– Oj, trzeba, – a toby już okniska chyba popadały, bokami robią aż strach.
– Konie–jak konie, ale że ty jesteś dobry do chaty, to wiem.
Moszko się zaśmiał, młodzieniec wskoczył na bryczkę i konie ruszyły.
Jeżeli gościnność dla każdego pożądaną jest w takiej porze, teraz podwójnie uśmiechała się ona Rożnowskiemu. Fantastyczna postać panny Antosi zaciekawiała go niemało.
– Zuch – dziewczyna! – powtarzał sobie zdążając do dworu.
Wkrótce też pokazały się zabudowania dworskie. Rożnowski zdziwił się raz drugi.
Po wdzięcznej postaci energicznego dziewczęcia zupełnie sobie inaczej wyobrażał dwór, którego była ozdobą.
Rezydencya pana Jaszewskiego przedstawiała obraz nędzy i rozpaczy.
Był to dom stary, długi, tak opuszczony, że wygadał raczej na obszerną karczmę.
Dach słomiany nosił na sobie mnóstwo łat, któremi musiano się zabezpieczać od deszczów. Ściany były brudne i odrapane, szyby w oknach najczęściej potłuczone i pozalepiane bibułą, w jednem oknie czerwieniała z daleka poduszka. Ganeczek o czterech drewnianych słupach, krzywy i pochylony, wyglądał jakby miał ochotę zwalić się, po dziedzińcu chodziły zwierzęta domowe rozmaitego rodzaju, a w samej bramie ulokowała się olbrzymia locha niechętna gościom. Wzbraniają się ustąpić im z drogi, tak, że omal konie jej nie rozdeptały.
Przed stajnią stała jakaś odrapana landara, której jedno koło nie okute jeszcze żelazem, nie pomalowane, dziwnie odbijało od innych, świecąc swoją białością.
Na odgłos wtaczającej się na dziedziniec bryczki, jakaś obszarpana i kulawa baba wyjrzała z bocznych drzwi domu i zaspany kundel warknął leniwo, nie ruszając się z miejsca. Był to dlań widocznie przedmiot nieciekawy i powszedni.
Kiedy Rożnowski wysiadł z bryczki i po kilku skrzypiących schodkach dostał się na ganek, zaczekał przez chwilę, otrzepując z siebie błoto, czy kto nie wyjdzie na jego spotkanie.
Nikt wszakże nie pokazał się na ganku, jakby w domu o przybyciu gościa nie wiedziano.
Otworzył drzwi i wszedł.
Znalazł się w obszernej sieni, pełnej śmiecia, słomy, połamanych jakichś sprzętów, pajęczyny na suficie i po kątach.
W ułożonej z cegieł podłodze było tyle dziur i jam, że Rożnowski potknąwszy się na wstępie, stracił równo – wagę i wpadł z impetem we drzwi na prawo, gdzie znalazł gospodarza domu.
Izba ta była gabinetem pana Jaszewskiego, ale umeblowaniem swojem i czystością niewiele się różniła od sieni. Dwa wielkie tapczany zasłane drelichem, stały przed oknami, na jednym z nich leżała poduszka skórza… na, na drugim – inna, z wyszytym na kanwie rycerzem podobnym do oskubanego indyka i damą przypominającą pasternak. Oprócz tapczanów, były tu jeszcze dwa stoły, przykryte grubą warstwą kurzu, imitującą popielatą serwetę, a zawalone tysiącem jakichś rupieci, tak, że miejsca na nich… do pisania nie było.
Kilka różnorodnych krzeseł i stołków dopełniało umeblowania – a kilkanaście cybuchów rozstawionych po kątach, na oknach i leżących po stołach i tapczanach, oraz okruchy tytuniu rozsypane wszędzie – mówiły wyraźnie, że gospodarz tego pokoju był zapalonym fąjczarzem.
Pan Jaczewski powstał z krzesła na przyjęcie gościa o którego przybyciu, był, jak się zdawało, uprzedzonym.
– Jestem Stefan Rożnowski, przyszły dzierżawca Pieszczanej, a więc i sąsiad szanownego pana dobrodzieja.
– Bardzo mi miło – przemówił gospodarz, wyjmując na chwilę fajkę z ust, poczem na nowo palić zaczął
– Nie śmiałbym – ciągnął gość – tak obcesowo wpadać do nieznajomego mi domu, ale przypadek zrządził, ze jestem zmuszony prosić o gościnność. Nie weźmie mi szanowny pan dobrodziej za złe…
– I owszem, bardzo mi miło.
Zaczęło się znów ciągnienie dymu z fajki i wypuszczanie misternych kółek.
Skinieniem zaproszony, by usiadł, Rożnowski zrzucił z siebie wierzchnie odzienie i zajął miejsce naprzeciwko gospodarza. Wyekspensowawszy cały zapas wstępnych frazesów, nie wiedział on już sam co ma z sobą począć. Milczący jegomość ani jednem słowem nie przyczynił się do podtrzymania rozmowy.
Siadł więc i czekał, badając tymczasem twarz przyszłego sąsiada.
Był to człowiek lat blizko pięćdziesięciu, średniego wzrostu, miernej tuszy, siwiejący już nieco i zarośnięty obficie. Wąsy, broda i faworyty rosły mu całkiem naturalnie, nie zdradzając najmniejszego starania ze strony ich właściciela. Najbieglejszy fizyonomista nieby wyczytać nie potrafił z tej twarzy, wyglądającej jak maska.
Nie znamionowała ona złego człowieka, – ale też nie było żadnej zasady do sądzenia o jego dobroci. Co najprędzej – był on dobrym o tyle, że złym być nie umiał.
Jakaż inteligencya mogła mieć siedlisko swoje w tej głowie? Bóg to wiedzieć raczy! Nie była to twarz bezmyślnego człowieka, ale czy myślał i co myślał – zostawało zagadką nierozwiązaną.
Zdawało się, że cała uwaga jego zwróconą była na fajkę, że puszczanie doskonale okrągłych kółek dymu było dlań najważniejszą sprawą. Milczeli obaj długo a wcale to nie było przykrem dla gospodarza, który nie zwracał na gościa swego żadnej uwagi.
Gość za to siedział jak na gorących węglach.
– Czy chce mnie się pozbyć w ten sposób, czy daje mi do zrozumienia, żem się niepotrzebnie trudził?
Bądź co bądź trzeba było przerwać milczenie.
Rożnowski zaczął mówić coś o złych drogach, o niezwykłych wylewach rzek, o tegorocznym urodzaju i cenach zboża, – mówił długo, przerywając sobie chwilami w nadziei że pan Jaszewski doda coś od siebie.
Niestety! milczał on jak zaklęty, niekiedy tylko uśmiechając się dobrotliwie, lub kiwając głową.
Gość przeklinał już chwilę, w której postanowił zajechać do dworu. Wyjrzał oknem, sądząc, że może Ostapek nie wyprzągł jeszcze koni, – lecz nietylko koni, ale i bryczki nie było już śladu, chłopak bowiem zwinął się gracko i zajadał już w najlepsze podwieczorek.
Nie było rady – należało zostać.
Godzina już upłynęła od chwili przyjazdu Rożnowskiego, gdy naraz drzwi się otworzyły i wszedł ktoś nowy. Gość osłupiał na widok przybyłego.
Był to młody chłopiec, lat może siedmnastu, z monstrualnie długiemi rękami, olbrzymiemi płaskiemi stopami i głową nieproporcjonalnie wielką, krzywo na szerokim karku osadzoną.
Wszedł, suwając nogami i machając rękami, a na jego płaskiej i otyłej twarzy malował się jakiś niezrozumiały uśmiech zażenowania i szyderstwa.
– Mama… prosi… na herbatę, – wyjąkał basowym głosem.
Pan Jaszewski powstał, uśmiechnął się, ręką wskazał gościowi drzwi prowadzące do dalszych pokoi i przemówił:
– Proszę.
Rożnowski skłonił się i poszedł, gdzie mu wskazano. Cieszył się z góry myślą, że przy herbacie zobaczy piękną, amazonkę i odetchnie swobodniej po przemęczonej godzinie.
Z podobieństwa rysów mógł się domyślić, że młody Quasimodo był synem pana Jaszewskiego;– śpieszno mu było zatem ujrzeć perłę tej rodziuy, która się jakiemś szczególnem zrządzeniem losu do niej dostała.
Przeszedłszy przez jakiś ciemny pokój, znalazł się gość w sali jadalnej. Wielki stół, stojący na środku, zastawionym był przeróżnego rodzaju przekąskami, a w końcu szumiał samowar, miłe sprawiający wrażeniena zdrożonym i zziębniętym jeszcze Rożnowskim.
Obok sampwaru siedziała kobieta niemłoda, dość otyła, rumianej i dobrodusznie uśmiechniętej twarzy wyglądająca potroszę, jak drugi samowar. Szeroka i przysadkowata – była tak doskonałem dopełnieniem pana Jaszewskiego, że przybyłemu z łatwością przyszło domyśleć się w niej gospodyni domu.
– Dulciu – przemówił gospodarz – pan Rożnowski… nasz sąsiad.
Pani podniosła się na krzesełku, zaśmiała się małym, dziecinnym prawie głosikiem i odezwała się:
– Bardzo mi przyjemnie…
Tuż obok matki siedział chłopak dwunastoletni i zajadał olbrzymi kawał chleba grubo nasmarowany masłem. Zezooki, niezmiernie wątły i słaby zatrudniony był w tej chwili przenoszeniem zbywającego masła z chleba na krzesło, którego poręcze i siedzenie starannie niem smarował.
Nikt tego nie uważał, gdyż scena rekomendacyi i obecność nieznajomego pochłaniały uwagę matki, ojciec zaś, zajęty, jak zwykle, fajką, nie widział wcale co się wkoło niego dzieje.
– Józiu! – zawołała cieniuchnym głosikiem pani Jaszewska – ustąp panu miejsca, – proszę pana – bardzo mi przyjemnie…
Józio ustąpił z krzesła, ale zaledwo gość usiadł, parsknął on szalonym śmiechem. Do tego przyłączył się tubalny, olbrzymi głos starszego brata, od którego szyby w oknach się zatrzęsły.
Nikt nie wiedział co się stało, ale Rożnowski doznał wrażenia, jakby był w szpitalu obłąkanych.
– Czego się śmiejesz? czego się śmiejecie? – pytała matka uśmiechnięta również wesoło.
Duet śmiechu nie ustawał aż i pan Jaszewski zwrócił na to uwagę.
– Co to znaczy?
Rzecz się wyjaśniła, gdy sam gość spostrzegł, że na rękawach surduta jego znalazły się kawałki masła.
– Figlarz! figlarz z ciebie zawsze Józieczku, – strofowała matka, grożąc synkowi palcem, gdy drzwi otworzyły się znowu i weszła znajoma nam panna Antosia.
Rożnowski porwał się z miejsca.
Antosia, której się teraz lepiej mógł przypatrzeć, była rzeczywiście cudownem w tym domu zjawiskiem..
Zdawało się, że zabrała ona na swoją wyłączną własność wszystko, czego całej jej rodzinie brakowało.
Dziewczę miało niezmiernie zgrabną i kształtną figurkę, idealnie małą nóżkę i rączkę, twarzyczkę wyrazistą, rozumną, pełną wdzięku i uroku, ruchy swobodne, chód lekki, układ dystyngowany.
Weszła zarumieniona jakby się domyślając jakiegoś wybryku braci, a spojrzenie, jakiem obdarzyła nieznajomego, zdawało się czytać w jego twarzy, jakie też wrażenie robiła na nim jej rodzina.
Od chwili pojawienia się Antosi, oba malcy uspokoili się nagle, oczy zaś matki i ojca spoczęły na jej pięknej twarzyczce z wyrazem niemego uwielbienia.
Do spojrzeń takich przywykła znać dobrze. Jakaś wybitna pewność siebie, rażąca trochę w tak młodem dziewczęciu – mówiła wyraźnie, że była ona małem bóstwem rodziny i wiedziała o tem dokładnie.
Rożnowski na jej ciekawe wejrzenia niemniej bacznem odpowiadał okiem i – rzecz dziwna, nim mówić do siebie zaczęli, jakiś węzeł tajemny zbliżył nawzajem dwoje młodych, nie znających się dotąd ludzi. On z przyjemnością i ze współczuciem spoglądał na inteligentną twarzyczkę dziewczęcia, tak dziwnie odbijającą od całego jej otoczenia, ona zaś uczuła jakiś rodzaj uszanowania dla młodego nieznajomego, w którego oczach, to wyczytała, że nie miał zamiaru powiększyć liczby lekceważonych przez nią wielbicieli, a który sympatycznym i poważnym wyrazem twarzy robił na niej wrażenie miezwykłe.
Dzięki pojawieniu się Antosi, rozmowa zawiązała się dość szybko. Obecni mieszali się, do niej niewiele i to we właściwy sobie sposób: ojciec – monosylabami, matka cieniuchnym uśmieszkiem, brat starszy – wiekogłowy Lolo wybuchem stentorowego śmiechu, młodszy zaś Józio – najdziwaczniejszemi grymasami, jakie wyprawiał, usiadłszy naprzeciwko gościa.
Dziewczę przyzwyczajone już widocznie do roli skończonej panny, wynajdywało dość zręcznie przedmioty do rozmowy, Roźnowski dopomagał tem chętniej, że robiło to na rodzicach wrażenie jak najlepsze.
Matka uśmiechała się ustawicznie z jakimś wyrazem bezmyślnej dumy, ojciec zaś kiwał głową i coraz zawzięciej ciągnął dym z fajki.
Już się herbata miała ku końcowi, kiedy dał się słyszeć turkot na dziedzińcu: Józio zerwał się z krzesła, wywrócił swoją szklankę, serwetę cisnął w górę i skacząc na jednej nodze zawołał piskliwym głosem:
– Hołuba przyjechała!
Przerażający ryk Lola zawtórował temu spiskowi aż Roźnowski, nie wiedząc co ma o tem myśleć, obejrzał się ze zdziwieniem i trwogą.
Dostrzegła to Antosia i zarumieniona zaczęła uspokajać dzikie wybuchy braci, gdy drzwi się otworzyły na rożcież i weszło trzech ludzi.
Pierwszym był mężczyzna w wieku pana Jaszewskiego, słuszny, szpakowaty, twarzy otwartej, dobrodusznie uśmiechniętej i ruchliwej. Miał na sobie surdut długi granatowy, odwiecznej mody, spodnie szerokie, kraciaste, kapciuch z tytoniem zawieszony na piersi u guzika, kraciasta kolorowa chustka wyglądała mu z bocznej kieszeni. Trzymał się sztywno po wojskowemu, a wszedłszy podążył wprost do gospodyni domu i wysoko do ust swoich podnosząc jej rękę, głośno i trzykrotnie ucałował.
Tuż za ojcem weszło dwóch chłopaków, rosłych, tęgich, przystojnych, w mundurkach gimnazyalnych, twarzy rumianych, czerstwych i uśmiechniętych.
– Hołubo moja! – wołał stary, nie wypuszczając z rąk dłoni pani Jaszewskiej – wpadłem do was jak piorun i przyprowadziłem dwóch chłopów moich! Chłopy, jak dęby – prawda?
I śmiał się i pokręcał sumiastego wąsa a olbrzymi głos jego rozlegał się po całym domu.
– A mojaż druga holuba! – zawołał zwracają się nagle do Antosi i porywając ją za ręce. Zawsze jak róża, jak malina, – brzydoto moja przemiła! No, no – nie bronić się! bardzo proszę, buziaka dać i skończona historya – i pomimo wzbraniania się dziewczęcia podniósł ją jak piórko w powietrze, ucałował w zarumienioną twarzyczkę i dopiero wtedy postawił napowrót na ziemi.
– A ty Adamie! – zwrócił się z kolei do pana Jaszewskiego – którą już dziś fajkę palisz? przyznaj się.
I nie czekając odpowiedzi, porwał pana Adama w objęcia i złożył na jego policzkach dwa głośne pocałunki.
Rożnowski stał i patrzył na to wszystko ciekawie; domyślił się łatwo, że nowo przybyły holuba, jak go na – wali malcy, musiał być przyjacielem domu Jaszewkich. Zajęła go mocno oryginalna ta postać.
Wypuściwszy ze swego objęcia gospodarza, serdeczny gość zwrócił się ku nieznajomemu i miał widoczną. Chęć uściskania go również, tylko się pohamował.
– Kogoż mam witać, Adamie – zapytał.
– Pan Rożnowski.
– Rożnowski? z jakichże Rożnowskich, ja znam ich tylu, hołubo, że ich policzyć trudno. Pana Baltazara pana Piotra, pana Marcina…
– Marcin – to stryj mój – odezwał się badany.