Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Żusia: powieść współczesna w trzech częściach - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Żusia: powieść współczesna w trzech częściach - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 503 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Dzi­wić się po­trze­ba nie­któ­rym współ­ziom­kom na­szym, ucie­ka­ją­cym z kra­ju. Dla­cze­go się wy­pro­wa­dza­ją? Za­py­ta­nia im tego się nie za­da­je; lecz mi­mo­wol­nie przy­cho­dzi ono na myśl, gdy się wi­dzi lu­dzi, miesz­ka­ją­cych cia­sno cho­dzą­cych pie­cho­tą, do­zna­ją­cych nie­do­stat­ku gdy mo­gli­by na wła­snych śmie­ciach żyć, jak u Pana Boga za drzwia­mi. Co ich z kra­ju wy­pro­wa­dzi­ło? Je­st­to za­gad­ka do roz­wią­za­nia dla nich sa­mych naj­trud­niej­sza.

Coś ich wy­pro­wa­dzi­ło.

Coś wy­pro­wa­dzi­ło pań­stwa Al­fre­do­stwa Piec­kich z Ga­jów do Wied­nia.

Nie­do­stat­ku oni do­zna­wać nie mo­gli, ma­jąt­ko­wo bo­wiem sta­li świet­nie.

Gaje, sto­li­ca dóbr obej­mu­ją­cych duży w po­dol­skiej gle­bie ob­szar, były re­zy­den­cja pań­stwa. Cią­ży­ło ku nim fol­war­ków dzie­sią­tek, nie­tyl­ko nio­są­cych do­cho­dy do­no­śne, ale za­pew­nia­ją­cych wła­ści­cie­lo­wi onych to po­wa­ża­nie, ja­kiem się cie­szą śmier­tel­ni­cy, w któ­rych kie­sze­ni bliź­ni czu­ją pie­nią­dze.

Po­wa­ża­nie bliź­nich, miesz­ka­nie do­god­ne, do­sta­tek we wszyst­kiem taki, że tyl­ko mle­ka bra­kło pta­sie­go, wszyst­ko to opu­ści­li dla mia­sta.

I z ja­kiej ra­cji?

Moż­na­by za od­gad­nię­cie ra­cji gru­be ozna­czyć pre­mium, bę­dąc pew­nym, że nikt nie od­gad­nie.

Dla re­sur­sów umy­sło­wych, ja­kich do­star­cza­ją miej­skie za­kła­dy na­uko­we i ar­ty­stycz­ne? – dla to­wa­rzy­stwa? – dla kom­for­tu?

Jako żywo! Kom­fort w Ga­jach nic nie po­zo­sta­wia do ży­cze­nia. To­wa­rzy­stwo skła­da­ło się z są­siedz­twa, w któ­rem do­brać so­bie moż­na było osob­ni­ków płci obo­jej, od­po­wia­da­ją­cych po­ję­ciom, tem­pa­ra­men­to­wi i hu­mo­ro­wi pana Al­fre­da i pani Al­fre­do­wej, jak w or­kie­strze wtó­ry od­po­wia­da­ją pry­mom. Co się zaś re­sur­sów umy­sło­wych ty­czy, te dla oboj­ga pań­stwa były li­te­rą pra­wie mar­twą. Obo­je pań­stwo Piec­cy byli to so­bie "sim­pli­ces se­rvi Dei," któ­rzy się na na­ukach i sztu­kach wca­le nie zna­li. Pan Al­fred koń­czył wpraw­dzie The­re­sia­num i nie naj­go­rzej się uczył, ale mu z gło­wy wszyst­ko wy­wie­trza­ło, wszyst­ko tak da­le­ce, że nie wie­dział, cze­go się w tej sław­nej szko­le uczył. Pani Al­fre­do­wa na po­by­cie na pen­sji zna­ko­mi­tej, tak samo wy­szła. Mał­żeń­stwo pod tym było wzglę­dem zgod­ne, że do nauk naj­mniej­szej nie czu­ło in­kli­na­cji, uwa­ża­jąc je za ro­dzaj za­ję­cia fa­cho­we­go, za rze­mio­sło, od ima­nia się któ­re­go uwal­niał ich ma­ją­tek. W ta­kim sa­mym mniej wię­cej sto­sun­ku sta­li oni do sztuk pla­stycz­nych i wsze­la­kich in­nych. Nie prze­ma­wia­ły one do nich. Od­wie­dza­li ga­ler­je i mu­zea, by­wa­li na kon­cer­tach i w te­atrze, ale dla tego, aże­by się nie wy­róż­niać od lu­dzi. Obo­jęt­nie oglą­da­li ma­lo­wi­dła i rzeź­by; obo­jęt­nie słu­cha­li mu­zy­ki i śpie­wu.

Więc – dla cze­góż miesz­ka­li w Wied­niu?

Dla cze­go?

Sami oni nie wie­dzie­li.

Za­miesz­ki­wa­li, i już.

Cóż tam ro­bi­li?

Co inni. Lato spę­dza­li gdzieś u wód; resz­tę zaś roku prze­by­wa­li w sto­li­cy, w cha­rak­te­rze kon­su­men­tów, spo­ży­wa­ją­cych stra­wę, jaką im po­da­wa­no.

Ulo­ko­wa­li się wy­god­nie, wy­staw­nie, na­wet przy po­mo­cy ta­pi­ce­rów, któ­rzy im urzą­dzi­li sa­lo­ny i sa­lo­ni­ki, bu­du­ary, salę ja­dal­ną, ga­bi­ne­ty i po­ko­je sy­pial­ne z szy­kiem wiel­ko­pań­skim. Pan i pani nie­zna­li się na­tem, zo­sta­wi­li im prze­to wol­ną rękę, a ci, ra­dząc się mody, stwo­rzy­li cac­ko ist­ne, przed­sta­wia­ją­ce się pod po­sta­cią kom­bi­na­cji me­bli i ozdób do­bra­nych we­dle kształ­tów i barw.

– Fiuu! – ode­zwał się hra­bia Ka­rol Brzęc­ki, brat star­szy hra­bi­ny Piec­kiej… gdy ją po raz pierw­szy w Wied­niu od­wie­dził. –Szyk… szyk… Po­dej­rze­wam Al­fre­da o nie­czy­ste za­mia­ry.

– O ja­kież nie­czy­ste za­mia­ry po­dej­rze­wać go moż­na? od­par­ła hra­bi­na.

– O ja­kie!… Nie­chno ja się z nim roz­mó­wię.

Roz­mó­wie­nie się na­stą­pi­ło wnet, pan Al­fred bo­wiem zja­wił się niby na za­wo­ła­nie.

– Ka­rol cię o nie­czy­ste po­dej­rze­wa za­mia­ry… za­in­ter­pe­lo­wa­ła go żona.

– Na­przy­kład? – za­py­tał.

– Kro­isz na mi­ni­stra… – od­po­wie­dział pan Ka­rol.

– Z cze­góż to miar­ku­jesz?…

– Ze wszyst­kie­go, co tu oglą­dam… Co za prze­pych!

– I… prze­pych: zkąd znów! za­pro­te­sto­wał pan Al­fred.

– Po­dob­ne sto­ły, fo­te­le, dy­wa­ny, fi­ran­ki, znaj­dziesz u Piot­szyl­da chy­ba.

– Rot­szyld prze­cie nie mi­ni­ster.

– Za­pew­ne… Jemu o to nie cho­dzi, i dla tego też nie jego, ale cie­bie po­dej­rze­wam… Ta­kie me­ble!

– Czyż to dla me­bli mi­ni­strem zo­stać moż­na?

– Je­że­li Su­er­berg za ta­kie samo ume­blo­wa­nie sa­lo­nu, z któ­rem się na wy­sta­wie po­pi­sał, do­stał zło­ty me­dal to ty, nie bę­dąc ta­pi­ce­rem, ale hra­bią ga­li­cyj­skim, nic o zło­ty me­dal, lecz się chy­ba o tekę mi­ni­ster­jal­ną ubie­gasz.

– Hm… – mruk­nął pan Al­fred, uśmie­cha­jąc się.

– A co!… za­wo­łał pan Ka­rol. – Tra­fi­łem, co?

– Tra­fi­łeś, mój ko­cha­ny, jak kulą w płot… Ani o tem my­ślę….

– Prze­cie'?….

– Gdy­by mi na­wet tekę ofia­ro­wa­no, kto wie, czy bym nic od­mó­wił…

– Cze­mu­żeś się tak po­każ­nie in­sta­lo­wał?

Cze­mu?… Trze­ba się było urzą­dzić ja­koś… Zgło­si­łem się do Su­er­ber­ga; on mnie i Mil­ci zy­py­tał, roz­py­ty­wał, znu­dził nas i zda­li­śmy się na nie­go…

Pan Ka­rol gło­wą krę­cił, okiem znaw­cy po sprzę­tach po­wo­dził i ode­zwał się po chwi­li:

– Więc za­mier­za­cie na sta­łe w Wied­niu się osie­dlić?

– To jest… – od­rzekł pan Al­fred. – To od Mil­ci za­le­ży.

– Od Mil­ci?… –. po­chwy­ci­ła hra­bi­na. – Mój pan przy­znać nie chce, żem mu żoną po­słusz­ną i ule­głą… Jego wola jest mi pra­wem…

– Ktoś-by po­my­śleć go­tów, że to praw­da – za­pro­te­sto­wał mąż.

Sło­wa jed­ne­go i dru­gie­go brzmia­ły ak­cen­tem żar­tu.

– Ko­niec koń­cem – za­czął pan Ka­rol

– czy­jaś wola się sta­ła, że­ście się pań­stwo z Ga­jów do Wied­nia prze­nie­śli?

– Mil­ci…– od­po­wie­dział mąż.

– Fre­dzia… – od­po­wie­dzia­ła żona.

– Albo się przy­znać nie chce­cie, albo sami nie wie­cie.

Sami nic wie­dzie­li. Świad­czy­ło to o zgod­no­ści ich mał­żeń­skiej. Ja­koż w rze­czy sa­mej, w wyż­szych i naj­wyż­szych, w śred­nich, w naj­niż­szych war­stwach spo­łecz­nych trud­no­by zna­leść mał­żeń­stwo zgod­niej­si­ze. Ko­cha­li się? Ij – nie ko­niecz­nie. Po­bra­li się przed laty kil­ku dla tego, że tak wy­pa­dło. Hra­bie­mu Piec­kie­mu wy­pa­dło się oże­nić; więc się ze­szli zbli­ży­li, po­ro­zu­mie­li, tro­chę lu­dzie za­po­śred­ni­czy­li i skle­ci­ło się mał­żeń­stwo. Mło­da para od­by­ła po­dróż po­ślub­ną; w rok z czemś póź­niej, uro­dzi­ło się im dzie­ciąt­ko płci nie­wie­ściej; sto­su­nek ich wza­je­my wzmoc­nił się cia­śniej­szym wę­zeł­kiem, ale nic spro­wa­dził po­mię­dzy nich cie­pła, od­mien­ne­go od tego, z ja­kiem jed­no do dru­gie­go od­no­si­ło się przed ślu­bem. Było to do­bra­ne do tem­po­ra­men­tu do­zgon­ne sto­wa­szy­sze­nie skła­da­ją­ce się z dwoj­ga człon­ków płci od­mien­nej. Spół­ka ży­cio­wa uło­ży­ła się dla nich sama przez się. Mąż ist­niał dla sie­bie, żona ist­nia­ła dla sie­bie; scho­dzi­li się na wspól­nym grun­cie i na grun­cie tym nie znaj­do­wa­li nic, co by ich dzie­lić albo też łą­czyć in­a­czej, niż byli złą­cze­ni, mo­gło. Do­bra­li się, to jest, w tej, sfe­rze, w któ­rej har­mo­nia mał­żeń­ska bywa do­syć rzad­ką, przy­sta­li do sie­bie.

Za­miesz­ka­li w Wied­niu, po­mi­mo że nie wie­dzie­li, któ­re z nich pierw­sze po­mysł ten po­wzię­ło, ani też, zkąd się on wziął.

Tego ro­dza­ju eks­pa­tr­jo­wa­nie się nie jest u nas rzad­ko­ścią. Do­mów pol­skich spo­ro miesz­ka w Pa­ry­żu bez żad­nej słusz­nej ra­cji. Ro­dzin pol­skich nie­ma­ło wy­nio­sło się cza­su one­go do Dre­zna i tani po­zo­sta­ło, po­zo­sta­wia­jąc po so­bie po­tom­stwo, dla któ­re­go obcą już jest mowa ro­dzin­na; "Niem­ców" po­dob­nych i w Wied­niu nie brak. Przod­ko­wie ich zgo­ła nie wie­dzie­li, dla­cze­go gniaz­da so­bie nad mo­drym po­za­kła­da­li Du­na­jem.

Do ta­kie­go ro­dza­ju prze­sie­dleń­ców na­le­że­li hrab­stwo Piec­cy.

Nie było im w Ga­jach źle. Za­chcia­ło się im do Wied­nia.

Hra­bia Ka­rol Brzdęc­ki po­dej­rze­wał szwa­gra o ja­kieś da­le­ko się­ga­ją­ce za­mia­ry. Po­dej­rze­wa­li go i inni, wszy­scy pra­wie, co go zna­li – "pra­wie" dla­te­go, że się znaj­do­wa­ły wy­jąt­ki któ­re ja­sno so­bie spra­wę z po­bu­dek tego pań­stwa Piec­c­kich "exo­du" zda­wa­ły. Do wy­jąt­ków mię­dzy in­ny­mi na­le­żał pan Ka­niow­ski, rząd­ca dóbr hra­bie­go. Ale o tem po­tem. Tym­cza­sem za­zna­czyć na­le­ży fakt po­dej­rze­nia, ma­ją­ce­go swo­ją ra­cje.

Pan Al­fred ucho­dził za czło­wie­ka z gło­wą, za mę­dr­ca "in par­ti­bus", sto­ją­ce­go po­nad stron­nic­twa­mi i prze­ko­na­nia­mi. Nie był ani Stań­czy­kiem ani de­mo­kra­tą, ani dzi­kim ani po­la­kiem, ani au­str­ja­kiem, ani bez­wy­zna­niow­cem, ani kle­ry­ka­łem, ani so­cja­li­stą, lubo-ć był tem wszyst­kiem po­tro­szę, ga­niąc i chwa­ląc jed­na­ko­wo wszyst­kie par­tje i wy­zna­nia, znaj­du­jąc we wszyst­kiem stro­ny złe i do­bre, ujem­ne i do­dat­nie, i ręki do żad­nej nie przy­kła­da­jąc czyn­no­ści. Gdy go cią­gnię­to i na­ma­wia­no "aże­by prze­cie…" od­po­wia­dał:

– Na­dej­dzie pora… na­dej­dzie…

Owoż, owe do Wied­nia prze­no­si­ny wzię­to po­wszech­nie za na­dej­ście pory.

– Pan Al­fred ja­kąś wy­tnie sztu­kę… – po­wia­da­no. Zwą­chać mu­siał pi­smo no­sem…

– Owa!…… – po­wia­dał na stro­nie pan Ka­niow­ski. – Je­że­li co zwą­chał, to wie­den­ki chy­ba… Alo i to..

I w tym wzglę­dzie wąt­pli­wość wy­ra­żał, z uwa­gi na tem­pe­ra­ment hra­bi­ny zwłasz­cza.

Gdy­by hra­bi­na uczu­wa­ła w so­bie po­trze­bę "upa­da­nia z gra­cją", tę po­trze­bę, któ­rą stu­dja psy­chicz­ne fran­cu­skie pod­nio­sły do wy­so­ko­ści cno­ty, wzbi­ja­ją­cej się na szczy­ty na skrzy­dłach grze­chu, za­pew­ne by to co­kol­wiek na pana Al­fre­da od­dzia­ła­ło. Hra­bi­na wie­dzia­ła o tych psy­chicz­nych po­trze­bach i o przy­wią­za­nych do nich uro­kach, czy­ty­wa­ła bo­wiem do­syć pil­nie, co się o tem pi­sze. Ale czy­ty­wa­ła dla przy­iem­no­ści wła­snej, dla prze­pę­dze­nia cza­su. Spra­wia­ło jej to sa­tys­fik­cję, gdy się do­wia­dy­wa­ła o do­sko­na­łej isto­cie, ule­ga­ją­cej sła­bo­ściom na­tu­ry ludz­kiej, raz z tym, to znów z owym. Nie sto­so­wa­ła jed­nak tego do sie­bie nie od­czu­wa­jąc tych sła­bo­ści w so­bie. Dla niej, bo­ha­ter­ki naj­sław­niej­szych ro­man­sów, były tem, czem dla wi­dzów w cyr­kach akro­ba­ci. Pu­blicz­ność zręcz­no­ścią ich in­te­re­su­je się i bawi, ale ko­muż na myśl przy­cho­dzi: na li­nie tań­czyć i ko­zioł­ki wy­wra­cać? W ogrom­nej więk­szo­ści czy­tel­ni­cy, wo­bec przy­kła­dów, ja­kie, w ro­man­sach znaj­du­ją, są jak wi­dzo­wie wo­bec akro­ba­tów cyr­ko­wych. Wy­jąt­ko­wo ten i ów sku­sić się i po­cią­gnąć… da. Bez tego, ro­dzaj akro­ba­tycz­ny by zgi­nął. Ogół ato­li na przed­sta­wie­nia cho­dzi, "seht der Frat­ze zu, " pła­ci i bawi się. Tak się ba­wi­ła hra­bi­na wzo­ra­mi psy­chicz­ne­mi, co świad­czy­ło że cia­łem i du­szą na­le­ża­ła do tego ogó­łu sza­re­go i po­spo­li­te­go, któ­ry nie czu­je w so­bie wyż­szych po­lo­tów. Nie sta­no­wi­ła wy­jąt­ku, po­mi­mo, że do zwy­jąt­ko­wa­nia się po­sia­da­ła pra­wo i pod­niet nie mało.

Przedew­szyst­kiem ma­ją­tek. Ja­kie on pra­wa daje i jak za pod­nie­tę słu­ży, o tem roz­pi­sy­wać się nie trze­ba.

Na­stęp­nie – ty­tuł. O ileż urok upad­ku hra­bi­ny wyż­szym jest od upad­ku po­ko­jów­ki! W grun­cie rze­czy jest to jed­no i toż samo; w psy­chicz­nem jed­nak oświe­tle­niu, je­den scho­dzi w dół, dru­gi wzno­si się na szczy­ty he­ro­izmu.

Da­lej – mło­dość. Hra­bi­na Piec­ka, w mo­men­cie za­miesz­ka­nia w Wied­niu, li­czy­ła lat dwa­dzie­ścia sześć skoń­czo­nych.

Wresz­cie – pięk­ność. Pani Ame­lia nie mo­gła wpraw­dzie iść o lep­sze, pod wzglę­dem wdzię­ków z wie­den­ka­mi – ra­czej z ty­pem ko­bie­cym, jaki Wie­deń pro­du­ku­je. Nic ga­sła jed­nak. Była ona przed­sta­wi­ciel­ką typu od­mien­ne­go: słusz­na, szy­kow­na, ry­sów twa­rzy re­gu­lar­nych, sza­fi­ro­oka sza­tyn­ka, w wy­ra­zie ob­li­cza i uśmie­chu mia­ła sło­dycz uj­mu­ją­cą. Po­do­bać się mo­gła i po­do­ba­ła się nie­jed­ne­mu. Mo­gła­by na­wet temu i owe­mu gło­wę za­wró­cić; na to jed­nak po­trze­ba było, aże­by się tro­chę po­sta­ra­ła – ona zaś nie sta­ra­ła się wca­le. Przy tych sto­sun­kach to­wa­rzy­skich, ja­kie w sa­lo­nach na­szych pa­nu­ją, ko­bie­ta, co się o in­try­gę mi­ło­sną nie sta­ra, nie za­wró­ci gło­wy ani jed­ne­mu z ama­to­rów wdzię­ków nie­wie­ścich, cho­ciaż­by po­dob­ną była do Afro­dy­ty w chwi­li, kie­dy ta nie­wier­na Wul­ka­na mał­żon­ka z pia­ny mor­skiej wy­szła. Pięk­ność bez ko­kie­ter­ji, jest ob­raz­kiem. Ob­ra­zek się po­do­ba, na­wet za­chwyt wzbu­dzić może; ale za­chwyt tego ro­dza­ju żad­nych za sobą nie po­cią­ga na­stępstw. I pięk­ność pani Amel­ji na­stępstw za­so­bą nie po­cią­ga­ła. Ja­śnia­ła ona w Wied­niu, jak gwiaz­da; pa­trza­no na nią, jak na gwiaz­dę. Szło od niej świa­tło, nie cie­pło; ku niej też rów­nież z cie­płem się nie zwra­ca­no.

– Pięk­na hra­bi­na Piec­ka…

– O, pięk­na!…

W te­atrze ku jej loży zwra­ca­no bi­no­kle; na ba­lach po­dzi­wia­no jej po­sta­wę.

Wszy­scy uzna­wa­li jej pięk­ność. Nikt do niej nie przy­my­kał.

Hra­bi­nie o to nie cho­dzi­ło, nie dla tego, żeby uczu­wać mia­ła wstręt do psy­chicz­nych eks­pe­ry­men­tów, nie przez pru­der­ję żad­ną, ale ra­czej przez le­ni­stwo du­cha, po­cho­dzą­ce z tem­pe­ra­men­tu. Za­da­wa­la­ła się tem, co jest; nie szu­ka­ła wra­żeń oso­bli­wych, bo jej nic, żad­na du­cha i cia­ła po­trze­ba ku po­szu­ki­wa­niom tym nie po­cią­ga­ła. Neu­ro­pa­tja, cho­ro­ba taka w ste­rze, w któ­rej się ob­ra­ca­ła, po­spo­li­ta, jej się nie cze­pi­ła. Je­że­li jeź­dzi­ła do wód i ką­piel, to dla tego, żeby się od in­nych nie róż­nić. Dla tej sa­mej ra­cji, może by się z ja­kim księ­ciem, albo z pod­lej­sze­go ga­tun­ku przed­sta­wi­cie­lem wiel­kie­go mia­sta za­ha­zar­do­wa­ła, gdy­by w niej jaki cho­ciaż­by naj­cień­szy nerw ku ha­zar­dom wy­so­ko ro­man­so­wym kie­dy za­drgał. We wzglę­dzie tym w or­ga­ni­zmie jej pa­no­wał spo­kój, spo­kój zu­peł­ny, ab­so­lut­ny, ni­czem nie­za­mą­co­ny i za­mą­cić się nie da­ją­cy, uspo­sa­bia­ją­cy ją do uty­cia z cza­sem.

Spo­kój ten od­dzia­ły­wał na pana Al­fre­da. Żona dro­gi mę­żo­wi nie wska­zy­wa­ła i mąż po­sta­wał na­tem, co miał w domu Po za do­mem nie go­nił za roz­ko­sza­mi do­ryw­cze­mi Ure­gu­lo­wał so­bie ży­cie, niby ze­ga­rek i spy­chał go­dzi­nę po go­dzi­nie, wli­cza­jąc w to i te go­dzi­ny, w któ­rych się set­nie nu­dził. Po­trą­ciw­szy bo­wiem spa­nie… śnia­da­nie, obiad, wie­cze­rzę, klub, porę ubie­ra­nia się i roz­bie­ra­nia, wresz­cie prze­chadz­kę, prze­jażdż­kę, by­wa­nie w izbie, na ma­new­rach, w te­atrze, przyj­mo­wa­nie u sie­bie, za­wsze po­zo­sta­wa­ło spo­ro cza­su, z któ­rym nie wia­do­mo było, co ro­bić. Przy­wykł jed­nak do tego. W Ga­jach się nie nu­dził, ale – co tam! Znał przy­sło­wie: "Co było, a nie jest"… i zno­sił z re­zy­gna­cją cię­żar tych go­dzin paru, któ­re w oczach jego na­bie­ra­ły zna­cze­nia ofia­ry, po­mi­mo, że idea ofia­ry, je­że­li go nie przej­mo wała wstrę­tem, to była dla iego naj­zu­peł­niej obo­jęt­ną. Z in­ne­go jesz­cze punk­tu wi­dze­nia wy­cho­dząc, uwa­żał nudy za cho­ro­bę w ro­dza­ju.

ka­ta­ru, od któ­re­go w pew­nej roku po­rze wy­krę­cić się nic spo­sób.

Gdy go cho­ro­ba ta na­pa­da­ła, pró­bo­wał za­że­gny­wać ją my­śle­niem.

My­ślał – nie­kie­dy o nie­bie­skich ma­rzył mig­da­łach.

– Gdy­bym miał mi­liard ma­jat­ku… miał­bym pół mi­lio­na do­cho­du rocz­ne­go co czy­ni ty­siąc czte­ry­sta dzien­nie… Co bym z tem ro­bił?

Roz­my­śla­nie w tej ma­ter­ji zaj­mo­wa­ło go nie­raz tak żywo, że go­dzi­ny nu­dów upły­wa­ły, jak jed­na chwil­ka.

Nie­kie­dy zwra­cał się my­ślą do Ga­jów, i ma­jąt­ko­we swo­je ana­li­zo­wał in­te­re­sy.

In­te­re­sy jego sta­ły do­brze. Ma­ją­tek na czy­sto niósł trzy­dzie­ści pięć ty­się­cy zło­tych reń­skich, któ­re po­zwa­la­ły mu żyć. Mu­siał jed­nak żyć skrom­nie. Temu przy­pi­sy­wał nudy i dla­te­go roił o mi­liar­dzie, jako o cy­frze, nor­mu­ją­cej do­sta­tek.

– To do­pie­ro for­tu­na rze­czy­wi­sta – po­wia­dał so­bie.

For­tu­ny ta­kiej z Ga­jów wy­śru­bo­wać nie spo­sób. Da­ło­by się jed­nak coś po nad trzy­dzie­ści pięć ty­się­cy wy­cią­gnąć.

– Co?… i jak?…

Na­tem polu zraj­do­wał się na grun­cie po­zy­tyw­nym, za­pro­wa­dzał oszczęd­no­ści w ad­mi­ni­stra­cyj­nych wy­dat­kach, pod­no­sił czyn­sze dzier­żaw­ne od fol­war­ków i mły­nów, urzą­dzał w la­sach wy­rę­by, za­ry­biał sta­wy, by­dła opa­so­we­go licz­bę po­więk­szał, pi­sy­wał o tem wszyst­kiem do Ka­niow­skie­go i od­czy­ty­wał jego od­po­wie­dzi, wy­ka­zu­ją­ce, co ro­bić moż­na, cze­go ro­bić nie moż­na i co wy­ma­ga na­kła­du, któ­ry­by się za­pew­ne zna­lazł, gdy­by "pań­stwo hra­bio­stwo" miesz­ka­li nie w Wied­niu, tyl­ko w Ga­jach.

– Jaki on mą­dry… – mó­wił do sie­bie pan Al­fred – Na­kład by się nie na jed­no zna­lazł, gdy­bym Ka­niow­skie­go od­da­lił i sam u sie­bie za rząd­cę sta­nął…

Wy­da­wa­ło się mu to tak po­twor­nem że ana­li­zo­wa­nia in­te­re­sów ma­jąt­ko­wych na czas ja­kiś za­nie­chał: wo­lał o nie­bie­skich ma­rzyć mig­da­łach – uwa­żał to za przy­jem­niej­sze i ko­rzyst­niej­sze… w sto­sun­ku do nu­dów.

Cho­ro­ba ta na­pa­da­ła i pa­nią, nie nie tak czę­sto i nie z ta­kim na­ci­skiem, mia­ła bo­wiem na nią le­kar­stwo w czy­ta­niu, do któ­re­go pan czuł wstręt nie­prze­zwy­cię­żo­ny. Sam wi­dok książ­ki na ner­wy mu dzia­łał, po­mi­mo, że ner­wo­wym wca­le nie był. Ak­cep­to­wa­ło ga­ze­ty i to umiar­ko­wa­nie o tyle, aże­by nie ucho­dzić za igno­ran­ta w oczach ludz­kich. Za to pani czy­ta­ła, i czy­ta­niem za­bi­ja­ła nudy, któ­re zresz­tą od­wra­ca­ły niej od za­ję­cia, ja­kim się dama świa­to­wa od­da­wać musi. Śród za­jęć tych, na pierw­szem miej­scu sta­ły stro­je. Po­zy­cja ich w bu­dże­cie była po­waż­na, nie taka ato­li, jak w bu­dże­cie dam, mo­gą­cych się nie li­czyć z wy­dat­ka­mi. Sześć ty­się­cy flo­re­nów – cóż to zna­czy? Księż­na Qu­iep­sek za jed­nę ri­wie­rę za­pła­ci­ła dwa razy tyle, a hra­bia Ło­pa­ciń­ski na bal pol­ski do ma­zu­ra któ­re­mu się, niby sztu­kom akro­ba­tycz­nym, przy­pa­try­wać mie­li ksią­żę­ta, spra­wił so­bie żu­pan, przy któ­rym każ­dy gu­zik kosz­to­wał pięć ty­się­cy zło­tych reń­skich. We­dle tego mia­rę bio­rąc, pani Al­fre­do­wa mia­ła o czem my­śleć w dniu każ­dym od jed­ne­go do dru­gie­go No­we­go Roku. Okry­wać sie­bie – a dziec­ko? Hrab­stwo przy­je­cha­li z hra­bia­necz­ką dwu­let­nią. Tej tak­że okry­wa­nie się na­le­ża­ło z każ­dym ro­kiem kosz­tow­niej­sze.

Obok okry­wa­nia szło wy­cho­wa­nie.

To ostat­nie in­te­re­so­wa­ło hra­bio­stwo pod wzglę­dem nie tyle tre­ści co wy­dat­ków. Wy­dat­ki na ten cel in­a­czej się przed­sta­wia­ły w Wied­niu, in­a­czej w Ga­jach. Z Ga­jów od­da­ną by zo­sta­ła dziew­czyn­ka Sio­strom, czy to we Lwo­wie, czy w Ja­złow­cu i ro­dzi­ce by nie wiel­kim sto­sun­ko­wo kosz­tem speł­ni­li swój obo­wią­zek. Nie mie­li by się o co trosz­czyć. W Wied­niu zaś, obok tego, że ów sto­sun­ko­wo nie wiel­ki koszt sta­wał się kosz­tem do­tkli­wym, wy­łom mnacz­ny czy­nią­cym, nie wy­pa­da­ło dla Ga­li­cji po­mi­jać za­kła­dów, pro­te­go­wa­nych przez oso­bi­sto­ści naj­wyż­sze. Cóż by za sens mia­ło prze­nie­sie­nie się z Ga­jów do Wied­nia?

Nad tą kwe­stją pań­stwo Al­fre­do­stwo głę­bo­ko się za­sta­na­wia­li i czę­sto ją na stół w chwi­lach swo­bod­nych wy­ta­cza­li.

– Gdy­by­śmy Żu­się do Lwo­wa lub do Ja­złow­ca od­wieź­li, co by na to lu­dzie po­wie­dzie­li?…

– Da­waj­cie jej edu­ka­cję do­mo­wą… – ode­zwał się hra­bia Ka­rol, przy któ­rym razu pew­ne­go kwe­stją ta się wy­to­czy­ła.

– Kosz­ty strasz­li­we… – rze­kła pani Al­fre­do­wa.

– Wca­le nie… Za­le­żą one od ga­tun­ku me­trów i gu­wer­nan­tek, za któ­rych przed ni­kim spra­wy zda­wać nie je­ste­śmy obo­wią­za­ni… Me­tro­wie jed­ni bio­rą po dzie­sięć reń­skich, dru­dzy po pięć­dzie­siąt cen­tów za go­dzi­nę… Weź­cie do domu bonę fran­cu­skę, albo an­giel­kę za reń­skich pa­rę­set; skom­bi­nuj­cie dla Żusi lek­cje, do któ­rych się znaj­dą stu­den­ci na kiw­nię­cie pal­cem, metr, lub na­uczy­ciel­ka mu­zy­ki rów­nież się znaj­dzie; w koń­cu, przy tylu za­kła­dach, trosz­czyć się nic ma co – i edu­ka­cja świet­na wy­szy­ku­je się sama przez się… Księż­na Lin­den­ste­in nie in­a­czej swo­ją cór­kę wy­cho­wy­wa­ła…

– Księż­na Lin­den­ste­in!… – wtrą­ci­ła hra­bi­na to­nem prze­ką­su.

– Że roz­ga­du­je… bo dzi­wacz­ka, w czer­wo­ną się bawi… Ale jest w Wied­niu nie­ma­ło dam du haut pa­ra­ge, co się tego chwy­ta­ją spo­so­bu… Za­kła­dy wy­so­ko pro­te­go­wa­ne za­le­wa­ją ży­dó­wecz­ki, rych­tu­ją­ce się na księż­ny…

– Tak… tak… – po­twier­dził hra­bia Al­fred.

– Nie ma rady… W wie­ku prze­my­słu ży­je­my i do prze­my­słu sto­so­wać się na­le­ży: za po­mo­cą jak naj­mniej­szych na­kła­dów osią­gać re­zul­ta­ty jak naj­więk­sze… Moja rada: nie klasz­to­ry, nie pen­sjo­ny nie szko­ły wy­so­ko pro­te­go­wa­ne, ale bona i resz­ta, jak mó­wi­łem…

– Cóż ty na to. Fre­dziu?… – za­py­ta­ła pani.

– A ty na to co?… – za­py­tał pan.

– Ja się z Ka­ro­lem zga­dzam…

– I ja zga­dzam…

– Żu­sia, jak się zda­je, wy­ro­śnie na nie­brzyd­ką istot­kę… To coś zna­czy, jako grunt edu­ka­cyj­ny.. Moż­na być głu­piu­teń­ką, jak sro­ka i mieć po­wo­dze­nie.

– A!… – za­pro­te­sto­wa­ła bez unie­sie­nia hra­bi­na.

– Żusi nie ży­czę być głu­piu­teń­ką… – po­chwy­cił pan Ka­rol. Chcia­łem jeno przez to po­rów­na­nie wska­zać, że bez tej na­wet cen­nej za­le­ty, dro­ga w Wied­niu dla istot nie­brzyd­kich, bez wzglę­du na wy­cho­wa­nie ście­le się sama… Czy nie bywa u was któ­ry z tu­zów?… – za­py­tał, pa­trząc na sio­strę.

– Nie ubie­ga­my się o to… – od­po­wie­dział pan Al­fred.

Panu Ka­ro­lo­wi cho­dzi­ło o od­po­wiedź nie szwa­gra, ale sio­stry. Ta mil­cza­ła: od­po­wiedź ato­li czy­tać się dała na jej ob­li­czu, gdyż przy­ję­ła za­py­ta­nie z ta­kim spo­ko­jem, że hra­bia Ka­rol wąt­pić nie mógł o nie­ist­nie­niu żad­nej po­mię­dzy jego sio­strą, a któ­rym z naj­do­stoj­niej­szych człon­ków to­wa­rzy­stwa, stycz­no­ści.

– To za­szczyt za kosz­tow­ny… – do­dał hra­bia Al­fred.

– Ko­rzyst­ny jed­nak nie­kie­dy…

– Na­przy­kład?…

– Czy nie chcesz sta­now­czo kie­ro­wać się na mi­ni­stra?….

– Na ja­kie­go?…

– Cho­ciaż­by Ga­li­cji…

– Ani mi to w gło­wie…

– Na two­jem miej­scu, pchał­bym się do ja­kiejś am­ba­sa­dy…

– Ba… toby mi się po­do­ba­ło… Pa­ryż…

– Nie od­ra­zu… – po­chwy­cił pan Ka­rol. – Przejść byś mu­siał pier­wej przez Ma­rok, Bu­ka­reszt…

– Zgo­dził­bym się i na to…

– Zgo­dził­bym się… Cze­muż się nie sta­rasz'?…. Pie­czo­ne go­łąb­ki nic spa­da­ją same do gąb­ki. To się tyl­ko ży­dom zda­rzy­ło z ku­ro­pa­twa­mi; ale też ży­dzi są na wy­jąt­ko­wych u Pana Boga pra­wach… Ty byś się mu­siał po­sta­rać, a był­by z cie­bie am­ba­sa­dor świet­ny… Dy­plo­ma­tycz­ny za­wód w sam raz dla cie­bie… Stwo­rzo­nyś na dy­plo­ma­tę… Sta­raj się jeno…

– A jak?…

– Sta­raj­cie się obo­je…

– Jak?… po­wtó­rzył pan Al­fred za­py­ta­nie. Pani Al­fre­do­wa, któ­ra w mil­cze­niu i, jak się zda­wa­ło, z uwa­gą słu­cha­ła po­wyż­szej po­mię­dzy bra­tem, a mę­żem roz­mo­wy, sko­rzy­staw­szy z chwil prze­rwy, jaka po ostat­niem mę­żow­skie­ru… za­py­ta­niu na­stą­pi­ła, za­py­ta­ła:

– Cóż­by się sta­ło z Ju­sty­ną?…

– Z jaką Ju­sty­ną?… – od­parł pan Ka­rol.

– No… z Ju­sty­ną, niań­ką Żusi…

– Cóż­by ona w Ma­ro­ko, na­przy­kład, ro­bi­ła?…

– W ja­kiem Ma­ro­ko?…

– W przy­pusz­cze­niu, iżby tam Al­fred am­ba­sa­do­rem zo­stał…

– Nic nie wiem o tem…..

– Wszak o tem była mowa…

– Jam my­śla­ła­ła o bo­nie fran­cuz­ce, przy któ­rej­by Ju­sty­na była może zby­tecz­ną…

– Małe, nie­po­ro­zu­mie­nie… – ro­ze­śmiał się pan Ka­rol. – Ju­sty­na i bona w kąt idą w obec am­ba­sa­dy… Cóż­byś, ko­cha­na sio­stro, na am­ba­sa­dę po­wie­dzia­ła?….

– Nic; chy­ba tyl­ko, iżby był kło­pot z prze­no­si­na­mi..

– To praw­da… – rzekł pan Al­fred. – Ka­niow­ski mnie moc­no pi­łu­je, a pi­łu­je za prze­nie­sie­nie się z Ga­jów do Wied­nia: o, toż­by pi­ło­wał, gdy­by­śmy się da­iej jesz­cze prze­no­si­li!… I to wła­śnie te­raz, kie­dy pro­pi­na­cja za­gro­żo­na!…

Hra­bia Ka­rol zlek­ka ra­mio­na­mi ru­szył; hra­bia Al­fred za­py­tał:

– Cóż tam z tą pro­pi­na­cją?

– Co!… Roz­cią­ga­ją ją, ci pra­wo, ci w lewo, chłop­stwo pije i ra­ty­fi­ku­je ogło­sze­nie karcz­my za świę­tą.

– To mu się uda­ło… – wtrą­cił pan Al­fred.

– Uda­ło się. Uka­no­ni­zo­wał karcz­mę; do­wód, że u nas wy­ra­zy od­po­wied­nie wy­naj­do­wać umie­ją tyl­ko nasi stań­czy­cy…

– Nasi?… Nie nasi, bo nie moi: ja się do nich nie przy­zna­ję…

– Ty się i do de­mo­kra­tów nie przy­zna­jesz..

– No… nie…

– Tyś, ko­cha­ny mój Al­fre­dzie, uro­dził się na dy­plo­ma­tę… Dla­te­gom ci am­ba­sa­dę pod­su­nął…

– Gdy­by nie prze­no­si­ny.… – ode­zwa­ła się hra­bi­na.

– Praw­dzi­wy sęk… – do­dał hra­bia.

– Ej, co tam!… – za­re­pli­ko­wał pan Ka­rol. – Z prze­no­si­na­mi moż­na­by się za­ła­twić..

– A Ka­niow­ski?…

– I Ka­niow­skie­go ugła­skać by się dało… Rzecz w tem, że się wam, moi pań­stwo, tro­chę sta­ra­nia do­ło­żyć nie chce…

– Sta­ra­nia?…

– Wszyst­ko od Ka­niow­skie­go za­le­ży… – ode­zwał się pan Al­fred. – Ka­nio­sio nam bry­kać nie daje…

– Cóż znów z tym Ka­nio­siem!… Od­da­li­ście się mu w nie­wo­lę, czy co?…

– My jemu, on nam…

Hra­bi­na g stem pod­kre­śli­ła od­po­wiedź mę­żow­ska, i zmie­ni­ła ma­ter­ję roz­mo­wy. Zwró­ci­ła ją na Ka­niow­skie­go. Czy zro­bi­ła to nie­chcą­cy, czy­li też był to pre­tekst, któ­re­go się chwy­ci­ła skwa­pli­wie? – py­ta­nie. Roz­wo­dzi­ła się nad tem, że to czło­wiek uczci­wy i na in­te­re­sach się zna­ją­cy.

– Ale nie­szczę­śli­wy… – wes­tchnę­ła.

– W czem­że go losy prze­śla­du­ją?… – za­py­tał pan Ka­rol z lek­kie­go prze­ką­su ak­cen­tem…

– W po­ży­ciu do­mo­wem…

– Jej­mość fi­glu­je?… zbyt­ki mu pła­ta?…

– Nie to… A! pani Ro­za­lii nic nie ma do za­rzu­ce­nia…

– Pa­mię­ta­ni ją… Gło­wy za­wra­ca­ła i nie­przy­stęp­ną była..

– Ale – cią­gnę­ła hra­bi­na – dzie­ci i tu umie­ra­ją.. Ro­dzą się na to, aże­by świat wi­tać i że­gnać… Tak było z troj­giem…

Do­cho­wa­li się chłop­ca jed­ne­go, i to : zda­je się ka­le­ki…

Znów roz­mo­wę na dy­plo­ma­tycz­ną ka­ry­erę szwa­gra na­krę­cił pan Ka­rol. Pan Al­fred za­py­tał w koń­cu:

– Cóż ci tak cho­dzi o to, aże­bym się na wiel­kie­go wy­ki­cro­wał czło­wie­ka?….

– Gdy­byś zna­lazł na dro­dze bry­lant, czy­byś go do szka­tuł­ki scho­wał, czy­li też ka­zał opra­wić na spin­kę, pier­ścio­nek lub fer­niu­ar dla żony?…

– Więc niby to mnie do bry­lan­ta przy­rów­ny­wasz?…

– Oczy­wi­ście. Chciał­bym cię opra­wić…

– Opra­wiaj.… – od­parł pan Al­fred, śmie­jąc się. – Je­że­li mi ofia­ru­ją, am­ba­sa­dę… przyj­mę, cze­mu nie, ale nic byle jaką… Ma­ro­kań­ską, na­przy­kład, od­mó­wił­bym. Do Pa­ry­ża bym po­je­chał z ocho­tą.

Ze­szła ga­węd­ka na ton żar­to­bli­wy. Pan Ka­rol nie żar­tem chciał szwa­gra pro­mo­wać.

Za­chce­nie to wy­ro­bi­ły po­bud­ki oso­bi­ste.

Hra­bia Ka­rol Brzdęc­ki – zło­ty, w la­tach mło­dych mło­dzie­niec, w la­tach owych "za­da­wał szy­ku". Po­nie­waż do­nio­słe­mi roz­po­rzą­dzał do­cho­da­mi, więc w sfe­rze swo­jej peł­nił funk­cję pro­wo­dy­ra. Mło­dzież go ota­cza­ła, po­chleb­cy sit; do nie­go ci­snę­li, pan­ny na wy­da­niu tkli­we na nie­go zwra­ca­ły wej­rze­nia. Lecz on swo­bo­dę ce­nił i sie­bie ce­nił wy­so­ko. Od mał­żeń­stwa nie uchy­lał się; owszem, chciał po­jąć za mał­żon­kę, je­że­li nic Sa­pie­żan­kę, to San­gusz­ków­nę, Po­toc­ką, Lu­bo­mir­ską, Za­moj­ską. Strze­lał wy­so­ko; ufa­jąc swo­jej po­sta­wie i swe­mu ty­tu­ło­wi, dwom za­le­tom, któ­re się opie­ra­ły o re­zer­wę kil­ku fol­war­ków, po­zwa­la­ją­cych mu pre­zen­to­wać się szy­kow­nie na każ­dem miej­scu i pod każ­dym wzglę­dem. Po­dró­żo­wał, wy­stę­po­wał, ba­wił się. Gdzie go nic było? Wie­deń znał na wy­lot, Pa­ryż rów­nież, od­wie­dzał i War­sza­wę. Tu… tam, wszę­dzie: we Lwo­wie na­wet, pro­te­go­wał sztu­ki pięk­ne w naj­pięk­niej­szej onych przed­sta­wi­ciel­stwa sfe­rze: w oso­bach ak­to­rek, śpie­wa­czek, tan­ce­rek i w ogó­le po­sia­da­czek po­nęt nie­wie­ścich, przy­stęp­nych dla tych, co się na­tem zna­ją i z gro­szem się nie li­czą. Tą dro­gą, wy­tknię­tą, przy­tem prze­gra­ne­mi tu w ba­ka­ra, owdzie w ru­le­tę, do­bi­jał się ręki i na tej dro­dze spo­tkał go pierw­szy za­wód.

Do­stał od­ko­sza.

Do­stał od ko­sza, za­nim się oświad­czył.

Jed­na z księż­nych czy hra­bin (wy­mie­nić na­zwi­ska do rze­czy nie na­le­ży), ma­ją­cych trzy cór­ki na wy­da­niu dom mu wy­mó­wi­ła.

– Prze­pra­szam pana – mó­wi­ła słod­kim gło­sem, ale ja jako mat­ka, oświad­czyć panu mu­szę, że pan nas kom­pro­mi­tu­jesz. Na to po­zwo­lić nie mogę. Prze­pra­szam pana, bar­dzo prze­pra­szam.

Gdy­by go ści­ga­ły Fur­je za ja­kąś zbrod­nię, krzy­ki ich nie wy­da­ły­by mu się wstręt­niej­sze.

– Bo­da­jeś się wście­kła, babo prze­klę­ta! – wy­ra­ził się o mat­ce.

Wy­ra­zy te z tem więk­szym wy­po­wie­dział na­ci­skiem, że cho­dzi­ło mu nie­tyl­ko o sko­ja­rze­nie się wę­złem mał­żeń­skim, ale oraz o oczysz­cze­nie fol­war­ków z dłu­gów, ja­kie na nich skut­kiem hoj­ne­go pro­te­go­wa­nia sztu­ki za­cią­ży­ły. A był tak pew­ny, że to na­stą­pi. Pew­ność czer­pał w tem, że w pro­te­go­wa­niu sztu­ki, re­pre­zen­to­wa­nej przez ar­cy­two­ry na­tu­ry w po­łą­cze­niu z wy­ro­ba­mi mod­nia­rek i ju­bi­le­rów, spół­za­wod­ni­czył z ro­dzo­nym oj­cem tej, o któ­rą chciał się oświad­czyć.

Spo­tkał go jed­nak za­wód.

Za­wód ów był­by go o roz­pacz przy­pra­wił, gdy­by nie siła du­cha, któ­ra mu wska­za­ła dro­gę wyj­ścia z kło­po­tli­we­go po­ło­że­nia.

Siła owa wska­za­ła mu: dzie­wecz­ki teu­toń­skie grza­ne w pa­rze ko­tłów fa­brycz­nych, wy­ra­bia­ją­cych mi­lio­ny wła­ści­cie­lom onych fa­bryk i oj­com owych dzie­we­czek; szlach­cia­necz­ki, cór­ki oj­ców dow­cip­nych, co się od ru­iny uchro­nić i spo­ro jesz­cze do­ro­bić po­tra­fi­li; ży­dó­wecz­ki wresz­cie anio­ły opie­kuń­cze, któ­rym ro­dzi­ce "z kryd­kiem i ołów­kiem" skrzy­dła aniel­skie u ra­mion upię­li. Rzu­cił się po­mię­dzy nie mło­dzie­niec; prze­rzu­cił się od dzie­we­czek teu­toń­skich do szlach­cia­ne­czek, od tych do ży­dó­we­cze­ki po­kil­ku­let­niej pra­cy sy­zy­fo­wej, od ojca jed­nej z tych ostat­nich, męża wiel­ce sza­now­ne­go, na­stę­pu­ją­ce usły­szał wy­ra­zy:

– Pan go­lec… cał­ko­wi­ty go­lec… Ja to panu mó­wię po przy­ja­ciel­sku… Ja­bym panu cór­kę dał, ale pie­nię­dzy bym nie dał… Że ona pana niby to ko­cha, niech ko­cha… na, zdro­wie jej., niech za pana idzie, kie­dy taka głu­pia.

– Bo­da­jeś zdechł, ży­dzie prze­klę­ty! po­wie­dział so­bie na po­cie­sze­nie.

Było to na tej dro­dze nie­po­wo­dze­nie ostat­nie. Dzi­wi­ło ono hra­bie­go Ka­ro­la tak samo; jak dzi­wi­ło pierw­sze. Zkąd po­szło pierw­sze, zkąd ostat­nie? My­ślał nad tem i dla żyda zna­lazł uspra­wie­dli­wie­nie w tem, że się osta­tecz­nie za­szar­gał.

– Mu­siał hun­cwot śledz­two za­rzą­dzić i do­szedł. Przed ży­da­mi po­dob­ne rze­czy nie ukry­ją się w ta­jem­ni­cy. Ale księż­na? Księż­nicz­ka oka­zy­wa­ła go­to­wość po­chy­le­nia się mi w ra­mio­na. Ksią­żę mi sprzy­jał… Dla­cze­goż księż­na? Czyż i ona śledz­two za­rzą­dzi­ła?

Pan Ka­rol o jed­nej nie wie­dział, a ra­czej nie my­ślał rze­czy, o tem mia­no­wi­cie, że ka­te­gor­ja hra­biów w Ga­li­cji dzie­li się na trzy ga­tun­ki: ga­tu­nek do­bry, ga­tu­nek nie­zły i ga­tu­nek pod­ły. Pierw­szy trzy­ma się zwłasz­cza sztyw­nie wzglę­dem ostat­nie­go i oso­bli­we­go trze­ba na­ci­sku oko­licz­no­ści nie­przy­ja­znych, aże­by pierw­szy ga­tu­nek spo­krew­nił się z trze­cim, zło­żo­nym z wnu­ków, nie­kie­dy z sy­nów wy­chrz­tów, han­dla­rzy, eko­no­mów, ku­cha­rzy i t… p. Do tej wła­śnie ka­te­gor­ji wcho­dzi­ło hrab­stwo pana Ka­ro­la. Ksią­żę co w nim w upra­wia­niu sztuk pięk­nych spół­za­wod­ni­czył, nie miał có­rek na zby­ciu Re­ku­za prze­to z tej stro­ny, po­mi­ja­jąc wszel­kie wzglę­dy ma­jąt­ko­we, hra­bie­go Brzdęc­kie­go spo­tkać mu­sia­ła. Hra­bia z niej so­bie spra­wy zdać nie umiał. Po­są­dzał księż­nę o śledz­two. Księż­na do żad­ne­go śledz­twa ucie­kać się nie po­trze­bo­wa­ła, od pierw­sze­go bo­wiem przed­sta­wie­nia się jej mło­de­go i świet­ne­go hra­bie­go uprze­dzo­ną była przez spół­za­wod­ni­cze­go z nim księ­cia, że na­zwi­sko jego nie fi­gu­ru­je w żad­nym ze sta­rych her­ba­rzy. Tego było do­syć, aże­by mu od­mó­wić ręki księż­nicz­ki po­saż­nej. Lubo od­mo­wy tej wy­tłó­ma­czyć so­bie nie umiał, bar­dziej go jed­nak bo­la­ła od­mo­wa ręki dzie­wi­cy, któ­rej pra­bab­ki sia­dy­wa­ły nad brze­ga­mi rzek ba­bi­loń­skich i słu­cha­ły wia­trów, wie­ją­cych w lut­nie za­wie­szo­ne na wierz­bach. Ten wy­pa­dek go iry­to­wał.

– Luby – szep­ta­ła mu przy oka­zji każ­dej – ko­cham cie­bie…

– Luba – od­po­wia­dał.

A ona mu na to:

– O, mój anie­le! pój­dziem po­łą­cze­ni przez świat ten zim­ny, przez ży­cie bez celu…

– Bez celu? nie­ko­niecz­nie – my­ślał so­bie, ob­li­cza­jąc swo­je dłu­gi na mniej wię­cej czte­ry­kroć sto ty­się­cy zło­tych reń­skich, a jej po­sag na pew­nych pięć­kroć sto ty­się­cy – srebr­nych.

Miał rzecz za zu­peł­nie pew­ną.

Aż tu – trzask!

Spo­strzegł się że bu­do­wał chat­kę na lo­dzie.

Miał ją za gmach wspa­nia­ły, a to była cha­łu­pa. Spo­tkał ją też los tej, któ­rą dziad i baba zbu­do­wa­li rów­nież na lo­dzie.

Roz­pacz go ogar­nę­ła. Ale siła du­cha pod­trzy­ma­ła.

Przy­iął wy­rok losu i roz­po­czął żyć psim swę­dem.

Zna­jo­mo­ści i sto­sun­ki daw­niej­sze uła­twia­ły mu prze­wi­ja­nie się wśród lu­dzi, któ­rym, dzię­ki na­by­ciu pew­nych kwa­li­fli­ka­cyj, umiał się sta­wać po­trzeb­nym nie­kie­dy. Przy roz­pra­wach ho­no­ro­wych, na­przy­kład, przy za­kła­dach na wy­ści­gach, in­ter­wen­cja jego by­wa­ła po­szu­ki­wa­ną. Na wy – ści­gach do­sia­dał koni, gdy w pro­gra­mie za­zna­czo­nem było jeż­dże­nie "sa­mych pa­nów", a któ­re­mu z pa­nów za­bra­kło de­ter­mi­na­cji, zwłasz­cza przy ska­ka­niu przez prze­szko­dy. Przy kar­tach rów­nież jego obec­ność i udział mia­ły swo­je zna­cze­nie, a zna­cze­nie pod­no­si­ła do wy­so­kiej po­tę­gi spra­wa o uczy­nio­ny hra­bie­mu Ka­ro­lo­wi w Wied­niu, w "Jo­ekey-klu­bie" za­rzut, skut­kiem któ­re­go od­był się sąd ho­no­ro­wy i hra­bia wy­szedł czy­sty, jak bry­lant. Mimo to jed­nak, bry­lan­to­wo­ści tej ga­tu­nek bu­dził wąt­pli­wo­ści i po­dej­rze­nia na­wet.

– Gra szczę­śli­wie – po­wia­da­no.

– Kom­bi­nu­je – od­po­wia­da­li jed­ni.

– Hm… hm…? – po­mru­ki­wa­li inni.

Po­nie­waż z daw­niej­szych fol­war­ków po­zo­sta­ły mu dwie wio­ski, więc… lubo cały do­chód ta­ko­wych szedł na opła­ca­nie na­le­ży­to­ści, hra­bia ucho­dził za po­sia­da­cza ziem­skie­go i uży­wał wszyst­kich, przy­wią­za­nych do tego sta­no­wi­ska spo­łecz­ne­go, praw. Chciał z praw tych ko­rzy­stać. Po­da­wał się na kan­dy­da­ta do sej­mu i do rady pań­stwa z więk­szych i mniej­szych po­sia­dło­ści, jako też z miast. Za każ­dym ra­zem jed­nak prze­pa­dał. We wzglę­dzie tym wsze­la­ko do­świad­cze­nie do jed­ne­go cie­ka­we­go do­pro­wa­dzi­ło go od­kry­cia: sam prze­pa­dał, ile razy z kan­dy­da­tu­rą wła­sną wy­stę­po­wał, ale każ­de­go po­pie­ra­ne­go przez sie­bie kan­dy­da­ta prze­pro­wa­dzał.

Jako agi­ta­tor wy­bor­czy oka­zał się nie­oce­nio­nym. Umiał za­le­cić po­la­kom, ru­si­nom, ży­dom stań­czy­ka, de­mo­kra­tę, urzę­dow­ca, dzi­kie­go ma­me­lu­ka, kle­ry­ka­ła, bez­wy­zna­niow­ca, każ­de­go, co się do nie­go o po­moc zgło­sił. Przy wy­bo­rach po­wszech­nych, gdy­by mógł być wszech­obec­nym, prze­pro­wa­dził by wszę­dzie kan­dy­da­tów swo­ich. Po­nie­waż to było rze­czą nie­moż­li­wą, po­par­cia jego sku­tecz­ność mu­sia­ła być ogra­ni­czo­ną i istot­na jej ko­rzyść oka­zy­wa­ła się gdy na­stę­po­wa­ły wy­bo­ry do­dat­ko­we. Wów­czas otrzy­my­wał li­sty: "Mo­ści Hra­bio," albo, "Ko­cha­ny Hra­bio," albo, "Ja­śnie Wiel­moż­ny Hra­bio," albo, "Ja­śnie Owie­co­ny Pa­nie," li­sty, któ­rych treść w na­stę­pu­ją­cych za­wie­ra­ła się wy­ra­zach "Czy mogę li­czyć na cie­bie?"

"Mo­żesz, – od­pi­sy­wał – ale bez na­kła­du pie­nięż­ne­go po­moc moja nie na wie­le by się przy­da­ła. Kto sma­ru­je, ten je­dzie."

Tłó­ma­czył na­stęp­nie, że po­wo­dze­nie za­le­ży od ro­zum­ne­go zu­żyt­ko­wa­nia na­kła­du.

No, i rzecz się ro­bi­ła.

I hra­bia Ka­rol, nie orząc ani sie­jąc, żył jak pta­ki nie­bie­skie, ubie­rał się, jak się ubie­ra­ją lil­je po­lne. Umiał się sta­wać po­trzeb­nym tym i owym. Tych i owych pro­mo­wał.

Na­le­ga­nie prze­to na szwa­gra, aże­by się o za­ję­cie sta­no­wi­ska urzę­do­we­go sta­rał, po­cho­dzi­ło w czę­ści z na­wy­ku pro­mo­wa­nia lu­dzi, w czę­ści z po­bu­dek; ma­ją­cych na celu wi­do­ki oso­bi­ste.Ży­cie psim swę­dem do­brem było jako okaz siły du­cha nie upa­da­ją­ce­go ani pod cię­ża­rem re­ku­zy ksią­żę­cej, ani pod cio­sem od ko­sza ży­dow­skie­go. Ale nie nada­wa­ło się ono na dłu­gą metę:

Wszyst­ko koń­czy śmierć. Rzecz to wia­do­ma, na­wet bez po­etycz­nych księ­dza Baki do­wo­dów. Sta­no­wi ona metę osta­tecz­ną, do któ­rej do­cho­dzić po­trze­ba po dro­dze bądź wy­bo­istej, bądź gład­kiej. Hra­bia Ka­rol, któ­re­mu już czter­dziest­ka w oczy za­glą­da­ła, ży­jąc jak pta­cy nie­bie­scy, a stro­jąc się jak lil­je wod­ne, my­ślał jesz­cze, że obok tego by­ło­by do­brze mieć grunt pod no­ga­mi. Na­strę­cza­ły mu się wpraw­dzie sy­ne­ku­ry, ale li­che – przy ban­kach, przy ka­sach, przy to­wa­rzy­stwach do­bro­czyn­no­ści, lub na­wra­ca­nia mu­rzy­nów afry­kań­skich, przy aka­dem­ji – al­bo­wiem i li­cho płat­ne (parę ty­się­cy reń­skich np.: cóż to za pła­ca!…) i ubez­wład­nia­ją­ce na polu dzia­łal­no­ści oby­wa­tel­skiej (na po­sa­dzie np. ar­chi­wi­sty, nie mógł­by brać udzia­łu w wy­bo­rach, do­dat­ko­wych zwłasz­cza), i wy­wo­łu­ją­ce pra­wie krzy­ki ze stro­ny głu­piej trom­ta­dra­cji, nie uzna­ją­cej po­trze­by, ani po­żyt­ku pła­ce­nia za nic, zruj­no­wa­nym hra­biom.

Z tych prze­to po­wo­dów, pro­mo­cja szwa­gra, któ­ry po­nie­waż był do ni­cze­go, był prze­to do wszyst­kie­go: do teki mi­ni­ster­jal­nej, do na­czel­nej ko­men­dy arm­ji, do am­ba­sa­dy ja­kiej, do prze­wod­ni­cze­nia ro­bo­tom pu­blicz­nym, do kie­ro­wa­nia oświa­tą, do in­fu­ły bi­sku­piej. O tem ostat­niem jeno my­śleć dla nie­go nie moż­na było. Mło­da a do tego ład­na żona, sta­ła w tym wzglę­dzie na prze­szko­dzie. Za­tem, po­nie­waż to rzecz nie­moż­li­wa, nie­chby przy­najm­niej Al­fred na am­ba­sa­do­ra wy­szedł… "Był­by on am­ba­sa­do­rem ty­tu­lar­nym, ja rze­czy­wi­stym… Ej pani sio­stra, gdy­by ona jeno ze­chcia­ła."

Z pa­nią sio­strą jed­nak trud­na była spra­wa. Czy uda­wa­ła, że nie ro­zu­mie, czy też rze­czy­wi­ście nie ro­zu­mia­ła pod­ma­wiań bra­ta: pod­ma­wia­nia jego albo mimo uszów pusz­cza­ła, albo też oka­zy­wa­ła im opor­ność chłod­ne­go, fleg­ma­tycz­ne­go tem­pe­ra­men­tu, nie lu­bią­ce­go scho­dzić z dro­gi bi­tej na ścież­ki ze sły­sze­nia jeno zna­ne Wo­la­ła o ścież­kach tych opo­wia­da­nia słu­chać, ani­że­li sa­mej się na nie pusz­czać. Naj­mniej­szej w so­bie do tego ocho­ty nie czu­ła, po­mi­mo, że oka­zja na­strę­cza­ła się jej nie­raz.

Była pięk­ną.

Pięk­ność po­sia­da wła­sność zwra­ca­nia na sie­bie uwa­gi.

Ileż razy do słu­chu jej do­cho­dzi­ły szep­ty z ust męz­kich i ust nie­wie­ścich! Pierw­sze ob­ja­wia­ły uwiel­bie­nie, dru­gie roz­ma­ite uczu­cia, nie­zaw­sze przy­chyl­ne. Pierw­sze wo­ła­ły: O, ty pięk­na! Dru­gie wo­ła­ły: Po co taka pięk­na? Prze­cho­dzi­ła śród jed­nych i dru­gich, jak­by tych szep­tów nic sły­sza­ła.

Przed ba­lem pol­skim, o któ­rym ga­da­ni­ny sto­li­cę gwa­rem hu­czą­cym na­peł­nia­ły i do któ­re­go się pań­stwo Al­fre­do­stwo, jak zwy­kle szy­ko­wa­li, przy­jeż­dża do nich hra­bia Ło­pa­ciń­ski, na prze­wod­ni­ka tań­ców jed­no­gło­śnie przez spół­ro­da­ków wy­zna­czo­ny – fi­kal­ski nad fi­kal­ski­mi – for­tan­cerz na całą Eu­ro­pę słyn­ny, przy­jeż­dża i na­tych­miast po prze­kro­cze­niu pro­ga woła:

– Nie z wi­zy­tą do hrab­stwa do­bro­dziej­stwa!… nie z wi­zy­tą, tyl­ko z in­te­re­sem!… Hra­bia mi wy­ba­czy!… Hra­bi­na – skło­nił się z ak­cen­tem, któ­ry­by oce­ań­czyk wziął za sym­bo­licz­ny wstęp do za­kli­nań czar­no­księz­kich – mi wy­ba­czy!…

Hra­bia i hra­bi­na za­rę­czy­li, że wy­ba­czą – In­te­res zwra­ca się wprost i wy­łącz­nie do hra­bi­ny.

– O cóż cho­dzi? – za­py­ta­ła. Hra­bia Ło­pa­ciń­ski przy­brał minę po­waż­ną i ta za­czął:

– Na balu na­szym.… – od­chrząk­nął. – Ba­lo­wi na­sze­mu… – znów od­chrząk­nął. – Bal nasz… hm… obec­no­ścią swo­ją ksią­żę za­szczy­cić, ra­czy… Ksią­żę i księż­na i księż­nicz­ka i arcy… i arcy… i arcy…

Nie mógł się za­trzy­mać na "ar­cych", aż ode­tchnął z głę­bi pier­si i po ode­tchnie­nia cią­gnął da­lej:

Owóż na balu na­szym, aże­by po­ka­zać na­sze­go ma­zu­ra, tak niby przy­zwo­icie, w świet­no­ści ca­łej, więc ja… ja ośmie­lam się za­in­wi­to­wać hra­bi­nę do­bro­dziej­kę do pierw­sze­go ma­zu­ra, w pierw­szej pa­rze.

– Pro­szę pana… od­rze­kła pół pro­te­sta­cji to­nem.

Hra­bi­na mi nie od­mó­wi… – pro­sił – Czyż nie… ma kogo in­ne­go?….

– Ależ… bo to.. niby to jest ale niby nie ma.. A trze­ba się niby po­ka­zać… Ksią­żę, księż­na, księż­nicz­ka.. Ten ma­zur, pani hra­bi­no, o!… ten ma­zur. – tu glos zni­żył i pół­gło­sem pra­wił:

– Hra­bia Ta­afe, hra­bia Kal­no­ky, Po­toc­ki. Zie­miał­kow­ski sam o… Pani hra­bi­na ze mną w pierw­szej pa­rze… Czy mogę li­czyć na to?…

– Je­że­li to panu ma przy­jem­ność spra­wić..

– Mnie tyl­ko?…. O, nie­tyl­ko mnie… Eu­ro­pa, że tak rzek­nę, cała Eu­ro­pa niby… Dzię­ku­ję, dzię­ku­ję!…

Po­pro­sił o kar­net, za­pi­sał swo­jo na­zwi­sko i po­że­gnał, spie­sząc się z za­ła­twie­niem mnó­stwa przed­ba­lo­wych in­te­re­sów.

Pani Al­fre­do­wa na balu pro­wa­dzi­ła sław­ne­go ma­zu­ra we­spół z naj­sław­niej­szym na

Eu­ro­pę, Azję, Afry­kę etc… for­ten­ce­rem. Spra­wi­ła wra­że­nie ogrom­ne. Wi­dzo­wie ga­pi­li się na nią. Prze­ślicz­nie bo wy­glą­da­ła w bia­łej po­wiew­nej suk­ni, w dia­de­mie na gło­wie, słusz­na, po­lot­na ma­je­sta­tycz­na, obok hra­bie­go Ło­pa­ciń­skie­go.

Ta­niec ją oży­wił, ob­li­cze się uśmie­chem ob­la­ło, oczy za­ja­śnia­ły, pierś szyb­szym wznio­sła się od­de­chem, a wej­rze­nia zwra­ca­ła w stro­nę to jed­nę to dru­gą jak­by ko­goś szu­ka­ła, czy wzy­wa­ła.

Po tań­cu też, jak­by na we­zwa­nie, sta­wił się przed nią, pro­wa­dzo­ny z ozna­ka­mi usza­no­wa­nia przez pana Ka­ro­la, mło­dy czło­wiek w mun­du­rze

– Mam za­szczyt przed­sta­wić wa­szej ksią­żę­cej mo­ści hra­bi­nę Ame­lię Piec­ką – prze­mó­wił pan Ka­rol z ukło­nem i usu­nął się.

Mło­dy czło­wiek obok hra­bi­ny usiadł. Ona się wa­chlo­wa­ła i tak wa­chla­rzem ma­new­ro­wa­ła, że nim so­bie ob­li­cze i gors za­sła­nia­ła. Ksią­żę coś ce­dzo­nym spo­so­bem ła­ma­ną pra­wił fran­cusz­czy­zną. Pani Al­fre­do­wa: "tak… " "za­pew­ne" – od­po­wia­da­ła.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: