- W empik go
Żusia: powieść współczesna w trzech częściach - ebook
Żusia: powieść współczesna w trzech częściach - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 503 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziwić się potrzeba niektórym współziomkom naszym, uciekającym z kraju. Dlaczego się wyprowadzają? Zapytania im tego się nie zadaje; lecz mimowolnie przychodzi ono na myśl, gdy się widzi ludzi, mieszkających ciasno chodzących piechotą, doznających niedostatku gdy mogliby na własnych śmieciach żyć, jak u Pana Boga za drzwiami. Co ich z kraju wyprowadziło? Jestto zagadka do rozwiązania dla nich samych najtrudniejsza.
Coś ich wyprowadziło.
Coś wyprowadziło państwa Alfredostwa Pieckich z Gajów do Wiednia.
Niedostatku oni doznawać nie mogli, majątkowo bowiem stali świetnie.
Gaje, stolica dóbr obejmujących duży w podolskiej glebie obszar, były rezydencja państwa. Ciążyło ku nim folwarków dziesiątek, nietylko niosących dochody donośne, ale zapewniających właścicielowi onych to poważanie, jakiem się cieszą śmiertelnicy, w których kieszeni bliźni czują pieniądze.
Poważanie bliźnich, mieszkanie dogodne, dostatek we wszystkiem taki, że tylko mleka brakło ptasiego, wszystko to opuścili dla miasta.
I z jakiej racji?
Możnaby za odgadnięcie racji grube oznaczyć premium, będąc pewnym, że nikt nie odgadnie.
Dla resursów umysłowych, jakich dostarczają miejskie zakłady naukowe i artystyczne? – dla towarzystwa? – dla komfortu?
Jako żywo! Komfort w Gajach nic nie pozostawia do życzenia. Towarzystwo składało się z sąsiedztwa, w którem dobrać sobie można było osobników płci obojej, odpowiadających pojęciom, temparamentowi i humorowi pana Alfreda i pani Alfredowej, jak w orkiestrze wtóry odpowiadają prymom. Co się zaś resursów umysłowych tyczy, te dla obojga państwa były literą prawie martwą. Oboje państwo Pieccy byli to sobie "simplices servi Dei," którzy się na naukach i sztukach wcale nie znali. Pan Alfred kończył wprawdzie Theresianum i nie najgorzej się uczył, ale mu z głowy wszystko wywietrzało, wszystko tak dalece, że nie wiedział, czego się w tej sławnej szkole uczył. Pani Alfredowa na pobycie na pensji znakomitej, tak samo wyszła. Małżeństwo pod tym było względem zgodne, że do nauk najmniejszej nie czuło inklinacji, uważając je za rodzaj zajęcia fachowego, za rzemiosło, od imania się którego uwalniał ich majątek. W takim samym mniej więcej stosunku stali oni do sztuk plastycznych i wszelakich innych. Nie przemawiały one do nich. Odwiedzali galerje i muzea, bywali na koncertach i w teatrze, ale dla tego, ażeby się nie wyróżniać od ludzi. Obojętnie oglądali malowidła i rzeźby; obojętnie słuchali muzyki i śpiewu.
Więc – dla czegóż mieszkali w Wiedniu?
Dla czego?
Sami oni nie wiedzieli.
Zamieszkiwali, i już.
Cóż tam robili?
Co inni. Lato spędzali gdzieś u wód; resztę zaś roku przebywali w stolicy, w charakterze konsumentów, spożywających strawę, jaką im podawano.
Ulokowali się wygodnie, wystawnie, nawet przy pomocy tapicerów, którzy im urządzili salony i saloniki, buduary, salę jadalną, gabinety i pokoje sypialne z szykiem wielkopańskim. Pan i pani nieznali się natem, zostawili im przeto wolną rękę, a ci, radząc się mody, stworzyli cacko istne, przedstawiające się pod postacią kombinacji mebli i ozdób dobranych wedle kształtów i barw.
– Fiuu! – odezwał się hrabia Karol Brzęcki, brat starszy hrabiny Pieckiej… gdy ją po raz pierwszy w Wiedniu odwiedził. –Szyk… szyk… Podejrzewam Alfreda o nieczyste zamiary.
– O jakież nieczyste zamiary podejrzewać go można? odparła hrabina.
– O jakie!… Niechno ja się z nim rozmówię.
Rozmówienie się nastąpiło wnet, pan Alfred bowiem zjawił się niby na zawołanie.
– Karol cię o nieczyste podejrzewa zamiary… zainterpelowała go żona.
– Naprzykład? – zapytał.
– Kroisz na ministra… – odpowiedział pan Karol.
– Z czegóż to miarkujesz?…
– Ze wszystkiego, co tu oglądam… Co za przepych!
– I… przepych: zkąd znów! zaprotestował pan Alfred.
– Podobne stoły, fotele, dywany, firanki, znajdziesz u Piotszylda chyba.
– Rotszyld przecie nie minister.
– Zapewne… Jemu o to nie chodzi, i dla tego też nie jego, ale ciebie podejrzewam… Takie meble!
– Czyż to dla mebli ministrem zostać można?
– Jeżeli Suerberg za takie samo umeblowanie salonu, z którem się na wystawie popisał, dostał złoty medal to ty, nie będąc tapicerem, ale hrabią galicyjskim, nic o złoty medal, lecz się chyba o tekę ministerjalną ubiegasz.
– Hm… – mruknął pan Alfred, uśmiechając się.
– A co!… zawołał pan Karol. – Trafiłem, co?
– Trafiłeś, mój kochany, jak kulą w płot… Ani o tem myślę….
– Przecie'?….
– Gdyby mi nawet tekę ofiarowano, kto wie, czy bym nic odmówił…
– Czemużeś się tak pokażnie instalował?
Czemu?… Trzeba się było urządzić jakoś… Zgłosiłem się do Suerberga; on mnie i Milci zypytał, rozpytywał, znudził nas i zdaliśmy się na niego…
Pan Karol głową kręcił, okiem znawcy po sprzętach powodził i odezwał się po chwili:
– Więc zamierzacie na stałe w Wiedniu się osiedlić?
– To jest… – odrzekł pan Alfred. – To od Milci zależy.
– Od Milci?… –. pochwyciła hrabina. – Mój pan przyznać nie chce, żem mu żoną posłuszną i uległą… Jego wola jest mi prawem…
– Ktoś-by pomyśleć gotów, że to prawda – zaprotestował mąż.
Słowa jednego i drugiego brzmiały akcentem żartu.
– Koniec końcem – zaczął pan Karol
– czyjaś wola się stała, żeście się państwo z Gajów do Wiednia przenieśli?
– Milci…– odpowiedział mąż.
– Fredzia… – odpowiedziała żona.
– Albo się przyznać nie chcecie, albo sami nie wiecie.
Sami nic wiedzieli. Świadczyło to o zgodności ich małżeńskiej. Jakoż w rzeczy samej, w wyższych i najwyższych, w średnich, w najniższych warstwach społecznych trudnoby znaleść małżeństwo zgodniejsize. Kochali się? Ij – nie koniecznie. Pobrali się przed laty kilku dla tego, że tak wypadło. Hrabiemu Pieckiemu wypadło się ożenić; więc się zeszli zbliżyli, porozumieli, trochę ludzie zapośredniczyli i skleciło się małżeństwo. Młoda para odbyła podróż poślubną; w rok z czemś później, urodziło się im dzieciątko płci niewieściej; stosunek ich wzajemy wzmocnił się ciaśniejszym węzełkiem, ale nic sprowadził pomiędzy nich ciepła, odmiennego od tego, z jakiem jedno do drugiego odnosiło się przed ślubem. Było to dobrane do temporamentu dozgonne stowaszyszenie składające się z dwojga członków płci odmiennej. Spółka życiowa ułożyła się dla nich sama przez się. Mąż istniał dla siebie, żona istniała dla siebie; schodzili się na wspólnym gruncie i na gruncie tym nie znajdowali nic, co by ich dzielić albo też łączyć inaczej, niż byli złączeni, mogło. Dobrali się, to jest, w tej, sferze, w której harmonia małżeńska bywa dosyć rzadką, przystali do siebie.
Zamieszkali w Wiedniu, pomimo że nie wiedzieli, które z nich pierwsze pomysł ten powzięło, ani też, zkąd się on wziął.
Tego rodzaju ekspatrjowanie się nie jest u nas rzadkością. Domów polskich sporo mieszka w Paryżu bez żadnej słusznej racji. Rodzin polskich niemało wyniosło się czasu onego do Drezna i tani pozostało, pozostawiając po sobie potomstwo, dla którego obcą już jest mowa rodzinna; "Niemców" podobnych i w Wiedniu nie brak. Przodkowie ich zgoła nie wiedzieli, dlaczego gniazda sobie nad modrym pozakładali Dunajem.
Do takiego rodzaju przesiedleńców należeli hrabstwo Pieccy.
Nie było im w Gajach źle. Zachciało się im do Wiednia.
Hrabia Karol Brzdęcki podejrzewał szwagra o jakieś daleko sięgające zamiary. Podejrzewali go i inni, wszyscy prawie, co go znali – "prawie" dlatego, że się znajdowały wyjątki które jasno sobie sprawę z pobudek tego państwa Piecckich "exodu" zdawały. Do wyjątków między innymi należał pan Kaniowski, rządca dóbr hrabiego. Ale o tem potem. Tymczasem zaznaczyć należy fakt podejrzenia, mającego swoją racje.
Pan Alfred uchodził za człowieka z głową, za mędrca "in partibus", stojącego ponad stronnictwami i przekonaniami. Nie był ani Stańczykiem ani demokratą, ani dzikim ani polakiem, ani austrjakiem, ani bezwyznaniowcem, ani klerykałem, ani socjalistą, lubo-ć był tem wszystkiem potroszę, ganiąc i chwaląc jednakowo wszystkie partje i wyznania, znajdując we wszystkiem strony złe i dobre, ujemne i dodatnie, i ręki do żadnej nie przykładając czynności. Gdy go ciągnięto i namawiano "ażeby przecie…" odpowiadał:
– Nadejdzie pora… nadejdzie…
Owoż, owe do Wiednia przenosiny wzięto powszechnie za nadejście pory.
– Pan Alfred jakąś wytnie sztukę… – powiadano. Zwąchać musiał pismo nosem…
– Owa!…… – powiadał na stronie pan Kaniowski. – Jeżeli co zwąchał, to wiedenki chyba… Alo i to..
I w tym względzie wątpliwość wyrażał, z uwagi na temperament hrabiny zwłaszcza.
Gdyby hrabina uczuwała w sobie potrzebę "upadania z gracją", tę potrzebę, którą studja psychiczne francuskie podniosły do wysokości cnoty, wzbijającej się na szczyty na skrzydłach grzechu, zapewne by to cokolwiek na pana Alfreda oddziałało. Hrabina wiedziała o tych psychicznych potrzebach i o przywiązanych do nich urokach, czytywała bowiem dosyć pilnie, co się o tem pisze. Ale czytywała dla przyiemności własnej, dla przepędzenia czasu. Sprawiało jej to satysfikcję, gdy się dowiadywała o doskonałej istocie, ulegającej słabościom natury ludzkiej, raz z tym, to znów z owym. Nie stosowała jednak tego do siebie nie odczuwając tych słabości w sobie. Dla niej, bohaterki najsławniejszych romansów, były tem, czem dla widzów w cyrkach akrobaci. Publiczność zręcznością ich interesuje się i bawi, ale komuż na myśl przychodzi: na linie tańczyć i koziołki wywracać? W ogromnej większości czytelnicy, wobec przykładów, jakie, w romansach znajdują, są jak widzowie wobec akrobatów cyrkowych. Wyjątkowo ten i ów skusić się i pociągnąć… da. Bez tego, rodzaj akrobatyczny by zginął. Ogół atoli na przedstawienia chodzi, "seht der Fratze zu, " płaci i bawi się. Tak się bawiła hrabina wzorami psychicznemi, co świadczyło że ciałem i duszą należała do tego ogółu szarego i pospolitego, który nie czuje w sobie wyższych polotów. Nie stanowiła wyjątku, pomimo, że do zwyjątkowania się posiadała prawo i podniet nie mało.
Przedewszystkiem majątek. Jakie on prawa daje i jak za podnietę służy, o tem rozpisywać się nie trzeba.
Następnie – tytuł. O ileż urok upadku hrabiny wyższym jest od upadku pokojówki! W gruncie rzeczy jest to jedno i toż samo; w psychicznem jednak oświetleniu, jeden schodzi w dół, drugi wznosi się na szczyty heroizmu.
Dalej – młodość. Hrabina Piecka, w momencie zamieszkania w Wiedniu, liczyła lat dwadzieścia sześć skończonych.
Wreszcie – piękność. Pani Amelia nie mogła wprawdzie iść o lepsze, pod względem wdzięków z wiedenkami – raczej z typem kobiecym, jaki Wiedeń produkuje. Nic gasła jednak. Była ona przedstawicielką typu odmiennego: słuszna, szykowna, rysów twarzy regularnych, szafirooka szatynka, w wyrazie oblicza i uśmiechu miała słodycz ujmującą. Podobać się mogła i podobała się niejednemu. Mogłaby nawet temu i owemu głowę zawrócić; na to jednak potrzeba było, ażeby się trochę postarała – ona zaś nie starała się wcale. Przy tych stosunkach towarzyskich, jakie w salonach naszych panują, kobieta, co się o intrygę miłosną nie stara, nie zawróci głowy ani jednemu z amatorów wdzięków niewieścich, chociażby podobną była do Afrodyty w chwili, kiedy ta niewierna Wulkana małżonka z piany morskiej wyszła. Piękność bez kokieterji, jest obrazkiem. Obrazek się podoba, nawet zachwyt wzbudzić może; ale zachwyt tego rodzaju żadnych za sobą nie pociąga następstw. I piękność pani Amelji następstw zasobą nie pociągała. Jaśniała ona w Wiedniu, jak gwiazda; patrzano na nią, jak na gwiazdę. Szło od niej światło, nie ciepło; ku niej też również z ciepłem się nie zwracano.
– Piękna hrabina Piecka…
– O, piękna!…
W teatrze ku jej loży zwracano binokle; na balach podziwiano jej postawę.
Wszyscy uznawali jej piękność. Nikt do niej nie przymykał.
Hrabinie o to nie chodziło, nie dla tego, żeby uczuwać miała wstręt do psychicznych eksperymentów, nie przez pruderję żadną, ale raczej przez lenistwo ducha, pochodzące z temperamentu. Zadawalała się tem, co jest; nie szukała wrażeń osobliwych, bo jej nic, żadna ducha i ciała potrzeba ku poszukiwaniom tym nie pociągała. Neuropatja, choroba taka w sterze, w której się obracała, pospolita, jej się nie czepiła. Jeżeli jeździła do wód i kąpiel, to dla tego, żeby się od innych nie różnić. Dla tej samej racji, może by się z jakim księciem, albo z podlejszego gatunku przedstawicielem wielkiego miasta zahazardowała, gdyby w niej jaki chociażby najcieńszy nerw ku hazardom wysoko romansowym kiedy zadrgał. We względzie tym w organizmie jej panował spokój, spokój zupełny, absolutny, niczem niezamącony i zamącić się nie dający, usposabiający ją do utycia z czasem.
Spokój ten oddziaływał na pana Alfreda. Żona drogi mężowi nie wskazywała i mąż postawał natem, co miał w domu Po za domem nie gonił za rozkoszami dorywczemi Uregulował sobie życie, niby zegarek i spychał godzinę po godzinie, wliczając w to i te godziny, w których się setnie nudził. Potrąciwszy bowiem spanie… śniadanie, obiad, wieczerzę, klub, porę ubierania się i rozbierania, wreszcie przechadzkę, przejażdżkę, bywanie w izbie, na manewrach, w teatrze, przyjmowanie u siebie, zawsze pozostawało sporo czasu, z którym nie wiadomo było, co robić. Przywykł jednak do tego. W Gajach się nie nudził, ale – co tam! Znał przysłowie: "Co było, a nie jest"… i znosił z rezygnacją ciężar tych godzin paru, które w oczach jego nabierały znaczenia ofiary, pomimo, że idea ofiary, jeżeli go nie przejmo wała wstrętem, to była dla iego najzupełniej obojętną. Z innego jeszcze punktu widzenia wychodząc, uważał nudy za chorobę w rodzaju.
kataru, od którego w pewnej roku porze wykręcić się nic sposób.
Gdy go choroba ta napadała, próbował zażegnywać ją myśleniem.
Myślał – niekiedy o niebieskich marzył migdałach.
– Gdybym miał miliard majatku… miałbym pół miliona dochodu rocznego co czyni tysiąc czterysta dziennie… Co bym z tem robił?
Rozmyślanie w tej materji zajmowało go nieraz tak żywo, że godziny nudów upływały, jak jedna chwilka.
Niekiedy zwracał się myślą do Gajów, i majątkowe swoje analizował interesy.
Interesy jego stały dobrze. Majątek na czysto niósł trzydzieści pięć tysięcy złotych reńskich, które pozwalały mu żyć. Musiał jednak żyć skromnie. Temu przypisywał nudy i dlatego roił o miliardzie, jako o cyfrze, normującej dostatek.
– To dopiero fortuna rzeczywista – powiadał sobie.
Fortuny takiej z Gajów wyśrubować nie sposób. Dałoby się jednak coś po nad trzydzieści pięć tysięcy wyciągnąć.
– Co?… i jak?…
Natem polu zrajdował się na gruncie pozytywnym, zaprowadzał oszczędności w administracyjnych wydatkach, podnosił czynsze dzierżawne od folwarków i młynów, urządzał w lasach wyręby, zarybiał stawy, bydła opasowego liczbę powiększał, pisywał o tem wszystkiem do Kaniowskiego i odczytywał jego odpowiedzi, wykazujące, co robić można, czego robić nie można i co wymaga nakładu, któryby się zapewne znalazł, gdyby "państwo hrabiostwo" mieszkali nie w Wiedniu, tylko w Gajach.
– Jaki on mądry… – mówił do siebie pan Alfred – Nakład by się nie na jedno znalazł, gdybym Kaniowskiego oddalił i sam u siebie za rządcę stanął…
Wydawało się mu to tak potwornem że analizowania interesów majątkowych na czas jakiś zaniechał: wolał o niebieskich marzyć migdałach – uważał to za przyjemniejsze i korzystniejsze… w stosunku do nudów.
Choroba ta napadała i panią, nie nie tak często i nie z takim naciskiem, miała bowiem na nią lekarstwo w czytaniu, do którego pan czuł wstręt nieprzezwyciężony. Sam widok książki na nerwy mu działał, pomimo, że nerwowym wcale nie był. Akceptowało gazety i to umiarkowanie o tyle, ażeby nie uchodzić za ignoranta w oczach ludzkich. Za to pani czytała, i czytaniem zabijała nudy, które zresztą odwracały niej od zajęcia, jakim się dama światowa oddawać musi. Śród zajęć tych, na pierwszem miejscu stały stroje. Pozycja ich w budżecie była poważna, nie taka atoli, jak w budżecie dam, mogących się nie liczyć z wydatkami. Sześć tysięcy florenów – cóż to znaczy? Księżna Quiepsek za jednę riwierę zapłaciła dwa razy tyle, a hrabia Łopaciński na bal polski do mazura któremu się, niby sztukom akrobatycznym, przypatrywać mieli książęta, sprawił sobie żupan, przy którym każdy guzik kosztował pięć tysięcy złotych reńskich. Wedle tego miarę biorąc, pani Alfredowa miała o czem myśleć w dniu każdym od jednego do drugiego Nowego Roku. Okrywać siebie – a dziecko? Hrabstwo przyjechali z hrabianeczką dwuletnią. Tej także okrywanie się należało z każdym rokiem kosztowniejsze.
Obok okrywania szło wychowanie.
To ostatnie interesowało hrabiostwo pod względem nie tyle treści co wydatków. Wydatki na ten cel inaczej się przedstawiały w Wiedniu, inaczej w Gajach. Z Gajów oddaną by została dziewczynka Siostrom, czy to we Lwowie, czy w Jazłowcu i rodzice by nie wielkim stosunkowo kosztem spełnili swój obowiązek. Nie mieli by się o co troszczyć. W Wiedniu zaś, obok tego, że ów stosunkowo nie wielki koszt stawał się kosztem dotkliwym, wyłom mnaczny czyniącym, nie wypadało dla Galicji pomijać zakładów, protegowanych przez osobistości najwyższe. Cóż by za sens miało przeniesienie się z Gajów do Wiednia?
Nad tą kwestją państwo Alfredostwo głęboko się zastanawiali i często ją na stół w chwilach swobodnych wytaczali.
– Gdybyśmy Żusię do Lwowa lub do Jazłowca odwieźli, co by na to ludzie powiedzieli?…
– Dawajcie jej edukację domową… – odezwał się hrabia Karol, przy którym razu pewnego kwestją ta się wytoczyła.
– Koszty straszliwe… – rzekła pani Alfredowa.
– Wcale nie… Zależą one od gatunku metrów i guwernantek, za których przed nikim sprawy zdawać nie jesteśmy obowiązani… Metrowie jedni biorą po dziesięć reńskich, drudzy po pięćdziesiąt centów za godzinę… Weźcie do domu bonę francuskę, albo angielkę za reńskich paręset; skombinujcie dla Żusi lekcje, do których się znajdą studenci na kiwnięcie palcem, metr, lub nauczycielka muzyki również się znajdzie; w końcu, przy tylu zakładach, troszczyć się nic ma co – i edukacja świetna wyszykuje się sama przez się… Księżna Lindenstein nie inaczej swoją córkę wychowywała…
– Księżna Lindenstein!… – wtrąciła hrabina tonem przekąsu.
– Że rozgaduje… bo dziwaczka, w czerwoną się bawi… Ale jest w Wiedniu niemało dam du haut parage, co się tego chwytają sposobu… Zakłady wysoko protegowane zalewają żydóweczki, rychtujące się na księżny…
– Tak… tak… – potwierdził hrabia Alfred.
– Nie ma rady… W wieku przemysłu żyjemy i do przemysłu stosować się należy: za pomocą jak najmniejszych nakładów osiągać rezultaty jak największe… Moja rada: nie klasztory, nie pensjony nie szkoły wysoko protegowane, ale bona i reszta, jak mówiłem…
– Cóż ty na to. Fredziu?… – zapytała pani.
– A ty na to co?… – zapytał pan.
– Ja się z Karolem zgadzam…
– I ja zgadzam…
– Żusia, jak się zdaje, wyrośnie na niebrzydką istotkę… To coś znaczy, jako grunt edukacyjny.. Można być głupiuteńką, jak sroka i mieć powodzenie.
– A!… – zaprotestowała bez uniesienia hrabina.
– Żusi nie życzę być głupiuteńką… – pochwycił pan Karol. Chciałem jeno przez to porównanie wskazać, że bez tej nawet cennej zalety, droga w Wiedniu dla istot niebrzydkich, bez względu na wychowanie ściele się sama… Czy nie bywa u was który z tuzów?… – zapytał, patrząc na siostrę.
– Nie ubiegamy się o to… – odpowiedział pan Alfred.
Panu Karolowi chodziło o odpowiedź nie szwagra, ale siostry. Ta milczała: odpowiedź atoli czytać się dała na jej obliczu, gdyż przyjęła zapytanie z takim spokojem, że hrabia Karol wątpić nie mógł o nieistnieniu żadnej pomiędzy jego siostrą, a którym z najdostojniejszych członków towarzystwa, styczności.
– To zaszczyt za kosztowny… – dodał hrabia Alfred.
– Korzystny jednak niekiedy…
– Naprzykład?…
– Czy nie chcesz stanowczo kierować się na ministra?….
– Na jakiego?…
– Chociażby Galicji…
– Ani mi to w głowie…
– Na twojem miejscu, pchałbym się do jakiejś ambasady…
– Ba… toby mi się podobało… Paryż…
– Nie odrazu… – pochwycił pan Karol. – Przejść byś musiał pierwej przez Marok, Bukareszt…
– Zgodziłbym się i na to…
– Zgodziłbym się… Czemuż się nie starasz'?…. Pieczone gołąbki nic spadają same do gąbki. To się tylko żydom zdarzyło z kuropatwami; ale też żydzi są na wyjątkowych u Pana Boga prawach… Ty byś się musiał postarać, a byłby z ciebie ambasador świetny… Dyplomatyczny zawód w sam raz dla ciebie… Stworzonyś na dyplomatę… Staraj się jeno…
– A jak?…
– Starajcie się oboje…
– Jak?… powtórzył pan Alfred zapytanie. Pani Alfredowa, która w milczeniu i, jak się zdawało, z uwagą słuchała powyższej pomiędzy bratem, a mężem rozmowy, skorzystawszy z chwil przerwy, jaka po ostatniem mężowskieru… zapytaniu nastąpiła, zapytała:
– Cóżby się stało z Justyną?…
– Z jaką Justyną?… – odparł pan Karol.
– No… z Justyną, niańką Żusi…
– Cóżby ona w Maroko, naprzykład, robiła?…
– W jakiem Maroko?…
– W przypuszczeniu, iżby tam Alfred ambasadorem został…
– Nic nie wiem o tem…..
– Wszak o tem była mowa…
– Jam myślałała o bonie francuzce, przy którejby Justyna była może zbyteczną…
– Małe, nieporozumienie… – roześmiał się pan Karol. – Justyna i bona w kąt idą w obec ambasady… Cóżbyś, kochana siostro, na ambasadę powiedziała?….
– Nic; chyba tylko, iżby był kłopot z przenosinami..
– To prawda… – rzekł pan Alfred. – Kaniowski mnie mocno piłuje, a piłuje za przeniesienie się z Gajów do Wiednia: o, tożby piłował, gdybyśmy się daiej jeszcze przenosili!… I to właśnie teraz, kiedy propinacja zagrożona!…
Hrabia Karol zlekka ramionami ruszył; hrabia Alfred zapytał:
– Cóż tam z tą propinacją?
– Co!… Rozciągają ją, ci prawo, ci w lewo, chłopstwo pije i ratyfikuje ogłoszenie karczmy za świętą.
– To mu się udało… – wtrącił pan Alfred.
– Udało się. Ukanonizował karczmę; dowód, że u nas wyrazy odpowiednie wynajdować umieją tylko nasi stańczycy…
– Nasi?… Nie nasi, bo nie moi: ja się do nich nie przyznaję…
– Ty się i do demokratów nie przyznajesz..
– No… nie…
– Tyś, kochany mój Alfredzie, urodził się na dyplomatę… Dlategom ci ambasadę podsunął…
– Gdyby nie przenosiny.… – odezwała się hrabina.
– Prawdziwy sęk… – dodał hrabia.
– Ej, co tam!… – zareplikował pan Karol. – Z przenosinami możnaby się załatwić..
– A Kaniowski?…
– I Kaniowskiego ugłaskać by się dało… Rzecz w tem, że się wam, moi państwo, trochę starania dołożyć nie chce…
– Starania?…
– Wszystko od Kaniowskiego zależy… – odezwał się pan Alfred. – Kaniosio nam brykać nie daje…
– Cóż znów z tym Kaniosiem!… Oddaliście się mu w niewolę, czy co?…
– My jemu, on nam…
Hrabina g stem podkreśliła odpowiedź mężowska, i zmieniła materję rozmowy. Zwróciła ją na Kaniowskiego. Czy zrobiła to niechcący, czyli też był to pretekst, którego się chwyciła skwapliwie? – pytanie. Rozwodziła się nad tem, że to człowiek uczciwy i na interesach się znający.
– Ale nieszczęśliwy… – westchnęła.
– W czemże go losy prześladują?… – zapytał pan Karol z lekkiego przekąsu akcentem…
– W pożyciu domowem…
– Jejmość figluje?… zbytki mu płata?…
– Nie to… A! pani Rozalii nic nie ma do zarzucenia…
– Pamiętani ją… Głowy zawracała i nieprzystępną była..
– Ale – ciągnęła hrabina – dzieci i tu umierają.. Rodzą się na to, ażeby świat witać i żegnać… Tak było z trojgiem…
Dochowali się chłopca jednego, i to : zdaje się kaleki…
Znów rozmowę na dyplomatyczną karyerę szwagra nakręcił pan Karol. Pan Alfred zapytał w końcu:
– Cóż ci tak chodzi o to, ażebym się na wielkiego wykicrował człowieka?….
– Gdybyś znalazł na drodze brylant, czybyś go do szkatułki schował, czyli też kazał oprawić na spinkę, pierścionek lub ferniuar dla żony?…
– Więc niby to mnie do brylanta przyrównywasz?…
– Oczywiście. Chciałbym cię oprawić…
– Oprawiaj.… – odparł pan Alfred, śmiejąc się. – Jeżeli mi ofiarują, ambasadę… przyjmę, czemu nie, ale nic byle jaką… Marokańską, naprzykład, odmówiłbym. Do Paryża bym pojechał z ochotą.
Zeszła gawędka na ton żartobliwy. Pan Karol nie żartem chciał szwagra promować.
Zachcenie to wyrobiły pobudki osobiste.
Hrabia Karol Brzdęcki – złoty, w latach młodych młodzieniec, w latach owych "zadawał szyku". Ponieważ doniosłemi rozporządzał dochodami, więc w sferze swojej pełnił funkcję prowodyra. Młodzież go otaczała, pochlebcy sit; do niego cisnęli, panny na wydaniu tkliwe na niego zwracały wejrzenia. Lecz on swobodę cenił i siebie cenił wysoko. Od małżeństwa nie uchylał się; owszem, chciał pojąć za małżonkę, jeżeli nic Sapieżankę, to Sanguszkównę, Potocką, Lubomirską, Zamojską. Strzelał wysoko; ufając swojej postawie i swemu tytułowi, dwom zaletom, które się opierały o rezerwę kilku folwarków, pozwalających mu prezentować się szykownie na każdem miejscu i pod każdym względem. Podróżował, występował, bawił się. Gdzie go nic było? Wiedeń znał na wylot, Paryż również, odwiedzał i Warszawę. Tu… tam, wszędzie: we Lwowie nawet, protegował sztuki piękne w najpiękniejszej onych przedstawicielstwa sferze: w osobach aktorek, śpiewaczek, tancerek i w ogóle posiadaczek ponęt niewieścich, przystępnych dla tych, co się natem znają i z groszem się nie liczą. Tą drogą, wytkniętą, przytem przegranemi tu w bakara, owdzie w ruletę, dobijał się ręki i na tej drodze spotkał go pierwszy zawód.
Dostał odkosza.
Dostał od kosza, zanim się oświadczył.
Jedna z księżnych czy hrabin (wymienić nazwiska do rzeczy nie należy), mających trzy córki na wydaniu dom mu wymówiła.
– Przepraszam pana – mówiła słodkim głosem, ale ja jako matka, oświadczyć panu muszę, że pan nas kompromitujesz. Na to pozwolić nie mogę. Przepraszam pana, bardzo przepraszam.
Gdyby go ścigały Furje za jakąś zbrodnię, krzyki ich nie wydałyby mu się wstrętniejsze.
– Bodajeś się wściekła, babo przeklęta! – wyraził się o matce.
Wyrazy te z tem większym wypowiedział naciskiem, że chodziło mu nietylko o skojarzenie się węzłem małżeńskim, ale oraz o oczyszczenie folwarków z długów, jakie na nich skutkiem hojnego protegowania sztuki zaciążyły. A był tak pewny, że to nastąpi. Pewność czerpał w tem, że w protegowaniu sztuki, reprezentowanej przez arcytwory natury w połączeniu z wyrobami modniarek i jubilerów, spółzawodniczył z rodzonym ojcem tej, o którą chciał się oświadczyć.
Spotkał go jednak zawód.
Zawód ów byłby go o rozpacz przyprawił, gdyby nie siła ducha, która mu wskazała drogę wyjścia z kłopotliwego położenia.
Siła owa wskazała mu: dzieweczki teutońskie grzane w parze kotłów fabrycznych, wyrabiających miliony właścicielom onych fabryk i ojcom owych dzieweczek; szlachcianeczki, córki ojców dowcipnych, co się od ruiny uchronić i sporo jeszcze dorobić potrafili; żydóweczki wreszcie anioły opiekuńcze, którym rodzice "z krydkiem i ołówkiem" skrzydła anielskie u ramion upięli. Rzucił się pomiędzy nie młodzieniec; przerzucił się od dzieweczek teutońskich do szlachcianeczek, od tych do żydóweczeki pokilkuletniej pracy syzyfowej, od ojca jednej z tych ostatnich, męża wielce szanownego, następujące usłyszał wyrazy:
– Pan golec… całkowity golec… Ja to panu mówię po przyjacielsku… Jabym panu córkę dał, ale pieniędzy bym nie dał… Że ona pana niby to kocha, niech kocha… na, zdrowie jej., niech za pana idzie, kiedy taka głupia.
– Bodajeś zdechł, żydzie przeklęty! powiedział sobie na pocieszenie.
Było to na tej drodze niepowodzenie ostatnie. Dziwiło ono hrabiego Karola tak samo; jak dziwiło pierwsze. Zkąd poszło pierwsze, zkąd ostatnie? Myślał nad tem i dla żyda znalazł usprawiedliwienie w tem, że się ostatecznie zaszargał.
– Musiał huncwot śledztwo zarządzić i doszedł. Przed żydami podobne rzeczy nie ukryją się w tajemnicy. Ale księżna? Księżniczka okazywała gotowość pochylenia się mi w ramiona. Książę mi sprzyjał… Dlaczegoż księżna? Czyż i ona śledztwo zarządziła?
Pan Karol o jednej nie wiedział, a raczej nie myślał rzeczy, o tem mianowicie, że kategorja hrabiów w Galicji dzieli się na trzy gatunki: gatunek dobry, gatunek niezły i gatunek podły. Pierwszy trzyma się zwłaszcza sztywnie względem ostatniego i osobliwego trzeba nacisku okoliczności nieprzyjaznych, ażeby pierwszy gatunek spokrewnił się z trzecim, złożonym z wnuków, niekiedy z synów wychrztów, handlarzy, ekonomów, kucharzy i t… p. Do tej właśnie kategorji wchodziło hrabstwo pana Karola. Książę co w nim w uprawianiu sztuk pięknych spółzawodniczył, nie miał córek na zbyciu Rekuza przeto z tej strony, pomijając wszelkie względy majątkowe, hrabiego Brzdęckiego spotkać musiała. Hrabia z niej sobie sprawy zdać nie umiał. Posądzał księżnę o śledztwo. Księżna do żadnego śledztwa uciekać się nie potrzebowała, od pierwszego bowiem przedstawienia się jej młodego i świetnego hrabiego uprzedzoną była przez spółzawodniczego z nim księcia, że nazwisko jego nie figuruje w żadnym ze starych herbarzy. Tego było dosyć, ażeby mu odmówić ręki księżniczki posażnej. Lubo odmowy tej wytłómaczyć sobie nie umiał, bardziej go jednak bolała odmowa ręki dziewicy, której prababki siadywały nad brzegami rzek babilońskich i słuchały wiatrów, wiejących w lutnie zawieszone na wierzbach. Ten wypadek go irytował.
– Luby – szeptała mu przy okazji każdej – kocham ciebie…
– Luba – odpowiadał.
A ona mu na to:
– O, mój aniele! pójdziem połączeni przez świat ten zimny, przez życie bez celu…
– Bez celu? niekoniecznie – myślał sobie, obliczając swoje długi na mniej więcej czterykroć sto tysięcy złotych reńskich, a jej posag na pewnych pięćkroć sto tysięcy – srebrnych.
Miał rzecz za zupełnie pewną.
Aż tu – trzask!
Spostrzegł się że budował chatkę na lodzie.
Miał ją za gmach wspaniały, a to była chałupa. Spotkał ją też los tej, którą dziad i baba zbudowali również na lodzie.
Rozpacz go ogarnęła. Ale siła ducha podtrzymała.
Przyiął wyrok losu i rozpoczął żyć psim swędem.
Znajomości i stosunki dawniejsze ułatwiały mu przewijanie się wśród ludzi, którym, dzięki nabyciu pewnych kwaliflikacyj, umiał się stawać potrzebnym niekiedy. Przy rozprawach honorowych, naprzykład, przy zakładach na wyścigach, interwencja jego bywała poszukiwaną. Na wy – ścigach dosiadał koni, gdy w programie zaznaczonem było jeżdżenie "samych panów", a któremu z panów zabrakło determinacji, zwłaszcza przy skakaniu przez przeszkody. Przy kartach również jego obecność i udział miały swoje znaczenie, a znaczenie podnosiła do wysokiej potęgi sprawa o uczyniony hrabiemu Karolowi w Wiedniu, w "Joekey-klubie" zarzut, skutkiem którego odbył się sąd honorowy i hrabia wyszedł czysty, jak brylant. Mimo to jednak, brylantowości tej gatunek budził wątpliwości i podejrzenia nawet.
– Gra szczęśliwie – powiadano.
– Kombinuje – odpowiadali jedni.
– Hm… hm…? – pomrukiwali inni.
Ponieważ z dawniejszych folwarków pozostały mu dwie wioski, więc… lubo cały dochód takowych szedł na opłacanie należytości, hrabia uchodził za posiadacza ziemskiego i używał wszystkich, przywiązanych do tego stanowiska społecznego, praw. Chciał z praw tych korzystać. Podawał się na kandydata do sejmu i do rady państwa z większych i mniejszych posiadłości, jako też z miast. Za każdym razem jednak przepadał. We względzie tym wszelako doświadczenie do jednego ciekawego doprowadziło go odkrycia: sam przepadał, ile razy z kandydaturą własną występował, ale każdego popieranego przez siebie kandydata przeprowadzał.
Jako agitator wyborczy okazał się nieocenionym. Umiał zalecić polakom, rusinom, żydom stańczyka, demokratę, urzędowca, dzikiego mameluka, klerykała, bezwyznaniowca, każdego, co się do niego o pomoc zgłosił. Przy wyborach powszechnych, gdyby mógł być wszechobecnym, przeprowadził by wszędzie kandydatów swoich. Ponieważ to było rzeczą niemożliwą, poparcia jego skuteczność musiała być ograniczoną i istotna jej korzyść okazywała się gdy następowały wybory dodatkowe. Wówczas otrzymywał listy: "Mości Hrabio," albo, "Kochany Hrabio," albo, "Jaśnie Wielmożny Hrabio," albo, "Jaśnie Owiecony Panie," listy, których treść w następujących zawierała się wyrazach "Czy mogę liczyć na ciebie?"
"Możesz, – odpisywał – ale bez nakładu pieniężnego pomoc moja nie na wiele by się przydała. Kto smaruje, ten jedzie."
Tłómaczył następnie, że powodzenie zależy od rozumnego zużytkowania nakładu.
No, i rzecz się robiła.
I hrabia Karol, nie orząc ani siejąc, żył jak ptaki niebieskie, ubierał się, jak się ubierają lilje polne. Umiał się stawać potrzebnym tym i owym. Tych i owych promował.
Naleganie przeto na szwagra, ażeby się o zajęcie stanowiska urzędowego starał, pochodziło w części z nawyku promowania ludzi, w części z pobudek; mających na celu widoki osobiste.Życie psim swędem dobrem było jako okaz siły ducha nie upadającego ani pod ciężarem rekuzy książęcej, ani pod ciosem od kosza żydowskiego. Ale nie nadawało się ono na długą metę:
Wszystko kończy śmierć. Rzecz to wiadoma, nawet bez poetycznych księdza Baki dowodów. Stanowi ona metę ostateczną, do której dochodzić potrzeba po drodze bądź wyboistej, bądź gładkiej. Hrabia Karol, któremu już czterdziestka w oczy zaglądała, żyjąc jak ptacy niebiescy, a strojąc się jak lilje wodne, myślał jeszcze, że obok tego byłoby dobrze mieć grunt pod nogami. Nastręczały mu się wprawdzie synekury, ale liche – przy bankach, przy kasach, przy towarzystwach dobroczynności, lub nawracania murzynów afrykańskich, przy akademji – albowiem i licho płatne (parę tysięcy reńskich np.: cóż to za płaca!…) i ubezwładniające na polu działalności obywatelskiej (na posadzie np. archiwisty, nie mógłby brać udziału w wyborach, dodatkowych zwłaszcza), i wywołujące prawie krzyki ze strony głupiej tromtadracji, nie uznającej potrzeby, ani pożytku płacenia za nic, zrujnowanym hrabiom.
Z tych przeto powodów, promocja szwagra, który ponieważ był do niczego, był przeto do wszystkiego: do teki ministerjalnej, do naczelnej komendy armji, do ambasady jakiej, do przewodniczenia robotom publicznym, do kierowania oświatą, do infuły biskupiej. O tem ostatniem jeno myśleć dla niego nie można było. Młoda a do tego ładna żona, stała w tym względzie na przeszkodzie. Zatem, ponieważ to rzecz niemożliwa, niechby przynajmniej Alfred na ambasadora wyszedł… "Byłby on ambasadorem tytularnym, ja rzeczywistym… Ej pani siostra, gdyby ona jeno zechciała."
Z panią siostrą jednak trudna była sprawa. Czy udawała, że nie rozumie, czy też rzeczywiście nie rozumiała podmawiań brata: podmawiania jego albo mimo uszów puszczała, albo też okazywała im oporność chłodnego, flegmatycznego temperamentu, nie lubiącego schodzić z drogi bitej na ścieżki ze słyszenia jeno znane Wolała o ścieżkach tych opowiadania słuchać, aniżeli samej się na nie puszczać. Najmniejszej w sobie do tego ochoty nie czuła, pomimo, że okazja nastręczała się jej nieraz.
Była piękną.
Piękność posiada własność zwracania na siebie uwagi.
Ileż razy do słuchu jej dochodziły szepty z ust męzkich i ust niewieścich! Pierwsze objawiały uwielbienie, drugie rozmaite uczucia, niezawsze przychylne. Pierwsze wołały: O, ty piękna! Drugie wołały: Po co taka piękna? Przechodziła śród jednych i drugich, jakby tych szeptów nic słyszała.
Przed balem polskim, o którym gadaniny stolicę gwarem huczącym napełniały i do którego się państwo Alfredostwo, jak zwykle szykowali, przyjeżdża do nich hrabia Łopaciński, na przewodnika tańców jednogłośnie przez spółrodaków wyznaczony – fikalski nad fikalskimi – fortancerz na całą Europę słynny, przyjeżdża i natychmiast po przekroczeniu proga woła:
– Nie z wizytą do hrabstwa dobrodziejstwa!… nie z wizytą, tylko z interesem!… Hrabia mi wybaczy!… Hrabina – skłonił się z akcentem, któryby oceańczyk wziął za symboliczny wstęp do zaklinań czarnoksięzkich – mi wybaczy!…
Hrabia i hrabina zaręczyli, że wybaczą – Interes zwraca się wprost i wyłącznie do hrabiny.
– O cóż chodzi? – zapytała. Hrabia Łopaciński przybrał minę poważną i ta zaczął:
– Na balu naszym.… – odchrząknął. – Balowi naszemu… – znów odchrząknął. – Bal nasz… hm… obecnością swoją książę zaszczycić, raczy… Książę i księżna i księżniczka i arcy… i arcy… i arcy…
Nie mógł się zatrzymać na "arcych", aż odetchnął z głębi piersi i po odetchnienia ciągnął dalej:
Owóż na balu naszym, ażeby pokazać naszego mazura, tak niby przyzwoicie, w świetności całej, więc ja… ja ośmielam się zainwitować hrabinę dobrodziejkę do pierwszego mazura, w pierwszej parze.
– Proszę pana… odrzekła pół protestacji tonem.
Hrabina mi nie odmówi… – prosił – Czyż nie… ma kogo innego?….
– Ależ… bo to.. niby to jest ale niby nie ma.. A trzeba się niby pokazać… Książę, księżna, księżniczka.. Ten mazur, pani hrabino, o!… ten mazur. – tu glos zniżył i półgłosem prawił:
– Hrabia Taafe, hrabia Kalnoky, Potocki. Ziemiałkowski sam o… Pani hrabina ze mną w pierwszej parze… Czy mogę liczyć na to?…
– Jeżeli to panu ma przyjemność sprawić..
– Mnie tylko?…. O, nietylko mnie… Europa, że tak rzeknę, cała Europa niby… Dziękuję, dziękuję!…
Poprosił o karnet, zapisał swojo nazwisko i pożegnał, spiesząc się z załatwieniem mnóstwa przedbalowych interesów.
Pani Alfredowa na balu prowadziła sławnego mazura wespół z najsławniejszym na
Europę, Azję, Afrykę etc… fortencerem. Sprawiła wrażenie ogromne. Widzowie gapili się na nią. Prześlicznie bo wyglądała w białej powiewnej sukni, w diademie na głowie, słuszna, polotna majestatyczna, obok hrabiego Łopacińskiego.
Taniec ją ożywił, oblicze się uśmiechem oblało, oczy zajaśniały, pierś szybszym wzniosła się oddechem, a wejrzenia zwracała w stronę to jednę to drugą jakby kogoś szukała, czy wzywała.
Po tańcu też, jakby na wezwanie, stawił się przed nią, prowadzony z oznakami uszanowania przez pana Karola, młody człowiek w mundurze
– Mam zaszczyt przedstawić waszej książęcej mości hrabinę Amelię Piecką – przemówił pan Karol z ukłonem i usunął się.
Młody człowiek obok hrabiny usiadł. Ona się wachlowała i tak wachlarzem manewrowała, że nim sobie oblicze i gors zasłaniała. Książę coś cedzonym sposobem łamaną prawił francuszczyzną. Pani Alfredowa: "tak… " "zapewne" – odpowiadała.